-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać358
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2023-09-08
2022-09-15
2021-03-12
2023-07-04
2022-05-02
2023-04-29
Na początku wypadałoby wspomnieć, kim był Janusz Zajdel i dlaczego współczesna nagroda literacka w dziedzinie fantastyki nosi jego imię. Niestety, nie mogę jednak zacząć inaczej niż stwierdzając jedno: zakończenie jego książki po prostu powala na łopatki. Czegoś podobnego nie poczułem od czasu pierwszego seansu ,,Podziemnego kręgu’’ czy ,,Memento’’. Nie dość, że skutecznie zaskuje, to jeszcze doskonale sprawdza się w roli przekonującego uzasadnienia niedokończenia niektórych wątków. Bo jak na powieść średniej długości, Cylinder van Troffa podejmuje bardzo wiele zróżnicowanych zagadnień i wciąż balansuje na granicy fantastycznej przesady. Gdyby nie końcówka, spokojnie mógłbym zarzucić Zajdlowi zbyt duże ambicje, tym bardziej, że niektóre tematy zestarzały się dość umiarkowanie. Ale, ale, nie wybiegajmy jeszcze tak daleko.
Rozpoczynając lekturę od razu przytłacza nas niestandardowa, szkatułkowa forma narracji, prezentująca historię pewnego bezimiennego astronauty z trójwarstwowej, ,,czasoprzestrzennej’’ perspektywy. Na szczęście po wstępnej dozie konfuzji, przenosimy się do, o wiele bardziej już zrozumiałego, pierwszoosobowego dziennika protagonisty, który powraca na Ziemię z międzyplanetarnej ekspedycji trwającej półtorej wieku. Jak nietrudno się domyślić, ludzkość przez ten czas uległa znaczącym przemianom, dlatego załoga statku nie wie czego się spodziewać wkraczając do Układu Słonecznego. Natychmiast odbierają rozkaz lądowania nie na powierzchni Ziemi, a Księżyca, na którym wybudowano ogromne kolonie, mające uchronić ludzkość przed obejmującym właściwą Ziemię genetycznym kryzysem. Zgłębianie natury owego kryzysu odgrywa w książce znaczącą rolę, więc lepiej nie zdradzać zbyt wiele - osobiście dodam tylko, że w obliczu niedawnej pandemii i promowania akcji szczepiennych mam trochę wątpliwości, czy wizja przedstawiona przez autora miałaby prawo się ziścić. Wracając jednak do przygód naszego bohatera, ten niedługo zagości na naszym naturalnym satelicie, ponieważ prędko ucieknie od nowej, wychowanej w hermetycznych osiedlach generacji ludzkości na swój ojczysty ląd. Ciekawe są zwłaszcza motywacje jego dalszej wędrówki. W grę wchodzi bowiem nie tylko chęć odkrycia prawdy, o tym, co właściwie wydarzyło się na Ziemi na przestrzeni ubiegłego wieku, lecz również istotne kwestie personalne.
Tu na scenę wkracza tytułowy Cylinder van Troffa, czyli spowalniająca czas kapsuła czasu, z którą okazję miał się zapoznać protagonista przed swoim odlotem. Okazuje się, że zostawił w maszynie coś, a może kogoś, bardzo dla siebie ważnego… Tym samym powieść Zajdla, w przewrotny sposób dołącza do swojej fantastyczno-futurologiczno-społeczno-astrofizycznej otoczki jeszcze wątek romantyczny! Trzeba przyznać, że powstały w ten sposób klimat, łączący posępną wizję dogorywającej po licznych eksperymentach ludzkości z przygodami uczuciowymi głównego bohatera jest naprawdę niepowtarzalny i w pewien sposób ,,polski’’, jeśli wiecie co mam na myśli.
Rozwijając nieco wątek wykreowanego przez autora tła dla wędrówki bohatera, to futurologiczna prognoza Zajdla zainteresowała mnie przede wszystkim z jednego powodu. Zazwyczaj autorzy roztaczają przed nami dwie skrajne wizje - totalnej apokalipsy/straszliwej dystopii lub pomysłowego i skutecznego rozwiązania męczących ludzkość problemów. Tymczasem w Cylindrze van Troffa mamy do czynienia ze stanem pośrednim, czymś w rodzaju sztucznie przedłużanej agonii naszego gatunku. Nutkę grozy wywołuje przedstawione w powieści ziemskie miasto, z jednej strony właściwie funkcjonujące pod względem powszechnej automatyzacji, a z drugiej całkiem upadłe kulturowo i społecznie. Co prawda, jak już wspomniałem, stan ten jest wynikiem dość zawiłych procesów, do których dziś moglibyśmy w kilku miejscach się przyczepić, jednak sam rezultat wydaje się całkiem uniwersalny. Niektórzy dostrzegą w opisach tego świata obawy panujące wśród społeczeństwa czasów PRL-u, ale równie dobrze można odnieść je do przyszłości. Ba, kto wie, czy współcześnie nie powinniśmy wystrzegać się właśnie takiego losu - nie efektownego końca, a długiej i wyczerpującej walki o przetrwanie.
Wypadałoby również wspomnieć, że w czasie swoich przygód bohater odwiedza mnóstwo odległych miejsc, poznaje różne środowiska ludzkiego bytowania, poznaje wrogie i przyjazne sobie postaci. Dzieje się naprawdę sporo, może nawet zbyt sporo, aby rozwinąć niektóre z przytoczonych rozważań. W narracji bardzo wiele wydarzeń po prostu pojawia się i znika, nie wspomina się o nich nigdy więcej. Na osłodę mamy tylko kilka, przyznajmy, że umiejętnie napisanych, nieco filozofizujących wtrąceń samego bohatera, który stara się jakoś uporządkować w głowie los własny i swoich pobratymców. Przywołajmy jedno z nich, dobrze prezentujące obecny tu styl:
Jakże obłędnie konsekwentni byliśmy zawsze w realizacji naszych planów - my, ludzie związani z techniką, nauką, postępem... A wszystko zaczynało się od humanistycznych, głębokich uzasadnień: wszystko dla człowieka, w imię ludzkości... A potem w ferworze realizacji szczytnych celów, ucieleśniając swe zbawienne pomysły, czyniliśmy zadość swym ambicjom, nie umiejąc położyć w odpowiedniej chwili rozsądnej granicy naszym poczynaniom... Wtedy okazało się, że wiemy, czego potrzebuje ludzkość, lepiej niż ona sama... Lekceważyliśmy interesy i pragnienia pojedynczych ludzi, podporządkowując je rzekomym interesom całej społeczności. A równocześnie - kształtowaliśmy nieomal siłą owe "interesy całości" - naginając je do potrzeby samorealizacji wybitnych jednostek...
Natomiast jako ostateczne podsumowanie/zgrabna ucieczka od niektórych odpowiedzi służy oczywiście przytoczone na wstępie zakończenie, na którego cześć pieję takie peany. To żywy dowód niesamowitej kreatywności autora, czyniący z jego książki prawdziwy utwór autotematyczny i postmodernistyczny (by użyć kilka z profesjonalnie brzmiących określeń). Bardzo lubię meta zabawy w tekstach kultury, jednak styczność z zachłyśniętą nimi współczesną popkulturą skutecznie uświadomiła mnie o czyhających w nich zagrożeniach. Dlatego tym bardziej doceniam, jak nieostentacyjnie Cylinder van Troffa potrafi z nich korzystać - nie tylko w celu szczerego zauroczenia czytelnika, ale także jako przydatne autorowi narzędzie narracyjne, spinające w całość rozsiane na przestrzeni przedstawionej historii elementy.
Na początku wypadałoby wspomnieć, kim był Janusz Zajdel i dlaczego współczesna nagroda literacka w dziedzinie fantastyki nosi jego imię. Niestety, nie mogę jednak zacząć inaczej niż stwierdzając jedno: zakończenie jego książki po prostu powala na łopatki. Czegoś podobnego nie poczułem od czasu pierwszego seansu ,,Podziemnego kręgu’’ czy ,,Memento’’. Nie dość, że skutecznie...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-21
Co powinna zawierać w sobie dobra powieść romantyczna? Oczywistą odpowiedzią na to pytanie wydaje się dwójka interesujących bohaterów, którzy przekonująco pokonują przeciwności losu stojące na drodze ich miłości. Aby naszą opowieść urozmaicić, należy ich perypetie umiejscowić w ciekawych okolicznościach - czy to historycznych, czy fantastycznych, wprowadzić kilka odmiennych postaci pobocznych, a całość wzbogadzić o budujące i oryginalne przesłanie. Wyjątkowość Nieznośnej lekkości bytu polega w pewnej mierze na tym, że nie próbuje tej recepty gwałtownie rewolucjonizować. Jednak posługuje się nią nie tyle jako całościową instrukcją, a jedynie punktem wyjścia do pogłębionej analizy postaw przedstawionych bohaterów, a nawet całej ludzkości. To powieść filozoficzna, która za pomocą prostej historii pobudza do rozmyślań o miłości, ideologii, relacjach międzyludzkich, rodzinie, społeczeństwie, ekologi… I co ważne, żadne z tych “złotych myśli” nie wydają się nam banalne czy nieszczere.
Dwójka głównych bohaterów to Tomasz i Teresa. On - lekarz, intelektualista i bawidamek, przez lata prowadzący bardzo rozwiązły tryb życia. Ona - młoda, emocjonalna kobieta z małego miasta, poszukująca w życiu czegoś więcej. Ich losy mogłyby się wcale nie spleść, gdyby nie, jak to wyliczył Tomasz, sześć przypadków prowadzących do ich spotkania w przydworcowej restauracji. Choć pozornie dzieli ich wiele, bardzo szybko przekonają się, że nie mogą bez siebie żyć. Nie będzie to jednak życie usłane różami - Tomasz, choć stawia Teresę na miłosny piedestał, nie zerwie kontaktów ze swoimi licznymi kochankami, które spędzają sen z powiek jego ukochanej. Z kolei w tle rozgrywać się będzie tragedia praskiej wiosny, której reperkusje silnie uderzą w naszą parę, zarówno pod względem materialnym, prestiżowym, jak i psychicznym.
Jest również drugi związek, jak sam uważam, nie mniej istotny dla przesłania powieści - Sabiny i Franza. Sabina jest rezolutną artystką, kochanką Tomasza, która za swoją życiową filozofię uważa ciągłą zdradę - wartości, bliskich, zasad. Jakimś cudem ta niespokojna dusza wchodzi w bliższą relację z dobrotlliwym młodym uczonym. Franz jest romantykiem, nieco naiwnie zapatrzonym w wielkie idee i prawdziwą miłość. Jak nietrudno się domyślić, spędzą ze sobą o wiele mniej czasu niż Teresa i Tomasz, stanowiąc dla ich związku subtelną przeciwwagę. Lecz co ich wszystkich łączy, cóż jest czynnikiem składającym tę układankę czterech charakterów w spójną całość? Na trop naprowadza nas już sam tytuł książki i związane z nim filozoficzne rozterki autora.
Myślą przewodnią książki jest dychotomia między lekkością a ciężkością ludzkiego życia. Te pojęcia mogą brzmieć na początku dość enigmatycznie, ale Kundera poświęca dużo czasu, aby wyjaśnić, w jaki sposób objawiają się one w otaczającej codzienności. Ciężkość egzystencji polega na próbie nadania swojemu życia, często dość uroczystego, znaczenia. Osoby, których byt posiada wyraźny ciężar, mają w życiu konkretny cel, wierzą w gromkie idee, posiadają swoją własną hierarchię wartości. Chcą być głównym bohaterem rzeczywistości, postępować zdecydowanie i nigdy nie żałować swoich decyzji. Taki światopogląd może wydawać się kuszący, lecz Kundera zauważa jego jedną, podstawową wadę - co, jeśli to wszystko mrzonki? Uspokoimy wewnętrzne niepokoje, bo poświęcimy życie czemuś, co uważamy za słuszne. No właśnie - poświęcimy. Tymczasem nie mamy żadnej gwarancji, że tak czczony przez nas system wartości jest rzeczywiście słuszny, że nie dokonamy kiedyś jakiegoś druzgocącego odkrycia. A przecież wiara w niego wymagała od nas licznych wyrzeczeń, w pewnym stopniu zwyczajnie nas ograniczała. Wniosek jest prosty - ciężkość bytu może przynieść ulgę, ale wiąże się z kosztami. I zarazem bardzo rzadko daje nam jakikolwiek dowód, że nie ponieśliśmy ich na próżno.
Być może więc lepiej podejść do życia bardziej… dekadencko? Tytułowa lekkość dorzuciłaby do mieszanki jeszcze nihilizm i hedonizm. W ten sposób otrzymujemy styl życia drastycznie różny od pierwszej propozycji, choć i on posiada zarówno wady, jak i zalety. W powieści jego sztandarową wyznawczynią jest Sabina, czego nietrudno jest się chyba domyślić na podstawie jej krótkiej charakterystyki. Kobieta potrafi wykorzystać swoją wolność w sztuce i erotyce, ale z powodu braku jakichkolwiek ograniczeń zostaje skazana na samotność, nie potrafi bowiem związać się na długo z żadnym partnerem. Co więcej, nie łudzi się nawet odnalezieniem w życiu jakiegoś wyższego, metafizycznego sensu, co wielokrotnie zmusza ją do posępnych, pozbawionych nadziei przemyśleń.
A co z resztą bohaterów? Franz naturalnie trafia do pierwszej kategorii, co zresztą, zgodnie z zasadą przyciągających się przeciwieństw, dobrze tłumaczy jego fascynację Sabiną. Natomiast Teresa i Tomasz, choć odchylają się w kierunku ciężkości i lekkości, nie wydają się być tak zdeterminowani w swoich przekonaniach. Czasami wzajemnie się uzupełniają, a kiedy indziej zdają się sobie nawzajem zwyczajnie szkodzić. Ich uczucie mimo wszystko wytrzymuje próbę czasu, co chyba najlepiej świadczy o sile ich miłości. To interesujące, że o ile w konwencjonalnych powieściach romantycznych przeszkodą dla dwójki bohaterów są najczęściej zewnętrzne okoliczności, chociażby wynikające z różnego statusu społecznego, tak u Kundery jedynym, co dzieli, są ich własne charaktery. Charaktery bardzo nieoczywiste, które długo można zgłębiać. Domyślam się, że czyni to powieść ponadczasową, bo uniwersalną w swoim przesłaniu.
W książce odpowiedź na pytanie, czy wybrać drogę lekkości czy ciężkości, nie pada. Autor dość wyraźnie sugeruje jednak swoje preferencje - zarówno losy postaci, jak i tytuł powieści, skłaniają nas ku opcji lekkiej. Ale ten wniosek nie wynika z pokusy prowadzenia szalonego życia pokroju Sabiny, a raczej przedstawiony zostaje jako zło konieczne. Będąca w opozycji ciężkość jest bowiem bardzo istotnym narzędziem w służbie nękającego bohaterów reżimu. Komunizm, jak zresztą inne ideologie czy koncepcje polityczne, opiera się na kiczu, który zostaje nam opisany jako wyjątkowo tendencyjna odmiana sztuki. Przedstawia wypaczony wizerunek świata, który ma ściśle odpowiadać temu, co głoszą partyjne slogany. To, co do wizji komunistycznej idylli nie pasuje, zostaje pominięte lub głośno skrytykowane. Ale kicz według Kundery nie polega jedynie na pełnej czerwieni propagandzie czy socrealizmie. Dotyczy całego społeczeństwa, przez co niszczy życie ludzi takich jak czescy bohaterowie powieści. Mimo że żaden z nich nie jest jakimś oddanym opozycjonistą, i tak w pewnym momencie muszą zdecydować się na emigrację - system wymaga od nich całkowitego posłuszeństwa, a ci, jako ludzie inteligentni, nietuzinkowi i ceniący swoją indywidualność, nie chcą się na to zgodzić. Tu na pierwszy plan wychodzi Tomasz, przypominający mi znacznie postać Ludwika z Żartu, pierwszej powieści Kundery. Ten drugi denerwował mnie swoim niezdecydowaniem i hipokryzją, ale teraz, widząc, jak wiele wspólnego ma z nim Tomasz, w końcu dostrzegam dla niego lek. Może zabrzmi to cukierkowo, ale to po prostu prawdziwa miłość. Tomasz nie pogrążył się całkowicie w lamentach, zbędnym analizowaniu przeszłości i porównaniach dwóch stron politycznej barykady dzięki Teresie. Paradoksalnie, chociaż w ich związku wydawała się być ostoją ciężkości, to właśnie dzięki niej zakończył życie będąc człowiekiem prawdziwe lekkim i wolnym. Nie czyni to wcale to z końcówki książki typowego happy endu, wręcz przeciwnie, ich historia kończy się dość ponuro, akcentując brak wpływu pary na świat dookoła. Nie zmienia to jednak faktu, że lepiej dumać nad sekretami ludzkiej egzystencji z miłością życia niż samemu przy szklance wódki w opustoszałym barze.
Co powinna zawierać w sobie dobra powieść romantyczna? Oczywistą odpowiedzią na to pytanie wydaje się dwójka interesujących bohaterów, którzy przekonująco pokonują przeciwności losu stojące na drodze ich miłości. Aby naszą opowieść urozmaicić, należy ich perypetie umiejscowić w ciekawych okolicznościach - czy to historycznych, czy fantastycznych, wprowadzić kilka odmiennych...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-09-09
Wydanie kilku wybranych, krótszych utworów danego pisarza bywa ryzykowne - w końcu gusta są różne i często trudno wybrać z bogatej twórczości te obiektywnie najlepsze. Problem jednak znika, kiedy autorem jest ktoś o kalibrze Dostojewskiego. Co tu dużo mówić, trudniej byłoby chyba znaleźć kilka jego naprawdę słabych opowieści. Wydawnictwo MG zawarło w swojej składance cztery nowele rosyjskiego mistrza, a każda z nich podejmuje nieco inną tematykę. Co ciekawe, wszystkie wydają się być utworami stosunkowo wczesnymi w dorobku Dostojewskiego, a pierwszy z nich został ukończony, kiedy miał zaledwie dwadzieścia siedem lat (dopiero teraz dostrzegam, że nawet ułożono je chronologicznie). Chyba najlepiej będzie przyjrzeć się im po kolei:
1. Na początek prawdopodobnie najpopularniejsze z krótkich dzieł pisarza - “Białe noce”, czyli krótka opowieść o miłości, marzeniach i złudzeniach. Historię poznajemy z perspektywy samotnego młodzieńca, który bujając w obłokach przechadza się ulicami letniego Petersburga. Za sprawą przypadku wdaje się w pogawędkę z niejaką Nastusią. Opowiadają sobie nawzajem o codziennych problemach i po chwili rodzi się między nimi pewne uczucie. Naturalnie nie obejdzie się bez komplikacji, a choć od pewnego momentu można łatwo się domyślić, co stanie się na później, trudno zarazem oprzeć się wrażeniu, że ta historia po prostu nie mogła skończyć się inaczej. Wydźwięk noweli jest bardzo gorzki, ale i realny, przestrzegający przed nadmiernym zauroczeniem przelotną chwilą.
2. Następna jest “Cudza żona”, opowiadanie zdecydowanie bardziej lekkie i żartobliwe. Dostojewski napisał je podobno pod wpływem fascynacji wodewilami, na co mają wskazywać liczne dialogi i tempo akcji. W tym przypadku mamy do czynienia z mężem, który niezbyt umiejętnie śledzi swoją żonę, przeczuwając, że ta go zdradza. Podczas swojego śledztwa natyka się na podejrzanie zachowującego się młodzieńca, który również kręci się w pobliżu miejsca przebywania kobiety. Prosta komedia pomyłek, w większości wypełniona absurdalnymi rozmowami pomiędzy dwoma mężczyznami, które rzeczywiście potrafią rozbawić. Jest to coś zdecydowanie odbiegającego od typowego dla Dostojewskiego przygnębiająco-dekadencko-intelektualnego klimatu, więc mi wydało się całkiem odświeżające. Szkoda tylko, że sprawia wrażenie niedokończonego.
3. Najdłuższy z naszego literackiego kwartetu jest “Sen wujaszka”, który mnie przypadł do gustu najbardziej. Ta stupięćdziesięciustronicowa nowela opowiada o komicznie zarysowanej postaci podstarzałego i nieco zwariowanego księcia K., który po długiej nieobecności przybywa do małego miasteczka. Jego wizyta wzbudza nie lada sensację i pozwala autorowi na zarysowanie łączących miejscową ludność toksycznych relacji. Uwagę zwraca spora liczba bohaterów oraz znajdująca się w ich centrum Maria Aleksandrowna, czyli kobieta, która bardzo chciałaby owinąć wokół palca lokalną społeczność, najlepiej poprzez awans społeczny własnej rodziny. Znów, jak przystało na Dostojewskiego, prędko ujawnią się mankamenty jej misternego planu, a zakończenie całej historii pobudzi czytelnika do refleksji. W pamięci zapadła mi szczególnie postać despotycznej i przebiegłej Marii Aleksandrowny, dla której najniebezpieczniejsza okazuje się zwyczajna szczerość, na którą zdobyć się potrafią jedynie młodsi bohaterowie, wierzący jeszcze w romantyczne, często naiwne idee. Mówi się, że rosyjski autor bryluje w opisie społeczeństwa, jego warstwy wierzchniej, opierającej się na konwenansach i zasadach oraz tej ukrytej, pełnej wzajemnej nienawiści. W tym kontekście “Sen wujaszka” to trochę taki wstęp do największych dzieł pisarza.
4. Na koniec najbardziej prześmiewcza z opowieści, “Krokodyl”. Ona z kolei podoba mi się najmniej, przede wszystkim z powodu swojej pewnej archaiczności. Zamysł jest prosty - odwiedzający petersburską wystawę zwierząt pan z wyższych sfer zostaje zjedzony przez krokodyla, ale nie ginie w jego paszczy. Wręcz przeciwnie, trafiwszy do brzucha potwora obwieszcza, że dzięki tej sytuacji w końcu stanie się sławny i bogaty. Opowiadanie, choć z potencjałem, jest jednak mocno związane z rosyjską rzeczywistością XIX wieku i ma być zapewne satyrą na popularną wówczas fascynacją zachodem i degenerację mieszczaństwa. Sam koncept kojarzy mi się z pomysłami Mrożka czy Gombrowicza, ale oni potrafili zaprząc je do przekazania czegoś bardziej uniwersalnego. Z tego powodu “Krokodyl” to bardziej ciekawostka historyczna niż jakiś zachwycający kawałek światowej literatury.
Wieńczący składankę niesmak nie zmienia jednak faktu, że jak najbardziej warto po nią sięgnąć Z jednej strony zawarte tu nowele to utwory obowiązkowe dla każdego fana Dostojewskiego, a z drugiej ich krótsza forma pozwala też na zapoznanie się z nim czytelnikom, którzy chcieliby dopiero zacząć swoją przygodę z rosyjską literaturą. Aha, no i to wszystko w doskonałym przekładzie Władysława Broniewskiego, posługującym się piękną, klasyczną polszczyzną.
Wydanie kilku wybranych, krótszych utworów danego pisarza bywa ryzykowne - w końcu gusta są różne i często trudno wybrać z bogatej twórczości te obiektywnie najlepsze. Problem jednak znika, kiedy autorem jest ktoś o kalibrze Dostojewskiego. Co tu dużo mówić, trudniej byłoby chyba znaleźć kilka jego naprawdę słabych opowieści. Wydawnictwo MG zawarło w swojej składance cztery...
więcej mniej Pokaż mimo toBohdan Arct, polski weteran z czasów wojny, jest jednym z najlepiej znanych pisarzy-pilotów, którzy tworzyli o okresie PRL-u. "Powietrze pełne śmiechu" to zbiór kilkudziesięciu opowiadań na podstawie historii, które autor miał okazję poznać walcząc przeciwko Niemcom. Niektóre z opowieści mają zaledwie kilka zdań, a inne potrafią zająć parę stron, ale większość z nich jest naprawdę ciekawa i ukazuje nam niezwykłą codzienność wojny. Arct podszedł do tematu konfliktu w sposób nieoczywisty, bo jak wskazuje już okładka, skupia się tu na momentach zabawnych i absurdalnych. Często przytaczane historyjki są wręcz tragikomiczne, ale i tak pomysł pisania o wojnie w bardziej lekki sposób bardzo mi się spodobał. Pisarz wymienia je chronologicznie, pisząc od dwudziestolecia do końca drugiej wojny. Dzięki nim dowiemy się np. o chaosie we wrześniu 1939, nastawieniu Francuzów do wojny, przygodach polskich lotników w czasie internowania w Rumunii czy zachowaniach Polaków po przybyciu do Wielkiej Brytanii. Myślę, że książeczka warta jest polecenia każdemu fanowi lotnictwa oraz drugiej wojny światowej i szczerze ubolewam, że wydawcy nie kwapią się do ponownych wydań utworów Arcta. W dzisiejszych czasach zdobycie ich graniczy z cudem, a chętnym pozostają tylko biblioteki i antykwariaty.
Bohdan Arct, polski weteran z czasów wojny, jest jednym z najlepiej znanych pisarzy-pilotów, którzy tworzyli o okresie PRL-u. "Powietrze pełne śmiechu" to zbiór kilkudziesięciu opowiadań na podstawie historii, które autor miał okazję poznać walcząc przeciwko Niemcom. Niektóre z opowieści mają zaledwie kilka zdań, a inne potrafią zająć parę stron, ale większość z nich jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-27
Thrawn to postać kultowa w świecie gwiezdnych wojen. Zapewne nieobeznanych mogłoby to dziwić - dlaczego ten przebiegły kosmita należący do negatywnie przedstawionej w uniwersum frakcji miałby cieszyć się takim uwielbieniem? Jednak pomysł stworzenia genialnego antagonisty, który pomimo służbie imperium kierował się własnym, honorowym kodeksem moralnym okazał się strzałem w dziesiątkę. Dlatego też Timothy Zahn miał trudne zadanie, wyzwanie przed którym stają wszyscy twórcy popularnych dziś remake'ów, czyli jak skutecznie odświeżyć serię, nie psując legendy oryginału i przede wszystkim przeciwstawić się poglądowi, że "Przed Disneyem to było".
Autor na szczęście podołał i napisał gwiezdnowojenną książkę, która, co najważniejsze, obroniłaby się także i bez "lucasowej" otoczki. Tym razem Thrawn został może nie tyle głównym bohaterem, bo wątków innych bohaterów nie brakuje, ale spoiwem łączącym całą opowieść. Ta, kręci się nie tylko wokół genialnej thrawnowej dedukcji i umiejętności - sporo tu też szemranej polityki. Ten drugi aspekt wprowadza przede wszystkim znana z serialu "Rebelianci" Arihnda Pryce, której mozolne wspinanie się po drabinie społecznej Coruscant co chwila odrywa nas od tytułowego bohatera. Wkrótce ich wątki zaczynają się przecinać, ale przez znaczną część jest ciekawą odskocznią od głównego osi fabuły. Historia pozbawiona części Pryce, mogłaby zbytnio przytłoczyć czytelnika natłokiem wnioskowania i taktycznej dedukcji.
Mitth'raw'nuruodo stawi czoła bardzo zróżnicowanym problemom. Jak ukrócić niepodległościowe zapędy małej planety? W jaki sposób niepostrzeżenie zinfiltrować bazę pełną wrogich rebeliantów? Co może ukrócić nocne zbieranie przyprawy na jednym z zapomnianych światów? Admirał (choć poznajemy go jeszcze zanim w ogóle wkroczył do armii) znajduje rozwiązanie na każdy problem, ale nigdy nie jest ono proste, zero jedynkowe. Dotąd nigdy nie miałem okazji czytać książki tego rodzaju, więc było to spore wyzwanie. Jednak pełne, samodzielne zrozumienie zamierzeń Chissa samo w sobie jest bardzo satysfakcjonujące. W dochodzeniu do prawdy pomaga także postać młodego i niedoświadczonego Eli'ego Vanto, adiutanta Thrawna, który, podobnie jak my, początkowo uważa go za ekscentrycznego mistrza, stopniowo jednak sam zaczyna przyswajać kolejne lekcje i buduje własną pozycję w hierarchii imperium.
Nareszcie miałem okazję przeczytać starwarsowy utwór nie tylko poświęcony odtwórczym motywom - walce na miecze, strzelaniu się w przestrzeni kosmicznej czy prostym awanturniczym przygodom. Z tej książki naprawdę można wyciągnąć jakąś naukę i odnieść sytuacje z odległej galaktyki na nasze własne podwórko. I już za samo to należą się autorowi wyrazy uznania.
Thrawn to postać kultowa w świecie gwiezdnych wojen. Zapewne nieobeznanych mogłoby to dziwić - dlaczego ten przebiegły kosmita należący do negatywnie przedstawionej w uniwersum frakcji miałby cieszyć się takim uwielbieniem? Jednak pomysł stworzenia genialnego antagonisty, który pomimo służbie imperium kierował się własnym, honorowym kodeksem moralnym okazał się strzałem w...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-25
Należę do wielkich fanów twórczości Franza Kafki, dlatego krótki opis na okładce nowego wydania ,,Zaproszenia na egzekucję’’ od razu mnie zaintrygował (chociaż zdecydowanie zbyt wiele zdradza). Poznajemy tu niejakiego Cyncynata C., który mieszka w bliżej niezidentyfikowanym państwie przyszłości. Zostaje skazany na śmierć za ,,gnozeologiczną zgniliznę’’ oraz ,,nieprzezroczystość’’ - zbrodnie, których prawdziwą naturę będziemy poznawać w toku akcji. I chociaż przedstawioną tu wizję chętnie przedstawia się jako antyutopię, to sam bardziej dostrzegam w niej motywy filozoficzne niż polityczne czy futurologiczne. Jest to oczywiście filozofia w dość mrocznej odsłonie. Oniryczna atmosfera, poczucie osamotnienia bohatera, rozterki egzystencjalne, niejednoznaczność przedstawionego świata - to wszystko odpowiada za wytworzenie niepowtarzalnego klimatu, dość absurdalnego, acz skłaniającego do rozmyślań i podejmowania prób połączenia tych elementów tajemniczej układanki. Elementów, dodajmy, zaskakująco licznych, bo jak na swoją liczbę stron, książka jest wyjątkowo obfita w treść. Mimo poważnej tematyki, o nudę tu bardzo trudno - w powieści uświadczymy chociażby bardzo szerokiej gamy symbolicznych bohaterów drugoplanowych, przede wszystkim mających za zadanie zaakcentować odmienność protagonisty. Cyncynat jest człowiekiem w obcym środowisku, dostrzega sztuczność i wyreżyserowanie swojego otoczenia, ale już do czytelnika należy interpretacja jego sytuacji. Moża faktycznie uważać powieść Nabokova za prześmiewcze ukazanie totalitarnego państwa, ale równie łatwo odnaleźć w niej metaforę nierozumianego artysty czy rozbitego indywidualisty. Szczególnie interesująca wydaje się relacja między więźniem a katem – po co cała ta szopka i uprzejmości, dlaczego prawo w przedstawionym kraju działa w tak dziwaczny sposób? Autor oczywiście nie udziela na te pytania jednoznacznej odpowiedzi. Nawet zakończenie pozostawia spore pole do spekulacji i prędko przekonałem się, że odebrałem je całkiem inaczej niż wielu innych czytelników.
Książka Nabokova jest napisana tak sprawnie, że nie istnieje jeden klucz zgłębiający jej wszystkie zakamarki. Każdy uważny czytelnik odnajdzie w niej coś innego. Ważne jednak, że zachowuje przy tym spójność i sens. W skrócie - ma te zalety, które najbardziej doceniam w prozie Kafki. W tym kontekście szczególnie zaskakuje fakt, że Nabokov pisząc ją nie miał jeszcze styczności z prozą praskiego autora - najwyraźniej przed wojną myśli wielu pisarzy krążyły wokół podobnych zagadnień. Jeśli więc ktoś gustuje w ponurym, wczesno dwudziestowiecznym klimacie oraz rozwiązywaniu literackich zagadek, to raczej nie powinien się na ,,Zaproszeniu na egzekucję’’ zawieść.
Należę do wielkich fanów twórczości Franza Kafki, dlatego krótki opis na okładce nowego wydania ,,Zaproszenia na egzekucję’’ od razu mnie zaintrygował (chociaż zdecydowanie zbyt wiele zdradza). Poznajemy tu niejakiego Cyncynata C., który mieszka w bliżej niezidentyfikowanym państwie przyszłości. Zostaje skazany na śmierć za ,,gnozeologiczną zgniliznę’’ oraz...
więcej mniej Pokaż mimo toBardzo przyjemna książka, chociaż pewnie to słowo nie najlepiej oddaje jej realia. W bardzo ciekawy sposób opisuje perypetie cywilów w czasie wojny. Nadaje się chyba dla osób w każdym wieku i chciałbym żeby w szkołach było więcej lektur podobnych do tej zamiast tak wielu skomplikowanych, historycznych ksiąg. Taka książka to skarb i na pewno zachęciłaby do czytania wiele młodych osób!
Bardzo przyjemna książka, chociaż pewnie to słowo nie najlepiej oddaje jej realia. W bardzo ciekawy sposób opisuje perypetie cywilów w czasie wojny. Nadaje się chyba dla osób w każdym wieku i chciałbym żeby w szkołach było więcej lektur podobnych do tej zamiast tak wielu skomplikowanych, historycznych ksiąg. Taka książka to skarb i na pewno zachęciłaby do czytania wiele...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-07-12
Chyba jeden z lepszych reportaży jakie miałem okazję przeczytać. Pozbawiony zbędnej dramaturgii, nadmiernego epatowania cierpieniem, jednostronności. Po doświadczeniach z podobnymi książkami, skupiającymi się na Rosji czy Polsce, obawiałem się, czy Barbara Demick nie potraktuje problemu powierzchownie, po prostu demonizując dyktatora i wypisując okrucieństwa, których doświadczają wierni mu obywatele. Na szczęście tym razem wszechstronności nie zabrakło - autorka przedstawia sytuację z kilku perspektyw i ciekawie fabularyzuje przeżycia wszystkich sześciu bohaterów. Ich historie toczą się od lat osiemdziesiątych do początku dwudziestego pierwszego wieku (z uwagi na datę wydania brakuje tu trochę współczesnego obrazu kraju), wieńcząc się ucieczką z ojczyzny i przystosowaniem do życia w wolnej Korei Południowej. Tym samym lektura nie tylko daje wgląd w sytuację w Korei Północnej, ale także pozwala zrozumieć, co dzieje się z umysłem osób wychowanych w tym reżimie. Najpierw mamy brak świadomości i posłuszność, później zwątpienie, aż na końcu bunt. Szkoda, że w tym przypadku jest to opór wyłączanie jednostkowy. Jak to kwituje sama autorka, mieszkańcy ojczyzny rodu Kimów wyglądają jakby na coś czekali. Trudno jednak aby ta potencjalna zmiana przyszła sama z siebie - jeśli naród sam nie weźmie sprawy w swoje ręce, jego niedola prędko się nie skończy.
Chyba jeden z lepszych reportaży jakie miałem okazję przeczytać. Pozbawiony zbędnej dramaturgii, nadmiernego epatowania cierpieniem, jednostronności. Po doświadczeniach z podobnymi książkami, skupiającymi się na Rosji czy Polsce, obawiałem się, czy Barbara Demick nie potraktuje problemu powierzchownie, po prostu demonizując dyktatora i wypisując okrucieństwa, których...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie było to proste, ale w końcu ukończyłem Czarodziejską górę Tomasza Manna. To wyzwanie bardziej intelektualne niż formalne, nietrudno bowiem zrozumieć język, którym z niesamowitym kunsztem posługuje się autor. Natomiast ułożenie w głowie prawdziwego sensu tych niemal tysiąca stron jest już zadaniem o wiele bardziej wymagającym. Nie dziwię się, że książka do dziś pozostaje tak szeroko komentowana – rzeczywiście można odnieść wrażenie, że jej zawartość jest wręcz nieograniczona. Ale trzeba liczyć się z tym, że obcowanie z równie szeroką i poważną tematyką to nie kaszka z mleczkiem, więc lektura może zająć sporo czasu. Trudno jednak, aby było inaczej, skoro jednym z głównych zagadnień jest właśnie mijanie czasu. Pech chciał, że pierwsze akty tej epickiej opowieści prezentują tempo raczej niespieszne. Ale nie dajcie się odstraszyć! To wszystko w ostatecznym rozrachunku okaże się jak najbardziej uzasadnione.
Na początku poznajemy więc wszystko bardzo łopatologicznie. Do fikcyjnego sanatorium Berghof gdzieś w zachodnich Alpach, przybywa młody inżynier Hans Castorp. Pragnie odwiedzić swojego kuzyna Joachima, który przebywa w zakładzie już kilka miesięcy, próbując wyleczyć się ze wczesnych objawów gruźlicy. Choć Hans planowo miał spędzić w górach zaledwie trzy tygodnie, wkrótce podejrzenia własnej choroby oraz fascynacja okoliczną atmosferą powodują, że młodzieniec decyduje się przedłużyć swój pobyt. Najpierw dokładnie poznajemy przeszłość bohatera, następnie jego nową codzienność na szczycie, aby w pewnym momencie wreszcie wejść w pewien rodzaj rytmu, który wyszczególnia najbardziej istotne wydarzenia w sanatorium. Castorp w pierwszej kolejności dowie się, z czego składa się standardowy plan dnia, jak wyglądają wspólne posiłki, jakim rozrywkom oddają się kuracjusze i pozna najważniejszych z nich. Później natomiast, większość swojego czasu będzie spędzał na leżakowaniu, kontemplacji rzeczywistości, wzdychaniu do pewnej pięknej Rosjanki oraz intelektualnych dyskusjach z przyjaciółmi. Nie są to oczywiście czynności nadmiernie ekscytujące, ale spokojne spędzanie czasu jest w tej książce bardzo ważne. Pozwala zajrzeć głęboko we wnętrze bohaterów, nie odrywając uwagi na standardowe rozpraszacze współczesności. I nie chodzi tu nawet o rozbudowany portret psychologiczny samego Castorpa, ale o ludzkość, społeczeństwo, które reprezentują ludzie zebrani w odizolowanym od reszty świata zakładzie.
Każdy znajomy głównego bohatera stanowi archetyp pewnej postawy i życiowego światopoglądu. Patrząc na nich powierzchownie, możemy oczywiście dość bezpośrednio przyporządkować ich do grup społecznych w Europie początku XX Wieku. Wiele się można naczytać, na kim chociażby był wzorowany główny mentor Hansa, filozof Settembrini, jakie popularne wówczas nurty widać w jego postępowych poglądach i do jakich powszechnie dyskutowanych zagadnień odwołuje się w swoich intelektualnych monologach. Ale prawda jest taka, że ta książka to coś więcej niż obrazek historyczny. Subtelna uniwersalność przekazu pozwala spojrzeć na dialogi Settembriniego i reszty bohaterów w całkiem innym świetle, w pełni zależnym od odbiorcy. Zaprezentowane przemyślenia pozostają aktualne i angażujące, a wszystko to z powodu niebywałego oczytania autora, który zawarł w ustach bohaterów dyskurs nie tyle jednej generacji, co ludności całego kontynentu na przestrzeni tysiąca lat. Spójrzmy tylko na najważniejsze motywy: miłość, śmierć, dusza, ciało, polityka, wolność, wiara, idealizm… To nie opowieść o ludziach tu i teraz (może była nią kiedyś), ale drobiazgowa rozprawa o człowieczeństwie. I dlatego potrafi być tak trudna w odbiorze.
Pierwsze rozdziały są najbardziej monotonne, ponieważ opisują po prostu codzienność Berghofu, przez którą bardzo stopniowo przenika tytułowa magia. Hans, aby mógł stać się sondą wpuszczoną w świat wielkich idei, musi najpierw zdobyć odpowiednie przeszkolenie, wczuć się w klimat nietuzinkowego otoczenia. Początkowe poznawanie środowiska stanowi chyba najbardziej męczącą część książki, chociaż nie wiem, czy nie jest poniekąd złem koniecznym. Aby późniejsze rozstrzygnięcia nabrały należnej wagi, trzeba buzujące w głowie bohatera rozterki zainicjować i szczegółowo rozwinąć. Joachima, Settembriniego, Behrensa czy Krokowskiego należy najpierw dobrze poznać, aby w dalszym ciągu móc ich w jakikolwiek sposób ocenić. Niemniej na wydźwięk pierwszego tomu powieści najbardziej wpływają nie opisy codziennych czynności czy pierwsze rozmowy z bohaterami drugoplanowymi, a wątek uczucia, które młodzieniec żywi wobec Kławdii Chauchat. Interakcje z kobietą są początkowo niemalże znikome, a jednak odgrywają kluczową rolę, zaakcentowaną pięknym językiem, którym opisywana jest nieśmiałość i niezdecydowanie bohatera. Muszę przyznać, że w pewnym momencie to właśnie wątek romantyczny nie pozwolił mi przerwać na dłużej lektury i tylko wyczekiwałem, aż Hans znowu popatrzy się w jadalni w stronę stołu rosyjskiego albo spotka Kławdię przy jakiejś niepozornej okazji. Tu po raz pierwszy objawił mi się literacki geniusz Tomasza Manna – nigdy dotąd nie czytałem tak barwnych i rezonujących opisów tak zwykłych, wydawałoby się, sytuacji, jak przelotna wymiana spojrzenia. Powolny rozwój relacji Hansa z Rosjanką nie staje się frustrujący właśnie za sprawą niesamowitej wrażliwości autora. No i nie zapominajmy, że nie sposób wyobrazić sobie równie skutecznego środka, za sprawą którego zakończenie pierwszego tomu stałoby się równie przełomowe i emocjonujące.
Drugi tom zdaje się już o znacznie dynamiczniejszy od pierwszego, a akcja przyspiesza z rozdziału na rozdział. Co rusz pojawiają się nowi bohaterowie, a prowadzony w książce filozoficzny dyskurs coraz bardziej się rozgałęzia. Na uwagę w szczególności zasługują dwie postaci – Leon Naphta oraz Mynheer Peeperkorn, którzy stanowią przeciwwagę dla próbującego narzucić swój światopogląd Hansowi Settembriniego. Pierwszy z nich, jezuicki nauczyciel, to idealne przeciwieństwo Włocha. Co chwila kpi z jego potrzeby walki o demokratyzację świata, rozwoju techniki czy pochwał indywidualizmu. Trudno jednak poglądy samego Naphty klarownie wyartykułować, i choć w książce nazywa się go chrześcijańskim terrorystą, komunistą, orędownikiem śmierci czy rozpustnikiem, to sądzę, że najwięcej wyrażają słowa samego Settembriniego: ,,Formą jego jest logika, lecz istotą zamęt.’’. Uważam Naphtę za cynika i konserwatywnego pragmatyka, który potrafi skutecznie krytykować, ale nie proponuje realnych alternatyw. W jego wywodach brak tej iskry idealizmu, która może co prawda wydawać się naiwna, ale jednak pociąga swoją szczerością. Cześć, jaką Naphta oddaje religii czy średniowieczu staje się czasami wręcz karykaturalna, ale wcale nie czyni to postaci zbędną. Oprócz oczywistych związków z rodzącymi się wówczas ruchami politycznych fanatyków, pojawienie się bohatera to też okazja do ujawnienia wszelkich, jakże licznych, nieścisłości w umysłowym porządku Settembriniego. Mimo iż uważam za błąd przykładanie nadmiernej uwagi do wartości merytorycznej sporów Włocha i Naphty, to w kontekście walki o umysł głównego bohatera, a także zawierającego się w nim symbolicznie społeczeństwa europejskiego, bardzo ważne było zaakcentowanie wszystkich tych ciemnych pokus tkwiących gdzieś głęboko. Hans już wcześniej zresztą sygnalizuje chęć ucieczki od nachalnych nauk Settembriniego, jakkolwiek światłe by się nie wydawały. Czyż więc najważniejszą racją, atrakcyjnością Naphty nie jest po prostu bunt, instynktowny opór wobec tego, co próbuje się nam narzucić?
Niektórzy zarzucają Czarodziejskiej górze, że jest to powieść nudna, nadmiernie przeintelektualizowana, co szczególnie uwidacznia się podczas tych górnolotnych dyskusji Settembriniego i Naphty. To chyba najmniej trafione oskarżenie, jakie można w kierunku książki wytoczyć, sama bowiem narracja akcentuje i uwypukla to filozoficzne nadąsanie. Jak już wspomniałem, nie powinniśmy obydwu myślicieli chwytać za słówka czy dokładnie analizować aspektów ich poglądów. Istota sporu zawiera się w tym, że nikt nie ma całkowitej racji, a spór toczy się z powodów o wiele bardziej prozaicznych aniżeli poszukiwanie odpowiedzi na największe rozterki ludzkości. Hipotetyczna racja jednego z światopoglądów zostaje poddana w wątpliwość w punkcie kulminacyjnym powieści, którym określa się sen Hansa podczas śnieżycy w górach. Nawiasem mówiąc, bardzo wiele można z niego wyczytać na temat intencji autora podczas tworzeniu książki, ale nie zgłębiając się już w kwestie drugorzędne, padają tam takie słowa:
,,Śmierć czy życie, choroba i zdrowie, duch i przyroda: czyż to są przeciwieństwa? Zapytuję: czyż to są zagadnienia? Nie, to nie są żadne zagadnienia, a tak samo nie jest nim pytanie, gdzie jest więcej dostojeństwa. Ucieczka w ramiona śmierci dokonywa się w ramach życia, nie byłoby bez niej życia; a między nimi jest miejsce, które zajmuje Homo Dei, pośrodku między ucieczką a rozumem; także państwo jego jest pośrodku między mistyczną wspólnotą a wietrzną samoistnością. Widzę to spod swojej kolumny. Zajmując to miejsce powinien on z galanterią, uprzejmością i szacunkiem obcować z samym sobą - bo tylko on sam jest dostojny, nie zaś przeciwieństwa. Człowiek jest panem przeciwieństw, dzięki niemu istnieją, a więc jest od nich dostojniejszy. Dostojniejszy od śmierci, zbyt dostojny dla niej, bo głowa jego jest wolna. Dostojniejszy od życia, zbyt dostojny dla niego, bo serce jego jest pobożne. Otom ułożył poemat.’’
Tak więc Czarodziejska góra, między innymi oczywiście, to opowieść o tym, jak czcze są te wielkie przepychanki ideologiczne. Wniosek, który można zastosować na wiele sposobów, a cytat powyżej to tylko fragment z rozbudowanego wewnętrznego monologu bohatera. Skwitowanie na nim filozoficznej wymowy książki byłoby zapewne stanowczo przedwczesne. Ale szczególnie znając zakończenie powieści, możemy poczuć w duchu zwątpienie – jakie te gromkie hasła odizolowanych od rzeczywistości próżnych osób z wyższych klas mają znaczenie w kontekście realnych problemów dookoła nas wszystkich?
Co ciekawe, Manna nie tylko interesuje intelektualny, merytoryczny rozgardiasz panujący w ludzkich umysłach i usilne próby jego pogodzenia. Równocześnie kieruje uwagę czytelnika w stronę bardziej instynktowną, metafizyczną, tajemniczą i to z nią być może wiąże nadzieje na dojście do prawdziwych konkluzji. W tym celu na scenie pojawiają się, wspomniana już, Kławdia Chauchat oraz, wbrew wszelkim przypuszczeniom intrygujący, Mynheer Peeperkorn. Sześciesięcioletni Holender to nowy kochanek Kławdii, w obecności którego wraca do sanatorium po dłuższym okresie nieobecności. Wszystko wskazywałoby więc na to, że Hans nie powinien darzyć go sympatią, a jednak nie może pozostać obojętnym na charyzmę starego marynarza. Zaraz po przyjeździe Peeperkorn organizuje imponująco hulacką ucztę, podczas której daje wyraz swoim możliwością kontrolowania tłumu. Siedzący przy stole biesiadnicy, a wśród nich Hans, są wprost oczarowani talentami nowego gościa. Ale właściwie dlaczego? Przecież to tylko barczysty starzec, którego przemowy posiadają absurdalnie mało treści. Denerwuje to Settembriniego i Naphtę, przecież to oni, ze swoim wykształceniem i wielkimi ideami, powinni panować nad zbiorowościami. Tymczasem wygrana leży wyraźnie po stronie Holendra, wyniesionego przez książę do rangi ,,wybitnej osobistości’’. Wbrew pozorom Peeperkorn nie jest głupcem i także posiada pewną filozofię życiową, skupioną przede wszystkim na uczuciach i osobistym kultywowaniu życia. W całkiem nowatorski dla Hansa sposób uczy go o miłości, co dobrze koresponduje z łączącą ich dwójkę kobietą. U Peeperkorna nie liczy się teoretyzowanie, a wyłącznie bezpośredni kontakt z tym, co oddziałuje na nas najbardziej. Przewaga tego podejścia musi być bezsprzeczna, jeśli chodzi o panowanie nad umysłami ludzi. Z tego prostego powodu, że wszyscy są w stanie mimowolnie je zrozumieć, a wówczas wyimaginowane kwestie roztrząsanie przez kłótliwych filozofów przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Settembrini broni się w myśl sentencji mundus vult decipi, twardo oświadcza, że przecież bajdurzenie Holendra to zwykły populizm. Fakt, że ktoś zaskarbia sobie powszechną sympatię nie oznacza przecież, że musi mieć rację:
,,Niech pan tylko tak dalej pogardza wszystkim, co ścisłe, wyraźne i logiczne [..] na rzecz jakichś niewyraźnych sztuczek, aluzyj i uczuciowej szarlatanerii a znajdzie się pan na pewno w rękach diabła…’’
Co ciekawe, książka w ostateczności nie wydaje się ani jego osądu odrzucać, ani potwierdzać. Owszem, dużą pokusą jest porzucenie zaprezentowanych filozoficznych problemów i w pełni oddanie się zasadzie carpe diem. Ale chyba każdy z nas dostrzega, że i mityczny Peeperkorn nie jest postacią krystaliczną, a jego perswazyjne siły mogą doprowadzić do zniewolenia, demagogii, a, jak ostatecznie sam udowadnia, do samodestrukcji. Wyjątkowo mnie ta postać zaintrygowała, choć na kartach powieści pojawia się na krótką chwilę. W tym dionizyjskim nauczycielu Hansa dostrzegam drogę na skróty, pewną ucieczkę od męczących nas, nierozwiązywalnych rozterek duchowych. Pamiętam, że uczuciową satysfakcją chciał siebie uszczęśliwić również Harry, bohater Wilka stepowego Hermanna Hesse, a więc książki pochodzącej z tej samej epoki. Ale podobnie jak w tamtym przypadku, narracja nie oferuje poprzez ludzkie przyjemnostki ostatecznego rozwiązania, a raczej budującą w nas odrobinę optymizmu alternatywę. Czytelnik musi sam osądzić, czy ceni w życiu bardziej romantyzm, czy ścisłe rozumowanie, ale prawdopodobnie żadne z nich nie przyniesie mu całkowitego samozadowolenia.
Po wizycie Peeperkorna następuje poważna degradacja życia na czarodziejskiej górze. Pod koniec powieści wydarzenia postępują już drastycznie szybko, a perypetie Hansa coraz bardziej owładają śmiertelne siły. Kolejni kuracjusze umierają, dochodzi do kontaktów z istotami z zaświatów, wybuchają niszczycielskie konflikty personalne. I w końcu opowieść urywa się za sprawą ogromnej tragedii, której postać łatwo przewidzieć zapoznawszy się z latami, w czasie których rozgrywa się akcja. Wypływający z tej epickiej przygody morał wypada bardzo ponuro, stanowczo potępia wewnętrzny marazm i tylko w sile miłości do bliźniego wskazuje nadzieję. Szerze mówiąc mam trochę za złe książce, że tak nagle popada w pesymizm. Może zabrzmi to trochę śmiesznie, biorąc pod uwagę, że zarzucałem jej najpierw nudę, ale pod koniec naprawdę dzieje się trochę za dużo. Nowo wprowadzone wątki, takie jak na przykład ten z wywoływaniem duchów, mają duży potencjał, ale bardzo szybko kończą się, służąc jakby wyłącznie szybkiemu spotęgowaniu złego nastroju. Nie oczekuję dobrego zakończenia, ale melancholijno-agresywny stan, w który popada Hans i spółka, wydaje się trochę nienaturalny, jeśli jeszcze przed chwilą czytaliśmy o miłości i buńczucznych biesiadnikach. Oczywiście ma to trochę więcej sensu, kiedy uświadomimy sobie, że w obrębie tych ostatnich dwustu stron mija pełne pięć lat, ale odpowiadałoby mi większe ustabilizowanie tempa akcji, nawet jeśli książka musiałaby zostać trochę pogrubiona. Natomiast ostateczny triumf śmierci, mimo że dla mnie przykry, to chyba jedyne realistyczne rozwiązanie historii, która tak skrzętnie o tej śmierci opowiadała. Spośród tych wszystkich filozoficznych dychotomii, które, jak już ustaliliśmy, są w większości jasno dewaluowane, chyba tylko związek śmierci i miłości konsekwentnie pozostaje w centrum uwagi. Dwie siły - Eros i Tanatos - to kolejne z licznych nawiązań do symboliki antycznej i mody XIX wieku. Na przestrzeni obydwu tomów pozostają stale ze wszystkich stron analizowane, jak i do samego końca przytłaczająco tajemnicze. Trudno nie zgodzić się z autorem, że to właśnie one najmocniej wpływają na życie każdego z nas, więc w pewien sposób definiują człowieczeństwo. A pobyt w sanatorium Berghof miał za zadanie właśnie człowieczeństwo zrozumieć – zarówno pod względem cielesnym, duchowym i umysłowym. Czy się udało? W pełni to pewnie niemożliwe, ale już skuteczne wyznaczenie dziedzin dla nas najważniejszych stanowi przecież spory sukces. A jeśli interesuje was, kto w śmiertelno-miłosnym pojedynku powinien zatriumfować, odsyłam do wyrażonego w śnie Castorpa manifestu.
Bez owijania w bawełnę (no, trochę tego owijania jednak było) przyznam, że powieść Manna to prawdopodobnie jedna z najważniejszych książek, jakie przeczytałem. To, jak zawarte w niej przemyślenia utkwiły w mej głowie świadczy o wielkiej wyjątkowości. Nie wszystkie zawarte sugestie mi odpowiadają, nie wszystkie wątki dobrze się zestarzały, nie wszystkie z nich uważam za interesujące. Na pewno widać też pojedyncze niekonsekwencje autora, spowodowane długim czasem pisania utworu, które oddziałują na jego czysto fabularną warstwę (Mann np. początkowo chciał uczynić Settembriniego karykaturą, a później sam zaczął wyznawać jego poglądy, toteż stopniowo przedstawiał go w coraz jaśniejszym świetle). Ale te wszystkie uchybienia nie są w stanie zmienić jednego – pobyt Hansa Castorpa w Berghofie to jedna z najbardziej rzetelnych i całościowych szkół życia, z jakimi miałem styczność w szeroko pojętej sztuce. Bardzo łatwo przyszło mi utożsamienie się z głównym bohaterem (co dodatkowo spotęgowało jego podobieństwo do mnie) i naprawdę wiele z tego, czego na łamach powieści się nauczył, oświeciło w pewien sposób i mnie. Czarodziejska góra to podręcznik człowieczeństwa. Nie powinniśmy jej oceniać poprzez pryzmat konkretnej, realistycznej historii i bohaterów, ale raczej jako ogólne spojrzenie na zróżnicowane, dotyczące nas do dziś, zjawiska. Nie odbieram Settembriniego, Naphty czy Peeperkorna jako ludzi z krwi i kości, których charaktery można oceniać pod względem prawdopodobieństwa. To są chodzące symbole, reprezentacje światopoglądów i zadaniem czytelnika jest sprawiedliwa ich ocena, a może i nawet wybór jednego z nich. Zarazem żaden z nas nie będzie przecież tak oddanym idealistą jak oni, bo w prawdziwym świecie ,,na dole’’ to raczej niemożliwe. Wcale nie uważam też, żeby ich bardzo intelektualne, nieco staroświecko wyrażone twierdzenia dzisiaj się zdezaktualizowały. Owszem, współczesne dyskusje nie koncentrują się już raczej na filozofii poznania, europejskiej monarchii i uwłaszczeniu chłopów czy możności utworzenia komunistycznego państwa kościelnego, ale to wszystko jest po prostu innym przebraniem dla procesów zachodzących w umysłach do dziś. Tak się przez przypadek złożyło, że książkę czytałem w czasie kampanii wyborczej w Polsce i spostrzegłem, że naprawdę pozostaje nad wyraz aktualna. Wyniosła postępowość i lekko egocentryczna potrzeba naprawiania świata? Zimny cynizm, wytykanie przeciwnikowi niekonsekwencji i propozycja mniej ryzykownego konserwatyzmu? Ucieczka od tych problemów w różne strony – ku hedonizmowi, potęgowaniu własnych uczuć i emocji, służbie państwu, niesieniu pomocy bliźniemu, samodzielnej pracy u podstaw? Nie będę na nikogo wskazywać palcem, ale chyba nietrudno dostrzec to wszystko we współczesnej przestrzeni publicznej, tylko zaimplementowane w formie pozbawionej takich ładnych pojęć. Dlatego właśnie książka Manna to dla mnie bardzo kompetentna encyklopedia ludzkości. Dobra propozycja na prezent dla obcej kosmicznej cywilizacji, która chciałaby się zapoznać z problemami od wieków zaprzątającymi ludzką duszę. Oby tylko otrzymali ją w tak pięknym tłumaczeniu, jak Polacy.
Nie było to proste, ale w końcu ukończyłem Czarodziejską górę Tomasza Manna. To wyzwanie bardziej intelektualne niż formalne, nietrudno bowiem zrozumieć język, którym z niesamowitym kunsztem posługuje się autor. Natomiast ułożenie w głowie prawdziwego sensu tych niemal tysiąca stron jest już zadaniem o wiele bardziej wymagającym. Nie dziwię się, że książka do dziś pozostaje...
więcej Pokaż mimo to