Piołunowy las. Historia Czarnobyla

Okładka książki Piołunowy las. Historia Czarnobyla Mary Mycio
Okładka książki Piołunowy las. Historia Czarnobyla
Mary Mycio Wydawnictwo: RK historia
243 str. 4 godz. 3 min.
Kategoria:
historia
Tytuł oryginału:
Wormwood Forest: a Natural History of Chernobyl
Wydawnictwo:
RK
Data wydania:
2005-01-01
Data 1. wyd. pol.:
2005-01-01
Liczba stron:
243
Czas czytania
4 godz. 3 min.
Język:
polski
ISBN:
798-83-920255-1-1
Tagi:
Czarnobyl 1986
Średnia ocen

5,0 5,0 / 10

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Mogą Cię zainteresować

Oceny

Średnia ocen
5,0 / 10
29 ocen
Twoja ocena
0 / 10

OPINIE i DYSKUSJE

Sortuj:
avatar
38
35

Na półkach:

Książka ta została wydana w 2005 r., a więc dość dawno temu. Autorka, Amerykanka ukraińskiego pochodzenia, opisuje w niej przede wszystkim życie przyrody w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia. Tytuł nawiązuje do biblijnej gwiazdy Piołun z Apokalipsy św. Jana, która po czarnobylskiej awarii została utożsamiona z radioaktywnym skażeniem. Dodatkowo nazwa Czarnobyla po ukraińsku oznacza bylicę zwyczajną (Arthemisia vulgaris),często myloną z bylicą piołun (Arthemisia absinthium). Obie rośliny powszechnie występują w rejonie Czarnobyla i utrwaliły biblijne konotacje awarii.
Książkę tą czytałem po raz pierwszy do mojej magisterki o propagandowych technikach ukrywania katastrofy w Czarnobylu przez władze polskie (2010),a następnie drugi raz w szpitalu, czekając na operację i planując założenie bloga (2013). Za każdym razem jednak nie mogłem się w pełni skupić na treści dzieła, w czym pewien udział ma niezbyt przejrzysty sposób wypowiedzi Autorki (lub nieścisłość tłumaczenia). Tym razem przeczytałem "Piołunowy las" powoli i uważnie, wynotowując napotkane nieścisłości, choć pewnie osoby dogłębniej znające temat znalazłyby ich jeszcze więcej. Czytelnik taki jak ja jest zmorą wydawców, gdyż często po lekturze pisze do nich, punktując znalezione niedociągnięcia. A jeśli jeszcze ma wykształcenie edytorskie, to tym bardziej pozbawia redaktorów dobrego samopoczucia. Jedyna rada - wszystko dokładnie sprawdzać i konsultować się z fachowcami z branży, gdyż niektóre wymienione poniżej błędy można wytłumaczyć jedynie niestaranną pracą korektora i brakiem merytorycznego nadzoru.
Wszystkie moje uwagi i sprostowania umieściłem w nawiasach kwadratowych, aby wyraźnie wydzielić je z tekstu Autorki. Wartości mocy dawki, podawanej zwykle w mikrorentgenach na godzinę przeliczyłem zwykle na mikrosiwerty na godzinę, chyba że cytuję dosłownie błędny zapis, co zaznaczam w nawiasach.

s. 12 - "w reaktorach chłodzonych wodą zmniejszenie jej ilości hamuje rozszczepianie, ponieważ neutrony poruszają się wtedy zbyt szybko, czego efektem jest przerwanie reakcji łańcuchowej. [ściślej - w reaktorach, gdzie woda jest zarówno moderatorem, jak i chłodziwem] W reaktorach z moderatorem grafitowym [w którym woda spełnia jedynie rolę chłodziwa] reakcja nie zostaje zahamowana nawet przy zmniejszeniu ilości wody lub jej utracie [a nawet wzrasta z uwagi na dodatnią reaktywność dla pary tych reaktorów.].
[W tym miejscu przydałoby się wyjaśnienie tej różnicy konstrukcyjnej, gdyż dla laika nie jest ona jasna, szczególnie w kwestii owej dodatniej reaktywności reaktorów grafitowych. A wynika ona z tego, że choć woda w reaktorze grafitowym jest tylko chłodziwem, to jednak pochłania ona pewną część neutronów, które są w ten sposób wyłączane z reakcji. Utrata tej wody oznacza nie tylko brak chłodzenia, ale również dodatkowe neutrony przyspieszające reakcję rozszczepienia. W reaktorach, gdzie woda jest i chłodziwem, i moderatorem, ubytek wody powoduje prawie całkowity brak moderacji neutronów i zahamowanie reakcji rozszczepienia].


s. 13 - "Rimma stwierdziła, że miernik wyłączył się przy poziomie napromieniowania [mocy dawki!] wyższym niż 0,002 R/h [przydałoby się ujednolicić jednostki, w książce większość wyników jest w mikrorentgenach na godzinę, a tu mamy ułamek rentgena na godzinę, już nawet nie wymagam przeliczenia na mikrosiwerty. Swoją drogą, kiepski dozymetr, skoro ma zakres tylko do 2 mR/h - ciągle się zastanawiam, co to mógł być za miernik? ].

s. 14 - "poziom promieniowania, który występuje na terenach wokół Czarnobyla po 15 latach, wynosząc w 2004 roku 43 µR/h [0,43 µSv/h], przekraczał normę dziesiątki razy w stosunku do radioaktywności w innych miejscach na świecie [tło w Warszawie 0,15 µSv/h, w Tatrach nad Morskim Okiem bez problemu można zmierzyć 0,4 µSv/h]. Jednak warto zauważyć, że poziom normy liczony jest w mikrorentgenach, czyli milionowych częściach rentgena. Poruszanie się w obszarze mikropromieniowania, choćby i kilkakrotnie przekroczonego, porównywalne jest do poziomu naświetlenia promieniami gamma w Denver. Milipromieniowanie to już zupełnie inny kaliber, bliższy czarnym, naturalnie radioaktywnym piaskom wybrzeża Brazylii. [Zrozumieliście coś z tego? Co to za neologizmy: mikropromieniowanie i milipromieniowanie? Nie spotkałem się z nimi w żadnej publikacji, mikropromieniowanie występuje tylko na paru paranaukowych stronach]

s. 15 - "W bezpośredniej okolicy reaktora promieniowanie wynosiło najmniej 200 R/h. Najmniej 200 wynika z faktu, że zakres dostępnych wtedy mierników nie przekraczał 200 rentgenów, tak jak mój miernik wyłączał się powyżej wartości 2 µR/h" [powinno być 2000 µR/h, czyli wspomniane wyżej 2 mR/h maksymalnego zakresu dozymetru Autorki. Dozymetr, który wyłącza się przy 2 µR/h nadaje się jedynie do śmieci, skoro tło naturalne wynosi średnio 10-20 µR/h].

s. 19 - [1 bekerel] Jest mniejszą jednostką od 1 kiura (Ci),które [który] określa rozpad 37 trylionów [miliardów] atomów promieniotwórczych na sekundę. [Kiur jest rodzaju męskiego, a nie nijakiego, ale to detal wobec zawyżenia jego wartości... miliard razy. Trylion to 10^18 (10 z 18 zerami),miliard 10^9 (10 z 9 zerami). Nawet jeśli przyjmiemy zapis anglosaski, gdzie trylion oznacza nasz bilion (10^12, czyli 10 z 12 zerami),jest to tysiąckrotne zwiększenie liczby bekereli odpowiadającej jednemu kiurowi.]
s. 21 - "Jod-131 ma z kolei za dużo neutronów, toteż emituje cząstki beta, które są parami elektronów [elektron i antyneutrino, jak już] powstałymi wewnątrz jądra, a nie poza nim [podczas rozpadu beta minus, któremu ulega jod-131, powstaje elektron i antyneutrino elektronowe, które ma zerowy ładunek elektryczny, zatem trudno uznać je za "drugi" elektron, tworzący "parę"].

s. 54 - "Inaczej niż cząstki alfa, których energia ma taką samą wartość niezależnie od izotopu, cząstki beta do pewnego pułapu różnią się nieco energetycznością". [błąd, energia cząstek alfa wynosi od 4 do 7 MeV, w zależności od izotopu,
[A jeżeli chodzi o energię cząstek beta, to różnice w energiach pomiędzy izotopami są znaczne - od 18 keV trytu do 2,64 MeV miedzi-66 , trudno powiedzieć, że różnią się "nieco"].

s. 71 - "W dobie terroryzmu bardzo sumiennie podchodzi się do patrolowania terenu. W końcu ziemia Czerwonego Lasu wciąż zawiera wystarczająco dużo radioaktywnego cezu, strontu, plutonu i ameryku do skonstruowania "brudnej bomby", dosłownie i w przenośni, nie wspominając nawet o tym, co mieści się w sarkofagu". [zagrożenie mocno naciągane - wykopywanie poszczególnych drobin paliwa jądrowego i grafitu z gleby byłoby bardzo żmudne i czasochłonne, zaś pozyskanie izotopów z wnętrza sarkofagu zbyt niebezpieczne dla osób podejmujących się takiego czynu. Oczywiście biorę poprawkę na fakt, że książka była pisana w cieniu zamachów z 2001 r. - wydanie angielskie ukazało się w 2005 r., polskie w 2006]

s. 134 - "Uran 235 oraz uran-238 mogą, tak jak pluton, emitować cząstki alfa" [określenie "mogą" wprowadza pewną dowolność, opcjonalność - mogą, ale nie muszą - podczas gdy oba te izotopy przechodzą tylko przemianę alfa, zatem ściślej byłoby napisać po prostu "emitują"].

s. 134 - "Pluton wykazuje właściwości chorobotwórcze jedynie w przypadku jego spożycia lub wdychania" [pluton przedostaje się też przez skórę i przenika nawet przez gumę typowych rękawic, zatem praca z nim wymaga stosowania specjalnych materiałów ochronnych]

s. 175 - "Poprosiłam Leonida o zatrzymanie wozu, abym mogła przez lornetkę bliżej przyjrzeć się dźwigom. Mój dozymetr wskazał tymczasem 200 mR/h. Podjechaliśmy w górę stromego, piaszczystego zbocza (...)". [tak duży odczyt nie byłby możliwy nigdzie na terenie Strefy, zwłaszcza w samochodzie, którego karoseria dwukrotnie osłabia promieniowanie, dodatkowo brak jakiejkolwiek reakcji Autorki sugeruje, że było to raczej 200 µR/h, czyli 2 µSv/h].

s. 194 i n. - "Wpływ na radioaktywność żywności ma również sposób jej przygotowania, i tak na przykład suszenie koncentruje nuklidy promieniotwórcze (...) Z kolei gotowanie wypłukuje nuklidy promieniotwórcze - zaledwie 5 minut we wrzącej, słonej wodzie powoduje zmniejszenie stężenia cezu w grzybach o 70 %, natomiast gotowanie przez 20 minut o 90 % lub nawet więcej." - tu jest przypis redakcji "autorka ma nam myśli usuwanie z suszonych grzybów zanieczyszczeń mechanicznych, które są skażenie cezem, gotowanie nie ma żadnego wpływu na aktywność produktu" [redakcja zamiast wyjaśnić, jeszcze bardziej skomplikowała sprawę. Gotowanie i marynowanie świeżych grzybów zmniejsza stężenie zawartego w nich cezu, gdyż jest on dobrze rozpuszczalny w wodzie i przechodzi do roztworu, były na ten temat prowadzone badania w Polsce . Co innego gotowanie grzybów, które zostały przedtem wysuszone, tu podejrzewam, że stopień usunięcia "wżartych" w grzyby zanieczyszczeń byłby mniejszy. Aktywności jako takiej gotowanie nie zmniejszy, gdyż nie ma żadnego sposobu, aby przyspieszyć rozpad promieniotwórczy izotopów]

s. 195 - "Zatem kilogram surowych borowików, zawierających 49 kBq radioaktywnego cezu wskaże zaledwie 3,4 Bq po ugotowaniu [jeśli już, to 3,4 kBq, co oznacza 7% pierwotnej aktywności]. (...) W każdym razie 3,4 Bq to i tak dawka [aktywność!] niebezpieczna dla zdrowia. [norma dla grzybów wynosiła 500 Bq/kg, zatem błędnie podany przez Autorkę poziom aktywności byłby praktycznie pomijalny - 3,4 Bq/kg oznacza, że jeden rozpad radioaktywny na sekundę przypada na ok. 300 g grzybów! Mylenie dawki z aktywnością pominę, przyjmijmy, że użyto medycznego a nie dozymetrycznego znaczenia terminu].

s. 201 - "(...) gdyby władze masowo podały jodek potasu (kJ) [kilodżul? wzór chemiczny jodku potasu to KI]. Zażyty przed lub w ciągu kilku godzin od ekspozycji kJ [KI!] chroni przed napromieniowaniem tarczycy przez radioaktywny jod". [mechanizm ochrony tarczycy za pomocą stabilnego jodu można byłoby wytłumaczyć bardziej obrazowo - jod taki zaspokaja zapotrzebowanie tarczycy na pewien czas, przez co nie jest "głodna" i nie ma potrzeby pobierania jodu ze środowiska - każdego, w tym też radioaktywnego jodu-131, gdyż tarczyca nie rozróżnia, z którym izotopem mamy do czynienia.]

s. 201 - "Tymczasem zażyty po dłuższym czasie od ekspozycji jodek potasu może w istocie zamknąć ów radioaktywny izotop jodu i wzmóc działanie dawki, nie mówiąc już o tym, że sam może być rakotwórczy" [plus za wskazanie niebezpieczeństw zbyt późnego przyjęcia stabilnego jodu, natomiast nie ma danych co do rakotwórczości jodku potasu, ewentualny nowotwór może być wywołany przedawkowaniem zawartego w nim jodu]

s. 225 - "Chociaż Polesie może odczuwać skutki trzęsień ziemi nawiedzających Krym i Karpaty, region ten nie jest uznawany za aktywny sejsmicznie. Jednak elektrownia jądrowa w Czarnobylu jest położona na skrzyżowaniu kilku uskoków. Są pewne dane, które wskazują na to, że około 1:23 rano 26 kwietnia 1986 roku nastąpił nieznaczny wstrząs sejsmiczny w odległości niecałych 16 km od elektrowni jądrowej, co być może przyczyniło się do eksplozji reaktora. Niestety z powodu braku (po dziś dzień[ stacji sejsmicznych, nie da się rozstrzygnąć zasadności tej tezy." [moim zdaniem warto zastosować "brzytwę Ockhama", czyli jeśli prostsza teoria wyjaśnia wystarczająco dane zjawisko, nie ma potrzeby sięgania do teorii bardziej skomplikowanej. Ciśnienie pary i temperatura w reaktorze były podczas feralnego eksperymentu tak wysokie, że nawet bez wstrząsu sejsmicznego do wybuchu i tak by doszło. Jedynym ratunkiem byłoby schładzanie rdzenia bez użycia awaryjnego wyłączenia systemem AZ-5]. W kwestii sejsmologii nie jestem ekspertem, odsyłam zatem do artykułów dotyczących tej teorii - w poniższym stwierdzono, że wstrząs sejsmiczny nastąpił, gdy już trwały mechanizmy niszczące reaktor - http://www.rri.kyoto-u.ac.jp/NSRG/reports/kr139/pdf/karpan.pdf
Inne źródło - https://www.sciencedaily.com/releases/2017/11/171117085130.htm

s. 233 - "Uzyskałam wielkość około 25 milirentgenów na godzinę [mowa o dawce przyjętej przez Autorkę podczas wszystkich wycieczek do Strefy, a nie o mocy dawki, zatem wynik powinien być podany po prostu w milirentgenach], co według wszelkich norm krajowych czy międzynarodowych było dużo poniżej zalecanej rocznej dawki". Autorka pomnożyła średnią moc dawki w Strefie (0,43 µSv/h) przez łączny czas spędzony na jej terenie i dodała jeszcze wartość ekspozycji na terenach o szczególnie silnym skażeniu - w Czerwonym Lesie, na polderach i w pobliżu sarkofagu. Pominę fakt, że jednostką biologicznego równoważnika dawki odpowiadającą rentgenowi jest rem, zaś współczesną - siwert. Autorka zatem pochłonęła 0,025 mSv, co w porównaniu z typową dawką roczną w Polsce (3,35 mSv) jest praktycznie pomijalne.
Tyle, jeśli chodzi o nieścisłości. Dotyczą one głównie terminologii, jednostek oraz nieścisłego tłumaczenia niektórych zjawisk z zakresu dozymetrii i ochrony radiologicznej. Błędy te mógłby wyłapać każdy po studiach z zakresu fizyki jądrowej albo choćby z uprawnieniami Inspektora Ochrony Radiologicznej.
Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, ale Autorka ma dość trudny w odbiorze styl pisania. Za dużo moim zdaniem wplata mistyki i filozofii, ale to najmniej istotne mankamenty tej książki.
Przejdźmy zatem do plusów "Piołunowego lasu". Przede wszystkim ukazuje, jak przyroda zregenerowała się po czarnobylskiej katastrofie. Nie ziściła się wizja "nuklearnej pustyni", brak ludzi spowodował powrót gatunków, które dawno nie występowały w tym rejonie. Rośliny i zwierzęta, pomimo życia na silnie skażonych terenach, nie wykazywały znaczących anomalii. Bardzo cenne jest wyszczególnienie poziomów skażenia ziemi, wody, roślin, grzybów i zwierząt żyjących w Strefie, jak również notowane przez Autorkę poziomy mocy dawki w różnych punktach tego specyficznego rezerwatu przyrody. Zagadnieniom tym poświęcę osobną notkę, by nadmiernie nie rozbudowywać niniejszego tekstu. Mniej uwagi Mary Mycio poświęciła ludziom, zatem jeśli chcecie więcej osobistych historii, polecam publikacje Swietłany Aleksijewicz (Krzyk Czarnobyla, Czarnobylska modlitwa). W kwestiah technicznych zagadnienie dość szczegółowo opisuje Piers Paul Read w starej, ale nadal aktualnej książce "Czarnobyl - zapis faktów".

Książka ta została wydana w 2005 r., a więc dość dawno temu. Autorka, Amerykanka ukraińskiego pochodzenia, opisuje w niej przede wszystkim życie przyrody w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia. Tytuł nawiązuje do biblijnej gwiazdy Piołun z Apokalipsy św. Jana, która po czarnobylskiej awarii została utożsamiona z radioaktywnym skażeniem. Dodatkowo nazwa Czarnobyla po ukraińsku...

więcejOznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

avatar
422
55

Na półkach: ,

"Pisać książki każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej" - aż chciałoby się zanucić czytając "Piołunowy Las". Książkę wyczerpującą podsumował żabot; od siebie dodam zatem niewiele. Uważam, iż jest to pozycja tylko dla osób kolekcjonujących wszelkie utwory popełnione na temat katastrofy czarnobylskiej. Drogi Czytelniku, jeśli ta tematyka interesuję cię w stopniu na tyle minimalnym, iż chciałbyś przeczytać zaledwie jedną książkę, proszę - wybierz inną pozycję. Na "Piołunowy Las" najzwyczajniej w świecie szkoda twojego cennego czasu. O historii Czarnobyla dowiesz sie niewiele, o historii katastrofy jeszcze mniej, za to psedonaukowy bełkot biologiczno-fizyczny przyprawi cię tylko o ból głowy. Do tej książki podchodziłam dwa razy - pierwszy raz prawie 10 lat temu w ramach zajęć z biogeografii na studiach. Drugi raz, zaledwie przed kilkoma dniami, przy okazji wyjazdu do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Trzeciego razu nie będzie.

"Pisać książki każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej" - aż chciałoby się zanucić czytając "Piołunowy Las". Książkę wyczerpującą podsumował żabot; od siebie dodam zatem niewiele. Uważam, iż jest to pozycja tylko dla osób kolekcjonujących wszelkie utwory popełnione na temat katastrofy czarnobylskiej. Drogi Czytelniku, jeśli ta tematyka interesuję cię w stopniu na tyle...

więcej Pokaż mimo to

avatar
2478
697

Na półkach:

Na okładce mamy podane, że Mary Mycio jest dziennikarką, która dzięki odbytym studiom (nie wiadomo, czy ukończonym) w dziedzinie biologii i prawa „jest w szczególny sposób przygotowana do napisania historii Czarnobyla.” Stwierdzenie górnolotne, niestety mocno przesadzone. Na razie przebrnąłem przez połowę tego knota, ale o historii Czarnobyla praktycznie nie ma nic, poza bezsensownymi wzmiankami, jakie to ludy zamieszkiwały okolicę tysiąc lub wiele tysięcy lat temu. Nie ma praktycznie też nic a nic o tym, jak doszło do katastrofy, jak ją starano się zataić i co konkretnie robiono w kwestii usuwania skutków katastrofy. O tym ostatnim można co najwyżej znaleźć kilka rozproszonych zdań. Autorka skupia się zasadniczo na opisywaniu, co i czym zostało skażone i ile rentgenów sama załapała podczas zbierania materiałów. Nie wiem, jakie przygotowanie do pisania o Czarnobylu dają studia prawnicze, ale po prawniku oczekiwałbym książki zwartej, konkretnej i uporządkowanej. Tymczasem mamy chaos i prowizorkę i po prostu potworna nudę. Osobiście wołałbym przeczytać suchy kilkustronicowy raport z badań wypełniony tabelami i wykresami. Krótki i treściwy a nie bełkot na ponad 250 stronach. Fakt, że autorka zebrała jakoby ogromne ilości materiału o konsekwencjach awarii dla środowiska naturalnego nie gwarantuje jeszcze sukcesu. Bo ów materiał należy rozsądnie zredagować, odsiać rzeczy być może ciekawe, ale mało istotne w narracji itd. Tymczasem odniosłem wrażenie, że autorka nie ma pojęcia, o czym chce pisać. Czy ma być to przede wszystkim osobisty reportaż, rodzaj emocjonalnego śledztwa dziennikarskiego, czy też książka popularnonaukowa. Powiem krótko: narracja leży i kwiczy. W różnych momentach autorka wrzuca dygresje niewiele lub zupełnie nic nie wnoszące do tematu.

W rozdziale pierwszym postanawia poduczyć czytelnika z zakresu fizyki i niezbyt sprawnie jej to wychodzi, szafuje jednostkami, w których mierzy się promieniowanie i dawkę pochłoniętą, ale zamiast zebrać to wszystko w jednym miejscu i podać proste, łopatologiczne definicje oraz przeliczniki, dozuje je po trochu rozrzucając bez ładu i składu po tekście. I tak możemy przez kilka stron dowiadywać się ile to mikrorentgenów na godzinę można załapać z gruntu, po którym autorka stąpa, możemy dowiedzieć się, że przedrostek „mikro” to jedna milionowa całości (z ułamkami autorka nie ma problemu),ale co to ten rentgen to zbyt szybko się nie dowiemy. A tak po prawdzie to nic się nie dowiemy, poza stwierdzeniami że to dużo albo mało. Podobnie jest z innymi jednostkami promieniowania. Nie obywa się i bez żałosnych błędów, których już nie da się zwalić tylko na tłumacza, choć korekta powinna to wychwycić! No, chyba że korekta uznała, że redakcja tekstu i poprawianie błędów rzeczowych to nie jej sprawa. W takim razie większość moich gromów powinno spaść na wydawcę i anonimowego pseudotłumacza, bo wygląda na to, że tłumacz wystąpił też w roli redaktora!

Na str. 19 autorka raczy nas informacją, jak się ma bekerel (Bq) do kiura (Ci) i dowiadujemy się, że jeśli 1 bekerel to rozpad promieniotwórczy jednego atomu na sekundę to 1 kiur odpowiada 37…TRYLIONOM rozpadów. Ten fragment dobitnie świadczy o lukach w wykształceniu autorki ale i tłumacza. Wystarczyłoby wziąć jakąkolwiek encyklopedię, niekoniecznie fizyki, żeby sprawdzić, że to kosmiczna bzdura. Tłumacz powinien wiedzieć - i jest to wiedza podstawowa - że w krajach anglosaskich (ale też w Rosji i państwach byłego ZSRR) w nazewnictwie wielokrotności tysiąca obowiązują ciut inne zasady, niż w Europie. I tak polski bilion to zupełnie co innego niż angielski, podobnie trylion. W Polsce trylion to jedynka z osiemnastoma zerami (10 do potęgi 18) zaś w USA tych zer jest aż o 6 mniej (10 do potęgi 12)! Czyli różnica milionkrotna! Taki drobiazg :/ Ale to nie tylko tłumacz i korektorki zaspały, ale i autorka popłynęła ostro. Jeden kiur to inaczej 3,7 × 10 do potęgi 10 bekereli. Czyli po polsku 37 miliardów bekereli. W ten sposób autorka sama machnęła się tysiąckrotnie! Tłumacz zaś tłumacząc trylion (trillion) na polski dokonał dodatkowo zwiększenia milionkrotnego. I tym sposobem machnęliśmy się miliard razy! Można się pomylić o jedno zero, ale o dziewięć? Na ile więc wiarygodne są inne przeliczenia? Na str. 2 jest podane, że naturalny poziom promieniowania w środowisku to 15-25 a miernik autorki wskazywał 80 µR/h. „ten poziom kilkakrotnie przewyższał normę”, jak pisze autorka. Trudno nie przyznać racji. Ale już kilka stron dalej (str. 14) mamy taki passus: „Poziom promieniowania, który występuje na terenach wokół Czarnobyla po 15 latach, wynosząc w 2004 roku 43 µR/h, przekraczał normę dziesiątki razy w stosunku do radioaktywności w innych miejscach na świecie.” Kto ze mnie robi idiotę, autorka czy polski wydawca z zespołem? W stosunku do tego, co napisano na stronie drugiej to ów poziom przekracza raptem 2-3 krotnie a nie dziesiątki razy. To kwiatki tylko z pierwszego rozdziału!

Jedną z podstawowych wad książki jest dość swobodne szafowanie wartościami promieniowania bez podania czego one dokładnie dotyczą. Ilości bekereli i kiurów można porównywać, kiedy odnoszą się do tego samego. Tymczasem raz autorka podaje wysokość skażenia ma metr kwadratowy, innym razem na kilometr. A bardzo często w ogóle nie pisze, o jaką powierzchnię (lub masę) chodzi. Łatwo więc zagubić się w lekturze. To samo dotyczy dawki promieniowania pochłoniętego, która ściśle jest uzależniona nie tylko od czasu ekspozycji w skażonym terenie, ale i od rodzaju ubrania czy zachowania. Ta sama ilość radionuklidów na skórze to zupełnie co innego niż taka sama ilość wchłonięta do organizmu z powietrzem czy pożywieniem. Zaskakujące jest, że autorka pisze książkę o wpływie awarii czarnobylskiej na środowisko naturalne, a jako biolog z wykształcenia (mam wątpliwości do jego poziomu) ani razu nie zająknęła się (przynajmniej w pierwszej połowie książki) o faktycznym, długookresowym wpływie promieniowania na organizm żywy. Owszem, mamy informację, że tzw. „likwidatorzy” cierpieli na chorobę popromienną spowodowaną wysokoenergetycznymi cząstkami α i β, którym byli bombardowanie w gigantycznej ilości zaraz po awarii, ale praktycznie nie wyjaśnia znaczenia promieniowania jonizującego dla DNA i mutagenezy. Promieniowanie γ praktycznie w książce nie jest w ogóle rozpatrywane a przecież jest ono najgroźniejsze dla DNA.

W innym miejscu autorka deliberuje nad tym, jaki gatunek piołunu mogli mieć na myśli biblijni prorocy, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Linneuszowska systematyka nie była znana 2 tysiące lat temu. Mamy jednak kilka łacińskich nazw gatunkowych. Ale żeby laikom pokazać choćby rysunek rośliny, to już przerosło jej pomyślunek. Tak na marginesie to w ogóle książka jest wyjątkowo uboga w zdjęcia i rysunki. Nie przyszło też autorce przez myśl, że „piołun” w Apokalipsie może być li tylko metaforą, bo piołun, poza tym, że jest gorzki i trujący, jest po prostu dość agresywną rośliną ruderalną szybko porastającą nieużytki. Dość trudną również do wyplenienia. Teren, który zostaje przez ludzi opuszczony w taki czy inny sposób, po prostu zarasta szybko chwastami, m.in. piołunem.

A co nam Mary Micio pisze o ptakach? Ja rozumiem, że bielik powszechnie, ale błędnie nazywany jest orłem (tak, tak, każdy ornitolog to potwierdzi!),bo to przyzwyczajenie. Ale cóż nam autorka pisze na przykład o… sikorkach? Tu zasadniczo przytyk do partactwa polskiego zespołu opracowującego książkę. Na 82 stronie mamy wzmiankę o białych i niebieskich sikorkach, które jakoby są rzadkie w Europie… Podobnie jak z bielikiem – w języku potocznym stosuje się słowo „sikorka”, ale nie w nazewnictwie naukowym. Tam mamy SIKORĘ! Sikora biała nie istnieje, przynajmniej w nazewnictwie polskim. Również błękitna. Jest za to modra i lazurowa. O jaką więc chodzi? Nie wiadomo. Raczej nie o modrą, bo o niej trudno by mówić, że jest rzadka.
„Jedynymi mutantami wśród ptaków są dymówki z częściowo albinoskimi główkami […]” – bardzo naiwny skrót myślowy. Jedynymi mutantami pod względem wyglądu, bo bez problemu zauważalnymi, ale nikt do końca nie wie, w jakim stopniu promieniowanie wpłynęło na metabolizm czy behawior poszczególnych populacji.
Na str. 10: „Na poziomie jeszcze niższym kwarkowym - jak dziwacznie zostały nazwane te ładunki elektryczne […].” Na miejscu kwarków bym się obraził ;-). Ale tak na poważnie – kwarki nie są ładunkami elektrycznymi a cząstkami subatomowymi, które co najwyżej posiadają cząstkowy ładunek elektryczny. Drobiazg? Dla mnie nie!

Zostawmy jednak już rentgeny i kiury, zajmijmy się stylem. Faktycznie autorka zebrała masę materiału i koniecznie chciała się nim pochwalić. Żeby udramatyzować (jakby i tak nie było strasznie) tytuł książki, ale i tekst w wielu miejscach, nawiązuje do Apokalipsy Św. Jana. W niej to gwiazda niosąca śmierć zowie się piołun. Dla udziwnienia i spotęgowania grozy mamy też wstawki etnograficzno-historyczne. Oto okazuje się, że ziele porastające popromienne nieużytki zwane jest potocznie… czarnobylnikiem, w skrócie czarnobylem. Oto proroctwo się spełnia. Twierdzi, że Czarnobyl to nazwa rosyjska z wymową zbliżoną do „czernobyla”. Ukraińcy zaś wymawiają jako Czornobyl. Nie podano jednak, czy też tak zapisują. Z tego powodu kiedy będzie pisać Czarnobyl, będzie miała na myśli katastrofę a Czornobyl, kiedy będzie miała na myśli konkretne miasteczko. No i czytelnik co chwila musi sobie tłumaczyć, co autorka w danej chwili miała na myśli. Bez sensu!
W rozdziale drugim mamy za to krótką prahistorię zaludnienia przyszłej Ukrainy. Autorka podaje, że najstarsze ślady ludzkie datuje się na 25-30 tysięcy lat. I oto okazuje się, że czas połowicznego rozpadu plutonu-239, który skaził najbliższe okolice reaktora i miasto Prypeć wynosi 24 110 lat – „prawie tyle, ile minęło od czasu, kiedy […] pierwsi współcześni ludzie zamieszkali Polesie.” Cóż za niesamowita zbieżność! Kolejny proroczy znak! Autorka opowiada (tylko po co??) o Herodocie i pierwotnych plemionach i o tym, że symbol trójzębu, który stał się godłem Ukrainy jest podobny do…uwaga, wieje grozą proroczą – trójdzielnego znaku promieniotwórczości oraz greckiej litery psi (ψ) oznaczającej funkcję falową związaną z pomiarem cząstek alfa. No to mamy już i piołun, i promieniotwórczość i trójząb skojarzony z promieniowaniem alfa. Proroctwo się dopełnia.

Stylistycznych i językowych lapsusów jest co niemiara. Choćby taki: Str. 35 „ […] jałowa tundra smagana przez oślepiające burze sypiące mulistym lessem z lodowca.” Malownicze toto i poetyckie, ale geolog może się zdziwić. Jak widać laik też. Pomijając logikę (mulista gleba nie może być sypka, chyba że się ją wysuszy) to autorka jednoznacznie sugeruje, że ów less pokrywał lodowiec. Hm… fascynujące.

A jak tam z wiedzą chemiczną? Na str.50: „Mogą [rośliny] wchłonąć jedynie jony, dodatnie lub ujemne „wolne” atomy, bądź proste cząsteczki takie jak chlorek sodu lub sól kuchenna.”
Za takie twierdzenie w liceum dostałbym pałę albo i dwie. Pozwolę sobie nie komentować.
I jeszcze trochę o wiedzy, która autorka nabyła podczas studiów przyrodniczych (nie sadzę, żeby polski tłumacz walną takie gafy, co najwyżej bezmyślnie je skopiował):
Str. 98: „Elegancka sarna rogata z małymi różkami rzeczywiście jest rozmiarów kozy.” W Polsce to po prostu sarna lub sarna europejska a nie rogata. U tego gatunku tylko samce (kozły) mają rogi a osobniki dorosłe wielkością przewyższają zdecydowanie wszelkie znane mi kozy domowe. No, chyba że autorka miała do czynienia z jakimiś mutantami ;-).
Str.99: „Zwierzyna pastewna nie spożywa radionuklidów[…]". A cóż to jest zwierzyna pastewna? Pastewne mogą być rośliny przeznaczane na opas zwierząt, ale zwierzyna? Ciekawe, jakim to wykształceniem może się poszczycić polski zespół redakcyjny? Raczej kiepskim.
Nieco niżej „[…] a także transgenicznych pierwiastków, takich jak pluton i ameryk […]”
Transgenicznych??? Chyba mózg autorki został zbyt silnie napromieniowany. Polski zespół redakcyjny też łaził pod reaktorem?
Str. 100: „Ponieważ związki chemiczne dostają się do korzeni tylko pod postacią jonów, kationów lub anionów – a nie molekuł […].” No, trochę sensowniej, choć 50 stron wcześniej autorka dopuszczała wchłanianie cząstek.
Str. 103: - Jeleń – rzekł Jurij. […] Jedyna sarna, którą zobaczyłam, przebiegła wraz z całym stadem przed samochodem.” No to albo jedna sarna, albo całe stado, należało by się zdecydować. No i co właściwie autorka widziała też nie wiadomo, bo jeleń to zupełnie inne zwierzę niż sarna. Podobne pomieszanie sarny z jeleniem znajdziemy kilkakrotnie w dalszym tekście. Stronę wcześniej mamy dialog: „- Łoś – powiedział. Ślad był naprawdę wielki. […] Porównywalne ślady mogło mieć jedynie udomowione bydło, a w tej strefie ono nie występowało. Były to europejskie żubry.” Nazywanie jelenia sarną i odwrotnie jest dość powszechne u laików, ale mylenie łosia z żubrem to już przesada.

Na razie doczytałem do połowy, wystawiam recenzję już, bo i tak zrobiło się tasiemcowo. Doczytam do końca, ale nie z ciekawości, co autorka chce mi jeszcze przekazać, ale dla satysfakcji wyłapywania głupot, które puściła pospołu z polskim tłumaczem.

P.S.
Niestety nie potrafię się powstrzymać przed komentowaniem totalnego idiotyzmów duetu autorka-tłumacz. Nie potrafię stwierdzić, kto tu ma bardziej wykazuje się zdurnieniem.
Str. 131 – tu jest mowa o koniach Przewalskiego, które mogą krzyżować się z koniem domowym dając płodne potomstwo. Cytat: „-Czy w ramach tych programów wstępnych nie powinniście jednak unikać hybrydyzacji? [krzyżowania międzygatunkowego] […] W rzeczywistości we wszystkich żyjących obecnie koniach Przewalskiego płynie krew klaczy domowej, która była zastępczą matką dla źrebaków przywiezionych z Mongolii.”
Cóż, chyba biologii, a zwłaszcza genetyki, to autorka uczyła się od pana Łysenki albo ideologów spod czarno-czerwonych sztandarów, bo tak monstrualnej bredni powstydziłby się najgłupszy student biologii. Być może populacja koni Przewalskiego w Mongolii ma domieszkę genów konia domowego, ale co to ma wspólnego z ukraińską klaczą – matką zastępczą?
Że nie jest to żaden językowy lapsus świadczy zdanie kilka stron dalej (s.144): „Olbrzymie tempo chowu wsobnego wywołało spadek sprawności fizycznej koni oraz ich płodności i długości życia. Dzięki podaniu koniom Przewalskiego krwi Orlicy III [imię klaczy] udało się wzmocnić populację chowaną w niewoli, także pod względem płodności.” Ja rozumiem pewien skrót myślowy, mówi się w takich przypadkach o „nowej krwi” czy „świeżej krwi”, ale powyższe zdanie praktycznie sugeruje transfuzję.

Na 135 stronie mamy fascynujące zjawisko fizyczne:
„Nieskażone liście dryfują [z wiatrem] w kierunku skażonych terenów, co pozwala zmniejszyć zanieczyszczenie, a skażone na nieskażone obszary, co z kolei je zwiększa”.
Poziom logiki tego stwierdzenia jest porażający. O ile z drugą częścią należy się zgodzić, to pierwsza część jest totalna bzdurą. Owszem, stężenie skażenia samych liści w badanym rejonie maleje, ale kogo obchodzi stężenie radionuklidów w liściach leżących na ziemi? Przecież mowa jest o skażeniu terenu jako takiego a nie samych liści. Możemy nawieźć setki ton czystych liści, ale to nie zmniejszy poziomu skażenia obszaru nawet o jednego bekerela!

Strona 138: „-To dziki! Wełniaste świnie zaczęły wynurzać się z zarośli […].” Wygląda na to, że ani autorka ani tłumacz nie widzieli dzika z bliska, nawet w zoo, bo o sierści dzików można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest wełniasta. Może gdyby utkał z tej sierści włosienicę dla autorki i tłumacza, przywróciłoby im to nieco rozumu.

Mniej oczywistych, ale rażących błędów stylistycznych czy logicznych jest cała masa. Na 164 stronie zaraz po pierwiastkach „transuranicznych” (sic!) mamy stwierdzenie: „Pozostałyby tylko niewielkie radioaktywne sadzawki wypełnione niemal 16 kilometrami kwadratowymi promieniotwórczego osadu.” Mierzenie objętości w kilometrach kwadratowych jest dość specyficzną metodą, ale niezależnie, o co chodzi, powierzchnię 16km kw. trudno nazwać niewielką, jeśli natomiast chodziło o 16 km sześciennych, to podobnie, trochę trudno nazwać to małą objętością. O co faktycznie chodzi, nie wiadomo.
Stronę dalej mamy pozbawione sensu stwierdzenie, że racicznica (gatunek małży) swoją nazwę zawdzięcza… pręgom na muszli. Hm… Jeśli książka była pisana po angielsku to jedną ze stosowanych nazw owego mięczaka jest „Zebra mussel”. Tępy tłumacz (i redaktor) nie dostrzegł tu braku logiki w tekscie polskim, nie pierwszy raz zresztą.

Powiem szczerze – mam dość. Ostatnie 2 rozdziały sobie odpuściłem.

Na okładce mamy podane, że Mary Mycio jest dziennikarką, która dzięki odbytym studiom (nie wiadomo, czy ukończonym) w dziedzinie biologii i prawa „jest w szczególny sposób przygotowana do napisania historii Czarnobyla.” Stwierdzenie górnolotne, niestety mocno przesadzone. Na razie przebrnąłem przez połowę tego knota, ale o historii Czarnobyla praktycznie nie ma nic, poza...

więcej Pokaż mimo to

avatar
207
188

Na półkach:

Książka tylko dla fanatyków tematyki czarnobylskiej, ciężko było przebrnąć ten zestaw technologicznych spraw.

Książka tylko dla fanatyków tematyki czarnobylskiej, ciężko było przebrnąć ten zestaw technologicznych spraw.

Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Chcę przeczytać
    71
  • Przeczytane
    41
  • Posiadam
    21
  • Czarnobyl
    6
  • Teraz czytam
    2
  • Chcę w prezencie
    2
  • Chmura radioaktywna
    1
  • Literatura Faktu
    1
  • Ujarzmione w domowy regał
    1
  • 2020
    1

Cytaty

Bądź pierwszy

Dodaj cytat z książki Piołunowy las. Historia Czarnobyla


Podobne książki

Przeczytaj także

Ciekawostki historyczne