Dobrze, że kupiłam tę książkę na wyprzedaży po naprawdę śmiesznie niskiej cenie, bo w przeciwnym razie bardzo żałowałabym zakupu.
Ja się pytałam siebie parokrotnie po przeczytaniu "Co to miało być?!". Zwykle książki poruszające temat narkomanii, uzależnień etc. pochłaniam bardzo szybko. A w tym wypadku... Męczyłam się czytając tę książkę.
Porównywanie tej pozycji do "My, dzieci z dworca ZOO" jest bardzo nie na miejscu.
Jak dla mnie jest to jeden wielki i bezsensowny bełkot. Zwyczajny przerost formy nad treścią.
Dziwna jest ta książka.
Mamy szesnastoletnią bohaterkę, która zachowuje się albo jak czterdziestoletnia dziwka, albo jak dziesięcioletnie dziecko. Chla, ćpa, uprawia seks z przypadkowymi osobami, snuje się po mieście i ciągle traci poczucie rzeczywistości. A na dodatek te jej dialogi pełne dziwnych ''niby mądrych, a jednak nie w tej książce'' słów. Właściwie wszystko było niezrozumiałe. Najbardziej jednak denerwujące dla mnie była ta niewiedza związana z informacjami na temat Mifti. Nie wiemy nawet, jak wyglądała. Morał tej książki też jakoś jest nie do odkrycia. Przez całą powieść bohaterka nie zrobiła kompletnie nic ze swoim życiem. Wszystkie wątki były chaotyczne i niepoukładane. Nie rozumiem też zachowania Mifti. Dlaczego tak się pogrążyła? To przez matkę? Moim zdaniem nie jest to argument do niszczenia sobie względnie dobrego życia. W życiu jest wiele większych tragedii, niż śmierć chorej psychicznie i znęcającej się fizycznie i psychicznie nad córką matki. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że nigdy nie pojmę rozumowania niemieckich autorów.