-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2017-09-26
2017-07-16
Pozycja za ciężka, zbyt wiele postaci małej klasy, osób po prostu przeciętnych albo miałkich - słowem coś dla wyjątkowych miłośników Barcelony. Wg mnie "zwykły" czytelnik szukający czegoś interesującego z historii będzie jednak gdzieś tak w połowie już znużony (im bliżej końca, tym bardziej byłem zmęczony tą książką).
Pozycja za ciężka, zbyt wiele postaci małej klasy, osób po prostu przeciętnych albo miałkich - słowem coś dla wyjątkowych miłośników Barcelony. Wg mnie "zwykły" czytelnik szukający czegoś interesującego z historii będzie jednak gdzieś tak w połowie już znużony (im bliżej końca, tym bardziej byłem zmęczony tą książką).
Pokaż mimo to2017-07-21
2017-07-15
Świetna pozycja na wakacje. Książkę przeczytałem w jeden dzień - na plaży w Zaboricu (to atut wyboru małych, cichych miejscowości nad Adriatykiem - tym, co się słyszy, jest głównie szum morza i ćwierkanie cykad, w ogóle nie przeszkadzający w lekturze).
Mimo nie całkiem naukowego charakteru, książka pozwala poznać całą masę faktów o nieprawdopodobnej historii kilku ludzi, którzy uczynili z maleńkiej przecież Portugalii prawdziwe mocarstwo handlowe.
Polecam każdemu spragnionemu wartościowej lektury, która jednocześnie nie znuży uniwersytecką mnogością dat, nazwisk i wydarzeń.
Świetna pozycja na wakacje. Książkę przeczytałem w jeden dzień - na plaży w Zaboricu (to atut wyboru małych, cichych miejscowości nad Adriatykiem - tym, co się słyszy, jest głównie szum morza i ćwierkanie cykad, w ogóle nie przeszkadzający w lekturze).
Mimo nie całkiem naukowego charakteru, książka pozwala poznać całą masę faktów o nieprawdopodobnej historii kilku ludzi,...
2017-07-12
Książka niewątpliwie nie dla wszystkich, bo potrafi zaboleć. Zwłaszcza nas, Polaków, którzy uważamy się wyłącznie za ofiary II wojny światowej. Jednak dla tych z naszych rodaków, którzy nie boją się przy lekturze myśleć, jest to pozycja, paradoksalnie, potwierdzająca bardzo mocno, że faktycznie byliśmy ofiarami - podobnie jak miliony Europejczyków, ale też tysiące Amerykanów... Bo wojna pozostawiła tragiczne rany w psychice - i to wszystkich, przez co łatwo było wczorajszym ofiarom stać się następnego dnia katami i oprawcami.
Lowe wskazuje też m. in . konsekwencje (zaledwie sygnalizując temat) wojny dla osób, które w trakcie jej trwania były dziećmi. Trudne strony poświęcone powojennym przesiedleniem dramatycznie obrazują, jak dużo każde państwo straciło na tych wydarzeniach - zwłaszcza w zakresie umiejętności tworzenia i życia w społeczeństwie wielokulturowym. Dlatego uważam, że choć często tezy Lowe'a bolą, to warto się z nimi zmierzyć, by choć trochę odkłamać wygodną dla niemal każdego obecnego mieszkańca Europy (oraz USA i Izraela), ale zakłamaną historię z mitem walki całego społeczeństwa z nazizmem oraz przekonaniem, że p wojnie taki, a nie inny los Niemcom, Ukraińcom, Chorwatom (lub jakikolwiek inny naród/grupę etniczną sobie wybierzemy) się należał.
Na koniec duże brawa dla Rebisa za świetne wydanie - w tym także pod względem językowym. Raptem kilka razy spotkałem się z nieco zbyt zawikłanym zdaniem (zbyt dosłowne tłumaczenie z oryginału, bez wymaganego wyczucia językowego), ale w sumie - na tle innych pozycji historycznych (jak np. recenzowana poprzednio "Bitwa o Atlantyk") wyróżnia się zdecydowanie.
Książka niewątpliwie nie dla wszystkich, bo potrafi zaboleć. Zwłaszcza nas, Polaków, którzy uważamy się wyłącznie za ofiary II wojny światowej. Jednak dla tych z naszych rodaków, którzy nie boją się przy lekturze myśleć, jest to pozycja, paradoksalnie, potwierdzająca bardzo mocno, że faktycznie byliśmy ofiarami - podobnie jak miliony Europejczyków, ale też tysiące...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-09
Książka wartościowa, ale tylko dla tych, którzy po raz pierwszy sięgają po opracowanie o bitwie o Atlantyk, albo też dla tych, którzy znają już inne książki na ten temat. Warto ją skonfrontować zwłaszcza z ujęciem "amerykańskim" - np. z "Hitlera wojną U-Bootów" Blaira. Dimbleby pisze w sposób porywający. Książkę chłonie się jak dobrą powieść sensacyjną, ale jest skażona "brytyjskim" spojrzeniem na to, co działo się na Atlantyku. W efekcie autor uważa kampanię (a nie bitwę) na wodach tego oceanu za decydującą o losach II wojny światowej. A przecież nawet w szczytowym okresie swych sukcesów u-booty zatapiały raptem kilka procent transportów, jakie płynęły z Ameryki Północnej do Wielkiej Brytanii. Nie była to więc ani bitwa, ani tym bardziej decydującą. Ale bez takiej retoryki kto chciałby czytać kolejną pozycję o zmaganiach na Atlantyku?
A czytać pomimo wszystko warto, bo jest w tej książce wiele smakowitych historii. Jednak dla mnie i tak nie równoważą one - niestety - błędów w przekładzie. Poziom jest po prostu dramatyczny, ale też trudno się dziwić, bo Wydawnictwo Literackie nie zatrudniło nawet merytorysty do konsultacji. W efekcie u-booty to raz "okręty podwodne", ale częściej "łodzie podwodne" - określenie, które dziś nie jest już nawet błędem, lecz wyrazem ignorancji własnej i arogancji wobec czytelników. Podobnie jak częste w pierwszej połowie książki określanie jednostek marynarki wojennej "statkami" a nie "okrętami". Z kolei Focke-Wulf "Condor" jest raz nawet "myśliwcem" - kurczę, samolot z sześcioma silnikami!!! A ewidentnie chodziło o "Condora" polującego na konwój, a nie o myśliwiec. Z kolei amerykański "Hellcat" jest za autorem określany jako "Martlet" - ale ta nazwa jest oczywista tylko dla Brytyjczyków. Większość czytelników z innych krajów kojarzy go jednak jako Grummana F6F Hellcat - samolot, który wygrał wojnę na Pacyfiku. A co z takimi kwiatami, jak określenie Malty jako wyspy odległej od Gibraltaru o 220 mil, po czym w następnym zdaniu okazuje się, że był to jedyny punkt oporu aliantów pomiędzy Gibraltarem (1000 mil na zachód) a Aleksandrią (1000 mil na wschód). O co tu chodziło, wie chyba tylko tłumacz.
Opinię piszę na komórce w Chorwacji, stąd pewne literówki, za które przepraszam - postaram się je jutro poprawić. A książkę przeczytałem w sumie z przyjemnością, której nie zepsuły momenty irytacji. Nie polecam jej jednak dla tych, którzy nie znają innych opracowań i nie zamierzają do nich sięgnąć, bo dostaną jednostronny i trochę wypaczony obraz zmagań na Atlantyku. Fakt, że będzie to obraz miejscami porywający dramaturgią i plastycznością opisu morskich tragedii, jednak odległy od faktów...Książka wartościowa, ale tylko dla tych, którzy po raz pierwszy sięgają po opracowanie o bitwie o Atlantyk, albo też dla tych, którzy znają już inne książki na ten temat. Warto ją skonfrontować zwłaszcza z ujęciem "amerykańskim" - np. z "Hitlera wojną U-Bootów" Blaira. Dimbleby pisze w sposób porywający. Książkę chłonie się jak dobrą powieść sensacyjną, ale jest skażona "brytyjskim" spojrzeniem na to, co działo się na Atlantyku. W efekcie autor uważa kampanię (a nie bitwę) na wodach tego oceanu za decydującą o losach II wojny światowej. A przecież nawet w szczytowym okresie swych sukcesów u-booty zatapiały raptem kilka procent transportów, jakie płynęły z Ameryki Północnej do Wielkiej Brytanii. Nie była to więc ani bitwa, ani tym bardziej decydującą. Ale bez takiej retoryki kto chciałby czytać kolejną pozycję o zmaganiach na Atlantyku?
A czytać pomimo wszystko warto, bo jest w tej książce wiele smakowitych historii. Jednak dla mnie i tak nie równoważą one - niestety - błędów w przekładzie. Poziom jest po prostu dramatyczny, ale też trudno się dziwić, bo Wydawnictwo Literackie nie zatrudniło nawet merytorysty do konsultacji. W efekcie u-booty to raz "okręty podwodne", ale częściej "łodzie podwodne" - określenie, które dziś nie jest już nawet błędem, lecz wyrazem ignorancji własnej i arogancji wobec czytelników. Podobnie jak częste w pierwszej połowie książki określanie jednostek marynarki wojennej "statkami" a nie "okrętami". Z kolei Focke-Wulf "Condor" jest raz nawet "myśliwcem" - kurczę, samolot z sześcioma silnikami!!! A ewidentnie chodziło o "Condora" polującego na konwój, a nie o myśliwiec. Z kolei amerykański "Hellcat" jest za autorem określany jako "Martlet" - ale ta nazwa jest oczywista tylko dla Brytyjczyków. Większość czytelników z innych krajów kojarzy go jednak jako Grummana F6F Hellcat - samolot, który wygrał wojnę na Pacyfiku. A co z takimi kwiatami, jak określenie Malty jako wyspy odległej od Gibraltaru o 220 mil, po czym w następnym zdaniu okazuje się, że był to jedyny punkt oporu aliantów pomiędzy Gibraltarem (1000 mil na zachód) a Aleksandrią (1000 mil na wschód). O co tu chodziło, wie chyba tylko tłumacz.
Opinię piszę na komórce w Chorwacji, stąd pewne literówki, za które przepraszam - postaram się je jutro poprawić. A książkę przeczytałem w sumie z przyjemnością, której nie zepsuły momenty irytacji. Nie polecam jej jednak dla tych, którzy nie znają innych opracowań i nie zamierzają do nich sięgnąć, bo dostaną jednostronny i trochę wypaczony obraz zmagań na Atlantyku. Fakt, że będzie to obraz miejscami porywający dramaturgią i plastycznością opisu morskich tragedii, jednak odległy od faktów...
Książka wartościowa, ale tylko dla tych, którzy po raz pierwszy sięgają po opracowanie o bitwie o Atlantyk, albo też dla tych, którzy znają już inne książki na ten temat. Warto ją skonfrontować zwłaszcza z ujęciem "amerykańskim" - np. z "Hitlera wojną U-Bootów" Blaira. Dimbleby pisze w sposób porywający. Książkę chłonie się jak dobrą powieść sensacyjną, ale jest skażona...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01-28
"Niezwykła historia najbardziej odznaczonego plutonu US Army podczas drugiej wojny światowej."
Szkoda, że najważniejsza informacja w tym zdaniu nie ma nic wspólnego z prawdą...
Gdy ktoś słyszy słowo "Ardeny", od razu nasuwają się skojarzenia z Bastogne, mistrzowskim manewrem Pattona i bohaterską walką z przeważającymi siłami Niemiec. Stąd oczekiwałem jakiegoś wyjątkowego epizodu, który zawstydził chociażby spadochroniarzy ze 101 powietrzno-desantowej.
Niestety, wg mnie ten akurat pluton niczym szczególnym się nie odznaczył. Ot, kolejny pododdział, o który w chaosie ostatnie kontrofensywy Hitlera dowódcy amerykańscy po prostu zapomnieli. Co więcej, wśród najbardziej odznaczonych plutonów II wojny światowej na darmo szukać tego właśnie. Bo dla nich odznaczenia zostały przyznane długo po wojnie.
Żołnierze ci wykonali swój obowiązek i za to te medale im się należały. Ale zrobili niczego, co mogłoby się choć równać z polskimi Termopilami czy postawą naszych obrońców Tobruku. Ich czyny nie dorównują też wielu dokonaniom pododdziałów US Army. Więc gdyby ta książka była reklamowana jako opowieść o tym, jak po latach zdobywać odznaczenia za właściwe wywiązanie się ze swojego zadania - nie miałbym pretensji. A tak sprzedano mi coś kompletnie innego, niż wydawca zareklamował...
"Niezwykła historia najbardziej odznaczonego plutonu US Army podczas drugiej wojny światowej."
Szkoda, że najważniejsza informacja w tym zdaniu nie ma nic wspólnego z prawdą...
Gdy ktoś słyszy słowo "Ardeny", od razu nasuwają się skojarzenia z Bastogne, mistrzowskim manewrem Pattona i bohaterską walką z przeważającymi siłami Niemiec. Stąd oczekiwałem jakiegoś wyjątkowego...
2009-07-06
Nie podzielam zachwytów innych i nie dam tej pozycji 10 gwiazdek; jest wg mnie słabsza niż "Hitlera wojna U-bootów" (a i ta książka na zasługuje ma tak wysoką ocenę).
"Ciche zwycięstwo" to jednak książka wyjątkowa, bo wojna podwodna Stanów Zjednoczonych jest opisana przez jednego z jej uczestników - marynarza US Navy. Dzięki temu czytelnik ma możliwość poczuć autentyczną atmosferę patroli na Pacyfiku, ale z drugiej strony - książka jest napisana zbyt emocjonalnie. Co rusz dochodzą do głosu uczucia autora, co razi tam, gdzie oczekiwałem chociaż próby bezstronnej oceny (proszę porównać styl Blaira z tym, który charakteryzuje np. Kershawa lub Beevora - u nich często spotykamy przytoczone opowieści uczestników wydarzeń, ale będące tylko ilustracją wnikliwej analizy tego, co się zdarzyło). Stąd też trudność w sklasyfikowaniu tej pozycji - sytuuje się gdzieś na pograniczu książki historycznej, reportażu, wspomnień i powieści. To też trochę mnie raziło podczas czytania - brak konsekwencji stylistycznej.
Jest to więc książka jedyna w swoim rodzaju; niewątpliwie dla miłośników marynistyki i II wojny światowej pozycja obowiązkowa, choć nie pozbawiona kilku wad. Warto jednak ją przeczytać, bo podwodna wojna przeciwko Japonii nadal nie jest tak znana, jak bitwy flot lotniskowców, jak zatopienie pancerników Yamato czy Musashi albo jak bitwa o Atlantyk.
Nie podzielam zachwytów innych i nie dam tej pozycji 10 gwiazdek; jest wg mnie słabsza niż "Hitlera wojna U-bootów" (a i ta książka na zasługuje ma tak wysoką ocenę).
"Ciche zwycięstwo" to jednak książka wyjątkowa, bo wojna podwodna Stanów Zjednoczonych jest opisana przez jednego z jej uczestników - marynarza US Navy. Dzięki temu czytelnik ma możliwość poczuć autentyczną...
2009-07-17
To - obok "Stalingradu" - druga książką Beevora, którą uważam za wybitną. Nie sądziłem, że z takim przejęciem będę śledził losy mieszkańców i obrońców Berlina, jak również żołnierzy niemieckich, którzy rozpaczliwie próbowali przyjść na pomoc oblężonej stolicy (to jedne z najmocniejszych stronic książki) oraz setek tysięcy krasnoarmiejców, rzucanych na rzeź przez rywalizujących ze sobą Żukowa i Koniewa.
Książka jest niewątpliwie dopełnieniem "Stalingradu", choć jednocześnie jest tak od niego różna. Ale to wynika przede wszystkim z odmiennych - a przecież jednocześnie podobnych - losów obydwu miast. Mistrzostwo Beevora polega między innymi na tym, że po lekturze "Berlina" nie jestem już w stanie powiedzieć o tym mieście i jego mieszkańcach: "Należało im się". A ponadto każdy chyba też dochodzi po lekturze tej pozycji do wniosku, jak mało wiedział o niby dobrze znanych wydarzeniach.
To - obok "Stalingradu" - druga książką Beevora, którą uważam za wybitną. Nie sądziłem, że z takim przejęciem będę śledził losy mieszkańców i obrońców Berlina, jak również żołnierzy niemieckich, którzy rozpaczliwie próbowali przyjść na pomoc oblężonej stolicy (to jedne z najmocniejszych stronic książki) oraz setek tysięcy krasnoarmiejców, rzucanych na rzeź przez...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-12-27
"Bitwa o Anglię" to książka, którą z ogromną przyjemnością wręcz pochłonąłem podczas Świąt Bożego Narodzenia 2010 roku. Z drugiej strony - nie dziwią mnie dosyć niskie oceny tej pozycji (czyli średnio prawie 7 gwiazdek). Nie jest wcale łatwa w odbiorze - chyba że jest się miłośnikiem walk powietrznych II wojny światowej (a ja się w nich zakochałem jakieś niemal cztery dekady temu, gdy po raz pierwszy wziąłem do ręki "Dywizjon 303" Fiedlera). Sporo pozycji o tych "tak niewielu" ze słynnego cytatu Churchilla już przeczytałem, ale dopiero przy wspaniałej pozycji Bungaya znów poczułem równie mocne emocje, jak przy pierwszej lekturze reportażu o lotnikach z dywizjonu kościuszkowskiego.
Emocje te towarzyszyły mi przez całą książkę - bo Bungay niezwykle uczuciowo potrafi pisać nawet o parametrach technicznych samolotów (szczególnie tej zalotnej złośnicy, jaką był - a raczej była - Spitfire). A na dodatek jest to autor bardzo rzetelny i potrafi oddać wszystkim bohaterom tamtych czasów - także "cholernym obcokrajowcom" na czele z Polakami, co wcale w historiografii anglosaskiej nie jest takie oczywiste.
"Bitwa o Anglię" to książka może miejscami niezbyt łatwa, ale warta każdej poświęconej jej chwili. I w mojej osobistej ocenie - najlepsze kompendium wiedzy o w sumie skromnym epizodzie (w kontekście chociażby skali użytych sił i środków w porównaniu z innymi wydarzeniami II wojny), który jednak sprawił, że losy świata potoczyły się tak, a nie inaczej. Wolę ja nawet od "Orłów nad Europą" Zamoyskiego, bo ta ostatnia pozycja jest zbyt nasiąknięta poczuciem krzywdy, jaka spotkała naszych pilotów, gdy nie byli już zachodnim aliantom potrzebni...
"Bitwa o Anglię" to książka, którą z ogromną przyjemnością wręcz pochłonąłem podczas Świąt Bożego Narodzenia 2010 roku. Z drugiej strony - nie dziwią mnie dosyć niskie oceny tej pozycji (czyli średnio prawie 7 gwiazdek). Nie jest wcale łatwa w odbiorze - chyba że jest się miłośnikiem walk powietrznych II wojny światowej (a ja się w nich zakochałem jakieś niemal cztery...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-07-20
Cóż, przyznaję, że uwielbiam takie książki. Oto opowieść o małym przyczynku do przekonania GROFAZ-a (jak ironicznie mówili Niemcy o Hitlerze), że to on ma rację, a nie jego frontowi dowódcy. Jednak ten mały epizod wymagał planowania godnego największych strategów w dziejach ludzkości i nieprawdopodobnej precyzji w realizacji. I gdyby MacIntyre tylko to przedstawił - powstałaby zapewne niezła opowieść. Ale dostajemy do ręki prawdziwą perełkę - bo w sumie sama operacja poszła w dużej mierze nie tak, jak powinna. A dzięki wspaniałemu poczuciu humoru autora niemal absurdalne zbiegi okoliczności, które uczyniły z operacji "Mielonka" największy podstęp w dziejach wywiadu (przytaczam podtytuł książki) śledziłem z zapartych tchem.
Szczerze polecam - szczególnie tym, którzy uważają, że coś można zaplanować. Bo przecież nawet najlepszy plan bitwy sprawdza się tylko do momentu, gdy się ona zaczyna...
Cóż, przyznaję, że uwielbiam takie książki. Oto opowieść o małym przyczynku do przekonania GROFAZ-a (jak ironicznie mówili Niemcy o Hitlerze), że to on ma rację, a nie jego frontowi dowódcy. Jednak ten mały epizod wymagał planowania godnego największych strategów w dziejach ludzkości i nieprawdopodobnej precyzji w realizacji. I gdyby MacIntyre tylko to przedstawił -...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-02
Beevor dał nam w książce "Kreta. Podbój i opór" coś fantastycznego - dowód na to, że historia uczy jednego: że jeszcze nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Bo niemiecka inwazja na tę wyspę oraz późniejsza okupacja pokazują dobitnie, jak:
po pirwesze: wojska brytyjskie potrafiły przegrać bitwę, której przegrać się nie dało (gdyby Niemcy tak zaatakowali Polskę - sorki, Niemcy i Słowacy oczywiście - to nasi żołnierze gdzieś około 5 września defilowaliby w Berlinie),
po drugie -jak wojska niemieckie potrafiły z kretesem przegrywać starcia z niewyszkolonymi, niemal nieuzbrojonymi, zacofanymi (wydawałoby się) mieszkańcami Krety.
Beevor potrafi docenić szaleńczą odwagę spadochroniarzy gen. Studenta (odwagę niemal straceńczą - trzeba pamiętać, że po inwazji na Kretę Hitler zakazał operacji powietrzno-desantowych z uwagi na olbrzymie straty) na równi z rozpaczliwą, pełną heroicznego męstwa walką Kreteńczyków o honor. W tej książce czuć po prostu, że autor nie potrafił bezstronnie i bezdusznie opisywać zdarzeń. Zdobycie Krety to w sumie nieistotny - patrząc dziś na przebieg II wojny światowej - epizod. Jednak dzięki książce Beevora możemy zrozumieć, że te tak peryferyjne wydarzenia miały bohaterów równie wielkich, jak najsłynniejsi żołnierze i dowódcy, których wykreowały pola bitewne walczącej Warszawy, Rosji, Normandii, Ardenów czy Pacyfiku.
Beevor dał nam w książce "Kreta. Podbój i opór" coś fantastycznego - dowód na to, że historia uczy jednego: że jeszcze nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Bo niemiecka inwazja na tę wyspę oraz późniejsza okupacja pokazują dobitnie, jak:
po pirwesze: wojska brytyjskie potrafiły przegrać bitwę, której przegrać się nie dało (gdyby Niemcy tak zaatakowali Polskę - sorki, Niemcy i...
2016-01-29
Nie jest to najlepsza książka Beevora, jednak niewątpliwie najlepsza o walkach w czasie kontrofensywy niemieckiej w Ardenach.
Beevor jak nikt inny potrafi mówić o wydarzeniach ważnych przez pryzmat losów konkretnych ludzi - ich uczestników lub świadków. Jednak problemem dla mnie staje się powoli to, że autor opowiada o czymś, co już powiedział w poprzednich książkach (zwłaszcza - w tym wypadku - w monografii o II wojnie światowej).
A jednak za każdym razem nie mogę się doczekać premiery kolejnej pozycji tego autora, a gdy już ją mam w rękach - nie mogę się oderwać, dopóki nie skończę.
Panie Beevor - niski ukłon za tak genialne propagowanie historii.
Nie jest to najlepsza książka Beevora, jednak niewątpliwie najlepsza o walkach w czasie kontrofensywy niemieckiej w Ardenach.
Beevor jak nikt inny potrafi mówić o wydarzeniach ważnych przez pryzmat losów konkretnych ludzi - ich uczestników lub świadków. Jednak problemem dla mnie staje się powoli to, że autor opowiada o czymś, co już powiedział w poprzednich książkach...
2016-11-24
Nie spodziewałem się, że będzie to książka aż tak dobra. Ma bowiem te najlepsze cechy pisarstwa o historii, którymi zachwyca mnie Beevor - mówi o rzeczach ważnych przez pryzmat ludzi tak zwykłych, że gdyby nie Grzebałkowska, to pozostaliby bezimienni. Autorka zabrała mnie już od pierwszej strony w szaloną podróż po ziemiach dziś polskich, gdzie spotkałem galerię Polaków, Żydów, Niemców, Ukraińców, Kaszubów i Ślązaków tak niezwykłych, jak niezwykłe były ich losy. A wszystko to opisane z wielką klasą i piękną polszczyzną. Oczywiście, nie ze wszystkimi tezami autorki się zgadzam - przede wszystkim mam inny obraz tego, co działo się w Bieszczadach, bo tę ziemię i jej historię znam najlepiej, gdyż tu mieszkam i pracuję (m. in. właśnie w Sanoku), co pozwoliło mi poznać wiele historii z ust świadków tamtych czasów.
Jestem pewien, że każdy, kto sięgnie po tę pozycję, przekona się, jak niewiele jeszcze o tych czasach wie. Niestety, jest to w dużej mierze wina tego, że mało ukazało się rzetelnych prac na ten temat (bo o opracowaniach z okresu PRL-u szkoda mówić). Niewątpliwie lata 1944, 1945 i kilka następnych czekają jeszcze na polskich historyków, którzy opowiedzą nam o nich fachowo i zajmująco. Reportaże Magdaleny Grzebałkowskiej wskazują dobry kierunek, ale pokazują też coś, co budzi niepokój - otóż świadków ówczesnych wydarzeń zostaje z każdym dniem coraz mniej...
Nie spodziewałem się, że będzie to książka aż tak dobra. Ma bowiem te najlepsze cechy pisarstwa o historii, którymi zachwyca mnie Beevor - mówi o rzeczach ważnych przez pryzmat ludzi tak zwykłych, że gdyby nie Grzebałkowska, to pozostaliby bezimienni. Autorka zabrała mnie już od pierwszej strony w szaloną podróż po ziemiach dziś polskich, gdzie spotkałem galerię Polaków,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bardzo sprawnie napisany reportaż z życia sztabu McChrystala. Jednak - jak dla mnie - wcale nie jest to jakoś szczególnie szokujący obraz elit armii USA - czego bowiem spodziewał się ktoś, kto trafia do "gangu", który ma swoje korzenie w siłach specjalnych? Czyżby M. Hastings nie oglądał tych wszystkich filmów o Rangersach, Navy Sealsach itp? Przecież ci ludzie ZAWSZE byli wysyłani w takie miejsca, o których politycy bali się nawet pomyśleć. Chyba tylko operacja Geronimo była taką, którą Waszyngton nie bał się pochwalić.
Mnie bardziej zbulwersowało to, jak łatwo dowódcy amerykańscy ulegają mitowi swojej nieomylności - i jak trudno im zauważyć, że rzeczywistość jest inna, niż to, co mówią. Wydaje mi się, że to pokłosie świadomości, jak niewyobrażalne siły znajdują się w ich ręku. Poczucie tak dużej władzy może upajać - i pozwalać żyć w szklanej bańce własnych wyobrażeń o świecie.
Bardzo sprawnie napisany reportaż z życia sztabu McChrystala. Jednak - jak dla mnie - wcale nie jest to jakoś szczególnie szokujący obraz elit armii USA - czego bowiem spodziewał się ktoś, kto trafia do "gangu", który ma swoje korzenie w siłach specjalnych? Czyżby M. Hastings nie oglądał tych wszystkich filmów o Rangersach, Navy Sealsach itp? Przecież ci ludzie ZAWSZE byli...
więcej Pokaż mimo to