Światło Michael John Harrison 6,6
ocenił(a) na 74 tyg. temu "Niektórzy przyprowadzili tu nawet całe planety, a potem się z nich wyprowadzili albo wymarli. Niektórzy przyprowadzili tu i całe układy słoneczne, po czym je stracili".
Kamienie węgielne w moim podejściu do fantastyki - takie słowa, jak powyższe.
Jak pisać o książce, kiedy ma się wrażenie, że dotknęło się jej tylko z wierzchu i odkryło to, co powiedziane wprost.
Kiedy język, jakim jest napisana, najpierw odbiera się jako bełkot, żeby potem uznać je za przejaw inteligentnego pisarstwa.
Podchodziłam do niej dwa razy, dosłownie. Za pierwszym razem chwyciłam i postanowiłam się zaczytać, jak zwykle. Po kilku dniach i kilkudziesięciu stronach odstawiłam ją na półkę, pomyślałam, że to albo bełkot, albo po prostu totalnie niezrozumiała dla mnie literatura. Szkoda czasu, nie czytam dalej, pomyślałam.
"Wraca, co porzucone".
Chciałam ją zostawić. Ale zanim to, odkleić jedyną karteczkę, jaką w niej przykleiłam podczas tego pierwszego czytania. Spojrzałam na zaznaczony cytat, westchnęłam... No tak, ja ją po prostu muszę czytać dalej. Bo co, jeśli tam dalej jest więcej takich słów, które mnie tak ujmą, które mnie tak zaintrygują? Ile mnie ominie?
Te słowa, które mnie przy niej zatrzymały, to cytat o planetach, jakim zaczęłam ten wpis.
Mnie takie słowa zachwycają.
Są obietnicą czegoś więcej.
Otwierają jakieś przestrzenie w umyśle, w wyobraźni, gdzie kryje się to wszystko, co na wodzy codzienności.
Zaczęłam ją czytać ponownie...
"Z czym Ci się kojarzy >>dowód na własne istnienie<<? - zapytała ją Seria Mau. - Z niczym specjalnie - odparła zjawa. - Po to to zrobiłaś? Żeby zostawić dowód własnego istnienia? A my się tu zastanawiamy, czemu wy się tak zabijacie w ramach własnego gatunku".
Powieść opiera się na trzech, prowadzonych równolegle wątkach - jeden dość współczesny a dwa toczą się w roku 2400 w odległych zakamarkach galaktyki. Czymś karkołomnym jest przytoczenie tu akcji książki, bo fabuła jest pokręcona i dość wymyślna. Do tego nie zostaje nam ona nawet w trakcie czytania do końca podana, sporo aspektów pozostaje tu w sferze domysłów - może nie bez znaczenia jest fakt, że jest to początek trylogii.
Poruszamy się po różnych światach i perspektywach czasowych. Nawet, jeśli pierwszy z nich jest nam współcześnie znany (główny bohater: Michael Kearneya),to jednak znajdujemy w tej części historii elementy, które nas zadziwiają i nie pasują do tego, co zwykle widzimy za oknem. Druga część to historia hybrydy, istoty, która jest w połowie człowiekiem i maszyną równocześnie (Seria Mau Genlicher). Tu rodzi mi się konkluzja, że można mieć niezwykłą formę - trochę ludzką a trochę nie - a być w swej istocie bardziej ludzkim, niż ktoś, kogo byśmy nazwali człowiekiem, mijając go na ulicy. Dlaczego?
A co decyduje o tym, że o kimś mówi się "ludzki"? Jego wygląd, czy to, jakim jest?
Jego "płaszcz", to co na zewnątrz, czy to, co robi, kiedy nikt nie patrzy?
Trzeci wątek skupia się wokół postaci mężczyzny z gatunku Nowych Ludzi (Ed Chianese). Tu chyba najtrudniej było mi znaleźć porozumienie z książką i tym, co autor chciał mi przekazać. Ale z drugiej strony, śledząc jego los, miałam często odczucie, że śledzę dość niesztampową historię a im dalej w głąb, tym to odczucie się potęgowało.
Gdybym miała znaleźć jakąś nadrzędną myśl, która mnie nawiedzała podczas czytania tej książki to taka, jak bardzo zmienił się świat na przełomie tych stuleci i w poprzek różnym galaktykom - kim są albo nie są już ludzie.
Autor powieści zostawia nas z wieloma pytaniami na ustach i w głowie, intryguje i daje pole do popisu naszej wyobraźni.
Myślę, że Światło to powieści z gatunku tych, które określiłabym jako mocne sci-fi. Dla mnie na pewno. Z jednej strony było to bardzo ożywcze spotkanie z tekstem, z drugiej - czasem przez tę książkę brnęłam próbując wyobrazić sobie, co też autor ma na myśli, jak on widzi to, co ja mam zobaczyć i jak mam zrozumieć te pojęcia, których za nic zrozumieć nie mogę.
To dość wymagająca i trudna literatura, choć nie jest tak, że czyta się ją bez cienia satysfakcji.
Kiedy wejdziemy w tę światy głównych bohaterów to z zaciekawieniem śledzimy ich losy i decyzje, mimo że to czasem bardzo absurdalny i surrealistyczny klimat.
Myślę, że dużo w niej przesłania, którego do końca nie odgadłam, jednak odkryłam coś zgoła innego...
Mimo braku rozgryzienia fabuły do końca, mimo trudności w przyswojeniu języka, jakim jest pisana, niezrozumiałych dla mnie opisów z choćby działu fizyki - a może dzięki temu właśnie - odkryłam coś, ale w sobie.
Podczas czytania tej książki przeżyłam istne olśnienie, odkryłam SWOJE światło - fantastyka, to zdecydowanie mój żywioł, mój puls i moja energia.
Zanurzam się w niej stosunkowo od niedawna, ale z dziką satysfakcją odkryłam w przyswajaniu literatury fantastycznej czytelnicze spełnienie.
"Ci piękni chłopcy o wschodzie słońca".
Dla mnie książka to często takie dwa bieguny: albo wybitne słowa albo ciekawa historia. Czasem trafia się na coś, co je syntetyzuje. "Światło" ma potencjał w sobie, aby zahaczyć i o jeden, i o drugi biegun.
"Mijały lata. Mijały stulecia. A potem niebo zaczęło zmieniać kolor, najpierw powoli i subtelnie, później szybciej i gwałtowniej, niż się komukolwiek śniło.
POCZĄTEK".
Czyż to nie brzmi obiecująco?