rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Piękno w najczystszej postaci. Rilke przemawia z tak wielką czułością, na jaką dziś stać niewielu.
Pozwala oswoić się z samotnością; zrozumieć ją i pokochać; dojrzeć prawdziwy sens tej samotnej tułaczki.

Piękno w najczystszej postaci. Rilke przemawia z tak wielką czułością, na jaką dziś stać niewielu.
Pozwala oswoić się z samotnością; zrozumieć ją i pokochać; dojrzeć prawdziwy sens tej samotnej tułaczki.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Kiedy miałem dwanaście lat, świat był dla mnie latarnią magiczną, w której zielonym blasku oglądałem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość."

Okruchy dziecięcego świata; migawki z życia pełnego wielkich rzeczy: wielkich strachów, wielkich ekscytacji, wielkich pragnień i wielkich porażek. Chłopięce lata, z sentymentem pielęgnowane przez dorosłego już mężczyznę; traktowane niczym największy skarb; z racji czasu poszatkowane, niepełne ale wciąż pełne magii i niesamowitości. Ta powieść to jak powrót do domu, do dawnych, kochanych miejsc; to zapach dziecięcych chwil, których woń już nigdy nie będzie tak intensywna jak kiedyś. "Magiczne lata" czyta się więc z wielkim sentymentem; ten czar wspomnień wzrusza przenosząc do zupełnie innego wymiaru gdzie na moment możemy znów stać się dziećmi; poczuć tę siłę wyobraźni, która pozwalała wierzyć w nieosiągalne.
Tu dorośli mają swoje wielkie sekrety i zdają się być nie tymi, na jakich pozują; tu obowiązują wszelkie zasady magii; niesamowitość miesza się z realnym życiem i to życie tłumaczy; tu dziecięcym okiem można zobaczyć to co niewidzialne; iść ramię w ramię z duchami; czuć rzeczy, których nie wyczuje dojrzałe serce. Tu strach ma wielkie oczy; a wśród tych trochę nazbyt przesadzonych lęków, istnieją te, które mają swoje uzasadnienie. Pośród szalonych zabaw, niesamowitych zdarzeń i nadmuchanych strachów, mają miejsce incydenty, które mocno godzą w dziecięcą duszę i zresztą nie tylko w nią. Tu dzieci mierzą się z rzeczami o wiele większymi niż szkolne smutki, podwórkowe scysje - są traumatyczne zdarzenia, wobec których cichnie dziecięcy śmiech.
"Magiczne lata" to już nieco wyblakłe dzieciństwo zamknięte w butelce. Możesz zaglądać przez dziurkę, potrząsać nim, wciskać tam nos; ale nie wydobędziesz tej materii na zewnątrz. Ona tam już pozostanie a ty możesz jedynie w ten sposób, z oddali obserwować rozwój zdarzeń. To zamknięte wspomnienia; skończony czas, który na twoich oczach ożywa na nowo, ale to już nie jest to samo; nie wszystko jest tak wyraźne, nie wszystko będzie zrozumiałe. Część to twoje domysły; to przefiltrowane myśli, które już nigdy nie dotrą do prawdy samej w sobie. "Magiczne lata" to więc takie spojrzenie z oddali na piękno dawnych chwil; to niesamowitość, której dziś w dorosłym życiu nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. To magia, którą zapamiętasz na zawsze, ale nigdy już, co ze smutkiem muszę przyznać, nie poczujesz jej w ten sam sposób. Takie są "Magiczne lata" - uwodzą obrazkami dziecięcych chwil i jednocześnie budzą wielką nostalgię za tym co odeszło bezpowrotnie.
Polecam jednak znów zatopić się w tym świecie dziecięcych marzeń; w świecie magicznych momentów. To piękna podróż w przeszłość. Tak ciężko z niej powrócić; zamknąć tę butelkę. Zachłannie zamiast wyrzucić ją do morza, schowam na strychu by jeszcze nieraz ją otworzyć i wsadzić tam nos; by pooddychać innym powietrzem; by zbudzić ze snu dawne życie.

Przepiękna opowieść, która mogłaby się nie kończyć. Rzadko czytam wspaniałe książki tak długo. Tym razem wolno płynęłam przez tę historię bo było mi tak błogo, tak niesamowicie dobrze. Pośpiech jest tu niewskazany; chyba, że czar tych dziecięcych lat was nie dosięgnął, w co aż ciężko uwierzyć.

"Kiedy miałem dwanaście lat, świat był dla mnie latarnią magiczną, w której zielonym blasku oglądałem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość."

Okruchy dziecięcego świata; migawki z życia pełnego wielkich rzeczy: wielkich strachów, wielkich ekscytacji, wielkich pragnień i wielkich porażek. Chłopięce lata, z sentymentem pielęgnowane przez dorosłego już mężczyznę; traktowane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Chcę, aby to zostało zanotowane. To jedyny głos, jaki mam. Pewnego dnia ludzie będą musieli to wiedzieć."

W centrum nieokiełznana sztuka, wielki artysta który obsesyjnie przenosi na płótno wizerunki kobiecych twarzy i ciał oraz wreszcie postaci najważniejsze - muzy, największa inspiracja, żywe istoty, których oblicza zamknięte w obrazie zyskują szansę opowiedzenia swojej historii. Sophie Haydock idealnie wypełnia lukę pozostałą po życiu towarzyszek Egona Schielego. Buduje opowieść w dużej mierze fikcyjną, ale w otoczce umieszczając prawdziwe postaci; przemyca szczątki wiedzy, która się uchowała. Zbuntowana Adele, wierna i oddana Edith, dumna Wally i zaborcza, bezwarunkowo wpatrzona w swojego brata Gertie budzą się do życia; z milczących obrazów wychylają się twarze okraszone rumieńcem; wykrzywione w grymasie. Piękny to gest, gdy przywracamy głos tym, którzy przemówić już nie mogą. Piękny to gest gdy ożywiamy pogrzebane historie. Sophie Haydock snuje opowieść, której sercem są kobiece losy. Z jednej strony to Schiele jest tym, który odzywa się tu z pozycji siły; to on dyktuje warunki; on uwiecznia, on decyduje w jaki sposób pokaże te kobiece oblicza. On czyni je kimś więcej, niżli tylko przelotem napotkane twarze. Sophie Haydock pragnie jednak jeszcze bardziej pogłębić tą kobiecą perspektywę, oddając głos właśnie tym tajemniczym czterem towarzyszkom artysty, których wizerunki widnieją dziś na ścianach sal muzealnych. Za tymi wizerunkami kryje się prawdziwe życie: żar emocji, wykrzyczanych słów, ale też tych niewypowiedzianych w czas żalów. Gdyby nie ta wybuchowa, kobieca mieszanka być może Schiele nie osiągnąłby szczytów. To zupełnie inna perspektywa, która pozwala artystę zwyczajowo stojącego jednak w centrum zdarzeń, usunąć w cień by rzucić światło na jego muzy; dar dla twórczości. Można by rzec, że zachodzi tu relacja wymiany; że każdy coś zyskuje. Jaka jest jednak pula zysków i strat? Co przeważa? I kto w ostateczności rozdaje karty?

Kim byłby Schiele gdyby nie kobiety, które go otaczały; które tak wdzięcznie mu pozowały? Jak żyłyby one, gdyby na ich drodze nie stanął wielki artysta? Czy to życie byłoby szczęśliwsze? Po lekturze "Czterech Muz" pytania się mnożą. To taka opowieść, która inspiruje do szukania większej ilości informacji (co okazuje się niestety odrobinę bezowocne bo informacji na temat towarzyszek Schielego jest naprawdę niewiele). Pozostaje rozwinąć wodze wyobraźni tak jak zrobiła to autorka; zbudować własne wyobrażenia na temat tych wyjątkowych kobiet. Jak to możliwe, że historia w większej mierze jednak fikcyjna, zawierająca jedynie okruszki prawdy, tak głęboko we mnie osiadła? Jak to możliwe, że te tajemnicze spojrzenia wyglądające z obrazów Schielego dziś mają dla mnie w sobie tyle ognia?
Autorce udało się zasiać w mojej wyobraźni to ziarno historii o Egonie i jego Muzach; ono ciągle kiełkuje, wychyla się w różne strony; przynosi nowe pytania i nowe domysły.

Przepiękna opowieść, choć przyznam, że z początku ogromnie żałowałam, że autorka nie zdecydowała się na narrację pierwszoosobową. Myślę, że tak osobiste, emocjonalne historie w takiej narracji mogłyby wypaść bardziej wiarygodnie. Początkowo czułam się trochę jak widz w teatrze; gdzie przez poszczególne sceny prowadzi mnie wszechwiedzący głos. Myślę, że to rodzi niepotrzebną barierę pomiędzy odbiorcą, a bohaterkami. Dodatkowo to uczucie znacznego dystansu wzmagał fakt, że w historii mają miejsce znaczne przeskoki czasowe; zostajemy momentami wrzuceni w środek jakiejś sceny - szybko trzeba się dostrajać/ przyzwyczajać do nowej sytuacji. I jako że w tej opowieści mam wrażenie, to emocje powinny grać pierwsze skrzypce, życzyłabym sobie mieć do nich jeszcze lepszy dostęp. Chciałabym więcej czuć, niż mieć pewne rzeczy wyłożone na tacy w formie szczegółowego opisu. To taki mój mały zarzut. Wspomnieć musiałam, bo przez bardzo długą część lektury ta narracja mi nieco uwierała, nie pozwalając w pełni nasycić się tą naprawdę emocjonalną i rozrywająca serce opowieścią.

Ile w stanie jest zmienić czasem jedno spotkanie; raz powzięta decyzja. "Cztery Muzy" to w dużej mierze po prostu opowieść o sile oddziaływania na drugiego człowieka; o chemii, która rodzi się między ludźmi i na zawsze naznacza ich życia. O tym, jak czasem wychodzimy mocno pokiereszowani z różnych relacji; niepewni, zgorzkniali, zamknięci na świat bo wciąż zatopieni w tym co minione. O tym, że powrotów nie ma; że wskazówek zegara cofnąć nie sposób.
O pamięci, która trwa póki jest na tym świecie jeszcze ktoś, kto nas znał, kto nas kochał, kto dziś będzie niósł na swych barkach wspomnienie o nas. A potem pozostaną już tylko obce, rozmyte twarze uwiecznione na zdjęciu, obrazie. Okruchy życia; puste spojrzenia, których już nic ani nikt nie rozpali.

"Chcę, aby to zostało zanotowane. To jedyny głos, jaki mam. Pewnego dnia ludzie będą musieli to wiedzieć."

W centrum nieokiełznana sztuka, wielki artysta który obsesyjnie przenosi na płótno wizerunki kobiecych twarzy i ciał oraz wreszcie postaci najważniejsze - muzy, największa inspiracja, żywe istoty, których oblicza zamknięte w obrazie zyskują szansę opowiedzenia swojej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spacer po lesie. Kubusiowe lekcje uważności Joseph Parent, Nancy Parent
Ocena 7,8
Spacer po lesi... Joseph Parent, Nanc...

Na półkach: , ,

"Umysł jest jak pełen ikry dziki koń. Jeśli spróbujesz nad nim zapanować, zamykając go i zakładając uzdę, stanie się niespokojny i porywczy. Pomyśl o kontroli nieco szerzej. Pozwól swojemu koniowi hasać to tu, to tam po rozległej łące świadomości. Puszczony wolno, bez potrzeby walki i oporu, w końcu sam się uspokoi. "

Kubusiowe lekcje niezwykle koją i wyciszają. Spacer po Stumilowym Lesie, w tak zacnym towarzystwie, pozwala oddać się tej chwili uważnosci, której w dorosłym życiu tak często nam brakuje. Za sprawą tej niewielkiej lektury zgotowałam sobie Piękny Dzień Dziecka - którym każdy z nas w jakiejś części wciąż jest. I dziś czuje się właśnie tak świeżo i młodo, bo ten '' Spacer po Lesie'' był nieco inny niż zawsze. Pełny dziecięcej ciekawości i otwartości na wszelkie przypadkowe doznania.
Ta dziecięca perspektywa urzeka niewinnością i brakiem konkretnych oczekiwań. Dobrze pielęgnować w sobie to ciekawe świata dziecko; dobrze przedłużać jego żywotność. Niech ma się dobrze; niech w chwilach napięcia i pogubienia wyciąga do nas ręce i zaprasza na wspólny spacer.

"Umysł jest jak pełen ikry dziki koń. Jeśli spróbujesz nad nim zapanować, zamykając go i zakładając uzdę, stanie się niespokojny i porywczy. Pomyśl o kontroli nieco szerzej. Pozwól swojemu koniowi hasać to tu, to tam po rozległej łące świadomości. Puszczony wolno, bez potrzeby walki i oporu, w końcu sam się uspokoi. "

Kubusiowe lekcje niezwykle koją i wyciszają. Spacer po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Zwątpienie to najprostsza droga do przegranej. Ludzie są równi- naprawdę równi- tylko wtedy, gdy każdy z nich mocno wierzy w siebie."

Z jednej strony to niemal baśniowa przeprawa przez życie młodziutkiej Sayuri; piękna, duchowa podróż podczas, której mamy szansę przyjrzeć się japońskiej kulturze przyozdobionej misternie tkanymi kimonami, za którymi kryją się tajemnicze gejsze o magnetyzujących spojrzeniach. Brzmi wspaniale i faktycznie - duża część tej opowieści to bujne opisy, które w sposób szczegółowy próbują przybliżyć czytelnikowi japońską kulturę w całej jej okazałości - w tej niebanalnej mieszance subtelności i tajemniczości przemieszanej z brutalnością. Zestawienie niebanalne ale i taka jest ta opowieść. W tej onirycznej atmosferze, toczy się bój o jak najlepszą pozycję; również bój wewnętrzny, który stoczyć musi każda dziewczyna poddana treningowi, który ma przygotować ją do roli prawdziwej Gejszy. Sayuri wciąż dostaje nauczkę za swą beztroskę i niewinność; z delikatnego, niepewnego dziewczęcia musi stać się świadomą własnej doskonałości i gotową do poświęcenia kobietą. Musi dorosnąć do roli; roli, która budzi konsternację w czytelniku nie raz - bo jak traktować profesję gejszy bez żadnego "ale", kiedy mówimy tu o takich zjawiskach jak: handel dziećmi, handel dziewictwem? Stąd ta piękna, kojąca podróż przepełniona japońskim duchem bardzo szybko przemienia się w podróż pełną zniesmaczeń; pełną smutku i ubolewania nad losem Sayuri. To opowieść o brutalnej rywalizacji między młodziutkimi gejszami; o bólu i niezgodzie na różne warunki, którym gejsze są poddane. To podróż po świecie niejasnych i odpychających zależności; relacji damsko-męskich o czysto handlowym charakterze. Ta Japonia z całą swą subtelnością i filozofią zen w naszych oczach zmienia się: staje się szpetna, nieciekawa, duchowo wręcz wyjałowiona.
I o ile sama opowieść opisana w niezwykle poetycki sposób przyciąga; o ile przyciąga jej "filmowy charakter" bo fabularnie tej historii absolutnie niczego nie brakuje - jest spójna, szczegółowa, pozwala dobrze poznać główną bohaterkę i jej otoczenie - to cały ten miłosny wydźwięk historii od samego początku do samego końca wypada dla mnie zwyczajnie słabo. Nie przekonuje mnie relacja, którą nawiązała Sayuri z Prezesem; nie widzę w niej piękna, nie widzę tej pełni uczucia, które miałoby definiować tę opowieść jako "jedną z najpiękniejszych opowieści o miłości". Zdecydowanie uwagę przykuwa sama droga, którą Sayuri kroczy od lat dziecięcych do dorosłości; jej stan ducha, który ulega różnym przewrotom; to burzliwe życie, które wystawia bohaterkę na wiele prób. Poruszają wszystkie momenty, w których Sayuri musi odpowiedzieć na fałszywe oskarżenia; kiedy wymaga się od niej całkowitej pokory i służalczości. Porusza fakt tej dziwnej dwoistości, która cechować powinna prawdziwą gejszę - z jednej strony jej tajemniczość, niedostępność i subtelność, z drugiej twardy, nierzadko bezduszny charakter, który pozwoli młodej gejszy przetrwać w toksycznym, wrogim środowisku.
W mojej ocenie więc to opowieść o dojrzewaniu; o przygotowaniu do pewnej życiowej roli. Sam wątek miłosny dla mnie jest niepotrzebny; niezbyt przekonywujący na tle rozgrywających się w powieści zdarzeń; na tle tych nastawionych na zwykłą kalkulację relacji.

"Zwątpienie to najprostsza droga do przegranej. Ludzie są równi- naprawdę równi- tylko wtedy, gdy każdy z nich mocno wierzy w siebie."

Z jednej strony to niemal baśniowa przeprawa przez życie młodziutkiej Sayuri; piękna, duchowa podróż podczas, której mamy szansę przyjrzeć się japońskiej kulturze przyozdobionej misternie tkanymi kimonami, za którymi kryją się tajemnicze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"To kim byłyśmy na początku, to tylko niewyraźna plama oglądana z brzegu tego, kim się stałyśmy."

Pozycja obowiązkowa dla miłośników Eleny Ferrante. Jest to zbiór bardzo luźnych rozważań na różne, niepowiązane ze sobą tematy. Jest to pozycja o tyle ważna bo mówi nam całkiem sporo o samej autorce, której tożsamość owiana jest wielką tajemnicą. "Przygodne rozważania" to według mnie taki niewielki hołd dla fanów twórczości; to zaproszenie do wspólnej dyskusji, gdzie przy okazji autorka przemyca różne fakty ze swojego życia; dzieli się pewnymi ważnymi i mniej ważnymi doświadczeniami. Oczywiście nie przekracza granic w jakimś wielkim stopniu; nie zdradza nagle najgłębszych szczegółów ze swego życia. Powiedziałabym, że rzuca różne myśli wolno, niezobowiązująco, wciąż porusza się w obrębie zasad, które sama nadała swojej pisarskiej profesji. Raz odsłania się bardziej, innym razem trochę mniej - bo i tematy są naprawdę różne. Od wydawać by się mogło błahego teoretyzowania o znaku pisarskim jakim jest wykrzyknik, po głębszą mini-opowieść o różnego rodzaju relacjach: matka-córka, kobieta-mężczyzna. Przekrój jest naprawdę duży, ale przyznać trzeba, że nawet wychodząc od tych na pozór "błahych tematów" - dochodzimy zawsze do jakiejś ważnej prawdy w kwestiach społecznych czy kulturowych.
Z tych naprawdę króciutkich felietonów wyłania się wizerunek autorki jako osoby na pewno w sposób niebanalny podchodzącej do życia. Jednak jeśli zdążyliście już rozkochać się w jej twórczości, to myślę, że ten fakt was specjalnie nie zdziwi.
Naprawdę przyjemny zbiór; do podczytywania na teraz kiedy nasza uwaga szybko rozprasza się w różne strony. Krótko i zwięźle, w cudownie szczerym stylu, z którego Ferrante znamy już bardzo dobrze. To nie jest pozycja, która zmienia życie; to coś naprawdę lekkiego; to zaledwie krótkie spojrzenia w stronę różnych spraw, które zajmują nas mniej lub bardziej. Fajnie razem z autorką się jednak nad nimi pochylić; pozwolić sobie na taki szybki bieg przez rozmaitości, które serwuje w tym zbiorze.

"To kim byłyśmy na początku, to tylko niewyraźna plama oglądana z brzegu tego, kim się stałyśmy."

Pozycja obowiązkowa dla miłośników Eleny Ferrante. Jest to zbiór bardzo luźnych rozważań na różne, niepowiązane ze sobą tematy. Jest to pozycja o tyle ważna bo mówi nam całkiem sporo o samej autorce, której tożsamość owiana jest wielką tajemnicą. "Przygodne rozważania"...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pokonać mur. Wspomnienia Marina Abramović, James Kaplan
Ocena 8,1
Pokonać mur. W... Marina Abramović, J...

Na półkach: , ,

„Podczas występu oczyszczam się, staję się silniejsza, umacniam się w przekonaniu, że umysłem mogę przezwyciężyć moje ograniczenia."

Sztuka Mariny Abramović w wielu kręgach uchodzi za iście kontrowersyjną i nie sposób mi się z tym nie zgodzić. Testowanie granic własnej wytrzymałości; narażanie swego ciała na niewyobrażalne cierpienie; stawianie siebie w sytuacji ekstremalnej; na widoku, w pełnej transparentności całego wachlarza emocji - czego zwieńczeniem staje się nadludzki spokój, wyciszenie, pełne skupienie na tym co "tu" i "teraz". A gdzieś pomiędzy tymi niezwykłymi i szokującymi widowiskami sprawy codziennego życia: miłosne uniesienia i bolesne upadki; zdrowotne zawirowania i powroty do czasów trudnego, mocno rzutującego na dziś dzieciństwa. Jak mówiła M. Abramowić: ten zapis wspomnień jest dla niej samej; by utrwalić pewne fakty, zdarzenia, emocje i tym samym pozwolić sobie na oczyszczenie pamięci. I tak też tę lekturę traktuję - ciężko oceniać ją w kategoriach jakiejkolwiek "poprawności". Może jedynie w opisie samych performensów brak mi szerszego odniesienia do ich znaczenia; intencji, z jaką zostały wprowadzone w życie? Niemniej, rozumiem że świat sztuki rządzi się własnymi prawami i głębsza interpretacja należy do odbiorcy i to jemu ostatecznie jest pozostawiona. Dlatego mówiąc o tym braku, mam świadomość, że głos Mariny, który prowadziłby nas przez nieco szerszą analizę tych eksperymentalnych form, kłóciłby się pewnie z jej artystycznymi założeniami.

Momentami szokująca; może nawet nie do końca zrozumiała jest dla mnie sztuka Abramowić. Jednakże emocje, które wyzwala; których jest nośnikiem są mi bliskie i to na tym polu głównie chwytam tę łączność z dziełami artystki. Jestem absolutną fanką jednego z ostatnich wielkich projektów pt: Artystka obecna. Komunikacja poprzez kontakt wzrokowy; komunikacja poprzez całkowitą ciszę i ten wielki mistycyzm, który rodzi się w tej jednej chwili; to całe morze różnorodnych emocji, które wylewa się pod wpływem tak oszczędnych środków - to coś co zrobiło na mnie wielkie wrażenie bo mowa o eksperymencie według mnie idealnie wpasowującym się w braki/potrzeby dzisiejszego świata. Ten moment ciszy, skupienia na drugim człowieku, złączenia myśli; chwila w której rodzi się empatia; w której cały bagaż nieprzepracowanych, duszonych w środku emocji spływa po człowieku pozostawiając go w stanie oczyszczenia; nierzadko trudnego, ale jednak potrzebnego każdemu z nas.

Jako to z każdym rodzajem sztuki bywa - może do nas trafić, a może całkowicie odbić się od naszych oczekiwań. Ja doceniam Abramowić za wielką oryginalność; za ogromny emocjonalny ładunek jaki niosą jej dzieła. To emocjonalne wyzwolenie jednak czasem kosztuje zbyt wiele; ale nie da się ukryć, że praktyki, którym Abramowić poddaje siebie i innych w swoich performensach dużo mówią o nas samych; o naszych pokusach, ograniczeniach, o uśpionych cechach, które nosimy w sobie latami nie mając o nich żadnego pojęcia. Abramowić doprowadza do sytuacji nierzadko skrajnych, w których wszelkie maski zostają zrzucone. Ona i jej sztuka stają się lustrem dla odbiorcy: jakie reakcje wyzwoli w nim to co widzi? Jak to na niego wpłynie? To arcyciekawe pytania; sztuka prezentowana przez Abramowić skłania więc do wielkich refleksji; wdrukowuje się w pamięć; jest nie DO ODZOBACZENIA i to akurat w dobrym tego słowa znaczeniu.

„Podczas występu oczyszczam się, staję się silniejsza, umacniam się w przekonaniu, że umysłem mogę przezwyciężyć moje ograniczenia."

Sztuka Mariny Abramović w wielu kręgach uchodzi za iście kontrowersyjną i nie sposób mi się z tym nie zgodzić. Testowanie granic własnej wytrzymałości; narażanie swego ciała na niewyobrażalne cierpienie; stawianie siebie w sytuacji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"(...) nie kocham lśniącego miecza za ostrość jego stali, nie kocham strzały za jej chyżość ani żołnierza za wojenną sławę. Kocham tylko to, czego bronią miecze, strzały i żołnierze."

Opowieść drogi znana z "Drużyny pierścienia w "Dwóch Wieżach" przeistacza się w fascynującą historię pełną zakrętów, doniosłych zdarzeń i najróżniejszych splotów, które doprowadzają bohaterów do momentów kulminacyjnych. Jesteśmy świadkami ważnych decyzji; świadkami wirażu emocji zupełnie skrajnych: od porywów odwagi po najprostszy, najbardziej naturalny lęk przed złem, które poszerza swój obszar. Członkowie Drużyny rozdzielają się, podążając różnymi drogami, powodując tym samym zmiany narracyjne, które wedle mojego uznania są absolutnie na plus. Część dotycząca wędrówki Froda i Sama pojawia się wyjątkowo późno, co pozwala wszystkim fanom Aragorna i innych postaci cieszyć się ich obecnością na kartach powieści w znacznie większej mierze. Do gry wchodzą nowi bohaterowie: harda i intrygująca Eowina; zaślepiony radami złego doradcy Theoden czy niezwykle majestatyczny Ent, który snuje przepiękną historię o Drzewcach i ich smutnym losie. Gdzie nie nadstawimy ucha tam płyną słowa niesamowitych legend o dawnych dniach; tam unosi się w powietrzu widmo przyszłych zdarzeń, do których bohaterowie próbują jak najlepiej się przygotować.

"Dwie wieże" wedle mojego uznania są póki co sercem całej opowieści Tolkiena. "Drużyna Pierścienia" to niejakie wprowadzanie; to początki formowania się grupy śmiałków, którzy zdecydowali się służyć dobrej sprawie. Można więc odnaleźć w tym wstępie fragmenty przydługie; może momentami monotonne. "Dwie Wieże" zaś to już opowieść innego kalibru; to mocne akcenty; to doniosłe chwile i ważne historycznie momenty. To przede wszystkim kultowa już Bitwa o Helmowy Jar; to istotne spotkanie ze Sługą Zła Sarumanem; to wzięcie do niewoli przez odrażających Orków. A w tle, wspomniane, legendy, które pozwalają choć trochę zrozumieć obecny świat.

Siłą oczywiście pozostaje doskonała ekranizacja, która, choć niektóre wątki pomija a inne przedstawia nieco inaczej, daje maksimum rozrywki, pozwalając niektórym zdarzeniom wybrzmieć znacznie mocniej. Przykładowo, Bitwa o Helmowy Jar na ekranie wypada fenomenalnie; choć Tolkien zadbał o jej szczegółowy i emocjonujący opis, nie da się ukryć, że tutaj możliwości kina pozwalają na jeszcze głębsze odczucia. Gdy weźmiemy więc pod uwagę lekturę plus ekranizację, dostaniemy obraz tak pełny i tak bogaty we wrażenia, że chyba już zawsze będziemy myśleć o tych dwóch źródłach jak o jednej historii; kompletnej i niedoścignionej całości. Nieczęsto zdarza się by pierwowzór oraz ekranizacja tak pięknie się uzupełniały; by stanowiły razem tak zgodny, mimo różnic, twór. To czego nie ofiarowuje film, znajdziemy w dziele Tolkiena; to czego Tolkien nie umieścił w swej historii w sposób niezwykle umiejętny wprowadził reżyser. Idealny przykład stanowi tutaj wątek romantyczny Aragorna i Arweny; ich losy zupełnie inaczej się splatają; inny jest wydźwięk tej historii. Na ekranie ta relacja została zdecydowanie bardziej rozwinięta; podkoloryzowana ale w dobrym tego słowa znaczeniu.

Przede mną ostania część, która mam nadzieję poziomem będzie bliższa "Dwóm Wieżom". Nie myślałam, że tolkienowski świat tak bardzo mnie pochłonie.

"(...) nie kocham lśniącego miecza za ostrość jego stali, nie kocham strzały za jej chyżość ani żołnierza za wojenną sławę. Kocham tylko to, czego bronią miecze, strzały i żołnierze."

Opowieść drogi znana z "Drużyny pierścienia w "Dwóch Wieżach" przeistacza się w fascynującą historię pełną zakrętów, doniosłych zdarzeń i najróżniejszych splotów, które doprowadzają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Od dzieciństwa uczono, że piękno jest berłem kobiety, umysł kształtuje się zgodnie z ciałem, a wędrując po pozłacanej klatce, stara się jedynie ozdobić swoje więzienie”.

Cóż to była za opowieść!
Wrzucić ją do kategorii standardowych biografii nie sposób bo jak na tego typu lekturę jest pisana w sposób niezwykle dynamiczny. Nie ma tu mowy o suchych faktach: tu pierwsze skrzypce grają emocje; tu siła tkwi w żywotnych biografiach wielkich kobiet, które rzuciły wyzwanie skostniałemu systemowi. Matka i córka - wręcz niewiarygodny paralelizm ich losów, zważając na fakt, że Mary Wollstonecraft zmarła zaraz po narodzinach dziecka. Dla Mary Shelley matka stanowi żywy pomnik, któremu składa pokłony; który podziwia, któremu przygląda się w zachwycie z lekkim onieśmieleniem. Chce być blisko niej, a jedynym sposobem na to, okazuje się bycie blisko jej spuścizny; jej rewolucyjnej twórczości. Mary Shelley ucząc się liter na nagrobku matki dorasta w jej kulcie; pielęgnuje pamięć o niej zaczytując się w jej dziełach, a później mimowolnie podąża ścieżkami, które Mary Wollstronecraft wytyczyła. Nie jest tak śmiała w swych poglądach jak matka, ale bez wątpienia w swych tekstach pozwala sobie na przemycanie prawd, w które głęboko wierzy, a które świat uznaje za wielce kontrowersyjne. Podobieństwa między kobietami są wręcz uderzające; obie posiadają wielki umysł i zdolność do samodzielnego myślenia; obie za wszelką cenę walczą o swoje; idą pod prąd; wdają się w szalone romanse i płacą za to wysoką cenę. I jedną i drugą świat definitywnie odrzuca; biczuje za otwarte poglądy; za próby wyjścia poza wytyczoną kobietom rolę. Dopiero po wielu latach świat doceni ich filozofię; zrozumie to uporczywe pragnienie by być wolną i niezależną. Po latach też uzna ich wielką rolę w kształtowaniu myśli feministycznej; prób niepełnych, trochę połowicznych, ale jednak jakże ważnych w budowaniu wizerunku kobiety silnej i sprawczej. Dziś ich głosy brzmią chyba najgłośniej, co zaskoczyłoby zapewne niejednego, który szkalował ich imię. Dawniej uciszane, wyśmiewane, rozsiewające wokół siebie aurę kontrowersji - dziś zupełnie odwrotnie - zyskują głos, wychodzą z cienia, bez obaw, bez ryzyka, że świat po raz kolejny da im nauczkę.
A w tle niespokojne czasy – końcówka wieku XVIII i wiek XIX, wielkie historyczne starcia; walki poglądowe i wyłaniające się nowe, wielkie nazwiska, które będą na ustach wszystkich. Wzniosłe, głęboko przeżywane idee rodzą nowe owoce, w postaci utworów, które przejdą do historii. Po pierwsze, teksty będące traktatami; pełne drogowskazów, którymi należałoby podążać. Dzieła będące uwieńczeniem wyznawanych filozofii; będące tworem tych najbardziej społecznie zaangażowanych. Po drugie, rozdzierająca serce poezja; owoc wielkich uczuć, które domagają się uzewnętrznienia. Wiersze pisane w romantycznym, pełnym uniesienia tonie; pomiędzy słowami ukryte największe miłosne wyznania; miłosne rozczarowania i nadzieje. Dzieła duże ze względu na moc oddziaływania; słowa wypływające prosto z rozgrzanych, wielkich umysłów i równie żywotnych, umęczonych porywami serc. To czas niezwykle płodnych autorów, którzy na papier przelewali wszelkie bolączki i wątpliwości gnębiące od środka. Charlotte Gordon stworzyła przepiękną opowieść o niezwykłej relacji matki i córki, ale nie byłoby w tym nic wyjątkowo, gdyby nie to perfekcyjnie zarysowane tło społeczne. Losy obu kobiet wpisane są w założenia epoki; ważna staje się tu atmosfera zewnętrznych nacisków; ważny staje się ogólny układ świata, który determinuje role i jednej i drugiej. Autorka stworzyła biografię absolutnie kompletną, odpowiednio dobierając proporcje między skalą makro a mikro spraw. Dzięki temu te prywatne dramaty obu kobiet stają się o wiele bardziej namacalne bo zaczepione w konkretnym, szeroko opisanym kontekście. To biografia emocjonująca bo i losy bohaterek takowe były; w związku z tym więc owa lektura staje się takim gatunkowym urodzajem; mamy elementy charakterystyczne dla historycznych romansów bo życie miłosne zarówno matki i córki jest wyjątkowo bogate; emocjonalnie też rozdzierające, ponieważ sporo tu dramatów; zranionych serc; upadłych nadziei. Pojawiają się tak wielkie postaci jak: Byron czy Shelley, którzy mają w tej opowieści dość spory udział. Również kontrowersyjni jak na tamte lata; rozkochani w swej twórczości pozostawiają po sobie dzieła bez wątpienia niesamowite; a ta twórczość to jedynie wycinek z życia; to ta bardziej godna dumy część egzystencji, za którą ciągnie się jednak cała masa spalonych mostów; niechlubnych czynów. Mężczyźni uznawani za postaci wielkie bez towarzyszących im kobiet może nie zyskaliby wcale takiej sławy; były one ich największą bolączką; źródłem problemów ale i z pewnością ogromną inspiracją dla twórczości. Ich związki były pasmem trudów; narażone na społeczną krytyką dryfowały na szczątkach wielkiej, wzniosłej miłości okutej w zasady hołdujące wolności i niezależności. Różnie ich losy się plotły; różne etapy przechodziła ta skomplikowana miłość – w całej tej wolności jednak wciąż widać to kobiece zgnębienie; owa piękna, idealistyczna wolność pozostawia po sobie zgliszcza w postaci samotnego macierzyństwa, utraconych szans, życia w wiecznej niepewności i niezaspokojeniu. Wspólnota myśli i idei czasem nie wystarcza by utrzymać to wspólne życie w ryzach. W tym przypadku to męskie marzenia finalnie wyznaczają kierunek; przesądzają o ostatecznych decyzjach.
Kobieta jako pewnego rodzaju źródło inspiracji to element, który w tej historii niezmiennie powraca – Mary Wollstonecraft dla córki, jak i towarzystwa, w którym się obraca jest ucieleśnieniem wielkich prawd; przepiękne są fragmenty mówiące o wielkiej fascynacji jej dziełami; przepiękne są te chwile kiedy to towarzystwo intelektualistów z wypiekami na twarzach zaczytuje się w tekstach prekursorki feminizmu. Dlatego właśnie to niezwykle kobieca lektura, bo choć mówi oczywiście o wielkiej niedoli kobiet, to nie pomija również ich wielkiej roli w różnych aspektach życia. Mary Shelley od początku stanowi dla Percy’ego godną partnerkę do intelektualnych dyskusji. Jest jego pomocniczką; redaguje teksty, a po śmierci próbuje za wszelką cenę wybielić skażony wizerunek poety. Ta biografia to hołd złożony kobiecej naturze; jednakże hołd ten nie nosi znamion przejaskrawień. To wyjątkowo szczery portret.

W tej opowieści, prócz wielkich romansów, mamy również moc prawdziwych smaczków, zwłaszcza dla prawdziwych miłośników klasycznej literatury. Pojawiają się fragmenty znanych tekstów; zakulisowe wzmianki o okolicznościach tworzenia wielkich dzieł. Oczywiście sporą część stanowi opis procesu tworzenia Frankensteina Mary Shelley – od podszewki poznajemy źródła pomysłu by wreszcie odkryć paralelę między życiem prywatnym samej autorki a fabuła dzieła. To niesamowicie interesujące fragmenty, które zachęcają by do tej klasycznej opowieści wrócić jeszcze raz i przeczytać ją będąc bogatszym o tę dodatkową wiedzę.
I wreszcie, dzięki „Buntowniczkom” mamy okazję wyruszyć w nieznane bo zarówno Mary Wollstonecraft jak i jej córka miały za sobą ciekawe epizody podróżnicze. Autorka sporo uwagi poświęca esencji tych wypraw. Odwiedzamy skandynawskie ziemie; za chwilę razem z Mary Shelley oddychamy włoskim powietrzem. Nie sposób nie zwrócić uwagi jak wielki wpływ miały te podróże na życie obu kobiet. To piękno otaczającej natury budzi do życia; inspiruje do tworzenia. Zwłaszcza w przypadku Mary Shelley wydaje się, że ten włoski epizod wrył się z wielką siłę w jej duszę. Tam przeżyła piękne chwile; tam też niestety spotkały ją największe dramaty.

„Buntowniczki” to biografia tak soczysta; tak różnorodna, że nie sposób nie poczuć pełnej satysfakcji. Rzuca zupełnie nowe światło na znane postaci; to pozwala złapać odpowiedni dystans; to rodzi też pytania na ile możemy wielką, zachwycającą nierzadko twórczość oddzielić od samych autorów; od ich postaw; moralnych wyborów. Chwilami zaskakuje, że autorzy tak wielkich, podziwianych utworów, w codziennym życiu zdolni byli do tak haniebnych czynów, które chciałoby się potępić; którym podziw się po prostu nie należy. Z drugiej zaś strony, momentami uwierzyć aż nie sposób jak wielkim odbiciem prywatnych spraw są te znane na całym świecie dzieła. Czy jednak ma to jakiekolwiek znaczenie w odniesieniu do tego jak powinniśmy odbierać owe dzieła? Czy prywatne dramaty; hańby; zwycięstwa powinny rzutować na to jak oceniamy tę twórczość?

„Buntowniczki” to opowieść o tyle ciekawa, że za punkt obiera bardzo nietypową relację jaka połączyła Mary Wollstronecraft z Mary Shelley. Dwie bliskie sobie kobiety; połączone więzami krwii, ale co budzi największy szok: one nie miały okazji się poznać; matka nie miała szansy w sposób typowy ofiarować córce swoich nauk. Mimo to, co intrygujące, Mary Shelley doskonale odnalazła drogę ku sercu matki, a wszystko to dzięki jej spuściźnie; dziełach, w których przekazała wszystko to co było dla niej kluczowe. Mary Shelley ma okazję wczytać się w myśli matki; ma okazję poznać w ten sposób nieco jej duszę i tym samym ma okazję kontynuować dzieło życia; egzystując tak by wytyczne jej matki przetrwały i zyskały tym samym szerszą sławę.
Mimo przeżytych dramatów; mimo chwil zwątpienia – uważam, że droga, którą podążały obie pisarki była drogą piękną, bo w pewnym stopniu wolną od społecznych wymogów, a bliską wyznawanym przez nie wartościom. Bardzo mocno empatyzuje z tą kobiecą energią; potrzebą wolności i stawiania granic wedle własnych pragnień. Szanuję ogromnie ich upór; walkę o to by żyć po swojemu; by uciszyć rozszalałe z wściekłości głosy tłumu. Przetrwały, choć nie miały wokół wielkiego wsparcia; choć w rzeczywistości ich walka była wyjątkowo samotna. Mialły jednak siebie. Matka w pewnym momencie miała pod sercem córkę, dla której chciała lepszego świata. Mary Shelley zaś miała obok matkę, której we wczesnych latach fizycznie jej tak bardzo brakowało; a której obecność ujawniła się w późniejszych latach kiedy Mary zaczęła szukać własnej drogi i tak bardzo łaknęła tego by ktoś bliski wskazał jej odpowiedni kierunek. Nie zrobił tego żyjący ojciec, zrobiła to matka – zostawiając resztkę siebie we własnej twórczości. Motyw spuścizny; autora przemawiającego pośmiertnie poprzez swoje dzieła, zachwyca mnie od lat. I tutaj również wywarł na mnie wielkie wrażenie.

Przepiękna, niezwykle emocjonująca biografia. Ogromne brawa dla autorki za tak bogaty i różnorodny materiał; brawa też dla tłumaczki, która z całym tym bogactwem poradziła sobie tak doskonale. Pozycja ta jest przepotężna; wyobrażam sobie więc jak wiele pracy kosztowało jej przełożenie.
Już dawno, żadna biografia nie dała mi tyle przyjemności; nie wydobyła ze mnie tylu silnych emocji.

„Od dzieciństwa uczono, że piękno jest berłem kobiety, umysł kształtuje się zgodnie z ciałem, a wędrując po pozłacanej klatce, stara się jedynie ozdobić swoje więzienie”.

Cóż to była za opowieść!
Wrzucić ją do kategorii standardowych biografii nie sposób bo jak na tego typu lekturę jest pisana w sposób niezwykle dynamiczny. Nie ma tu mowy o suchych faktach: tu pierwsze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Dziecko, życie jest takie męczące. To wojna, która wybucha każdego dnia, a chwile radości są jedynie krótkimi przerwami i trzeba za nie płacić wysoką cenę."

Niesamowicie realistyczny, do bólu szczery monolog kobiety, która zachodzi w nieplanowaną ciążę i tym samym mierzy się z różnymi emocjami narastającymi wokół wizji przyszłego macierzyństwa. W mniemaniu narratorki prowadzi ona rozmowę z rozwijającym się w niej życiem. Uwierzcie, ten "jednostronny dialog" jest naprawdę poruszający; absolutnie intymny, pełny gorzkich słów. Narratorka dzieli się ze swym dzieckiem najbardziej osobistymi przeżyciami; od początku traktuje je jako istotę, która słyszy; która rozumie; traktuje "płód" jako kompana do rozmowy o życiu. Kobieta czuje się w obowiązku przekazać dziecku jak wygląda świat; próbuje przygotować je na ogromną dawkę rozczarowań; maluje przed nim świat tak jak sama go widzi - przepełniony niesprawiedliwością, ciężką pracą, wiecznymi rozterkami. A w tym wszystkim ukazuje nam czytelnikom cały świat emocji, których doświadcza jako przyszła matka. To czas wielkich pytań: Czy można świadomie sprowadzać na ten świat bezbronne, unoszące się w nicości dziecko? Bo może należy się mu prawo głosu? Tylko jak ten głos wydobyć, jak uzyskać odpowiedź? A z drugiej strony: To przecież nasze ciało, czy egoizmem będzie więc gdy podejmiemy decyzję totalnie samodzielną, wolną od głosów innych? Mnoży się mnóstwo pytań - a zadaniem czytelnika jest odpowiedzieć sobie samemu na nie. Autorka nie wskazuje drogi - pozostawia czytelnikowi wolną wolę. Sama narratorka też tę wolną wolę od autorki otrzymuje - choć inni napierają, próbują przekonać ją do swoich racji - ona uparcie broni prawa do samodecydowania, mimo że tak wiele ta walka ją kosztuje.

Oriana Fallacci z pewnością opiera "List do nienarodzonego dziecka" choć w jakiejś części na własnej historii; co najważniejsze widać, że w tę opowieść wkłada własne emocje. Dlatego też, lektura tak bardzo porusza; zagląda głęboko w naszą duszę i pyta: Co byśmy zrobili będąc w sytuacji bohaterki? Nie bez przyczyny kobieta, która snuje swą opowieść nie posiada imienia - Fallacci tym sposobem daje znać, że tą osobą mogłaby być każda z nas. Spokojnie możemy obsadzić się w jej roli i zmierzyć się z licznymi pytaniami, które domagają się jednoznacznej odpowiedzi.

To co najbardziej urzeka mnie w tej opowieści i w ogóle w samej postawie narratorki, to fakt, że niezależnie od jej wątpliwości, różnych, często trudnych emocji, próbuje z kwitnącym w niej życiem się zakolegować; że traktuje to wzrastające dziecko jako najbliższy obecnie jej sercu byt. Doceniam, że tworzy przestrzeń do tego by zmierzyć się z różnymi aspektami codziennego życia, próbując ujrzeć w każdym z nich swoje dziecko. Przetwarza różne scenariusze; czasem kłóci się sama ze sobą; czasem swe emocje odreagowuje na tkwiącym w niej zalążku życia. I w tych rozmowach wypada niezwykle prawdziwie; prawdziwa jest jej zmienność; prawdziwe są wątpliwości, które posiada w związku z niespodziewaną ciążą. Prawdziwe są obawy o przyszłość, co jest niezwykle uniwersalne dla każdej kobiety, która spodziewa się dziecka. Niezależnie od tego więc kto tę książkę przeczyta; niezależnie od tego jakie ma podejście w temacie aborcji - myślę, że "dobrze się poczuje w tej lekturze", bo ona nie narzuca jednej słusznej odpowiedzi. Pokazuje miliony różnych scenariuszy; ukazując dobre i słabe strony poszczególnych rozwiązań. Tu nikt nie jest zły; tu każdy ma prawo wybrać własną drogę.

Życie, które się rozwija w ciele narratorki ma przed sobą niezwykłą nauczycielkę. Taką, która pyta o zdanie; która w żadną stronę nie jest obojętna; taką, która walczy o możliwość wyboru, z dala od szlachetnych doradców. To niezwykle mądra kobieta, która nie boi się konfrontacji z własnymi emocjami; która nie boi się nazywać rzeczy po imieniu. Choć wizja świata, którą przedstawia wydaje się mocno pesymistyczna, to gdzieś w tych gorzkich słowach kryje się wielka prawda o społeczeństwie, o naszych czynach. Tłumaczy i pokazuje ten świat tak jak najlepiej potrafi; bo każda matka jest inna i ważne wydaje się po prostu to, że próbuje ze wszystkich sił; że poprzez te "rozmowy" oswaja lęk; że próbując przemawiać do tego wzrastającego życia, przyzwyczaja się do pewnej, nowej odsłony "siebie samej". Od teraz jest was dwoje; i jakby nie patrzeć nikt nigdy nie będzie bliżej. Stąd ta szczera spowiedź, stąd czułe dotknięcie każdego bolesnego punktu w duszy.

Przepiękna.

"Dziecko, życie jest takie męczące. To wojna, która wybucha każdego dnia, a chwile radości są jedynie krótkimi przerwami i trzeba za nie płacić wysoką cenę."

Niesamowicie realistyczny, do bólu szczery monolog kobiety, która zachodzi w nieplanowaną ciążę i tym samym mierzy się z różnymi emocjami narastającymi wokół wizji przyszłego macierzyństwa. W mniemaniu narratorki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Jeśli się postaramy, możemy stworzyć nową całość z rozbitych części i łączących je blizn. Blizny po bólu, cierpieniu spowodowanym utratą, doznanych upokorzeniach są widoczne. Takie pozostaną. Do końca. Nie ukrywamy ich w poszukiwaniu sztucznej doskonałości. Niedoskonałość i przemijanie są częścią tego, kim jesteśmy. Część naszej podróży. I to właśnie jest piękne."

Joanna Bator w zupełnie innym wydaniu niż dotychczas. Ostrość i dosadność tak charakterystyczne dla stylu autorki - zamienione zostają w "Purezento" w subtelność, poetyckość. Przyznać trzeba, że pobyt autorki w Japonii dość znacząco wpłynął na formę wyrażania myśli - doskonale oddany został tutaj japoński duch, ta nieuchwytność materii; spokój i ciepło, które rozlewają się po naszej duszy. Fabuła jest banalna, tu od początku wiemy czego się spodziewać; czas leniwie płynie, a bohaterka dzień po dniu zgłębia tajniki sztuki kintsugi; co ma być niejako pretekstem i metaforą zmian, które zachodzą w jej własnym wnętrzu. Wszelkie blizny, ślady, które nosimy w sobie wedle założeń sztuki kintsugi - powinniśmy z dumą eksponować, sklejać tak by móc poprawnie funkcjonować, nie zaś po to by cokolwiek przykryć, by udawać, że nic złego się nie wydarzyło.
Przyznam, że to nawiązanie do tej misternej, japońskiej sztuki w pewien sposób ujmuje. Niezwykle odprężająco działa też poznawanie owych tajników wiedzy; przyglądanie się powolnemu procesowi składania naczynia w jedną całość. Ta spokojna praktyka działa niczym hipnoza, sprawiając, że czytelnik wycisza się całkowicie. Uważam więc, że próba wpisania się z "Purezento" w założenia japońskiej filozofii, zdecydowanie się udała.
Jednakże, muszę przyznać, że ta niedługa powieść dłużyła mi się strasznie; chyba przez ten brak postawionego celu; przez tę świadomość, że nie dążymy w jakimś konkretnym kierunku i nie mamy specjalnie na co czekać. Pomysł na fabułę, tak jak wspomniałam, jest prosty i wydaje mi się, że w tym przypadku owa prostota zbyt mocno rzuca się w oczy. Dialogi przepełnione są nie do końca uzasadnioną egzaltacją, przez co wydają się z lekka nienaturalne. Postaci ciężko w jakiś sposób wyróżnić; są wyblakli, co jednak uznaję za celowy zabieg bo nie o bohaterów tu tak naprawdę chodzi. Bardziej uwiera to, że samo przesłanie, które choć piękne, mi osobiście nie wystarcza by zachwycić się tą powieścią.
Dorzućmy do tego jeszcze irytującą przypadłość porównywania problemów i bolączek bohaterki do napierających rekinów ludojadów. Po prostu nie w moim guście jest takie wydanie prozy Joanny Bator.

Dla mnie kwintesencją stylu J. Bator są tak wielkie tytuły jak: "Ciemno, prawie noc" czy już w ogóle fenomenalne "Gorzko, gorzko". Choć tej błogości i ciepła "Purezento" na próżno szukać w wyżej wspomnianych lekturach, to i tak pozostaję przy opinii, że w tych gorzkich, niezwykle dosadnych opowieściach autorka pływa jak ryba w wodzie. "Purezento" to z pewnością ciekawy eksperyment; odskocznia od tego ciężkiego, emocjonalnie trudnego stylu. Do zachwytów mi jednak daleko.

"Jeśli się postaramy, możemy stworzyć nową całość z rozbitych części i łączących je blizn. Blizny po bólu, cierpieniu spowodowanym utratą, doznanych upokorzeniach są widoczne. Takie pozostaną. Do końca. Nie ukrywamy ich w poszukiwaniu sztucznej doskonałości. Niedoskonałość i przemijanie są częścią tego, kim jesteśmy. Część naszej podróży. I to właśnie jest piękne."

Joanna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Głupotą jest myśleć, że można zwierzyć się własnym dzieciom, zanim skończą co najmniej pięćdziesiąt lat. Żądać aby patrzyły na matkę jak na człowieka, a nie na funkcję."

Jak to u Ferrnate bywa - wymowa jest pełna ostrości; jest intensywna i bogata w trudne, nierzadko wstydliwe emocje. Tym razem autorka rozprawia się z rolą matki; obierając za narratorkę już doświadczoną kobietę, której macierzyństwo odbija się nieprzyjemnym echem na jej obecnym życiu. Samotny, wakacyjny relaks przerywa Ledzie hałaśliwa, nieokiełznana, neapolitańska rodzina, która przykuwa jej uwagę. Choć za wszelką cenę próbuje odwrócić wzrok od zakłócających jej spokój przybyszy; nie jest w stanie. Jakaś dziwna siła pcha ją ku młodziutkiej matce z dzieckiem; fascynacja miesza się ze zniesmaczeniem. Od momentu tego spotkania - Ledy myśli nieustannie krążą wokół obrazków, które ujrzała na plaży. A co ważne - daje to początek wędrówce ku niełatwej przeszłości. Odżywają stare emocje; zabliźnione rany otwierają się - Leda przypomina sobie o własnych stratach i niepowodzeniach; o macierzyństwie, które nie potoczyło się tak jak powinno. Jesteśmy świadkami wewnętrznego monologu: bohaterka odsłania cały wachlarz emocji, które towarzyszyły jej w tej macierzyńskiej drodze i przyznać trzeba, że jest wyjątkowo szczera w swojej ocenie.

Decyzje Ledy, które dotyczą zarówno jej przeszłości jak i teraźniejszości mogą nas gorszyć. Takie też bohaterki tworzy Ferrante - przez to, że poznajemy tak dobrze ich wewnętrzne myśli, postaci które przed nami stoją są odarte z pięknych masek przyzwoitości; u Ferrante stoi człowiek w swym najmniej ciekawym wydaniu: pełny zazdrości, niewytłumaczalnej chęci destrukcji. Dlatego tak łatwo podczas lektury się zdenerwować, bo Ferrante pisze niezwykle bezkompromisowo, nie zważając na to co wypada a co nie. Nie daje taryfy ulgowej; jej bohaterki cały czas walczą ze swoimi demonami; borykają się z ludzkimi słabościami i ułomnościami. Poddają się okrutnym myślom; w swym postępowaniu bywają bezlitosne, a nawet w tym nadmiarze negatywnych emocji nieludzkie, niegodne zrozumienia. Ale to jest właśnie pewnego rodzaju test, któremu poddaje nas autorka - czy w obliczu tych trudnych emocji; czy w obliczu tych nieprzyjemnych reakcji, będziemy w stanie pokusić się o zrozumienie? Czy spojrzymy prawdzie w oczy i zobaczymy choć przebłyski swoich myśli, w myślach bohaterek? Czy może odwrócimy się od nich, twierdząc, że nie mamy czego tu szukać bo sami jesteśmy prawi i zawsze lojalni? To bardzo ciekawy sprawdzian dla czytelnika; dla jego emocji; dla autopercepcji.

Ferrante interesują kobiece emocje, dlatego w jej powieściach głównie ujrzymy w mocnym zbliżeniu właśnie to kobiece doświadczenie w wielu wymiarach. "Córka" to książka, w której kobiet jest na pęczki. Są nieudolne, zgorzkniałe matki; zbuntowane i trudne do okiełznięcia córki. Jest też symbol lalki, dość ciekawy element tej powieści, który skłania do różnorakich refleksji. Owa lalka nie jest piękna, a wręcz przeciwnie - ma wyjątkowo niechlujne oblicze. Może stanowi symbol tego wstydliwego, pełnego skaz macierzyństwa? Może zabawa nią przypomina właśnie te nieudolne próby bycia najlepszą dla swoich dzieci; tę pewnego rodzaju niedojrzałość, nieumiejętność, emocjonalną niegotowość? Myślę, że jednocześnie autorka chce zwrócić szczególną uwagę na doświadczenia, które same wynosimy z dzieciństwa i które przekazujemy dalej. Myślę, że "Córka" przypomina o tym jak bardzo nasza przeszłość rzutuje na dorosłe życie.

Lektury Ferrante są niebezpieczną wędrówką po najmroczniejszych zakamarkach ludzkiego umysłu. Nie należą te wędrówki do najprzyjemniejszych, bo bardzo często można zapędzić się w miejsca, do których wracać nie zamierzaliśmy. Bywają niekomfortowe; bywają męczące, ale na pewno realistyczne w najwyższym stopniu. Za ten realizm i pozbawienie złudzeń doceniam, choć wciąż obstaję przy twierdzeniu, że nic nie jest w stanie przebić tetralogii neapolitańskiej, którą rozpoczyna "Genialna przyjaciółka". Pozostałe książki Ferrante można traktować jako fragmenty; wycinki; nieznaczne zdarzenia w porównaniu z tym co dostajemy w niezwykle złożonej tetralogii.

"Głupotą jest myśleć, że można zwierzyć się własnym dzieciom, zanim skończą co najmniej pięćdziesiąt lat. Żądać aby patrzyły na matkę jak na człowieka, a nie na funkcję."

Jak to u Ferrnate bywa - wymowa jest pełna ostrości; jest intensywna i bogata w trudne, nierzadko wstydliwe emocje. Tym razem autorka rozprawia się z rolą matki; obierając za narratorkę już doświadczoną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"(...) Każdy z nas tak robi, kulimy się w środku, chowając wrażliwe miejsca przed nawet przypadkowym dotknięciem przez kogoś obcego. Niekiedy to nam zostaje i żyjemy jacyś tacy skuleni i pokurczeni."

Ogromnie wyczekiwana część - piękna w swej dojrzałości i skupieniu na sprawach domowego ogniska. Ujrzycie Anię jako świeżo upieczoną żonę; później matkę. Jak zawsze pełną życia, ale i nowych obaw, które dostaje się podarunku, wchodząc w kolejną z życiowych ról. Dużo w tej części sąsiedzkich opowieści; przywołanych wspomnień dawnych lat. Oprócz historii Młodych Państwa Blythe'ów, mamy szansę posłuchać wielkiej historii życia niesamowicie interesującej postaci jaką jest Lord Jim, człowiek który niejedno widział i niejedno przeżył. Tuż pod okiem Ani toczy się kolejna ciekawa historia, której uczestniczką jest niejaka Leslie Morre - dość specyficzna przyjaciółka naszej głównej bohaterki. Jej wątek jest dość istotny i prowadzi do całkiem nieoczekiwanego i zaskakującego finału.
Te sąsiedzkie perypetie znacznie ubarwiają akcję, czyniąc tym samym "Wymarzony dom Ani" o wiele bardziej żywotną częścią niż np. "Ania z Szumiących Topoli". Tu dzieje się naprawdę wiele; życie pędzi do przodu; doktorski fach Gilberta rozwija się prężnie, a Ania nim się obejrzymy przygotowuje się do roli matki. Nie obędzie się bez rodzinnych dramatów, które swoją drogą nieco odmienią naszą bohaterkę. To dość przełomowy moment w życiu Ani; nieszczęście które na nią spadnie przebije wszelkie troski, których dotąd doświadczała. Doceniam bardzo pomysł Montgomery, by w tej rodzinnej historii poruszyć również tak trudny temat, który bądź co bądź w tamtych czasach dotykał niejedną rodzinę.

Jednak czy dany wątek został rozwinięty i opisany tak jakbym tego oczekiwała? Myślę, że nie do końca. By nie zdradzać zbyt dużo powiem tylko, że tak jak naprawdę wielce uwielbiam serię o Ani, tak przy okazji lektury wraca do mnie uparcie zawsze jednakowy wniosek. Montgomery stworzyła opowieści bardzo proste w przekazie; momentami odrobinę płaskie i pobieżne w traktowaniu niektórych wątków. Gdy czekamy na rozwinięcie o które aż się czasem prosi - zazwyczaj nie dostajemy jego, a przynajmniej nie w takim stopniu jakbyśmy sobie tego życzyli. Oczywiście przywykłam do tego i akceptuję w pełni to co oferuje w swoich powieściach Montgomery, ale nie mogę nie wspomnieć o tych uproszczeniach, które czasem niepotrzebnie spłycają tekst; odbierają istotnym wątkom przynależną im wartość. Moje uwielbienie więc zawsze natrafia na ten sam mur, za który chciałoby się zajrzeć by ujrzeć, zrozumieć, poczuć więcej. Powiedzmy, że emocje, które targają Anią są faktycznie w jakimś stopniu opisane, ale co w tym czasie dzieje się z emocjami Gilberta? Bardzo chciałabym widzieć szerszą perspektywę tej sytuacji; to jednak po prostu tylko moje pragnienia, które być może nie wpisują się do końca w zamysł autorki i w oczekiwania epoki. Może zdanie Gilberta w tej sytuacji nie miało znaczenia? Może autorce nie przyszło na myśl by w danym kontekście znaleźć miejsce dla męskich emocji? Tak, to zdecydowanie daje do myślenia i mi osobiście potrafi wadzić w tekstach Montgomery. Ten zawężony obraz nierzadko razi moje oczy i uporczywie skłania ku pytaniom, na które w tekście na pewno nie znajdę odpowiedzi.

Jak zawsze doceniam za udział tych najprostszych prawd; wartości, którym powinno się hołdować. Jak zawsze przymykam oko na nieraz krzywdzące i dziś może nieco zdezaktualizowane poglądy bohaterów. Może w tej części (z racji nieco poważniejszych tematów) wygłaszane opinie bohaterów bywały nieco bardziej rażące niż to miało miejsce w poprzednich utworach.
Niemniej, Anię polecam zawsze bo to niezwykle uniwersalna lektura; finalnie zawsze bliska pozytywnych myśli; pełna nadziei i miłości do życia, takiego jakim jest. W tej części dodatkowo hołdujemy rodzinnym wartościom; przyglądamy się jak wspaniale uzupełniają się Ania i Gilbert w swych małżeńskich rolach. I jak zawsze odnajdujemy w ich sercach wielki szacunek do siebie nawzajem. Cudownie uczestniczy się w ich relacji i nie ukrywam, że czekałam bardzo na to by w końcu ujrzeć to wspólne życie, o którym oboje wcześniej tak skrycie marzyli.

"(...) Każdy z nas tak robi, kulimy się w środku, chowając wrażliwe miejsca przed nawet przypadkowym dotknięciem przez kogoś obcego. Niekiedy to nam zostaje i żyjemy jacyś tacy skuleni i pokurczeni."

Ogromnie wyczekiwana część - piękna w swej dojrzałości i skupieniu na sprawach domowego ogniska. Ujrzycie Anię jako świeżo upieczoną żonę; później matkę. Jak zawsze pełną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Gdyby sądzono nas za nasze myśli, wszyscy zostalibyśmy powieszeni."

16-letnia Grace Marks, skromna, małomówna służąca, zostaje posądzona o współudział w zabójstwie, za co zostaje pociągnięta do odpowiedzialności. Jej domem staje się więzienie w Kingston; tam też zaczyna się opowieść, którą snuje sama oskarżona. Grace, w trakcie rozmów z nowym lekarzem badającym stan jej umysłu, odfruwa ku wspomnieniom; ku początkom jej życia, które nie należą do wesołych. Relacja Grace od początku jest poszatkowana; pełna luk i niewiadomych. Margaret Atwood stawia na zabieg literacki, który osobiście należy do moich ulubionych: tworzy narratorkę, której nie sposób zawierzyć; mami nas opowieściami Grace, której winy ciężko wykryć. Od początku praktycznie do samego końca czytelnik zadaje sobie jedno pytanie: Czy oskarżona słusznie odsiaduje wyrok?
Perspektywa Grace różni się nieco od zeznań pozostałych bohaterów. Zostajemy wrzuceni w wir domysłów; niedomkniętych spraw; skomplikowanych relacji i niepełnych prawd. Tym samym, Grace staje się bohaterką nie tyle swojej opowieści, ale i bujnych historii innych ludzi; przez co niczym kameleon zmienia się w naszych oczach: raz zyskując człowieczą, pełną delikatności twarz; innym razem przypominając stworzenie bez emocji; skrzywdzone przez los i tym samym niezdolne do prawidłowej oceny rzeczywistości. Grace wydaje się nurzać w przeszłości; wydaje się trochę nieobecna "tu i teraz" - wydaje się wciąż zamknięta w świecie duchów przeszłości; zespolona na wieki ze światem, który przeminął. Odkrycie prawdziwej Grace wydaje się zadaniem karkołomnym; wydawać się może, że jej słowa powoli układają się w sensowną całość; po czym niczym domek z kart upadają nasze przekonania: Grace triumfuje bo znów nie udało się nam odkryć jej prawdziwego oblicza.
Wydaje się też, że to jest celem. Korytarze umysłu Grace są na tyle kręte i ciemne, że mamy już na samym początku drogi zwyczajnie się zgubić. Stąd, stoimy przed trudną oceną moralności bohaterki: mamy jej współczuć? Mamy rozumieć? Mamy oskarżać czy uniewinnić? Zamknięta w sobie Grace snuje opowieść życia, oddając się w trakcie powolnej czynności szycia. Wydaje mi się, że jest to w pewien sposób symboliczne: ta misterna praca i spokój jaki wówczas otacza Grace. Ruch za ruchem; słowo za słowem. Tworzy się coś nowego; kawałki życia zszyte w jedną nierozerwalną całość.

W opowieści można dostrzec liczne paralele widoczne w losach poszczególnych bohaterów. Ich decyzje, drogi które obierają są w pewien sposób do siebie podobne, za to finał tych wyborów bywa często zupełnie różny. Doskonale buduje to obraz XIX wiecznego świata, pełnego podziałów, stereotypów dotyczących płci, zajmowanych stanowisk i tym samym przysługujących praw. Grace zdaje się marionetką w rękach innych; jest jak glina, z której można lepić przeróżne kształty. Perfekcyjnie pokazane są silnie zakorzenione w kulturze stereotypy dotyczące samej kobiecości. Wedle tych twierdzeń - Grace jest stale oceniana. Z jednej strony jawi się jako prawdziwa femme fatale; manipulantka; ziarno zła i nieprawości. Z drugiej, dostrzega się w niej typowo kobiecą słabość, niewinność, co niektórym nie pozwala wierzyć w zdolność Grace do popełnienia tak okrutnego czynu. Po środku tych wielorakich, skrajnych poglądów siedzi Grace z kamienną twarzą, nie opowiadając się do końca po żadnej ze stron. Momentami widać w niej tę emocjonalną, moralną pustkę; momentami ogromny smutek, który rozdziera serce. W większej mierze jednak wydaje mi się, że Grace przez liczne, dramatyczne doświadczenia, stała się odarta z wszelkich większych odczuć. Wydaje się zniszczona przez świat; bez większej woli walki. Jednakże czym ten marazm jest spowodowany? Czy faktycznie to jedynie następstwo doznawanych w przeszłości boleści? Czy może Grace zna swoje winy i właśnie dlatego milczy, bo wie, że kara jest zasłużona? Czy jest ona zdrowa na umyśle, czy wręcz przeciwnie: żyje urojeniami co znacznie zniekształca jej spojrzenie na swoje czyny? Czy Grace jest świadoma prawdy? Czy może sama tej prawdy nie dopuszcza; nie widzi?
I wreszcie nasuwa się kolejne pytanie: Czy milczenie Grace nie jest odpowiedzią na bezwzględne dla kobiet reguły epoki, która i tak odeprze każde jej słowo? Czy nie ujawnia się tu kobieca słabość, której wymagano; uległość, która zdawała się jedynym rozwiązaniem by przetrwać?

Pytań w "Grace i Grace" jest cała masa i to według mnie czyni tę książkę tak wybitnie dobrą. Tu nic nie jest czarno-białe; tu każde zdanie skłania do nowej refleksji. Atwood nie pierwszy raz oddaje w swojej twórczości hołd kobietom, rysując przed oczami czytelnika cały bagaż bolączek, z którymi kobietom przychodzi się borykać. Tu kobiecą bezsilność i ograniczenia wzmacnia i podkreśla dodatkowo pozbawiając bohaterkę wolności fizycznej. Na tym przykładzie, buduje historię kobiecych tragedii; lat nieprzepracowanych traum; lat osamotnienia i prób radzenia sobie z ciężarem losu; lat, w których słowo "wolność" zawsze piekło w gardło. Grace jest kolejnym z tych młodych, dziewczęcych głosów, którym wydarto całe szczęście; którym już na początku drogi zabrano coś bardzo ważnego. To kolejna z istot, której "kobiecość" przyniosła wielkie rozczarowanie.

Historia Grace jest poruszająca, niezależnie od trafności wyroku, który na nią spadł. Tak zwyczajnie po ludzku, współczuję bohaterce bo jej losy okraszone są przepotężną dawką smutku. Podnoszą w tej historii jedynie pojedyncze, ulotne chwile dziewczęcej radości, kiedy to Grace faktycznie czuła się szczęśliwa. To wszystko jednak znika zbyt prędko; a Grace już do końca nosić będzie w sobie piętno winnej: nie tyle zbrodni, co temu, że narodziła się kobietą.
Choć zakończenie napawa nadzieją; choć los Grace w jakiś sposób się przecież poprawia - mam wrażenie, że jest już na to za późno. Grace duchem tkwi w świecie, który dawno przeminął. Obecna rzeczywistość wydaje się przelatywać obok niej - owszem bohaterka uczy się w pewien sposób żyć na nowo, ale to wszystko staje się dziwnie wyuczone, nienaturalne - tak jakby życie, którego doświadcza pod koniec nie było już jej prawdziwym życiem.

Ta powieść zostanie we mnie już na zawsze. Wracam do niej myślami wielokrotnie i obstaję przy tym, że "Grace i Grace" to lektura mistrzowska, perfekcyjnie pogłębiona; taka, której nie brakuje absolutnie niczego. Rzadko kiedy czuję się tak maksymalnie nasycona powieścią, w każdym możliwym aspekcie.
Sama Grace jest postacią tak nieoczywistą; tak wewnętrznie skomplikowaną; zbudowaną z jak największą dbałością o każdym szczegół. Jej osobowość intryguje; na każdym kroku pojawia się impuls ku temu by zastanowić się nad jej postępowaniem; nad jej reakcjami. Kocham powieści, w których postępująca do przodu akcja mnoży kolejne pytania; nie pozwala spocząć; odetchnąć i stwierdzić, że wiem już wszystko.

Według mnie to coś znacznie głębszego niż "Opowieść podręcznej", choć tamten tytuł również wspominam dość pozytywnie. "Grace i Grace" jednak dosłownie zmiażdżyła moją duszę. Do dziś budzi we mnie silne emocje. Niezapomniana. Tak wspaniale nieoczywista, że aż ciężko uwierzyć by w mojej czytelniczej wędrówce trafiło się jeszcze coś tak rewelacyjnego; podobnego w doznaniach, jakie pozostawia.

"Gdyby sądzono nas za nasze myśli, wszyscy zostalibyśmy powieszeni."

16-letnia Grace Marks, skromna, małomówna służąca, zostaje posądzona o współudział w zabójstwie, za co zostaje pociągnięta do odpowiedzialności. Jej domem staje się więzienie w Kingston; tam też zaczyna się opowieść, którą snuje sama oskarżona. Grace, w trakcie rozmów z nowym lekarzem badającym stan jej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Strażniczka Słońca Lisa Aisato, Maja Lunde
Ocena 8,2
Strażniczka Sł... Lisa Aisato, Maja L...

Na półkach: , ,

"Nikt nie ma prawa być jedynym właścicielem słońca."

Opowieść, w której dwa światy rozdziela przepotężne słońce. Zagarnięte na jedną ze stron, daje życie, powoduje rozkwit, rozsiewa hojnie kolory; prowadząc tym samym do zamierania drugiej części. Dzięki małej Lilii te dwie części mają szansę się spotkać; dowiedzieć wzajemnie o swoim istnieniu. To spotkanie jest bolesne; jak zawsze przy poznawaniu czegoś nowego rodzi masę pytań; nowych nadziei i nowych oczekiwań.
Świat, który dotąd zatrzymał się, zaczyna nareszcie ruszać do przodu. Może w końcu Ci, którym odebrano światło, odzyskają na nowo siłę do życia?
Jak zawsze Maja Lunde w niezwykle poruszający i łatwy w odbiorze dla młodego czytelnika sposób konfrontuje nas z problemami świata. Tym razem prócz brania na tapet relacji międzyludzkich, uderza również w problemy ekologiczne, pokazując jak bardzo zależni jesteśmy od przyrody i jej darów. Maja Lunde pokazuje świat niezdrowy; w którym naturalne procesy zamierają. Skutki są katastrofalne.

Równie piękna, co "Śnieżna Siostra"; znów rewelacyjny przekaz i moc bujnych, zapierających dech w piersiach ilustracji.

"Nikt nie ma prawa być jedynym właścicielem słońca."

Opowieść, w której dwa światy rozdziela przepotężne słońce. Zagarnięte na jedną ze stron, daje życie, powoduje rozkwit, rozsiewa hojnie kolory; prowadząc tym samym do zamierania drugiej części. Dzięki małej Lilii te dwie części mają szansę się spotkać; dowiedzieć wzajemnie o swoim istnieniu. To spotkanie jest bolesne;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Jakiś młody facet ją znajdzie i zabierze.
Widzę go. Znam go.
Wiem, do czego jest zdolny, bo to jestem ja w wieku dwudziestu pięciu lat, jeszcze bez żony i dziecka; ten facet jest mną w stanie surowym, zanim jeszcze zrobiłem to, co wszyscy."

Moje pierwsze spotkanie z Philipem Rothem i jego prozą prowadzi do bardzo niejednoznacznych wniosków. Z jednej strony czuję przesycenie poziomem erotyzmu, w wyjątkowo wulgarnej odsłonie; z drugiej czuję, że ta siła z jaką Roth operuje słowem splata się w zrozumiały sposób z osobą narratora - mizogina dotkniętego kryzysem męskości. David Kapesh to człowiek, który na wielu polach przegrał - dziś mimo wysokich kompetencji intelektualnych, w środku nosi wielką pustkę, której nie sposób tak naprawdę zapełnić przypadkowymi, przelotnymi romansami. Miłośnik perwersji; młodych ciał, pełnych życia; czerpiący radość z cielesnych zbliżeń. Przy okazji nawiązania relacji z Consuelą Castillo, w Davidzie coś ewidentnie się zmienia; seksualne pragnienia zaczynają uwierać; David zaczyna odczuwać własną słabość; widzi umykające życie; widzi piękną, nęcącą młodość, której sam już nigdy nie zazna i której udziałem może być tylko na moment, lecz nigdy w całości.
Ta widoczna zmiana myślenia; to powoli rodzące się zaangażowanie w relację z Consuelą - zaskakuje z uwagi na wcześniejsze podejście bohatera do tego typu znajomości. David próbuje uciekać, wiedząc, że świat Consueli nigdy nie będzie do końca jego światem; że dzieli ich zbyt wiele. Ewidentnie jednak coś zmienia się w tym pozbawionym większych uczuć człowieku - ostatnie strony pozwalają wierzyć czytelnikowi, że David rodzi się na nowo; że staje się zdolny do współczucia, miłości czy duchowej bliskości; że nie podlega już tylko zwierzęcym instynktom. I tak naprawdę to właśnie końcowe sceny ratują dla mnie całą tę historię, bo zaczynam widzieć cel jaki postawił sobie autor pisząc tę książkę. Poboczne wątki, które pozwalają nam zajrzeć w inne relacje, których częścią był David - też wiele wyjaśniają, dając bardziej spójny, logiczny obraz porażek i błędów bohatera.
Gdyby książka była nieco dłuższa, bardziej pogłębiona może byłabym w stanie bardziej się emocjonalnie w nią zaangażować. Ale niestety, czegoś mi tu zabrakło i wierzę, że spokojnie w miejsce wielokrotnych wstawek dotyczących różnych seksualnych praktyk, można by zagłębić się nieco bardziej w psychologię bohaterów. Tymczasem proporcje w tym względzie, według mnie, wypadają mocno na niekorzyść.
Jako że to pierwsze spotkanie z twórczością Rotha, nie wiem na razie czego się spodziewać po innych lekturach. Nie wiem też czy styl zaprezentowany w "Konającym zwierzęciu" - konkretny, ostry, pełny cynizmu (ten ostatni punkt swoją drogą stanowi ciekawy element) jest czymś charakterystycznym dla tego autora?

Myślę sobie, że może ten męski punkt widzenia, reprezentowany przez Davida, to trochę nie moja bajka. Wydaje mi się, że emocje bohatera są mi bardzo dalekie; może nie jestem w stanie do końca zrozumieć jego potrzeb; pragnień i sposobu ich artykułowania? Może gdzieś w świecie moich emocji nie ma miejsca na to co działo się w umyśle Davida?
Tak jak jednak wspomniałam, końcowe sceny trochę poprawiają wizerunek bohatera w moich oczach.
Myślę, że ciekawym byłoby oddanie głosu Consueli, która niestety w tej historii jest jedynie częścią wspomnień narratora; opisywaną więc z jego prawdopodobnie dość zniekształconej perspektywy. Zaintrygowała mnie jej postać; może odczucia, emocje tej bohaterki byłyby dla mnie łatwiejsze w odbiorze?

Lata temu oglądałam film pt. "Elegia", stworzony na podstawie tejże książki. I muszę przyznać, że wywarł on na mnie o wiele większe i bardziej pozytywne wrażenie, niż pierwowzór. Zdecydowanie bardziej angażująca emocjonalnie produkcja. I oczywiście fantastyczne role: Ben Kingsley i wspaniała Penelope Cruz. Mam wrażenie, że relacja Davida z Consuelą na ekranie wypadała o wiele bardziej przejmująco. No i końcówka zdecydowanie chwyciła mnie wówczas za serce.
W "Konającym zwierzęciu" zabrakło swego rodzaju iskry.

"Jakiś młody facet ją znajdzie i zabierze.
Widzę go. Znam go.
Wiem, do czego jest zdolny, bo to jestem ja w wieku dwudziestu pięciu lat, jeszcze bez żony i dziecka; ten facet jest mną w stanie surowym, zanim jeszcze zrobiłem to, co wszyscy."

Moje pierwsze spotkanie z Philipem Rothem i jego prozą prowadzi do bardzo niejednoznacznych wniosków. Z jednej strony czuję...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Kobiety nas łączą. Przy tym stole siedzi moja żona, przyszła synowa i dwie córki. (...) Każda z nich to sojusz, rozejm, pokój lub choćby zawieszenie broni. Gdyby rodzili nam się tylko synowie, mielibyśmy na świecie same wojny."

Prawdziwa, polska "Gra o tron", odziana w piastowskie szaty, rozgrywana w przepołowionym świecie odmiennych wierzeń i celów. Dobrze przekalkulowane i dumne sojusze; konflikty zaostrzane latami niezmazalnych win, których odkupienie kosztuje zbyt wiele. Wielcy Władcy, rozwijający stale swą dalekowzroczność, tak by zapewnić sobie dobre miejsce na planszy zapełnionej pionkami. Przestawiają, planują, knują intrygi by wieczorami swe przeciążone umysły odciążać dobrym trunkiem i towarzystwem pięknych kobiet. A obok tych Wielkich Panów - towarzyszki życia, żony, kochanki, córki - zwinne manipulatorki, niewinne doradczynie, sojuszniczki na śmierć i życie. Nierzadko równie wielkie w swych czynach, równie mocne w słowach, odważne w planach, co mężczyźni, choć tak często niedoceniane, niedopuszczane do głosu, przebijające się ledwie w szeptach, których lepiej by szersza publika nie dosłyszała. Stworzone do tego by pokornie przyjmować wolę Panów; by nie stawiać oporów; by za odważnie nie akcentować swego zdania. I wśród tych kruchych, cierpiących i złorzeczących w ciszy kobiet - stoi pośrodku Świętosława, córka Mieszka I i Dobrosławy - "Harda", trudna do okiełznania, z ostrym jak brzytwa językiem dziewczyna, która od początku próbuje rozgrywać karty wedle własnych zasad. Choć czasy, w których żyje nie pozwalają Jej w pełni zaznaczyć swego stanowiska; choć jako Królowa nierzadko musi działać przeciw własnemu sumieniu - to i tak finalnie widzimy w Świętosławie siłę i rozwagę, przed którą inni pochylają swe głowy. Świętosława cieszy się szacunkiem i oddaniem; lata przyglądania się politycznym rozgrywkom, które prowadził Jej Ojciec - były dla Niej latami nauki, którą można powiedzieć, że przyswoiła wzorowo. Gdy "Harda" dumnie kroczy ze swoimi rysiami u boku - nie sposób oderwać od niej wzorku. Budzi ogromny respekt; małymi kroczkami idzie po "swoje", choć droga ta nie należy do łatwych. Spierają się w niej różne siły; do konfrontacji dochodzą różne spełniane przez Nią role. Jako kobieta-córka, siostra, która za wszelką cenę próbuje dotrzymać rodzinnych zobowiązań; jako kobieta-matka, która tak drży o bezpieczeństwo swojego dziecka; jako kobieta-żona, źródło sojuszu, głos rozsądku, opiekunka domowego ogniska, która wiernie towarzyszy mężowi spełniając wszelkie małżeńskie powinności, w tym najważniejszą: daje mężowi zdrowego, męskiego potomka. W tym kolejna z ról - rola Królowej - ta, która wymaga dumnej fasady; dyscypliny, rola wielka ze względu na sprawowaną władzę, ale i trudna bo wymagająca ciągłej samokontroli; racjonalności, której nie mogą zburzyć żadne większe podmuchy kobiecych tęsknot i pragnień. Bo gdzieś w oddali jest jeszcze jedna z ról, o której się nie mówi bo to nie powód do chluby - rola kobiety, która swą miłość ulokowała tam gdzie nie powinna; tam gdzie nie czas ją lokować. Rola ukryta, spychana na dalszy plan, uciszana, nierespektowana. W każdej z tych ról w jakiś sposób Świętosławę poznajemy: mamy szeroki dostęp do jej myśli, marzeń, planów. I pięknie, choć czasem smutno towarzyszyć jej w pełni, bo choć los Hardej niesie w sobie wiele chwały, to nie brak tam też momentów wielkiego smutku i niepewności. Jedno zawsze jednak sprawia, że towarzystwo Świętosławy dobrze na nas działa: to kobieta silna, pewna swego, piekielnie inteligentna i bystra, co pozwala Jej z wielu sytuacji wyjść obronną ręką. A takich niebezpiecznych zdarzeń na horyzoncie widnieje wiele, tak dobrze więc, że Świętosława "z głową" potrafi zwalczyć najgorsze.
Przeczucie to jedno, ale przyznać trzeba, że świat Świętosławy jest pełny doradców, szczerych i tych, którzy próbują zwinnie Nią manipulować. Wielu ludzi chce pomóc Królowej; wielu chce zdobyć jej zaufanie - przed Hardą więc ciężkie zdanie - zadecydować kogo uznać za swego powiernika; kogo odesłać i spisać na straty. Władanie jest sztuką wyboru; sztuką wielu kompromisów, ustępstw; sztuką oddzielania prawdy od kłamstwa; sztuką wymagającą czasem ofiar.

Losy Świętosławy splecione są z losami innych ważnych postaci i ich wątki również są bogato przedstawione. Za największą siłę tego dzieła uznaję wielogłos; różnorodność perspektyw, których waga myślę, że rozłożona została w miarę po równo. Nie tylko mamy okazję na samym początku historii wejść w skórę tak ważnej historycznie postaci jaką był Mieszko I, który decyduje się na ważny dla Polski krok, przyjmując chrzest i tym samym oddzielając się grubą kreską od dzikiego wielobóstwa. Mamy zaś również wgląd w losy przybranej siostry Świętosławy (bardzo ciekawa i ważna postać w tej opowieści), ale i przykładowo mamy okazję podążać śladami Olava Trygvvasona - króla Norwegii. Wszystko to w idealny sposób rozłożone między faktami historycznymi, a fikcją literacką, która dodaje losom wielkich bohaterów pewnego rodzaju naturalności, ukazując ich w świetle codzienności - nie tylko jako politycznych graczy, ale po prostu zwykłych śmiertelników obdarzonych najbardziej przyziemnymi bolączkami i pragnieniami.
Pani Elżbieta Cherezińska budując opowieść w dużej mierze opartą na naszej rodzimej historii, decyduje się tchnąć w nią życie, którego wszyscy jesteśmy ciekawi, gdy mowa o wielkiej, polskiej historii. Stąd wątki humorystyczne, romantyczne, mocno rodzinne - by czytelnika wprowadzić w świat, który zna, ale który wydawał mu się zbyt obcy, daleki od jego codziennej egzystencji. Czyni postaci jeszcze bardziej realnymi, bliższymi, bo zdejmuje z nich bielmo, które zakładają im wszelkie naukowe, historyczne książki. Dlatego też uważam, że Pani Cherezińska robi coś naprawdę wielkiego dla historii naszego kraju: zachęca do jej zgłębienia przez to, że tworzy opowieści pełne rozmachu, wielogłosowe, intrygujące, bogate w emocje i przeżycia. Nie tworzy tego od nowa, ale buduje na tym co już mamy: co chyba znacznie trudniejsze i wymagające dużego stopnia zręczności i wiedzy, by niczego istotnego nie pominąć; by wszystko odpowiednio zazębić; by nie splamić faktów i tym samym nie narazić się miłośnikom historii jako nauki. Tym bardziej chylę czoła bo wierzę, że to ogromne wyzwanie pracować na takim materiale jakim są "fakty". A co dodatkowo ważne, historia polska nie istnieje bez historii innych krajów i odwrotnie, co oznacza, że pracujemy nad ogromnym polem historycznych, geograficznych, politycznych, społecznych powiązań. To dosłownie morze faktów, podań, legend, przeinaczeń. Z ziem polskich, przenosimy się za chwilę na ziemie Skandynawów; migrujemy i przyglądamy się złożoności i bogactwu świata, tak podzielonego, ale i małymi krokami zmierzającego ku połączeniu co niektórych sił.

Opowieść, w którą się dosłownie wpada (jeśli oczywiście gustuje się w takich mocno historycznych klimatach). Dla mnie cały ten kosmos zdarzeń, sojuszy, powiązań, nietuzinkowych postaci, to istna rozgrywka, której poszczególny etapy śledzę z wielkim zafascynowaniem, ale czasem i trwogą. Kibicuję, podejrzewam - gram razem z nimi, bo nie sposób nie zatopić się tym morzu intryg i dalekosiężnych planów. I zaczynam myśleć podobnymi kategoriami: w myśl sojuszu, zgody, zawieszenia broni. A w tym wszystkim, najchętniej towarzysze Świętosławie bo bardziej charyzmatycznej i silnej kobiecej postaci już dawno nie widziałam. Poza tym widać, że Pani Cherezińska pisała tę postać z wielkim oddaniem i miłością; dlatego i my czytelnicy nie umiemy się oprzeć jej wyjątkowej osobowości.

Przewspaniała, napisana z ogromnym rozmachem powieść historyczna, w której dawne sprawy, dawne wydarzenia odżywają. Dawno zasklepione rany ponownie zostają rozdarte; dawne winy odkupione bądź wymazane przez czas zyskują znów na mocy. Zakurzona krypta historii otwiera się z hukiem: wchodzi "Harda".

"Kobiety nas łączą. Przy tym stole siedzi moja żona, przyszła synowa i dwie córki. (...) Każda z nich to sojusz, rozejm, pokój lub choćby zawieszenie broni. Gdyby rodzili nam się tylko synowie, mielibyśmy na świecie same wojny."

Prawdziwa, polska "Gra o tron", odziana w piastowskie szaty, rozgrywana w przepołowionym świecie odmiennych wierzeń i celów. Dobrze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Rebusy i labirynty. Rzadko naprawdę wiemy, gdzie stoimy w relacji do drugiego człowieka, i nigdy nie możemy mieć pewności, jak wygląda relacja dwóch pozostałych uczestników spisku. Ale suma kątów trójkąta to zawsze sto osiemdziesiąt stopni, prawda?"

Nowojorski blask, od którego nie sposób oderwać wzroku. Jazzowe kluby umilające czas wszystkim tym, którzy chcą wypełnić po brzegi swe samotne wieczory. Zasłuchani w muzyce, popijający raz po raz jakiś mocniejszy trunek, wikłają się w przypadkowe spotkania, odbywają niezobowiązujące, lekkie rozmowy o wszystkim i o niczym. Amor Towles przedstawia ten nowojorski świat końcówki lat 30, jako pole wielkich nadziei, ale też zatopienia w jakimś dziwnym półśnie. Poruszamy się środowiskach najbogatszych; zaglądamy do eleganckich restauracji; sycimy oczy wszechobecną elegancją i wytwornością, ale cały czas z tą świadomością, że to tylko kawałek tego świata; a co więcej, że ten cały blichtr podszyty jest czymś wyraźnie nienaturalnym. Tak jakby to wszystko miało być tylko fasadą; jakby udawało prawdziwe życie. Jest też w tym na pozór idyllicznym światku jakieś nieszczęście, zwiastun upadku. Jest też jakaś poprawność, która aż nazbyt rzuca się w oczy i tym samym wzmaga czujność, zamiast budzić podziw.
"Dobre Wychowanie" to opowieść o tych, którym los sprzyja i rozdaje tylko dobre karty. Ale w jeszcze większej mierze to historia wielkich sieci powiązań; przypadkowych spotkań, które raz na zawsze odmieniają życie; ludzi, których ciężko rozgryźć i tak naprawdę poznać. Wszystko w tej opowieści się chwieje; tylko momentami mamiąc pewnością, że to co widzimy jest w pełni prawdziwe. Powiedziałabym, że ta lektura jest wyjątkowo irytująca ze względu na swą wyblakłość i nieokreśloność. Sam pomysł wydaje się chwytliwy, ale tak jak przeczuwałam już będąc w połowie lektury - nie będzie to opowieść zmierzająca w konkretnym kierunku; nie będzie zwrotów akcji; nie będzie możliwości zanurzenia się po szyję. Wszystko utrzymane na poziomie pewnej poprawności. Tej historii ewidentnie brakuje wyrazistości; brakuje celu, mocniejszej puenty by mogła zapisać się na dłużej w naszej głowie.

Tę opowieść w każdym aspekcie cechuje nieznośna wyblakłość. Ani nie jesteśmy w stanie emocjonować się biegiem wydarzeń, ani nie mamy szansy związać się bliżej z bohaterami bo w rzeczywistości wszystkie te elementy wydają się być od nas dalekie, totalnie nieprzystępne. Brakuje tu złożoności; czegoś, co skłaniałoby czytelnika do refleksji; co pozwalałoby zrozumieć mu konkretne motywy działania bohaterów. Tymczasem, wszelkie decyzje, których jesteśmy świadkami, wzbudzały tylko i wyłącznie moją obojętność, swoją drogą chyba idącą w parze z obojętnością, jaka biła od postaci. Zmiany, jakie pojawiały się w życiu bohaterów, były przyjmowane ze stoickim spokojem, tak jakby nie miały większego znaczenia, przez co i czytelnikowi udziela się ten stan dziwnej obojętności. Nie polubiłam się również z główną bohaterką, która wydawała mi się tak bardzo mdła na każdym etapie swojego życia: nawet upadek wielkich znajomości, które wydawały się dla dziewczyny tak ważne, nie zburzył jej spokoju. Nie mogę zatem powiedzieć by zawiązały się w tej opowieści jakieś ciekawsze, silniejsze relacje między bohaterami - wszystko wydaje się być bardzo zachowawcze, przyjmowane z dystansem, bez większych uczuć i sentymentów. Nie wiem czy taki był celowy zabieg autora: może właśnie chodziło o to by zaznaczyć w ten sposób pewien społeczny rys: ludzi krążących bez celu, wdających się w przypadkowe, powierzchowne relacje; próbujących budować na chyboczącym gruncie? Może tak miało to wyglądać. Nie zmienia to faktu, że jednak w tej historii zabrakło jakieś wyraźnego akcentu; zabrakło barw, które pozwoliłyby chociaż jakkolwiek się tą opowieścią bardziej zainteresować.

Tymczasem, czuję się jakbym minęła zaledwie obcych przechodniów; na moment skupiła wzrok na jakichś paru scenkach, w których biorą udział. Czy znaczą dla mnie coś więcej? Czy ich krótka historia cokolwiek nowego mi powiedziała? Czy wzbudziła jakiekolwiek emocje; refleksje? Jeśli już, to w bardzo małym stopniu. Czuję się mocno zawiedziona bo upatrywałam w tej lekturze czegoś "dla mnie". Kocham czytać o latach 30 w Stanach Zjednoczonych; mam przed oczami żywe obrazy, których klimat od zawsze jest dla mnie jakiś niezwykle hipnotyzujący. Nie można powiedzieć, że Amor Towles odmalował tę epokę w sposób mało wyrazisty. W tym zdecydowanie tkwi najsilniejsza strona tej lektury: opisy są naprawdę szczegółowe przez co zatopić się w klimacie lat 30 można bez problemu. To niestety nie wystarczy, by czerpać pełnię satysfakcji z lektury. Za chwilę na scenę wchodzą mało barwne, trochę sztuczne w prowadzonych dialogach postaci, którym człowiek w żaden sposób nie jest w stanie kibicować. Dodatkowo, zabiera się nam z oczu postać, która przynajmniej z początku wydawała się tą najbardziej kluczową, i dla mnie osobiście najbardziej wyrazistą. Niestety, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, pojawia się potem już tylko we wzmiankach, wspomnieniach. A przecież ta postać miała tak wielki potencjał. Przecież można by pociągnąć jej osobistą historię w zupełnie innym kierunku... Gdy zorientowałam się, że autor postanowił zepchnąć tę postać na drugi plan, straciłam już w ogóle nadzieję na to, że jakkolwiek wgryzę się w tę historię.

Bardzo liczę na "Dżentelmena w Moskwie" , kolejną książkę Amora Towlesa, która podobno znacznie różni się od "Dobrego Wychowania" i cieszy się dość pozytywnymi opiniami.
Doceniam na pewno za wielką umiejętność tworzenia barwnych i szczegółowych opisów, które pozwalają nieco wczuć się w klimat. Jednakże, na poziomie budowania postaci i prowadzenia fabuły w "Dobrym Wychowaniu" coś poszło nie tak. I nie chodzi niestety tylko o to, że akcja rozwijała się zbyt powoli (bo takich lektur czytałam sporo i akurat ten aspekt nie przeszkadza mi jakoś wyjątkowo), ale rzecz w tym, że nie do niczego finalnie nie doprowadziła. Historia wygasła, a ja jako czytelniczka pozostałam w głowie z pytaniem: "I w jakim celu to wszystko?".

Porównania do "Wielkiego Gatsby'ego", zbudziły wielkie nadzieje na coś naprawdę niesamowitego i klimatycznego. Jednakże poza czasem i miejscem akcji: (jedno jak i drugie dzieła sięga lat 30, w Stanach Zjednoczonych) nie widzę żadnych większych podobieństw. Zupełnie inny poziom emocji, zupełnie różny stopień wyrazistości. Niemniej, nie czuję się zniechęcona do samego autora - wiem, że mówimy tu o debiucie, więc o wiele więcej można tu wybaczyć i zrozumieć. Liczę jednak na to, że kolejna powieść będzie faktycznie ,tak jak mówią niektórzy czytelnicy, dziełem znacznie lepszym; bardziej pogłębionym.

To ten rodzaj historii, która moment uleci mi z pamięci. Tak samo ma się sytuacja z bohaterami.
Wielkie rozczarowanie :(

"Rebusy i labirynty. Rzadko naprawdę wiemy, gdzie stoimy w relacji do drugiego człowieka, i nigdy nie możemy mieć pewności, jak wygląda relacja dwóch pozostałych uczestników spisku. Ale suma kątów trójkąta to zawsze sto osiemdziesiąt stopni, prawda?"

Nowojorski blask, od którego nie sposób oderwać wzroku. Jazzowe kluby umilające czas wszystkim tym, którzy chcą wypełnić po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Nikt nie jest za stary na marzenia, tak jak marzenia nigdy się nie starzeją."

Tym razem o losach Ani dowiadujemy się z listów, które śle do swego Ukochanego. Nie byłoby w tej formie niczego złego, a wręcz można by uznać ten pomysł za interesujący smaczek, gdyby nie fakt, że owe listy nie doczekują się odpowiedzi - a przynajmniej nie jest ona dostępna dla czytelnika. Można się więc dość mocno zirytować gdy po raz kolejny słuchamy szczegółowych wynurzeń Ani, a głosu Gilberta wciąż brak. Te listy nie stanowią pewnego rodzaju czułej wymiany pomiędzy narzeczonymi. Gilbert milczy i to milczenie wydaje się jakieś nienaturalne, w odniesieniu do tej epistolarnej formy. Gdzieniegdzie tekst przepleciony jest wstawkami z "tu i teraz", i w tych rzadkich momentach (które nie wchodzą już w skład listów), czułam wielką ulgę bo to gadulstwo Ani w tym tomie przeszkadzało mi bardzo, a tym bardziej w zestawieniu z brakiem odzewu ze strony Gilberta. Ania w swych wielkich opowieściach zdaje się być narratorką skupioną wyłącznie na sobie - do granic możliwości irytował mnie ten brak zainteresowania drugą stroną i jej doświadczeniami. Gdzie pytania o to jak wiedzie się samemu Gilbertowi? Wydaje się, że Gilbert w tej wymianie jest jedynie słuchaczem, któremu nie przynależy prawo głosu. Bardzo mi ten zabieg przeszkadzał - sprawiał, że Ania siłą rzeczy jawiła się jako nieznośna, zarozumiała, widząca tylko czubek własnego nosa osoba. Z wielką euforią opisuje swoje doświadczenia; boleje nad problemami związanymi ze swą nauczycielską posadą; przejmuje się troskami innych; stara się jak zwykle wyciągnąć pomocną dłoń - ale w tym obrazie brakuje miejsca dla Gilberta, który choć daleko, myślę że zasługuje na odrobinę więcej uwagi i empatii. Wydaje się to dość niekonsekwentnym posunięciem, zważając na ogólny rys Ani jako bohaterki. Dlaczego Montgomery tak bardzo pominęła Gilberta? Dlaczego ukazała Anię w dość niejasnym i tym samym nie do końca korzystnym świetle: z jednej strony jako po uszy zakochaną, snującą plany o wspólnym domu, o wspólnej egzystencji; z drugiej zaś, przeciwnie, jako kompletnie niezainteresowaną losem swego Ukochanego. Coś się tu nie zgadza, te dwie postawy mocno ze sobą kontrastują. Wizerunek Ani w tym tomie i w zawartych w nim listach wydaje się wręcz nieskazitelny: dlaczego więc tak bardzo gryzie się to z jej stosunkiem do samego Gilberta? Dlaczego jego los nie jest równie ważny co los chociażby małej Elżbietki czy Katherine? Czy u Gilberta wszystko idzie na tyle gładko, że nie należy mu się odrobina zainteresowania ze strony Ani? Zastanawia mnie to wszystko szczególnie mocno.

Uwielbiam tę serię i tym bardziej smutno mi, że coś w tym tomie tak bardzo mnie zirytowało. Historie opowiadane Gilbertowi też w dużej mierze nie ciekawiły mnie tak jak miało to miejsce w pozostałych tomach. Jednakże, jak to miało miejsce w poprzednich historiach z życia Ani, wciąż nie brakowało doskonałego humoru i nowych, wyjątkowych postaci. Urzekła mnie postać małej Elżbietki, która z tak wielkim rozmarzeniem mówiła o tajemniczej krainie Jutra. Świetnie zbudowaną postacią była również Rebeca: stanowcza, nieugięta, ale zdecydowanie dającą się lubić mieszkanka Szumiących Topoli. Dodać mogłabym tu również Katherine, koleżankę Ani po fachu, która z początku zimna i nieprzystępna, pod wpływem Ani starań, przełamuje się i przechodzi dość sporą przemianę. Wspomnę jeszcze mały epizod związany z postacią kuzynki Ernestine – jej przyjazd do Szumiących Topoli to według mnie jedna z najbardziej groteskowych scen w całym tomie. Jej przewrażliwienie i przesadny pesymizm przyjmują formę totalnych absurdów. Ach i oczywiście słynna rodzina Pringle’ów, wrogo nastawiona do samej Ani, knująca intrygi, solidarna w swej antypatii – przedstawia się również bardzo ciekawie.
Jaka jest zaś sama Ania? Trochę niepewna w środowisku, które podkłada jej kłody pod nogi; ale wciąż też niepozbawiona tej wielkiej miłości do świata, która wydaje się już znakiem rozpoznawczym jej osobowości. Poza tym, zawsze skłonna do pomocy i mam wrażenie, że w tym tomie odrobinę wyidealizowana. Tak czy inaczej, kochając Anię – przymykam oko na to, że ten tom znacznie odbiega od reszty. To pierwsza część z cyklu, która trochę mnie rozczarowała: wydaje się, że Montgomery nie miała na nią pomysłu. Na plus oceniam za to brak znacznych przeskoków czasowych, które w innych częściach akurat zawsze mi wadziły.
Dla miłośników Ani – oczywiście lektura obowiązkowa. Nie uważam jednak by ten tom wnosił wiele, dlatego z ogromną nadzieją czekam na „Wymarzony dom Ani”; tym samym czekam też na postać Gilberta, którego nieobecność w tym tomie uważam za sporą stratę.

"Nikt nie jest za stary na marzenia, tak jak marzenia nigdy się nie starzeją."

Tym razem o losach Ani dowiadujemy się z listów, które śle do swego Ukochanego. Nie byłoby w tej formie niczego złego, a wręcz można by uznać ten pomysł za interesujący smaczek, gdyby nie fakt, że owe listy nie doczekują się odpowiedzi - a przynajmniej nie jest ona dostępna dla czytelnika. Można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Co się dzieje w świecie dorosłych, w głowach rozsądnych ludzi, w ich ciałach przepełnionych mądrością. Co ich zmienia w podstępne bestie, gorsze niż gady”.

Ferrante w klimatach, w których widać, że czuje się najpewniej.
Moja relacja z prozą tej autorki jest następująca: Uwielbiam, zatapiam się, choć wiem, że porównania tych książek do typowych "telenoweli", nie są całkowicie bezzasadne. U Ferrante zawsze pełno krzyku, włoskiego nieokiełznania, niepohamowanej emocjonalności i szorstkiej szczerości, która może budzić lekki dyskomfort. W "Zakłamanym życiu dorosłych" dodatkowo czuć bardziej "pieprzny" posmak (niż np. było to w przypadku mojej ukochanej neapolitańskiej tetralogii). Tu, w wydaniu nieco ostrzejszym, Ferrante nie unika niesmacznych, czasem lekko gorszących scen: czuć w powietrzu pot buzujących hormonami młodych ciał; w dialogach nastoletnie pragnienia znajdują ujście w postaci ostrych, czasem brutalnych sformułowań. Czas dorastania, który przeważnie zajmuje ważne miejsce szeregach tematów serwowanych przez Ferrante, jest czasem uporczywych, obsesyjnych myśli, które opanowują niedoświadczone umysły i prowadzą wątpliwą drogą; jest czasem problemów, których żaden dorosły zrozumieć nie jest w stanie; czasem trudnym bo pełnym sprzeczności; czasem pomiędzy słodkim, niewinnym dzieciństwem, a nęcącą, choć pełną kłamstw zabałaganioną dorosłością. W "Zakłamanym życiu dorosłych" ów stan pełnej dojrzałości z każdą stroną odarty zostaje z kolejnych masek poprawności i prawdziwości. Główna bohaterka, Giovanna staje przed zupełnie nowym światem, który dotąd jawił się jej w zupełnie innym świetle. Pozbawiona wszelkich złudzeń próbuje od nowa budować swój młodzieńczy świat, który dotąd opanowany pięknymi wyobrażeniami, stał się teraz zupełnie obcy, nagi w swej brutalności. Giovanna szuka rozwiązania dla siebie w tej nowej i trudnej sytuacji; smakuje różnych opcji; wędruje z jednego świata do drugiego by w każdym z nich po czasie zobaczyć pęknięcia. W tym okresie rodzi się nowa świadomość dziewczęcia, które tak naprawdę w żadnym z dostępnych jej miejsc nie czuje się do końca "swojsko".

Bo zaznaczyć trzeba, że jak to u Ferrante bywa, wielokrotnie malowany w jej utworach Neapol, jest miejscem sprzeczności, wielkich różnic i granic, których strzeże się z wielką zapalczywością. Giovanna wychowuje się w inteligenckim, zamożnym domu, na pozór środowisku nieskazitelnym. Za sprawą różnych okoliczności, ma okazję zejść niżej, do dzielnic biednych, zapuszczonych, zamieszkiwanych przez ludzi bez perspektyw. Tam trafia na wykluczaną przez rodziców od lat Ciotkę Vittorię, która pokazuje jej zupełnie nowy świat: nęcący swą naturalnością i spontanicznością; w wielu momentach jednak odrzucający brakiem poszanowania dla jakichkolwiek zasad, których dotąd Giovanna bez zająknięcia przestrzegała. To świat czarujący dla młodej, dorastającej dziewczyny, którą najbliższa rodzina wyraźnie zawiodła. Świat, w którym wydawać by się mogło, że można działać bez konsekwencji; można śmiało wypowiadać swoje najbrudniejsze myśli, bo tu nikogo to nie razi, nie bulwersuje. Z drugiej jednak strony, to świat pełny niebezpieczeństw, który swą drapieżnością i bezlitosnością budzi w dziewczynie lęk.
Niezmiennie, u Ferrante na pierwszy plan wysuwa się właśnie klimat; niepodrabialny urok włoskich, gwarnych Piazza, kamiennych krętych uliczek, pośród których aż chciałoby się zgubić. Za każdym razem utwory Ferrante pozwalają przenieść mi się do Włoch i pooddychać tamtejszym powietrzem. W "Zakłamanym życiu dorosłych" może odrobinę brakuje tego bujnego klimatu, który znać można z tetralogii neapolitańskiej: tam udało się odmalować całą tę włoską atmosferę wręcz perfekcyjnie, ale też pamiętać należy o tym, że mówimy o historii rozłożonej na cztery tomy, czasu i miejsca więc by to zrobić było po prostu więcej. W ogóle pokuszenie się o porównanie "Zakłamania..." do słynnej tetralogii wydaje mi się czynem skazanym na jednoznaczny wniosek: Cykl, który rozpoczyna "Genialna Przyjaciółka" jest cyklem wybornym, najlepszym i według mnie, niemożliwym do przebicia; formą skończoną, po której następować będą już tylko teksty dobre czy przeciętne; w dużej mierze tematyką podobne (bo Ferrante opiera się od dłuższego czasu na pewnych stałych i ważnych widocznie dla niej elementach), ale nigdy tak doskonałe, tak psychologicznie złożone. Można doceniać to, że Ferrante generalnie dość dobrze radzi sobie z konstrukcją postaci, ale chyba nigdy nie powtórzy już tego w taki sposób, w jaki udało jej się to w "Genialnej przyjaciółce" i innych częściach. Tu momentami czegoś mi w tych postaciach brakowało; może było po prostu za szybko, za krótko? Na przykład weźmy pod lupę postać Ciotki Vittorii, która moim zdaniem zapowiadała się naprawdę ciekawie. Rozwój tej postaci w pewnym momencie zatrzymuje się i urywa, przez co bohaterka tak wyrazista, nagle traci na tej wyrazistości i pozostaje do końca nieodgadniona w swych czynach. Pozostaje tylko jej dzikość, cięty język, niechlubne pochodzenie i nic więcej, co pozwoliłoby lepiej tę bohaterkę nam czytelnikom rozpracować.

Zakończenie, choć w pewien sposób symboliczne (co uważam za plus), też nie do końca mnie usatysfakcjonowało. Wydaje się nadmiernie i niepotrzebnie szokujące. Dodatkowo, decyzja by tę historię uciąć i zostawić w dość otwartym punkcie, w tym przypadku, jakoś nie wydaje mi się uzasadniona.
Jeśli już mowa o symbolice - bardzo podobał mi się motyw pewnej błyskotki, która wielokrotnie przewijała się w tekście jako pewnego rodzaju symbol dziedziczenia (również, a zwłaszcza tego co zgubne); rzecz skażona, której posiadanie generuje problemy; przedmiot będący symbolem dawnych napięć, utrwalanych kłamstw; źródło konfliktu, niezabliźnionych ran.

Czy i komu polecam?

Fanom tetralogii neapolitańskiej - tak, ale z zastrzeżeniem, że oczekiwania w stosunku do tej książki należy znacznie zmniejszyć. Próba porównań do "Genialnej przyjaciółki", tak jak mówiłam, nie będzie chyba najlepszym rozwiązaniem bo wypadanie po prostu blado.

Miłośnikom stylu Ferrante i klimatu, który tak doskonale zarysowuje w swoich powieściach - jak najbardziej bo niezależnie od tego czy proponowana historia przypadnie wam do gustu, to i tak warto czytać by po prostu ponownie móc obcować z genialnym i absolutnie wciągającym stylem Ferrante. No a poza tym, jak można przegapić kolejną okazję by pospacerować uliczkami Neapolu?

Osobom, które na Ferrante dopiero trafiły i jeszcze nie zaznajomiły się za bardzo z tą autorką - nie polecam tego konkretnego tytułu bo uważam, że nie jest reprezentacyjny dla jej stylu i formy przekazu. Rekomendowałabym oczywiście tetralogię neapolitańską, jako największe i najbardziej rozsławione dzieło Ferrante. Te cztery części opowiadające o życiu Lili i Eleny, w sposób perfekcyjny oddają całe piękno stylu autorki. Tam dostaniemy bardzo wiarygodne, złożone i niejednoznaczne bohaterki. No i opisy Neapolu, tak bogate, tak realistyczne.

Uwielbiam Ferrante, mam więc tendencję by podchodzić do jej prozy bezkrytycznie. Tutaj jednak widzę pewne braki i zaskoczenia; więc na pewno na pierwsze spotkanie z autorką polecać tego tytułu nie mogę.

„Co się dzieje w świecie dorosłych, w głowach rozsądnych ludzi, w ich ciałach przepełnionych mądrością. Co ich zmienia w podstępne bestie, gorsze niż gady”.

Ferrante w klimatach, w których widać, że czuje się najpewniej.
Moja relacja z prozą tej autorki jest następująca: Uwielbiam, zatapiam się, choć wiem, że porównania tych książek do typowych "telenoweli", nie są...

więcej Pokaż mimo to