Najnowsze artykuły
- ArtykułyCzternaście książek na nowy tydzień. Silne emocje gwarantowane!LubimyCzytać2
- ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant6
- ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński45
- ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać426
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Frederick Burnaby
1
7,1/10
Pisze książki: literatura podróżnicza
Urodzony: 03.03.1842Zmarły: 17.01.1885
Angielski żołnierz i podróżnik.
7,1/10średnia ocena książek autora
57 przeczytało książki autora
78 chce przeczytać książki autora
0fanów autora
Zostań fanem autoraKsiążki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Najnowsze opinie o książkach autora
Wyprawa do Chiwy Frederick Burnaby
7,1
Interesująca książka podróżnicza z drugiej połowy XIX stulecia – esencja kolonialnej, anglosaskiej mentalności (podszyta jednak inteligentną refleksją i cennymi spostrzeżeniami); uniwersalna jeśli idzie o przemyślenia odnośnie poczynań państwa ruskiego (niezależnie od tego jak się aktualnie nazywa).
Autor obdarzony był sporym poczuciem humoru, tekst ocieka wręcz ironią, bywa kąśliwy i cyniczny. Czuć w nim wielką ciekawość świata. Jest szczerze, bez owijania w bawełnę, jednocześnie również obywa się bez rasistowskich żartów w złym guście, częstych w tej epoce.
Mimo pewnej dozy autokreacji, Burnaby nie koloryzuje i daje ogólne pojęcie o realiach jakie można było zastać w XIX-wiecznym Turanie. Czyni to zaś bardzo zgrabnie, z wyczuciem. Jako relacja z zimowego rajdu przez stepy i pustynie tekst spełnia swoją rolę znakomicie. Krytycznie trzeba jednak odnieść się do zakończenia – książka urywa się znienacka, nagle; można to było chociaż pociągnąć do peronu z którego odjeżdża moskiewski pociąg...
Poza tym wszystko trzyma się kupy: polskiego czytelnika cieszyć będzie porządny przekład autorstwa Tomasza Bieronia i miła oku szata graficzna. (Potknięcia można zliczyć na placach jednej ręki, korekta perfekcyjna). Nie jest to na pewno dzieło przełomowe, ale czytadło zrealizowane rzetelnie, ze smakiem – gdyby autor żył dziś, być może to tłumaczenie ukazałoby się nakładem wydawnictwa Stasiuka, w serii Orient Express?
Warto zauważyć że Burnaby zmarł przedwcześnie, dekadę po swojej azjatyckiej wyprawie, podczas pacyfikacji rewolty Mahdiego, w 1885 roku. (Polakom kojarzy się to raczej jednoznacznie, z przygodami Stasia i Nel). Warto przeczytać.
Wyprawa do Chiwy Frederick Burnaby
7,1
Przyznaję się!
Biję się w piersi ze skruchą, że wybrałam tę książkę z czystej perfidii „ponabijania się” z autora i jego podróży. Pośmiania się z dawnych czasów kojarzących mi się z infantylnością starych filmów, ze sztywnymi pozami na zdjęciach z przeszłości czy z przedwojennymi piosenkami z charakterystyczną, przedniojęzykową wymową głoski ł. Ze stylem retro wywołującym na mojej twarzy prawostronny uśmieszek tylko jednego kącika ust mądrzejszego człowieka z XXI wieku od człowieka dziewiętnastowiecznego.
I pośmiałam się, ale nie z autora, tylko z autorem. Ten pan z oficjalnej fotografii, Frederick Burnaby, który zupełnie nie przypomina zarośniętego podróżnika o gabarytach z siłą niedźwiedzia (niemal dwumetrowy wzrost) i prawie stukilową wagą, miał nieprzeciętne poczucie humoru i autoironii. Począwszy od samozdziwienia, że wybrał się w tak daleką podróż z Londynu do Chiwy, miasta leżącego w pobliżu rzeki Amu-darii, w sąsiedztwie niedalekich Indii, a na terenach dzisiejszego Uzbekistanu, w grudniu! W najbardziej niekorzystnym terminie na podróże, a jak potem komentowali tubylcy, w jedną z najcięższych zim jaką pamiętali. Po samokrytykę wyboru dnia, o którym napisał: "30 listopada 1875 roku (…) w jeden z tych przygnębiających dni, kiedy barometr ludzkiego ducha opada do poziomu bliskiego abnegacji".
A wszystko dlatego, że autor musiał koniecznie, ale to koniecznie, dowiedzieć się i zbadać naocznie, dlaczego Rosja zamknęła dostęp cudzoziemcom do tych terenów?
To się nazywa desperacja, dociekliwość i zacięcie w pasji, dodam, na koszt własny!
Wyruszył ubrany „na cebulkę” (nie było cudownych kombinezonów z materiałów kosmicznych) we wszystko co miał i mógł na siebie włożyć (co stanowiło nie lada wyzwanie i przeszkodę w razie nagłej potrzeby fizjologicznej),początkowo pociągiem, z wagonami opalanymi piecykami, tak daleko, jak daleko tory poniosły i się nagle skończyły czyli do Samary. Potem saniami w kształcie trumny, w której ledwo się z tobołami niezbędnymi w podróży mieścił. Po zamarzniętej Wołdze szerokiej jak gościniec królewski i niebezpiecznej jak poligon z saperami ćwiczącymi na niej wysadzanie lodu, przeskakując rozpadliny na tyczce w postaci okutanego tobołka z autorem wspomnień w środku, co było wesołą atrakcją dla okolicznych mieszkańców (dla mnie też!). Dla autora już mniej, ale we wszystkim widział dobre strony – posuwał się do przodu! Potem po skutej lodem i przysypanej metrowym śniegiem ziemi, ciągniętymi saniami raz przez konie, a raz przez wielbłądy (myślałam, że chodzą tylko po pustyni),by potem przesiąść się na karawanę i spać na wielbłądzim grzbiecie przywiązanym do niego czym się dało.
A wszystko to przy blisko minus 38 stopniach Celsujsza trzaskającego mrozu, przeliczając ze skali Réaumura.
Z uporem graniczącym z naiwnością pokonywał niechęć urzędników wydających pozwolenia na przejazd. Spryt wynajmowanych ludzi do pomocy ze skłonnością do oszustwa i wykorzystania niezorientowanego obcokrajowca. Lenistwo zatrudnionych pomocników, w którym najefektywniejsze okazywało się nakopanie im w tylną część ciała, skutkującym natychmiastowo z zapewnieniem poprawy na przyszłość. Odmrożenia obu dłoni, które „leczone” nacieranym śniegiem wywołało u mnie złapanie się za głowę. Niemoc językową i bezradność wpływu na tłumacza, który przekładając komplementy dla kobiet z języka rosyjskiego w poetyce tatarskiej brzmiały: "Piękniejsza jesteś niźli owca z grubym ogonem. i Oblicze twe jest najkrąglejsze w całym stadzie, oddech zaś słodszy niźli zapach mięsa baraniego pieczonego na węgłach". I jak tu było mu zdobyć jakąkolwiek kobietę! A przecież mógł. Stan kawalerski mu na to mu pozwalał. Niestety, żadna ze wschodnich piękności pieczeni z serca mu nie zrobiła, jak brzmiało jedno z powiedzeń z okolic Orska. Pokonując trudy rozmrażania prowiantu zamienianego w lity lód, a czasami głód, doceniał gościnność tatarskich gospodarzy częstujących herbatą z solą i tłuszczem, tak ohydnej w smaku, że hamując odruch wymiotny , jednocześnie zachwalał jej wyśmienitość. Walcząc z brudem człowieka wiecznego tułacza i podróżnika na przekór tradycji Rosjan, którzy jemu akurat hołdowali w myśl zasady: człowiek często się myjący to dopiero musi być brudny, skoro chce kąpać się codziennie! Walcząc z lękiem przed balwierzem, który mógł jemu, niewiernemu poderżnąć gardło podczas golenia brody ku uciesze zgromadzonemu wokół nich tłumu mieszkańców Urgencza, z ogromnym zdziwieniem rozprawiających nad zaskakującym obyczajem golenia brody, a nie głowy! Próbując bezskutecznie sprostać wielkiej namiętności Rosjan do wódki, która według jednego z oficerów rosyjskich była jedyną rzeczą, dla której warto było żyć! By na koniec, po około trzech miesiącach, dotrzeć do celu podróży – Chiwy.
Miasta w chanacie chiwańskim w Środkowej Azji i do samego jego chana. Władcy-wasala podbitych ziem przez Rosjan, którzy poprzez grabieżczą politykę, ekspansywną religię i zakłamaną dyplomację z użyciem wojska w sytuacjach oporu, wcielali do swojego imperium ziemie w czasach, kiedy w tych rejonach na mapach nie było ustalonych granic przez rosyjskich geografów.
Tak. To była dla mnie dobra lekcja. A właściwie kilka.
Historii, z której dowiedziałam się w jaki sposób Rosja powiększała swoje terytoria na południu. Na zachodzie w podobnej sytuacji był mój ukochany kraj, z tą różnicą, że Polska jest, a chana i chiwańskiej krainy już nie ma. Także lekcja dżentelmeńskiego zachowania, w którym dystans, autoironia i szacunek wobec innych ludzi jest podstawą w kontaktach z inną kulturą, odmiennymi obyczajami i tradycją. I lekcja wytrwałości w dążeniu do celu i w pokonywaniu pojawiających się trudności, w którym humor jest podstawą optymizmu.
A wszystko to ujęte w przepięknej szacie graficznej, nawiązującej w swojej stylistyce do nazwy serii, w której tę podróżniczą opowieść wydano – Podróże Retro. W twardej oprawie z grzbietem obitym czerwoną tkaniną, z wyklejką przedstawiającą fragment starej mapy Imperium Rosyjskiego. Ze stronicami z kredowego papieru bogato ilustrowanymi fotografiami i rycinami w kolorze sepii takiej jak ta autorstwa R.A. Bridgmana. I tylko żal, że autor tak nagle zakończył wspomnienia nie opisując podróży powrotnej, żegnając się ze mną, jak na angielskiego dżentelmena przystało, kilkoma dziękczynnymi zdaniami: "Był środek marca. Podróż saniami dobiegła końca. Serdecznie uścisnąłem dłoń mojemu małemu Tatarowi. To jest również moment, bym pożegnał czytelnika, dziękując mu, że towarzyszył mi w tej podróży."
Ja również dziękuję panu, panie Burnaby, za to że uwiodłeś mnie swoim humorem oraz słowem i żeś uczynił z mego serca pieczeń. Cała przyjemność po mojej stronie.
http://naostrzuksiazki.pl/