Szkice o przekładzie, część trzecia. Co właściwie robi tłumacz

Tomasz Pindel Tomasz Pindel
30.06.2019

Na pytanie postawione w tytule odpowiedzieć można na różne sposoby. Na przykład bardzo krótko: tłumacz tłumaczy. Przyznajmy jednak: to nie odpowiedź – to unik.

Szkice o przekładzie, część trzecia. Co właściwie robi tłumacz

Istnieją też znacznie dłuższe odpowiedzi i to właśnie nimi zajmuje się translatoryka czy też przekładoznawstwo, czy jak tam nazwiemy tę dyscyplinę. Nie czas tu jednak i miejsce na naukowe elaboraty – spróbujmy spojrzeć na tę kwestię najprościej, jak się da. Oczywiście skupiamy się na przekładzie literackim.

Na początek wyobraźmy sobie kogoś, kto tłumaczy. Co tak naprawdę, w sensie dosłownym, fizycznym, robi? Pisze. I myśli. Zastanawia się – i pisze.

Tłumaczenie zasadniczo polega na pisaniu tekstu – w pewnym zakresie tłumacz wykonuje tę samą pracę, co autor: musi sporządzić w swoim języku tekst, tyle że, w odróżnieniu od autora, ma gotowy i bardzo dokładny wzór. Autor musi to sobie wszystko wymyślić, stworzyć fabułę, postaci, opracować narrację, wykombinować, jak dana scena zostanie skonstruowana – i potem dopiero nadaje tym swoim pomysłom słowny kształt. Zadanie tłumacza ogranicza się do rzeźbienia w języku.\

Porównać to można do gotowania (piszę te słowa w porze przedobiadowej, może stąd takie skojarzenia). Autor jest jak mistrz kulinarny, który wymyśla nowe potrawy, tworzy jakiś tam stolat samotności w sosie realistyczno-magicznym albo befsztyk ulissesański à la strumień świadomości. Tłumacz zaś jest kucharzem, który ma zadanie przygotować tę samą potrawę wedle przepisu.

To tylko z pozoru jest łatwe: żeby umieć zastosować przepis w praktyce, trzeba opanować różne techniki kucharskie. Na tej samej zasadzie tłumacz musi posługiwać się językiem równie sprawnie, jak autor, żeby wyszło mu to samo danie, o takim samym smaku i zawartości.

Toteż kiedy mówimy o tym, jakie kompetencje powinien posiadać tłumacz, szczególny nacisk kłaść powinniśmy na znajomość języka, na który tłumaczy. Oczywiście nie sposób przekładać z obcej mowy, jeśli tej mowy nie znamy i to w stopniu wysokim: trzeba przecież łapać wszelkie niuanse i rejestry, wyczuwać, kiedy tekst trzyma się normy, a kiedy od niej oddala. Ale znajomość języka obcego u każdego ma swoje granice, nasze kompetencje kiedyś się kończą i wtedy do gry wchodzą słowniki, fora i znajomi z „tamtego” kręgu kulturowego. Pamiętam doskonale, jak łamałem sobie głowę nad kilkoma zdaniami z osadzonej w Limie powieści „Noc jest dziewicą” Jaimego Bayly’ego i dopiero wujek znajomej pół-Peruwianki, mieszkający od zawsze w stolicy Peru, wyjaśnił mi ich sens. Kluczem do pracy tłumacza jest jednak przede wszystkim własny język, bo to on jest surowcem, z którego trzeba ulepić literacki odpowiednik. To w nim musimy poruszać się sprawnie między rejestrami, umieć pisać lirycznie, drastycznie, przeźroczyście – czyli tak, jak oryginał nam nakaże.

Dlatego klasyczna porada, jakiej udzielają doświadczeni tłumacze młodym adeptom tej sztuki, brzmi: czytaj, czytaj i jeszcze raz czytaj. I to różne rzeczy, żeby sobie poszerzać pole możliwości. Typową praktyką jest na przykład poszukiwanie rodzimych odpowiedników stylu dzieła, które tłumaczymy. Masz na warsztacie współczesną, podszytą kolokwializmami prozę – czytasz sobie dla treningu Masłowską i Witkowskiego. Zmagasz się z dziewiętnastowieczną przygodówką historyczną – sięgasz po Sienkiewicza albo po dobry przekład Dumasa.

A zatem tłumacz bierze gotowy przepis i przygotowuje według niego danie w swoim języku, korzystając ze swoich stylistycznych kompetencji. Oczywiście są teksty, w których nie ma większej filozofii: na przykład lwia część kryminałów napisana jest językiem prostym i transparentnym, toteż jedyne, czym tłumacz przejmować się musi, to poprawność. Ale tam, gdzie coś się dzieje ze stylem i językiem, tłumacz zakasuje rękawy. Jeśli czytasz przetłumaczoną książkę i myślisz sobie: „rany, ale to jest fajnie napisane”, to znaczy, że chwalisz tłumacza. Autora też, jasne, w pierwszym rzędzie, ale jeśli tekst robi stylistyczne wrażenie, to znaczy, że tłumacz dał radę. Zerkam na półkę i od razu rzuca mi się w oczy jeden z moich ulubionych przykładów: „Londonistan” Gautama Malkaniego w przekładzie Macieja Świerkockiego. To klasyczny przypadek powieści, w której od tłumacza zależy wszystko, bo język jest dla niej kluczowy. Jeśli macie ochotę zobaczyć, jak wygląda mistrzowski przekład (a przy okazji świetna powieść), z serca polecam.

Jednym z najbardziej podstawowych pojęć w teorii przekładu jest „strategia” tłumacza. Chodzi generalnie o to, jakie priorytety tłumacz przyjmuje, jakie cechy oryginału uważa za kluczowe i jak zamierza poradzić sobie z nimi w polszczyźnie. Z teoretycznego punktu widzenia tłumacz najpierw dokonuje analizy dzieła, wyodrębnia różne jego elementy, zastanawia się, jak z nimi zawalczyć, a następnie przechodzi do realizacji planu. Oczywiście jeśli zapytacie jakąś tłumaczkę/tłumacza: „Jaką strategię przyjmuje pani/pan w niniejszym przekładzie”, najpewniej tłumaczka/tłumacz zrobi wielkie oczy i odpowie: „Że co? Strategię? No tego, no… tłumaczę po prostu”. Co wcale nie znaczy, że teoretycy się mylą: rzecz w tym, że takie analizy i decyzje dzieją się mimowolnie, niejako przy okazji: czytamy tekst, rozumiemy go w jakiś sposób i zazwyczaj automatycznie szukamy odpowiedników w języku docelowym. Choć nie brak tłumaczy działających w znacznie bardziej świadomy sposób.

Kiedy mowa o strategiach przekładowych, często padają dwa typowe terminy: domestykacja i egzotyzacja. Oznaczają one mniej więcej tyle, że tłumacz na polski albo stara się możliwie najbardziej „spolszczyć” tekst – nie tylko w sensie językowym, rzecz jasna, tylko stworzyć taki przekład, by wszystko w nim wydawało się rodzimemu czytelnikowi jasne i bliskie (i to jest ta domestykacja), albo przeciwnie – przekład nie ukrywa, że jest przekładem, zostawia pewne elementy w formie bliskiej oryginałowi, bo czytelnik ma wiedzieć, że dzieło powstało w innym języku, a więc w innej kulturze (voilà egzotyzacja).

Podam przykład z własnego dorobku: w trzeciej części „Dzikich detektywów” Roberta Bolaño trzech poetów i młodziutka prostytutka Lupe uciekają przez meksykańską pustynię i dla zabicia czasu zadają sobie zagadki. Oni przepytują ją ze środków artystycznych, a ona ich z wyrażeń slangowych. W amerykańskim przekładzie tłumaczka Natasha Wimmer zostawia owe wyrażenia tak jak brzmią w wersji oryginalnej, a więc amerykański czytelnik natyka się na słowa meksykańskie, podane kursywą. Ja w swoim przekładzie poszukałem polskich odpowiedników tych wyrażeń. To jest właśnie przykład odmiennych strategii: Wimmer zachowuje autentyzm miejsca i języka, ja z kolei optowałem za czytelnością tego fragmentu. Nie bez znaczenia może być tu bliskość/dalekość językowej rzeczywistości oryginału: inny jest status meksykańskiej hiszpańszczyzny w Stanach, inny u nas. Tak czy inaczej, nie ma tu jednej obowiązującej strategii, to decyzja tłumacza.

Oczywiście w praktyce nie jest to takie jednoznaczne, czyli tak naprawdę obie strategie mieszają się i zależą od kontekstu. Tekst powinien być zrozumiały dla czytelnika tłumaczenia w takim mniej więcej stopniu jak dla czytelnika oryginału, ale różne elementy świata przedstawionego pozostają „egzotyczne”: dziś raczej nie polonizuje się imion postaci, śmielej zostawiamy nazwy potraw, ubrań czy innych przedmiotów w wersji oryginalnej – pod tym względem wiele się zmieniło na przestrzeni dekad. Ale na pewno zawsze obowiązuje nadrzędna zasada: tekst przekładu musi być równie dobry w języku docelowym, jak dobry jest oryginał w swoim języku.

Oprócz tych generalnych pytań, na które tłumacze często odpowiadają podświadomie, każdy przekład stawia szereg konkretnych dylematów i wątpliwości – to ciąg trudniejszych i łatwiejszych rozstrzygnięć, których suma zadecyduje o tym, jak tekst ostatecznie wypadnie. Tłumacze nieczęsto dopuszczają postronnych do swojej kuchni, ale dla tych, których by ona ciekawiła, jest cudowna książeczka Elżbiety Tabakowskiej zatytułowana „O przekładzie na przykładzie. Rozprawa tłumacza z «Europą» Normana Daviesa”. Daviesowska „Europa” to nie przelewki: ogromna księga, masa dylematów dotyczących źródeł, nazw, terminologii, a do tego wymagający literacko tekst: Tabakowska relacjonuje swoje zmagania w potoczysty, ale i wielce pouczający sposób, cytując obficie swoją korespondencję z Redaktorem, Adiustatorką, Weryfikatorem, Tropicielem Źródeł i nawet samym Autorem.

I to pokazuje jeszcze jedną ważną prawdę o przekładzie: tłumacz nie jest, a w każdym razie nie powinien być sam. Kiedy tekst trafia do wydawnictwa, czytać go będą redaktorzy, adiustatorzy i korektorzy. I dobrze, bo co dwie, trzy, a może i cztery głowy – to nie jedna!

Swoją drogą ciekawe, jak by to brzmiało w innych językach…?


komentarze [15]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
amelius_xx 01.07.2019 09:20
Czytelnik

Zatem- ile sukcesu danej książki w przekładzie to zasługa tłumacza ? Wg mnie 100%. Przykład to "Światło, którego nie widać". Piękny, głęboki, poetycki język. Tłumacz Murakamiego na polski to także mistrz słowa. A ile jest książek, które zebrały świetne oceny w oryginale, a w przekładach utonęły wśród innych pozycji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Róża_Bzowa 01.07.2019 11:37
Bibliotekarka | Oficjalna recenzentka

Zgadzam się co do Murakamigo. Tłumaczka Anna Zielińska-Elliott czuje ten klimat.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Ambrose 03.07.2019 22:03
Bibliotekarz

Gwoli uzupełnienia dodam, że jedna powieść Murakamiego przełożona była przez Annę Horikoshi (Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland), a tłumaczone z angielskiego Na południe od granicy, na zachód od słońca i Sputnik Sweetheart

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
PanKracy 01.07.2019 07:19
Bibliotekarz

Domestykacja i egzotyzacja to jak dwa bieguny w translatorstwie. Umiejętność lawirowania między innymi to prawdziwa sztuka. Mistrz SZTUKI przekładu potrafi wyczuć, którą opcję w danym momencie najlepiej zastosować dla dobra odbiorcy.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Róża_Bzowa 30.06.2019 22:43
Bibliotekarka | Oficjalna recenzentka

Ciekawy tekst. Autor pisze o domestykacji i egzotyzacji, a co z oddaniem charakteru tekstu czy wywodzącego się z biografii pisarza stylu?
Jako że czekam na przekład Niewyczerpany żart Wallace'a, z ciekawością przeczytałam artykuł, z którego wynika, że tekst już przed publikacją wzbudził kontrowersje, a wobec jego tłumaczki...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
 Niewyczerpany żart
Reminiscencja 02.07.2019 00:18
Bibliotekarka

Nie miałam do czynienia z prozą Wallace'a ani trochę, ale czytając podlinkowany artykuł (szczególnie cytaty z wywiadu z tłumaczką i przykłady przekładów) zwijam się z bólu i trwogi. Bardzo to smutny obrazek :(

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
marckoza 30.06.2019 18:56
Czytelnik

ciekawy tekst, osobiście wolę, szczególnie w przypadku przekładów z języka angielskiego, kiedy wszelkie wyrażenie slangowe zostawiane są w oryginale okraszone odpowiednim przypisem, polskie odpowiedniki brzmią czasami śmiesznie i intuicyjnie wyczuwa się, szczególnie kiedy obcuje się z tzw. żywym językiem oryginalnym, że jest to sztuczne, kiedy czytałem Krótka historia...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Nesihonsu 30.06.2019 15:53
Czytelniczka

Nie ukrywam że zdecydowanie preferuję egzotyzację. Zależy mi bowiem na jak najbliższym poznaniu oryginalnych koncepcji autora i oczekuję że tłumacz mi w tym pomoże powściagając pokusę nadmiernej kreatywności własnej. Takim sztandarowym przykładem jest tu Władca Pierścieni Skibniewskiej wersus maksymalnie spolszczona wersja a la Łoziński. Te wszystkie Gorzawiny i Włości na...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Ailleann 01.07.2019 17:54
Czytelniczka

Ależ Maria Skibniewska przejawiała podobne zapędy (chociażby Wija, Łozina, Dal), że o wróżkach i Smaugu pożerającym dziewice już nie wspomnę. Mało tego modyfikowała tekst wedle własnego uznania, to usuwając, to dopisując fragmenty swojego autorstwa.

Nie twierdzę, że Łoziński jest idealny, bo takich przekładów nie ma (a przynajmniej nie są mi znane), ale dożywotni wyrok w...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
awita 30.06.2019 12:55
Czytelniczka

Bardzo ciekawy tekst. Dotychczas nie znałam terminów "domestykacja" i "egzotyzacja", natomiast zauważyłam, że denerwuje mnie trochę zbyt sztywne przywiązanie tłumacza do jednej z tych strategii. Na przykład spolszczanie imion, w nowo wydawanych książkach na szczęście już nie stosowane. Strategia egzotyzacji zmusza czytelnika do dużego wysiłku, zwłaszcza gdy na końcu nie ma...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Tomasz Pindel 28.06.2019 11:03
Autor/Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post