rozwiń zwiń

Zawsze chciałem napisać powieść o pierwszej miłości. Rozmowa z Wojciechem Engelkingiem

Grzegorz Przepiórka Grzegorz Przepiórka
04.03.2021

Skorpiony używają szczypiec do szybkiego chwytania ofiary, a następnie biczują trującymi odwłokami, aby ją zabić lub sparaliżować. W najnowszej powieści Wojciecha Engelkinga, której premiera 10 marca, w ten sposób obchodzą się z ludzkim sercem. O tym jak krystalizowało się zmyślanie „Serca pełnego skorpionów”, o marzeniach, rozprawiczaniu, dorosłości, wszechwiedzy Szekspira, byciu Polakiem i PRL-u z autorem rozmawia Grzegorz Przepiórka.

 Zawsze chciałem napisać powieść o pierwszej miłości. Rozmowa z Wojciechem Engelkingiem

Serce pełne skorpionów Wojciech Engelking[OPIS WYDAWCY] „Serce pełne skorpionów” to historia siedemnastoletniego Jacka Korolewicza, syna wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, aspirującego piłkarza i… pewnej dziewczyny. Gdy pojawia się ona w życiu Jacka, wszystko ulega zmianie. Chłopak przeżywa pierwsze uniesienia miłosne, zaczyna podejmować samodzielne decyzje, wkracza w okres buntu i wbrew woli ojca wstępuje do warszawskiej Legii. Dziewczyna nie jest jednak tym, za kogo się podaje, a w tle rozgrywa się wielki spisek, który ma na celu zmianę rozkładu sił na politycznej scenie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

Grzegorz Przepiórka: Marzyło mi się zawodowe kopanie piłki, tak jak głównemu bohaterowi pańskiej opowieści, dlatego z młodym Korolewiczem szybko nawiązaliśmy relację. A pan, o czym marzył, będąc w wieku Jacka? I jak uchwycił pan wątek swojej osobistej opowieści?

Wojciech Engelking: Chyba o tym, żeby robić to, co robię teraz, pod tym względem miałem w życiu olbrzymie szczęście. Ale, z drugiej strony, wyobrażenie i marzenie zawsze będą stały daleko od tego, jak coś wygląda naprawdę. Wyobrażone i wymarzone, jakkolwiek banalnie by to brzmiało, zawsze będzie piękniejsze.

Marzenia mogą uskrzydlać, stawać się treścią życia, ale bywa, że okazują się wyłącznie złudzeniami. Do jakiego stopnia można im ufać?

Niech każdy ufa do takiego, jakiego chce, dopóki się nie potłucze. Ja się parę razy potłukłem, parę razy nie.

„Serce pełne skorpionów” to powieść inicjacyjna. Jacek, dojrzewając, przekracza różne progi. Seks, pierwsza miłość, 18 lat, matura. Dzisiaj wydają się one kompletnie wytarte, a dojrzewanie przesunięte daleko od symbolicznej osiemnastki lub zupełnie zawieszone. Co, według pana, czyni człowieka rzeczywiście dojrzałym? Jakie kryterium współcześnie najlepiej pasuje?

Nie lubię określenia „dojrzały”, bo zakłada wartościowanie, w ramach którego niedojrzałość jest gorsza, a przecież nie jest. Wolę: „dorosły”. Powiedziałbym, że człowiek staje się dorosły, kiedy się po raz drugi tworzy. Pierwsze tworzenie samego siebie ma – przynajmniej tak było w moim przypadku – miejsce w czasach nastoletnich, drugie jakoś dekadę potem. I po tym tworzeniu drugim zaczyna się, jak sądzę, dorosłość. Tak mówię, ale istnieje oczywiście duża szansa, że bredzę, bo sam się stworzyłem dwa razy w życiu, drugi raz dopiero niedawno, i być może zdążę stworzyć jeszcze wiele razy.

Pomiędzy wykopaniem węgierki za okno a momentem na lotnisku, kiedy Korolewicz precyzyjnie odpowiada na pytanie celnika o to, kim chciałby być, dokonuje się w głównym bohaterze wewnętrzna zmiana. Czy jego nowy pomysł na siebie ma cokolwiek jeszcze wspólnego ze sferą marzeń? Uogólniając, czy dorosłość i marzenie to dobrana para?

Kiedyś myślałem, że umowny wiek, od którego zaczyna się dorosłość – powiedzmy: trzydziestka – to w sumie koniec życia i cześć, od tego czasu jest się tylko cieniem tego, kim się chciało być, bo prawdziwe życie rozgrywa się po dwudziestce. Teraz nie jestem tego taki pewien i nawet myśl, że za dwanaście lat będę czterdziestolatkiem, mnie nie przeraża. To jest bardzo dużo czasu. Co do zmiany w Jacku: ta historia jest także historią o zbudowaniu siebie. A on, zbudowawszy, nie przestaje przecież być młody, w finałowej scenie ma 19 lat, mnóstwo przed nim.

Nas jednak, dzieciaków, nie dziwiło to nijak. Byliśmy zupełnie obojętni wobec informacji, kto kogo ma za ojca, którego z mężczyzn występujących na łamach „Trybuny Ludu” albo piszących w tej gazecie. Nazywaliśmy się tak, jak się nazywaliśmy, i jeśli przez grające w trakcie przerw radio padło któreś z naszych nazwisk, znaczyło to tylko, że należy ono do taty chłopaka, którego my akurat znamy; a tata i ten chłopak to są dwie różne osoby i nie należy ich mylić.

– Wojciech Engelking „Serce pełne skorpionów”

„Nie wiem, kiedy po raz pierwszy cokolwiek zmyśliłem, wiem jednak, że w pewnym momencie weszło mi to w nawyk: opowiadanie kolegom swojego życia tak, by zdawało się ciekawsze, niż naprawdę było. Nie chodzi o to, że w świecie prawdziwym ktoś postronny mógłby je uznać za nudne. Wypełnione meczami, dziewczynami, książkami, wyjściami z rodzicami do teatru, wakacjami, o jakich każdy chłopak w Polsce w tamtym czasie marzył – mnie po prostu nie wystarczało”. Brzmi bardzo współcześnie, mając na uwadze dzisiejsze krygowanie się w social mediach. Czy to też objaw niedojrzałości, czy raczej narcyzmu, a może to jedno i to samo? Jak nauczyć się patrzeć prawdzie w oczy?

Czy ja wiem, czy współcześnie? Tak chyba było w każdych czasach. Mick Jagger stwierdził przecież, że „It’s the singer, not the song”, i jest w tym stwierdzeniu głęboka prawda. Nie wiem, czy w ogóle można po biblijnemu stanąć w prawdzie o sobie, zawsze będzie ona nacechowana oczekiwaniami, jakie się względem samego siebie ma lub miało, a to już jakoś prawdę wyklucza.

Korolewicz nieprzypadkowo zaczytuje się Conradem. Jakie książki, poza „Lordem Jimem”, „Makbetem”, zawierałby zestaw lektur według Wojciecha Engelkinga na czas dojrzewania (nie tylko dla nastolatków)? AD 2021.

Sam jako nastolatek czytałem strasznie dużo rzeczy zaliczanych do literatury „dorosłej”, oczywiście guzik z nich rozumiejąc. Niemniej jest to fajna metoda, bo po latach można do nich wrócić i odkryć, czego się nie pojmowało, przy okazji pewnie nie pojmując rzeczy pojmowanych wtedy. Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, polecałbym „Wojnę i pokój”, głównie dlatego, że jej idący na wojnę z Napoleonem bohaterowie sami są nastolatkami i młodziutkimi dorosłymi (oczywiście wedle dzisiejszego periodyzowania tego, w czasach Tołstoja to już byli mężczyźni i kobiety), co zauważyłem dopiero przy ponownej lekturze. Przy pierwszej, nastoletniej, zupełnie do mnie nie trafiło.

Wojciech Engelking

Jacek zostaje rozprawiczony przez Ninę po dwakroć. Dosłownie i za pomocą zaserwowanego mu kłamstwa. Ten rodzaj inicjacji dokonuje się w zderzeniu nieświadomego głównego bohatera z otaczającym potężnym światem układów i polityki. Można by skwitować, parafrazując Arystotelesa: człowiek jest zwierzęciem politycznym czy tego chce, czy nie. Przestroga dla indyferentnych?

Może to pan tak odczytywać, acz to absolutnie nie moja intencja. Natomiast Arystotelesem bym tego nie interpretował, uczestnictwo w polis to coś innego, niż uczestnictwo w nowoczesnym społeczeństwie, zwłaszcza totalitarnym czy post-totalitarnym, a taki jest PRL za rządów Gomułki. Co do politycznego rozprawiczenia Jacka: w jego wieku zdarzają się takowe, gdy władza wchodzi z butami w prywatne życie ludzi – tak jest też teraz, po wyroku w sprawie aborcji, tak było w 1968 r. w Nanterre, kiedy nie dano młodym koedukacyjnych akademików.

Skorpiony występują prawie na całym świecie. Na sześciu z siedmiu kontynentów znajduje się ponad 2000 różnych gatunków. A jakie gatunki zamieszkują ludzkie serce?

Prawdopodobnie te najbardziej jadowite. Św. Jan pisał na Patmos o „katuszach zadanych przez skorpiona” jako doświadczeniu najbardziej bolesnym, a nic nie boli tak, jak to, co się dzieje w sferze uczuć.

Po „Zimie” Ali Smith, notabene też wydanej przez W.A.B., w ciągu zaledwie kilku tygodni przeczytałem kolejną książkę, w której odwołania do Szekspira są bardzo wyraźne. Pan akurat czerpie z Makbeta. Nie będę spoilował, wskazując reminiscencje, ale zapytać muszę. Gdzie znaleźć współczesną Lady Makbet? Domyślam się, że wciąż ma się dobrze.

Z tą Lady Makbet jest ciekawa sprawa, bo może wreszcie należałoby przestać na nią patrzeć przez pryzmat płci…? Z jednej strony ktoś by mógł uznać, że to postać napisana szowinistycznie, Herod baba po prostu, z drugiej Szekspira o szowinizm trudno podejrzewać, patrząc na, dla przykładu, Porcję. Lady Makbet obojga płci mija pan codziennie na ulicy. Nina oczywiście może budzić skojarzenia z Lady, ponieważ jest kobietą, ale to tylko dlatego, że ta powieść rozgrywa się w środowisku bardzo młodych ludzi, a w młodości kobiety są z reguły o wiele dojrzalsze od mężczyzn.

Co Szekspir głosem swoich sztuk miałby jeszcze, według pana, do powiedzenia o dzisiejszych czasach?

Allan Bloom stwierdził kiedyś, że Szekspir wiedział wszystko, a ja się pod tym stwierdzeniem podpisuję, mimo narastającej od pewnego czasu niechęci do samego Blooma. Miałby więc do powiedzenia wszystko, tak samo jak o czasach swoich, wieku XIX i XXIII i XXV.

Nie tylko do Szekspira zdają się prowadzić tytułowe pajęczaki. Intuicja nie daje mi spokoju, przypominając o „Człowieku wśród skorpionów” Czesława Miłosza, wiodąc tym samym do Stanisława Brzozowskiego i jego krytycznego stosunku do polskiej kultury. Czy duchy autora Legendy Młodej Polski i jego późniejszego piewcy unoszą się nad najnowszą powieścią Wojciecha Engelkinga? Czy raczej niepotrzebnie zapędzam się w tropieniu intertekstualności, posądzając pana o stawianie charakterystycznego dla nich pytania pt. być Polakiem czy być człowiekiem?

Całkiem potrzebnie, biorąc pod uwagę, co się finalnie dzieje z Jackiem. Z drugiej strony, u Brzozowskiego jest to ciężki dylemat, a u Jacka rzecz idzie całkiem gładko. Jeśli o mnie chodzi, to z jednej strony też długi czas wydawało mi się, że bycie Polakiem mnie nie zajmuje i traktuję raczej obojętnie to, jakim paszportem się legitymuję. Z drugiej – dotyka mnie to, co się dzieje w Polsce i często traktuję to osobiście, co bywa, patrząc z zewnątrz, absurdalne: ostatnio podczas wymiany maili z kolegą z Peru zacząłem mu, niepytany, tłumaczyć październikowy wyrok Trybunału Konstytucyjnego, czując się w dziwnym obowiązku wyjaśnić, co z Polską zrobił.

Wojciech Engelking

„Serce pełne skorpionów” dostarcza, na pozór nieznacznie, zmodyfikowanej wersji historii Polski po 1960 roku. Gdyby dopisać do niej ciąg dalszy, to w jakim kraju dzisiaj moglibyśmy żyć?

Dałem na to trochę odpowiedzi w ostatnim rozdziale, celowo niewiele. Gdyby iść przykładami innych narodów, to jest kraj, który pozostawał w tamtym czasie totalitarny, ale dokonano w nim niewielkiej korekty – czyli Hiszpania generała Franco, która bodaj po roku 1962 za sprawą reform Iribarny, ministra turystyki, otworzyła się na podróżników. Oni mogli dyktatur nie cierpieć, ale jednocześnie chcieli przyjechać na wino, plażę i paellę, więc trzeba było nadać ustrojowi ludzką twarz. Wracając do Polski, podejrzewam, że żylibyśmy w odrobinę lepszym kraju, niż żyjemy, ale nie tak znowu szczególnie lepszym.

Bardzo subtelnie obchodzi się pan w swojej książce z tematem kościoła. Wiemy, że on jest, choć z oddali widzimy jedynie wieże kościelne. Czy w Polsce są widoki, choćby i odległe, na rozdział kościoła od państwa? Jaki cud musiałby się stać?

Czy subtelnie – nie wiem. Ojciec głównego bohatera pracuje w końcu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, wcześniej Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, w departamencie zajmującym się sprawami kościelnymi i w latach 50. uczestniczył w kilku istotnych z punktu widzenia historii antykościelnych akcjach. Jeśli chodzi o widoki – polski kościół jako instytucja AD 2021 wywołuje we mnie głęboki wstręt i mam nadzieję, że za sprawą najmłodszego, laicyzującego się pokolenia ten rozdział nastąpi prędzej niż później. „Serce…” napisałem zanim wydarzyła się jesień zeszłego roku, ale dzisiaj bym go raczej nie napisał w inny sposób.

W tym samym momencie, w którym ja po raz pierwszy zobaczyłem Ninę Andriejewną Wachsztum, mój ojciec był już w połowie sprawozdania, które w czwartkowe przedpołudnia składał Władysławowi Wisze, ministrowi spraw wewnętrznych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jak co tydzień tata spotkał się z Wichą w jego gabinecie w siedzibie ministerstwa przy ulicy Rakowieckiej i jak co tydzień nie mógł uwierzyć, jak wielki siedzi przed nim idiota.

– Wojciech Engelking „Serce pełne skorpionów”

„Serce pełne skorpionów” otagowane jest jako „powieść”. Z jakiego powodu (poza oczywistym, że jest to powieść)?

Lubię anglosaski zwyczaj zaznaczania na okładce i stronach tytułowych, z jakim gatunkiem czytelnik ma do czynienia – jest w nim pewna elegancja, acz nie wiem, na czym polega. Poza tym przychodzi mi na myśl ładny fragment z Johnsona „Słownika języka angielskiego z XVIII w.”, który powieść definiuje jako „małą historię, na ogół o miłości”, a tym właśnie „Serce…” jest.

„Tym właśnie się zajmuję: zmyślaniem historii z niespożytą pasją”. Czy to samo mógłby powiedzieć o sobie Wojciech Engelking? Zmyślanie sprawia panu więcej trudu czy przyjemności?

Konstruowanie powieści, czyli tworzenie jakiegoś proto-zmyślenia, to coś, co rzeczywiście lubię, mam w komputerze przynajmniej kilka zmyślonych historii zaplanowanych na skalę powieściową. Z drugiej strony, zmyślenie najbardziej pierwotnie rozumiane, czyli jako bujda, nie istnieje bez kogoś, kogo by można na nie nabrać, nim oczarować, przygwoździć, więc z samego jego wysnucia niewiele przychodzi.

Jak zmyślanie krystalizowało się w przypadku „Serca pełnego skorpionów”? W jakich okolicznościach przyszedł główny bohater albo jak go pan wywołał?

Bardzo dobre pytanie, bo moment, w którym pomysł zjawia się w głowie, jest dla mnie samego mniej lub bardziej niejasny: oczywiście nie bierze się z niczego, ale dlaczego akurat takie, a nie inne elementy się na niego składają? Już po oddaniu książki do druku próbowałem sobie to na własny użytek zrekonstruować i wyszło mi, że bardzo pierwotny zamysł Serca… wziął się z mojego zainteresowania pewną sprawą z 1958 r., czyli porwaniem Bohdana Piaseckiego. Oczywiście w samej powieści nie ma o nim ani słowa, ale struktura tych historii jest podobna: idzie o wpływanie na rodziców-polityków poprzez uderzenie w dzieci. Po drugie, zawsze chciałem napisać powieść o pierwszej miłości, bo zdaje mi się ona jednym z ważniejszych wydarzeń w życiu człowieka. Po trzecie – chyba każdy się kiedyś zastanawiał, co by się w przeszłości musiało zdarzyć, by rzeczywistość wokół nas wyglądała inaczej, niż wygląda. „Serce…” jest wypadkową tych trzech kwestii.

Po „Człowieku znikąd” znów udał się pan w czasy odległego PRL-u. Czym kusi Wojciecha Engelkinga, jako pisarza, tamten świat?

Tym, że jest nieopowiedziany. Poza historiami o życiu kulturalnym, które się w ostatnich latach zrobiły modne jako ruchome obrazki, że tu Osiecka, tam Polański, a tam jeszcze przemyka Leopold Tyrmand i z pewnością ma kolorowe skarpety, właściwie nie bardzo PRL, zwłaszcza wczesny, funkcjonuje w polskiej wyobraźni. Tymczasem przecież bez niego nie ma współczesnej Polski, która, jak mi się zdaje, wynika po pierwsze z prześnionej rewolucji połowy lat 40. i 50., po drugie z exodusu roku 1968, i to nie tylko exodusu Baumana i Kołakowskiego, ale sąsiadów, sklepikarzy, sprzedawców, maszynistów, bileterów i kogo tam jeszcze obojga płci.

Powieść o PRL-u, miłości i polityce. Klasyczna, porządna i wciągająca. Przygody „patointeligencji” z dobrego warszawskiego liceum, z początku lat 60-tych Engelking snuje ze swadą i wielkim zamiłowaniem do detalu. „Serce pełne skorpionów” czyta się świetnie.
– Jakub Żulczyk

Materiał powstał we współpracy z wydawnictwem W.A.B.

Książka „Serce pełne skorpionów” jest już dostępna w sprzedaży.


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Grzegorz 04.03.2021 09:46
Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post