cytaty z książek autora "Kathryn Harrison"
Nie przyzwyczajaj się do mnie. Nie zapamiętuj mojej twarzy, nie pamiętaj, ile łyżeczek cukru wsypuję do herbaty, zapominaj, jak się ruszam, jak ubieram, jak pachnę. Nie przywiązuj się do mnie - ja mam w zwyczaju uciekać.
Nie zaliczałam się do ludzi szczęśliwych tylko dlatego, że nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo można być nieszczęśliwym.
To ludzie, którzy starannie ukrywają się przed tobą, oni są tymi, którzy cię posiadają. Powstrzymują się od wyrażania swoich intencji, zawsze się wycofują, łudząc percepcję, a ty wiecznie ich ścigasz.
Bo nie istnieje sens, który nie jest sfabrykowany, nie istnieje wewnętrzne znaczenie. Życie nie ma znaczenia poza tym, które my mu nadajemy.
Ciemność również ma zalety. Nieprzenikniony, intensywny mrok jest najlepszym sprzymierzeńcem marzeń. Przecież mrok wcale nie oznacza pustki, o nie. Sprawdźcie to przy okazji.Zamknijcie oczy albo skryjcie się przed słońcem, a najlepiej znajdźcie miejsce pozbawione wszelkiego światła.
Wówczas mrok zaludni się w mig.
Jakżeż mnie pożądał. Nie miałam wątpliwości, że dla niego jestem skarbem, galeonem pełnym złota z Nowej Hiszpanii. Zatapiał mnie. Był wielką falą, która przełamywała się nade mną, która sprawiała, że dyszałam i dławiłam się. Myślał, że jest morzem, bezbrzeżnym oceanem, ale to on we mnie tonął. Połykał mnie jak słoną wodę, krztusił się. Takiej śmierci pragnął. Wszyscy pragniemy umrzeć w taki sposób.
Rozkosze ciała oczyszczały mnie jak uderzenie fali przypływu, potężnej, czarnej fali, której grzywy niosły fragmenty mojej przeszłości (...).
(...) A jeśli bycie aniołem łączy się z niewyobrażalnym smutkiem - tyle miłości i brak ramion, aby kogoś przytulić?
Tańczenie, odkrywa, jest sposobem utwardzania kutasa, jeśli to możliwe.
Bądź moją księgą.
Te właśnie słowa wypowiedział, kiedy rozchylił mi nogi (...).
(...) nie potrzebowała księcia z krwi i kości, a jedynie marzeń o księciu. Że pragnie wypełniać każdy dzień rozrywkami młodej dziewczyny, słodyczą oczekiwania, nigdy zaś spełnieniem, spełnienie bowiem przynosi rozczarowanie.
(.....) jeśli ktoś się wyróżnia, ludzie zawsze będą o nim mówić. Po co walczyć z losem?
Moja siostra marzy, aby dowieść, że jest prawdziwą kobietą. Tego najbardziej pragnie. Nawet poronienie zaspokoiłoby jej ambicje. Wiązałoby się z cierpieniem, które mogłaby dzielić z przyjaciółkami; wszystkie by się nad nią użalały, traktowały ją bardziej serdecznie; chciałyby jej pomóc zapomnieć. Jednak bezpłodność to ciężar, z którym kobieta musi sobie radzić w samotności.
To była szczególna, wyjątkowo zdradliwa odmiana rosyjskiej ruletki, w której pistolet miał tylko dwie komory na naboje, po jednej na każdy chromosom X, który matka może przekazać dziecku - a chłopiec otrzymuje tylko jeden z nich, ma więc pięćdziesiąt procent szansy na normalne życie, a drugie pięćdziesiąt procent na otrzymanie wadliwego genu.
Byłam rozedrganym powietrzem, jakie widuje się nad ogniem.
Słońce świeciło jasno. Oświetlało delikatne, złociste włoski na całym ciele Mateo: na plecach, ramionach i nóżkach. Owe włoski były nazbyt delikatne, by dostrzec każdy z osobna, ale wszystkie razem nadawały całej postaci niezwykły blask, lśniły, jakby chłopczyk był jakąś niebiańską istotą: kimś widocznym tylko w osobliwym świetle, kimś, kto zniknąłby natychmiast, gdybym mrugnęła. (...)
Wiedziałam wtedy, że nie zależy mi już na księgach. Na powierzchni delikatnej dłoni Mateo opisana była cała historia świata. Każda wirująca planeta, wielki kosmiczny taniec: rozkład wiosennych deszczy, ptasich lotów, pocałunków zakochanych, opadania liści - było tam wszystko. (...)
Oto macie swoją herezję, wy, ludzie bez twarzy, ukrycie tchórzliwie w habitach i kapturach (....). Każda matka jest matką Boga. Dowiaduje się o tym, kiedy kołysze swoje dziecko i dostrzega, że świat nie odbija się w jego oczach, lecz zawiera się w nich bez reszty. Matka dotyka boskiej twarzy i czuje to - bożą miłość. Nie jakąś namiastkę, przeczucie, niedoskonałą kopię, lecz najprawdziwszą miłość. (...)
(...) Zdarza się, że Purpurowy Kaptur coś mówi, tymczasem ja w wyobraźni przenoszę się do kokonu, który na jedwabnych nitkach kołysze się pod gałęzią morwowego drzewka, jednego z wielu w morwowym sadzie. Słońce świeci jasno; przez powłokę kokonu dostrzegam rozświetlone niebo, czuję ciepło. Drzewa są wysokie, rosły przez wiele lat. Jakżeż czarne są ich czubki na tle białych promieni słońca - myślę. Jakież nieprzeniknione i tajemnicze. Zbyt wysokie, zbyt oddalone, ażeby je poznać.
Zrywa się delikatna bryza, chwyta pasmo jedwabiu, potem je puszcza. Bujam się w kokonie to w tył, to w przód. Kołyszę się poza czasem, poruszam łagodnym łukiem.
Bije mi serce. To jedyny odgłos w całym stworzeniu.
Wtem nagle coś mnie wytrąca z transu. Jedwabne włókna niosą mnie w kierunku pnia jednego z drzew. Uderzam weń, potem trafiam w następny. Dzieje się tak raz za razem w rytm potężnych uderzeń serca.
Wierzchołki drzew znikają w chwili, gdy wracam do przytomności. W jednej chwili uświadamiam sobie, że owe uderzenia to nic innego, jak tylko odgłosy mojego serca. Każdy z nich zdaje się być dla mnie groźny i niszczący. Dokładnie w tej chwili, kiedy myślę, że już dłużej nie wytrzymam, nitki pękają i upadam. Upadam, ale o nic nie uderzam. Spadam niczym kropla wody z niebotycznie wysokiego urwiska. Kropla zamienia się w parę, nim dosięgnie dna.
Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych, którzy nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy ich dziełem - dziełem, którego pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy nie odpowiada w pełni ich intencjom.
Podejrzewam, że ludzie z nieszczęśliwych rodzin zawsze przeszukują kredensy i szuflady ludzi szczęśliwych. Wsuwają dłoń między starannie ułożone ręczniki w bieliźniarce, palce pod wieko szkatułki na biżuterię, pospiesznie przerzucają kartki jakiejś książki. Zaglądają wszędzie. Jak gdyby ze środka mogło coś wypaść, jakieś zestawienie, opis, recepta na to, jak to osiągnęli.