Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Parę ładnych miesięcy temu przeczytałam pewną książkę, po czym napisałam jej bardzo negatywną recenzję. Z resztą, to mało powiedziane. Ja po niej zjechałam, i to bezlitośnie.
Tą książką był „Cień i kość” autorstwa, a jakże, Leigh Bardugo.

Pewnie teraz część z Was się zastanawia, co właściwie w takim razie skłoniło mnie do jakiegokolwiek powrotu do twórczości tej pani?

Cóż, muszę przyznać, że zachęciły mnie bardzo pozytywne recenzje „Szóstki Wron”. Nawet Klaudia z kanału „Odczytaj”, która zalicza się do tych nielicznych booktuberek, które naprawdę lubię i szanuję, przyznała, że „Szóstka…” bije Trylogię Grisza na głowę, i to wielokrotnie.
I to skłoniło mnie do myślenia. Bo jakim cudem Leigh Bardugo, której styl w jej pierwszym cyklu przypomina wypociny nieogarniętej trzynastoletniej małolaty z Wattpada, zdołała wyprodukować coś, co spodobało się nawet jej zagorzałym przeciwnikom?
Do tej kwestii jeszcze za jakiś czas wrócę, a teraz pozwolicie, że przybliżę Wam fabułę tej książki.

Ketterdam, stolica wyspiarskiego Kerchu, jest w większości podzielony na tereny zajmowane przez poszczególne, rywalizujące ze sobą gangi.
Jednym z nich jest Klub Wron, w którym prym wiedzie Kaz Brekker, z powodu swojego okrucieństwa nazywany przez mieszkańców miasta Brudnorękim. Pewnego dnia młody złodziej otrzymuje zadanie, zdawać by się mogło, niemożliwe – ma się włamać do Lodowego Dworu, jednej z najpilniej strzeżonych twierdz swojego świata i wydostać stamtąd cennego zakładnika. Do pomocy w wykonaniu zlecenia Kaz wybiera pięcioro podobnych sobie wyrzutków, którzy dla pieniędzy są w stanie zrobić niemalże wszystko.
A są nimi:
- Inej Ghafa, osobista pomagierka Kaza, zabójczyni oraz zbieraczka sekretów, zwana powszechnie Zjawą,
- Nina Zenik, grisza zbiegła z Ravki, ciałobójczyni mogąca zaledwie jednym ruchem zabić człowieka od wewnątrz,
- Jesper Fahey, pochodzący z Nowoziemia specjalista od broni palnej, wybuchów oraz kart,
- Matthias Helvar, Fjerdanin, dawniej drüskelle parający się polowaniem na griszów, dziś skazany przez fałszywe zeznania głoszące, że handlował niewolnikami,
- oraz Wylan Van Eck, syn bogatego ketterdamskiego kupca, który, choć odrzucony przez wymagającego rodzica, ma stanowić gwarancję uczciwości Brekkera.
Razem, pomimo licznych różnic między nimi, będą musieli współpracować w dążeniu do wspólnego celu, jakim jest szybkie wzbogacenie się…

Swoją ocenę zacznę od tego, o czym wspominałam na początku, czyli porównania tej książki do Trylogii Grisza. A muszę przyznać, że w porównaniu z tym, co autorka serwuje swoim czytelnikom w swoim pierwszym cyklu, „Szóstka…” robi naprawdę ogromne wrażenie.

Po pierwsze, kreacja bohaterów. Każdy z tytułowej szóstki ma wyraźnie nakreślony charakter, cele oraz bardzo bolesną przeszłość, która znacznie przyspieszyła u nich proces dojrzewania.
To coś zupełnie innego niż historia Aliny Starkov, w której to, z samą główną bohaterką na czele, proces kreowania postaci przypomina swoistą taśmę produkcyjną – dajemy osobnikowi kilka podstawowych cech wyglądu i charakteru, a potem mówimy „do widzenia”, bez żadnego zagłębiania się w psychikę danego bohatera czy bohaterki.

Po drugie, przedstawienie świata. W „Griszy” nieustannie odnosiłam wrażenie, że świat Ravki, Kerchu czy Fjerdy jest nudny, przewidywalny, że wszystko jest w nim sztuczne i mało realistyczne. Jeżeli w pierwszym cyklu Leigh Bardugo również Was to denerwowało, to mogę Was z ręką na sercu pocieszyć, że tutaj tego nie uraczycie.
Nie dość, że widać ogrom pracy wykonany przy jego tworzeniu, w tym również bardzo dobrze wykorzystany research, to jeszcze czytelnik zagłębia się w niego z przyjemnością, pragnąc odkryć wszystkie jego najmroczniejsze zakamarki. Czytając, odnosiłam czasem wrażenie, że znalazłam się w jakiejś mroczniejszej, fantastycznej wersji dawnego Amsterdamu, w którym pomieszano ze sobą elementy z XVII, XVIII i XIX wieku.

Po trzecie, język, jakim posługuje się autorka jest lekki, wyrobiony, przez co przez tekst po prostu się płynie… czegóż chcieć więcej w młodzieżówce?

Okej, trochę tu wzniosłam ochów i achów na cześć tej powieści, jednak nie byłabym sobą, gdybym nie wytknęła jej chociaż kilku drobnych wad. Co prawda, w ich temacie nie mam do powiedzenia zbyt wiele nowego.

Z pewnością muszę się zgodzić ze zdecydowaną większością recenzji tej książki, że jej zdaje się największą wadą (z tych, które udało mi się dostrzec, oczywiście) jest wiek bohaterów. Zbyt młodzi oni chyba na te doświadczenia, jakie mają.
Oczywiście, rozumiem, że jest to historia z założenia skierowana do młodzieży, a ci zawsze potrzebują kogoś, z kim można się utożsamiać, ale serio – gdyby w tej książce nie było podanego wieku bohaterów, to nigdy przenigdy nie powiedziałabym, że w rzeczywistości mają oni… około 16-17 lat. Na przykład Kaz – na swoją reputację bezwzględnego przywódcy złodziei pracował nad wyraz krótko, podobnie jest zresztą z jego ogromnym sukcesem finansowym. Czy dla uzyskania większego realizmu nie lepiej by było dodać mu odrobiny lat i uczynić go dwudziestopięcio-, a może i nawet dwudziestosiedmiolatkiem?
Mogłabym tak wymieniać każdego z bohaterów i mówić dlaczego takiej Inej dałabym co najmniej dziewiętnaście lat, a takiemu Matthiasowi – dwadzieścia trzy lub cztery, ale nie wydaje mi się to zbyt potrzebne, zwłaszcza, że po drodze mogłabym coś przez przypadek zaspoilerować.

Zamiast tego, przejdźmy do następnego punktu.

Drugą wadą, choć znacznie mniejszą, jest fakt, że akcja, która od początku pędzi w zawrotnym tempie, w pewnym momencie zwalnia i na chwilę robi się, delikatnie rzecz ujmując, nudno.
Na szczęście dla czytelnika, ów „okres nudy” nie trwa zbyt długo, i o ile ktoś nie porzuci lektury na tym etapie i wykaże się odrobiną cierpliwości, to nie będzie rozczarowany.

Zapewne inny czytelnik (recenzent?) wytknąłby tej historii znacznie więcej wad i błędów, jednak ja nie chcę ich dalej poszukiwać, że ilekolwiek by ich nie było, to i tak zalety przeważają nad wadami.

I w sumie tutaj mogłabym już tylko zakończyć tę recenzję szczerze polecając lekturę tej książki, jednak pozostała mi jeszcze jedna, bardzo ważna kwestia, którą chciałabym w niej koniecznie poruszyć.

Gdyby ktoś dał mi do przeczytania sam tekst „Szóstki Wron” nie podając mi nazwiska autora i gdyby akcja nie działa się w świecie griszów, to nigdy bym nie powiedziała, że autorką tej powieści jest Leigh Bardugo.
Czy w takim razie należałoby bardzo pogratulować tej pani postępów i życzyć jej dalszych sukcesów? Może tak. Albo i nie…

Jak się domyślacie, nie mogłam, jak każdy książkowy pseudodetektyw, przejść obojętnie obok tak diametralnej zmiany stylu u autorki, której poprzednie „dzieła” uważam za doskonały przykład grafomaństwa. Dlatego też, z czystej ciekawości, postanowiłam sprawdzić, jak wiele czasu upłynęło od premiery ostatniego tomu Trylogii Grisza (nawet przez niektórych fanów uważanego na najgorszą część cyklu) do premiery „Szóstki Wron” .

Wynik przerósł moje oczekiwania. Niestety, w tym negatywnym znaczeniu.

Oryginalna data premiery „Ruiny i rewolty” to 17 czerwca 2014 roku, „Szóstki Wron” – 29 września 2015 roku. To daje nam w przybliżeniu rok i trzy miesiące.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, ile czasu zajmuje edycja i korekta (a przy takiej liczbie stron z pewnością było nad czym pracować), opracowanie szaty graficznej, decyzja odnośnie marketingu i promocji, wysokości nakładu oraz inne tego typu formalności, to wyjdzie nam coś około roku.
Więc na napisanie książki zostają te trzy miesiące (plus parę dni). Może i doświadczony, bardzo wyrobiony pisarz byłby w stanie napisać taką powieść w tak krótkim czasie, ale umówmy się – osoba, która w poprzedniej swojej pracy wykazała się tak dużą niedojrzałością i brakiem kwalifikacji literackich? „Szóstka Wron” reprezentuje poziom i styl, do których sama dążę, a piszę na znacznie wyższym poziomie niż autorka Trylogii Grisza. Pisanie to nieustanna nauka i bardzo długi proces, który z prawdziwą radością obserwujemy u wielu autorów, ciesząc ich rozwojem, ale tutaj to proces tak niebywale szybki, że aż…. zwyczajnie niemożliwy. Trudno mi bowiem uwierzyć, że można zdobyć takie umiejętności, doświadczenie i literackie wyczucie, zaczynając z tego poziomu, od jakiego zaczynała autorka Trylogii Grisza, w tak krótkim czasie.

Czy w takim razie autorem „Szóstki Wron” wcale nie jest Leigh Bardugo, a jedynie anonimowy ghostwriter?

Może i ktoś z Was uzna to twierdzenie za przesadę z mojej strony, ale przyznajcie – wygląda to co najmniej zastanawiająco.
Na moją opinię w tej kwestii z pewnością wpływ miał fakt, że „Szóstkę…” zaczęłam czytać w drodze powrotnej z obozu literackiego, na którym to, oprócz pisania w ilościach ogromnych, mieliśmy również zajęcia praktyczne. Na jednych z nich nasza nauczycielka wyjaśniła nam, kim są ghostwriterzy, czyli osoby, które za wynagrodzeniem piszą, korygują lub redagują różne teksty. Rozmawialiśmy o tym głównie pod kątem pisania na czyjeś zlecenie, najczęściej osoby która później opatrzy pracę swoim nazwiskiem. W osłupienie wprawiła mnie informacja, że zjawisko to jest powszechne i często wydawnictwa (szczególnie zagraniczne) publikują różne formy literackie pod znanym już nazwiskiem, wiedząc, że „to się sprzeda”, zamiast podejmować ryzyko i liczyć straty wtedy kiedy prace jeszcze nieznanych autorów smętnie zbierają kurz na półkach księgarskich. Często dla młodego pisarza, to jedyna forma upublicznienia jego dzieła. Oczywiście, są wśród ghostwriterów również i takie osoby, które w pełni świadomie pracują jako „pisarz do wynajęcia”. Wydaje mi się, że jeżeli „Szóstka…” rzeczywiście wyszła spod pióra ghostwritera, to raczej mógł być to ktoś właśnie taki.

Nie upieram się przy moim zdaniu, ale proszę Was – miejcie to na uwadze, jeśli zechcecie przeczytać tę książkę. Gorąco Was do tego zachęcam, ponieważ sądzę, że, pomimo swoich wad, „Szóstka Wron” to warta polecenia młodzieżówka, zwłaszcza na teraz, kiedy mamy ostatnie dni lata.

Parę ładnych miesięcy temu przeczytałam pewną książkę, po czym napisałam jej bardzo negatywną recenzję. Z resztą, to mało powiedziane. Ja po niej zjechałam, i to bezlitośnie.
Tą książką był „Cień i kość” autorstwa, a jakże, Leigh Bardugo.

Pewnie teraz część z Was się zastanawia, co właściwie w takim razie skłoniło mnie do jakiegokolwiek powrotu do twórczości tej pani?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Odkąd w zeszłym roku wydano w naszym zacnym kraju „Szóstkę wron”, nazwisko amerykańskiej pisarki Leigh Bardugo nie dawało mi spokoju. Co chwila gdzieś słyszałam (tudzież czytałam): „Leigh Bardugo to, Leigh Bardugo tamto”. 
I o ile o już wspomnianej „Szóstce…” nasłuchałam się wiele dobrego, o tyle wiele złego słyszałam o pierwszym cyklu tej autorki – Trylogii Grisza. Jednak gdy dowiedziałam się, czym pisarka inspirowała się pisząc tę trylogię, postanowiłam, że nie spocznę, dopóki nie przeczytam chociaż pierwszego tomu. Tak oto, pomimo tych wszystkich niepochlebnych opinii, postanowiłam zapoznać się z powieścią „Cień i kość”.

Akcja książki rozgrywa się w Ravce, państwie wzorowanym na carskiej Rosji. Kraj od ponad stu lat jest przecięty przez pełną magicznych, niebezpiecznych stworzeń Fałdę, która z roku na rok rozrasta się, pożerając wszystko wokół. Aby handlować z sąsiadami, władca zdecydował wysyłać przez Fałdę tzw. Pierwszą Armię, złożoną głównie z sierot. Jedną z nich jest asystentka kartografa i zarazem nasza główna bohaterka, Alina Starkov. W dniu przeprawy przez Niemorze dziewczyna uwalnia w sobie moc, która odpędza atakujące statek Wilkry. Wydarzenie to wywraca jej życie do góry nogami. Ze swojego oddziału trafia do stolicy, Os Alty. Tam rozpoczyna się szkolenie Aliny na jedną z magów i członków krajowej elity zarazem – Griszów – pod okiem ich przywódcy, samego Darklinga…

Okej, tyle z fabuły póki co musi Wam wystarczyć.

Po lekturze mogę jednoznacznie stwierdzić, że choć autorka wyraźnie dokonała jakiegoś research’u zanim wzięła się do pracy, to jednak był on bardzo powierzchowny.
Będąc ciekawa, w jaki sposób pisarka stworzyła język ravczański, natknęłam się na informację, że nie poszła ona na kurs języka rosyjskiego, a zamiast tego posługiwała się drobnymi tłumaczeniami od poznanej przez Facebooka Mongołki. I choć autorka zastrzega się, że ravczański nie stanowi kalki języka rosyjskiego (z niewielkimi naleciałościami z mongolskiego), to pewne rzeczy najzwyczajniej w świecie nie dawały mi spokoju. Czasami wręcz wyprowadzały mnie z równowagi, bo odnosiłam wrażenie, że Leigh Bardugo po prostu nie chciało się poczytać na temat chociaż samych podstaw rosyjskiej gramatyki, tylko bezmyślnie wpisywała do tekstu to, co przetłumaczyła jej internetowa znajoma.

Już od pierwszych stron denerwował mnie fakt, że Alina nazywa się Starkov. Dlaczego? Ano dlatego, że, gwoli ścisłości, powinna się nazywać Starkova. 

Może teraz fani tej książki by się do mnie przyczepili, że to przecież Ravka, a nie Rosja… 

Do nich mam takie oto pytanie: czy wyobrażacie sobie, że bohaterka żyjąca w świecie inspirowanym Polską nazywa się np. Kowalski, Malinowski albo, dajmy na to, Potocki? Żeby było mało, autor bądź autorka uważa, wręcz upiera się, że to nic takiego, ba, że to w pełni poprawny sposób nadawania nazwiska. Dlaczego? Ponieważ on/ona wymyślił specjalny język, w którym to jest poprawne. 

No, i niby ma rację. 

Ale, przyznajcie się, czulibyście jakiś tam niesmak, prawda?

Żeby było zabawniej, przez zupełny przypadek natknęłam się w Internecie na spoiler dotyczący pewnego męskiego bohatera, którego nazwisko brzmi… Morozova. Jak się pewnie spodziewacie, powinien on się nazywać Morozov, ale o tym kiedy indziej (o ile w ogóle przeczytam kolejne tomy trylogii).

Albo że jeszcze inny bohater ma na imię Botkin - tutaj o mały włos nie wybuchłam śmiechem. Ten bohater nie jest Ravczaninem, pochodzi z Szu Hanu, który, jak mniemam, jest inspirowany Chinami, więc zupełnie nie rozumiem, czemu ma on rosyjskie (chyba powinnam była napisać: ravczańskie) imię… które w właściwie brzmi jakby nie było imieniem, ale nazwiskiem.

Drugim błędem, który bardzo rzucił mi się w oczy, było zamienne używanie przez Darklinga słów „car/caryca” oraz „król/królowa” w odniesieniu do władców Ravki. Już z lekcji historii niemal każde dziecko wie (a przynajmniej powinno wiedzieć), że car to wschodniosłowiański odpowiednik cesarza tudzież imperatora, a król w europejskiej hierarchii władzy stoi od niego niżej. Gdzie tu logika?

Trzecie potknięcie pisarki może przez co niektórych zostać uznane za kontrowersyjne. Tutaj argument, że „autor ma prawo wykreować świat taki, jak mu się żywnie podoba” może mieć większą rację bytu. 

Jednak ja po dłuższym czasie doszłam do wniosku, że warto o tym wspomnieć. 

A mianowicie, ulubionym napojem alkoholowym Ravczan, którym upijają się na umór, jest kvas. W rzeczywistości kvas (właściwie po polsku to powinno być: kwas) to napój bezalkoholowy lub ewentualnie zawierający tegoż alkoholu niewielkie ilości. Pije się go latem, dla ochłody, głównie w Rosji, na Białorusi i Ukrainie. 

Z jednej strony mam tutaj uraz do Leigh Bardugo, bo jej czytelnicy mogą sobie przyswajać w ten sposób nieprawdziwe informacje. Jednak z drugiej strony trochę rozumiem, czemu w miejscu kvasu nie pojawiła się tak dobrze nam znana wódka (lub „vodka”, jak pewnie napisałaby autorka) – spodziewam się, że autorka nie chciała w ten sposób zachęcać lub przynajmniej zostać posądzona o zachęcanie młodzieży do picia tego alkoholu. Więc jakiś mały plusik jej się należy.

Jeśli jakoś miałabym podsumować mój ogląd na cały świat Griszów, to powiem, że bardzo, ale to bardzo widać, że został on stworzony przez Amerykankę, która na dodatek nie wykonała żadnego znaczącego wysiłku aby zrozumieć kulturę Wschodu.

No, niby to nie jest Rosja, ale przydałoby się tu nieco więcej tej rosyjskości wepchnąć. Zamiast oddania tej charakterystycznej, wschodniej mentalności, ze wszystkimi jej odmiennościami od świata zachodniego, mamy tutaj (pseudo)amerykańskich bohaterów z rosyjsko brzmiącymi imionami i nazwiskami. Do tego dochodzi kilka słów kluczy typu „cerkiew” (choć to już pochodzi z polskiego tłumaczenia, bo w oryginale było „church”), „ikona” (ale „pop” jako określenie kapłana prawosławnego już tu nie występuje – tłumaczka z niewiadomych przyczyn przetłumaczyła słowo „priest” na „ksiądz”), „samowar”, „car”, „da”, „niet”… i proszę, Rosja… tfu, Ravka jak malowana.


Jak już wcześniej pisałam, widać, że autorka co nieco poczytała, ale taką wiedzę, jak ona to ma się po przeczytaniu zaledwie kilku, może dwóch-trzech, opracowań. 

Cóż, panno Bardugo, jeśli pani chce napisać coś wiarygodnego i bliskiego oryginałowi, trzeba poczytać trochę więcej, przede wszystkim pogadać z samymi Rosjanami, pójść na kurs podstaw języka rosyjskiego, porozmawiać ze specjalistami od rosyjskiej historii, a może i samą Rosję odwiedzić… 
(W zupełności zdaję sobie sprawę z tego, że autorka na 100% tego nie przeczyta, ale wolę przynajmniej się poczuć tak, jakbym sprzedała jej dobrą radę. Dobrą radę od panny Zofii ;D)

I co? Myśleliście, że już skończyłam? To się przeliczyliście!

Kolejnym elementem składającym się na całokształt „Cienia i kości”, a który koniecznie chciałabym omówić, są jej bohaterowie.

Na pierwszy ogień idzie nasza bohaterka i Przyzywaczka Słońca, Alina Starkov. 
Serio, na początku sądziłam, że dziewczyna nawet nie jest głupia, że jej postać ma jakiś potencjał, dystans do siebie i innych, nie myśli o sobie jako o idealnej w każdym calu… dopóki nie ujawnił się jej talent. Od tamtej pory u około siedemnastoletniej Aliny zaczynają się objawiać nie do końca przeze mnie pojęte pokłady naiwności i dziecinności. Przez parę stron jeszcze próbowałam sobie to tłumaczyć jej wychowaniem w sierocińcu, niskim wykształceniem oraz przeżytym szokiem w związku z uwolnieniem się mocy. Jednak im dalej w las, tym było gorzej. Chyba nie zliczę, ile razy pacnęłam się w czoło, bo Alina powiedziała lub zrobiła coś, czego nawet dwunastoletnia ja nie ważyłaby się powiedzieć lub zrobić.

Cóż by Wam jeszcze na jej temat rzec? 
Poza swoim infantylizmem, Alina posiada cechy typowe dla innych bohaterek książek z gatunku Young Adult: jest niepewna siebie, uważa o sobie, że jest brzydka, na przystojnego faceta reaguje nagłym przyspieszeniem rytmu serca i wręcz obowiązkowym rumieńcem… jej psychika jest równie płaska, co podłoga w moim pokoju. 
Więcej chyba nie trzeba już tłumaczyć.

Na drugi ogień idzie Darkling, wszechpotężny lider Griszów, mający z pewnością grubo ponad sto lat. Na podstawie jego powiązań z rodziną carską/królewską (niepotrzebne wykreśl) doszłam do wniosku, że jego historycznym pierwowzorem był nikt inny jak sam… Grigorij Rasputin. 

Hm… Pewnie się teraz zastanawiacie, czy autorka wiernie opisała jego historię, oddała charyzmę jego osobowości?
 Cóż, właściwie, poza bardzo luźną inspiracją, naszego Griszy (no, bo wiecie, Grisza to zdrobnienie od Grigorija!) jest bardzo mało w… liderze Griszów.

Bo Darkling pełni w tej historii rolę tak dobrze nam wszystkim znanego Mrocznego Przystojniaka. 
Jest przede wszystkim „bardzo tajemniczy” (no bo przecież nie bardzo tajemniczy!). Przykład: mało mówi o sobie - znaczy, mówi Alinie, że nie będzie o sobie mówił, ale linijkę później już jej mówi. Jeszcze raz pytam: gdzie tu logika i styl, proszę państwa?

Ponadto, jest niezwykle przystojny, tak przystojny, że wszystkie griszaickie i nie-griszaickie dziewczęta na jego widok po prostu miękną… no, dobra, przyznaję się, nie wszystkie. Ale ogromna liczba z pewnością. 
Osobiście, dla mnie jedynym plusem związanym z jego postacią był twist fabularny na końcu, choć muszę przyznać, że nie był on tak znowu oryginalny i niespodziewany… po prostu działo się coś w miarę ciekawego i tyle.

Okej, mam nadzieję, że to już wszystko, co mnie denerwowało w tej historii. 
Czas na jakieś – co prawda nieliczne, ale zawsze – plusy.

Mieliśmy już naszą niewiastę-heroinę, Mrocznego Przystojniaka… czas na przyjaciela naszej bohaterki. A jest nim tutaj Malien Orecev, w zdrobnieniu Mal, przyjaźniący się z Aliną od dzieciństwa. Właściwie, to niewiele on się różni od innych postaci występujących w tej książce. Jego także definiuje głównie jedna rzecz, w tym przypadku przyjaźń z Aliną oraz, po czasie, miłość do niej. Jedyną rzeczą, jaka go różni od typowego chłopca z friendzone jest fakt, że kocha się w Alinie z wzajemnością. Z minimalną, ale zawsze z wzajemnością.

Poza tym, Mal, pomimo przewidywalności swojej postaci, jakoś mniej mnie denerwował od naszej heroiny i Mrocznego Przystojniaka. 
Czy istnieją jeszcze jakieś inne zalety tej postaci? Hm, nie przypominam sobie żadnych.

Hm, wcześniej już wspominałam, że Alina szkoliła się w Os Alcie pod okiem samego Darklinga. 
Tylko, że kto w końcu zajmował się jej nauczaniem? Otóż, byli to Botkin, opisany przy okazji językowych nieścisłości nieco powyżej, oraz Baghra. To na niej właśnie chciałabym się na chwilę skupić. 

Otóż, drodzy czytelnicy, Baghra jako jedna z nielicznych postaci w tej książce zdobyła moje skamieniałe, zimne jak Wieczna Zmarzlina przy granicy Fjedrą, serce. Stało się tak głównie dzięki jej mitologicznemu pierwowzorowi, czyli Babie Jadze. Baghra, dokładnie jak Baba Jaga, mieszka w chatce na odludziu, uczy dzieci - w tym przypadku griszaickie - oraz włada prastarą, niezwykle potężną magią. Co więcej, jej rola w powieści nie sprowadza się tylko i wyłącznie do bycia tą nauczycielką, jest kimś więcej.
 Żałuję tylko, że tak mało było jej w tej książce, bo jej postać miała tak ogromny potencjał, który nawet w połowie nie został wykorzystany.

Trzecim pozytywnym elementem w tej książce jest fakt, że czyta się ją bardzo szybko. Po części wynika to z – wbrew pozorom – nieskomplikowanej fabuły, po części z bardzo prostego języka autorki. Poza tym, narracja w tej książce jest pierwszoosobowa, a narratorem jest Alina we własnej osobie, a jak już wiecie – nie znoszę Aliny, więc im szybciej przestałam wczytywać się w jej biadolenie i suche opisy, tym lepiej.

I teraz pewnie większość z Was się zastanawia, jak zamierzam podsumować tę książkę?

Ostatnim gniotkiem udającym młodzieżówkę, który recenzowałam był „Gniew i świt” autorstwa Renée Ahdieh. Wtedy napisałam, że tamtą książkę można czytać tylko, kiedy jest się bardzo zmęczonym i nie ma się ochoty czytać żadnych bardziej skomplikowanych rzeczy. 
W przypadku „Cienia i kości” należałoby dodać, żebyście nie czytali tej książki, jeśli chcecie przy przyjemnej lekturze uzupełnić swoją wiedzę o carskiej Rosji. Po pierwsze, lektura ta zdecydowanie nie była dla mnie zbyt przyjemna i śmiem wątpić, czy będzie również dla Was. Po drugie, od tego mamy znacznie ciekawsze książki, zarówno te fabularne, jak i naukowe. 
Ale jeśli nadal chcecie się naprawdę przekonać, jak to wygląda, to droga wolna. Mnie też ostrzegali, i teraz się wyżalam tym wszystkim ludziom. Do mnie jednak nie przychodźcie ze łzami w oczach.

Odkąd w zeszłym roku wydano w naszym zacnym kraju „Szóstkę wron”, nazwisko amerykańskiej pisarki Leigh Bardugo nie dawało mi spokoju. Co chwila gdzieś słyszałam (tudzież czytałam): „Leigh Bardugo to, Leigh Bardugo tamto”. 
I o ile o już wspomnianej „Szóstce…” nasłuchałam się wiele dobrego, o tyle wiele złego słyszałam o pierwszym cyklu tej autorki – Trylogii Grisza. Jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ostatnio popularność wśród powieści fantastyczno-młodzieżowych popularność zyskują sobie tzw. retellingi (z j.ang. retell – opowiedzieć na nowo). Nie jest mi do końca wiadome, kto rozpoczął tę modę – czy to Sarah J. Maas ze swoim „Dworem cierni i róż” czy może ktoś inny, o kim jeszcze nie słyszałam. Tak czy owak, postanowiłam, że czas wreszcie dowiedzieć się, co w trawie literackiej piszczy i przeczytać jakiś retelling, ot z czystej ciekawości.
Długo nie dane mi było szukać, gdyż z pomocą zaraz przyszedł mi YouTube (a dokładniej to jego pewna sfera zwana BookTube’em) z Cat z kanału „Cat Vloguje” na czele. To właśnie z jej filmiku dowiedziałam się o istnieniu powieści „Gniew i świt” autorstwa amerykańskiej pisarki Renée Ahdieh.

Opowiada ona historię, którą zapewne każdy z nas zna od lat.

W krainie inspirowanej średniowiecznym Bliskim Wschodem od kilku lat sprawuje despotyczne rządy młody kalif, Chalid. Władca co noc bierze sobie nową małżonkę, by o świcie pozbawić ją życia za pomocą jedwabnego sznura.
Szesnastoletnia Szahrzad Al-Chajzuran jako pierwsza w historii zgłasza się, by zostać żoną kalifa. Jej celem jest zemsta na władcy za zabicie jej najlepszej przyjaciółki, Sziwy, i wyzwolenie Chorasanu raz na zawsze spod rządów tyrana.
Noc w noc, Szahrzad jest zmuszona opowiadać kalifowi coraz nowsze historie, by wykupić sobie czas na poznanie jego kolejnych cech i słabości… czy dziewczyna podoła zadaniu?

Jak można się od razu domyśleć, mamy tutaj do czynienia z opowiedzianą na nowo historią Szeherezady, legendarnej autorki „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Już sam ten fakt pobudził moją wyobraźnię na długo, zanim zabrałam się do lektury. Bo któż z nas jako dziecko nie słyszał o Alladynie i jego magicznej lampie, o Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach czy o Sindbadzie Żeglarzu?

Rzadko się zdarza, żebym miała jakieś konkretne wyobrażenia co do treści książki, zanim zaczynam ją czytać. A nawet jeśli one są – to nie na tyle znaczące, żebym przeżywała później z tego tytułu wielkie rozczarowanie w rodzaju, że „pisarz napisał inaczej niż ja chciałam, cóż z tego, że to on jest autorem, kiedy to ja chciałam, żeby napisał inaczej”. W odniesieniu do tej książki także nie miałam takich wyobrażeń, chociaż w przypadku retellingu byłoby – sami przyznacie – więcej niż uzasadnione. Tym razem jednak wprost nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć, jak autorka poradziła sobie z zadaniem, oczywiście będąc w głębokim przekonaniu, że dostanę dawkę – przynajmniej jak na młodzieżówkę – świeżej, dobrze napisanej historii ze szczyptą oryginalności.

Muszę z przykrością przyznać, że… przeliczyłam się.
I to chyba po raz pierwszy w mojej karierze czytelniczej.

Skoro już przeszłam w takie pesymistyczne tony, to zacznę może od minusów powieści, których dopatrzyłam się znacznie więcej niż plusów.

Po pierwsze, główna bohaterka - Szahrzad Al-Chajzuran.
Ci, co mnie znają, wiedzą, że sobie cenię silne, zdecydowane bohaterki, dążące do swojego celu bez względu na wszystko. Szazi (bo tak jest ona pieszczotliwie nazywana przez innych bohaterów książki) również wydawała mi się być taką postacią.
Inteligentna. Zdolna do prowadzenia własnej intrygi. Pozbawiona skrupułów.
A przynajmniej taką dziewczyną jest na początku.
Im więcej czytałam, tym bardziej odnosiłam wrażenie, że autorka w pewnym momencie zapomniała, o czym właściwie pisze, a tym samym – kim ma być jej główna bohaterka. Mniej więcej od połowy powieści Szahrzad przestaje dążyć do swojego celu i niemalże, ot tak, po prostu, ulega urokowi – urokliwego, nomen omen - Chalida. Nie chodzi mi tu nawet o sam fakt, że do tego w końcu dochodzi, ale sam sposób w jaki przedstawiła to autorka. To po prostu było zbyt proste, czasami wręcz naiwne. W głowie latało mi chyba z milion wykrzykników. Miałam ochotę potrząsnąć Szazi i wrzasnąć jej prosto w twarz: „Kobieto! Przecież ten facet zamordował twoją najlepszą przyjaciółkę, ogarnij się!”.
Oczywiście, od momentu, kiedy Szahrzad zakochuje się w swoim własnym mężu, w fabule coraz bardziej widoczne stają się schematy typowe dla innych powieści o miłości dla nastolatek. A stąd już tylko krok do kolejnej kalki i oto Chalid okazuje się nie być winnym śmierci swoich poprzednich małżonek. Ten wątek, jak się zapewne spodziewacie, także wydał mi się dość naciągany i zbyt uproszczony.

Przejdźmy do następnego punktu.

Drugim elementem, który niemile mnie zaskoczył, były błędy logiczne. Dopatrzyłam się ich tu całkiem sporo, ale pragnęłabym skupić się na jednym.
Sądziłam, że takie coś nie ma już prawa pojawić się we współczesnej literaturze, nawet tej popularnej, przeznaczonej dla nieco młodszych czytelników.
Lecz i tym razem się przeliczyłam.
Czy kiedykolwiek słyszeliście, żeby niewolnica, i to w dodatku z obcego kraju, pyskowała swojej pani? Żeby traktowała ją z góry? Albo – o zgrozo – nazywała ją: „smarkatą kalifą”? (Nie wymyśliłam tego, takie określenie naprawdę pada w tej książce!)
W ten właśnie sposób do Szahrzad odnosi się Despina – przydzielona jej służka, z pochodzenia Greczynka. To jedna z postaci, którą autorka miała szansę uczynić naprawdę interesującą, ale zamiast tego już na wstępie strzeliła sobie w stopę (autorka, oczywiście a nie bohaterka, ta jest Bogu ducha winna), wyjawiając, że Despina jest w rzeczywistości agentką, mającą szpiegować Szazi na zlecenie Chalida.
Do tej pory zachodzę w głowę, jak do tego doszło, że tylu ludzi przeczytało i zrecenzowało tę książkę, a jeszcze chyba nie widziałam opinii, w której ktoś by zwrócił uwagi na ten błąd.
A szkoda.

I w końcu dochodzimy do kolejnego, już trzeciego, detalu, przez który lektura „Gniewu i świtu” mi naprawdę zbrzydła.
A mianowicie – dialogi.
To, co w mniemaniu autorki ma brzmieć podniośle, może nawet poetycko, dla mnie stanowiło idealny przykład tego, jak NIE należy pisać dialogów.
Rozumiem, że bohaterowie muszą mówić w ten sposób w nieco bardziej oficjalnych sytuacjach np. kiedy Chalid przyjmuje w pałacu swojego wuja, sułtana Partii . W takich przypadkach nie miałam żadnych zastrzeżeń.
Ale czy kiedykolwiek wyobrażaliście sobie, że zwracacie się do swojego najlepszego przyjaciela tudzież przyjaciółki (jeżeli oczywiście takowego/takową posiadacie) w taki sposób, jakbyście żyli w jakiejś epopei narodowej? (O „Panu Tadeuszu” już nie wspomnę…)
Jak znam życie, pewnie wasza odpowiedź brzmi: nie. No właśnie.

To chyba na tyle z moich największych zastrzeżeń do pani Ahdieh i jej sposobu prowadzenia historii.

Teraz czas na plusy, których co prawda jest tyle, co kot napłakał, ale nie byłabym sobą, gdybym o nich chociaż nie wspomniała.

Po pierwsze, o „Gniewie i świcie” można wiele złego mówić, ale jednego tej powieści odmówić nie można – a mianowicie, bardzo intrygującego klimatu.
Składają się na niego głównie opisy strojów, biżuterii, jedzenia, miejsc, które – w porównaniu z pozostałymi elementami składającymi się na tę historię – uważam za całkiem dobre. Tak, „całkiem dobre” to bardzo odpowiednie określenie. (Właściwie to dzięki nim mój egzemplarz książki nie przeżył niemiłego spotkania pierwszego stopnia ze ścianą w moim pokoju, ale to już szczegół.)

Drugą zaletą tej powieści (tu samą siebie zadziwiłam, ponieważ w innych okolicznościach w ogóle nie uznałabym tego za jakikolwiek plus) jest to, że bohaterowie sprawiają wrażenie starszych, dojrzalszych i bardziej doświadczonych aniżeli w rzeczywistości. Przy odrobinie złej woli, ten efekt mógłby być także uznany za kolejną wpadkę autorki, a konkretnie za nieznajomość ludzkiej psychiki i tego, w jak dużym stopniu determinowana jest ona przez wiek. Ale przy odrobinie dobrej woli, a tę chciałabym wykazać, może ona być także potraktowana pozytywnie. Być może w tamtych, bliżej nieokreślonych czasach, o których swoją opowieść snuje Renée Ahdieh, nastolatki były bardziej dojrzałe i doświadczone różnymi kolejami życia. Zatem niech będzie plusem dla Ahdieh, że 16-letnia bohaterka, jej przyjaciele z dzieciństwa, Tarik oraz Rahim, i w końcu sam Chalid (zaledwie o dwa lata starszy od swojej żony) zachowują się jakby mieli co najmniej dwa razy tyle.
I na koniec trochę przekornie stwierdzę, że gdyby ci wszyscy bohaterowie zachowywali się tak, jak powinni to robić ich rówieśnicy (moi rówieśnicy), to pewnie rzuciłabym lekturę tej książki (o wyżej wspomnianą ścianę, zapewne), zanim dotarłabym do połowy…

Eh, co tu wam więcej powiedzieć?

Wiecie, dla kogo jest z pewnością ta książka?
Dla kogoś z niewielkimi oczekiwaniami.
Dla kogoś chcącego się odprężyć po długim, stresującym dniu w pracy, w szkole czy na uczelni, pragnącego zatopić się w tanim, niezobowiązującym romansidle.
Ale nie dla kogoś, kto oczekuje, że będzie to jedna z lepszych powieści młodzieżowych jakie czytał w życiu.
Bo uwierzcie mi – nie będzie.

Ostatnio popularność wśród powieści fantastyczno-młodzieżowych popularność zyskują sobie tzw. retellingi (z j.ang. retell – opowiedzieć na nowo). Nie jest mi do końca wiadome, kto rozpoczął tę modę – czy to Sarah J. Maas ze swoim „Dworem cierni i róż” czy może ktoś inny, o kim jeszcze nie słyszałam. Tak czy owak, postanowiłam, że czas wreszcie dowiedzieć się, co w trawie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka norweskiej pisarki Siri Petersen „Dziecko Odyna” otwierająca trylogię „Krucze pierścienie”, która całkiem niedawno pojawiła się na półkach księgarskich, powinna zainteresować wielu z Was. Jest to bowiem książka, która chociaż osadzona w mitycznym (czy może nawet mitologicznym) świecie opowiada o problemach bardzo dla nas współczesnych. Zapewne każdy z Was doświadczył, doświadcza lub w przyszłości doświadczy odrzucenia. Wiele może być jego powodów: ważnych, mniej ważnych, zupełnie błahych, takich jak kolor włosów, kolor skóry, brak nogi, albo… brak ogona.

„Dziecko Odyna” to historia piętnastoletniej Hirki, rudowłosej dziewczyny żyjącej w świecie zwanym Ym, zamieszkanym przez ætlingów, człekopodobne istoty z ogonami i ze zdolnością zbierania z otoczenia Evny – magii swojego świata. W Ym istoty takie jak my, ludzie, są postrzegani jako znak nadejścia ślepych – bezmyślnych, okrutnych bestii z innego świata, zwani są także „dziećmi Odyna”, „emblingami”, czy „zgnilizną”, którą wedle licznych legend i mitów mają roznosić…

Główną bohaterkę poznajemy w momencie, kiedy musi stawić się w stolicy Ym, Mannfalli, w celu odbycia pewnego obrządku, zwanego Rytuałem, podczas którego Rada, kierująca życiem Ym, decyduje o miejscu każdego ætlinga w życiu ymskiej społeczności. Hirka obawia się Rytuału, nawet zanim pozna prawdę o sobie, o swoim ojcu, matce, zielarzu z Północy i bliznach na ciele. Prawdę o ogonie i prawdziwych przyczynach, dla których go nie ma i w końcu prawdę o tym, dlaczego musi to ukrywać i uciekać przed swoim przeznaczeniem.

Jest inna, pogardzana i odrzucona. Jest gorsza i nie należy do świata Ym. Jest „dzieckiem Odyna” i tę swoją cechę musi ukrywać.
Duże brawa należą się Siri Petersen za sposób przedstawienia Hirki. Pióro Petersen – nie tylko zresztą w odniesieniu do opisu Hirki - jest oryginalne, niebanalne i świeże. Hirka w swoim strachu i odwadze jednocześnie, zagubieniu i doświadczeniu, w swoich reakcjach jednocześnie dojrzałych i dziecinnych, jest niezwykle autentyczna. Sama mam piętnaście lat i w wielu zachowaniach bohaterki dostrzegam samą siebie i moje koleżanki.

W bardzo interesujący i nieszablonowy sposób Petersen namalowała świat Ym. Po lekturze pierwszego tomu „Kruczych pierścieni” trudno jednoznacznie powiedzieć, jaka jest jego konstrukcja, ale wiele wskazuje na to, że równolegle do Ym istnieje inny świat, świat ludzi. Droga do niego wiedzie przez kamienne wrota, zwane Kruczymi Pierścieniami, które znajdują się w wielu miejscach Ym. Ośrodkiem władzy w Ym jest Mannfalla, w której zasiada Rada, zarządzająca krajem i interpretująca słowa władcy i boga jednocześnie, zwanego Widzącym. Zapewne celowym zabiegiem autorki jest to, że niewiele wiemy o religii Widzącego, którą wyznają ætlingowie. Może to wskazywać na to, że jest ona nieistotna i wyłącznie instrumentalnie służyła zdobyciu i utrzymaniu władzy przez możne rody ætlingów. Za taką koncepcją zdają się przemawiać wzmianki o Kruczym Dworze, jako o ostatnim miejscu oporu przeciwko Mannfalli i władzy Rady. Słowa autorki o tym, że „Kruczy Dwór jest jedynym miejscem na świecie, którego Mannfalla nigdy nie nawróci”, wskazują na to, że być może Kruczy Dwór jest strażnikiem starych skandynawskich wierzeń w Asgard, siedzibę Asów i cały Utgaard (czyli świat zewnętrzny poza Asgardem), Helheim, krainę ciemności oraz Midgard, świat środka, krainę ludzi.

Nawet w życiu samego Ym jest kilka elementów, które nawiązują albo do starych skandynawskich (czy też może nordyckich) wierzeń albo do ludowych podań. Raczej nie przez przypadek sama nazwa świata ætlingów -Ym to dwie pierwsze litery imienia Ymir, prapoczątku wszystkiego, protoplasty Thursów (olbrzymów), który dał początek Asom, a którego samo istnienie przynosić miało niebezpieczeństwo. Według mitologii skandynawskiej, Ymir po swoim powstaniu zasnął i będzie spał do dnia swojej śmierci. Być może Siri Petersen wykorzysta ten mit w dalszych tomach „Kruczych pierścieni”, a być może nie. Same kamienne kręgi także przypominają Bifrost (w książce – Bivrost), Tęczowy most, który łączy Asgard z wszystkimi innymi światami. W Ym obecne są także kruki, fascynujące ptaki, które w symbolice wielu ludów i kultur, symbolizują mądrość, proroctwo, których kruk jest strażnikiem, a w mitologii skandynawskiej towarzyszą Odynowi, jako myśl i pamięć, najważniejsze cechy dobrego władcy.

W „Dziecku Odyna” doceniam także sposób narracji – uporządkowany, prosty, bez zbędnych ozdobników i metafor, a jednocześnie przemyślany i konsekwentny. Autorka niczego nie pozostawia przypadkowi czy improwizacji. Postacie i opowiadana historia są przemyślane, a każda kolejna strona książki przynosi odpowiedzi na pytania czytelnika stawiane na poprzedniej. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy trylogii, mam nadzieję, że mnie nie rozczarują.

Gorąco polecam!

Książka norweskiej pisarki Siri Petersen „Dziecko Odyna” otwierająca trylogię „Krucze pierścienie”, która całkiem niedawno pojawiła się na półkach księgarskich, powinna zainteresować wielu z Was. Jest to bowiem książka, która chociaż osadzona w mitycznym (czy może nawet mitologicznym) świecie opowiada o problemach bardzo dla nas współczesnych. Zapewne każdy z Was...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lwów zdecydowanie jest na jednym z pierwszych miejsc na liście moich ulubionych miast. Właściwie czuję, że tam, a nie w rodzinnym Gdańsku, jest mój prawdziwy dom.
Kiedy wyjeżdżam gdziekolwiek, lubię zabierać ze sobą książkę, która opowiada o miejscu, do którego jadę. W Gruzji czytałam „Chleb i proch” T. Andersona, w Wilnie natomiast czytałam „Silva rerum” K. Sabaliauskaitė. (Aż się boję pomyśleć, co będę czytała w czasie wyprawy na Kilimandżaro, którą planuję za kilka lat…)
Nie inaczej było w przypadku Lwowa. Do plecaka ostatecznie trafiła „Pora westchnień, pora burz” Magdaleny Kawki. Zgodnie z zapowiedzią wydawcy, książka ta ma być „znakomitą powieścią o trudnych ludzkich relacjach w jeszcze trudniejszych czasach”.
Czy tak rzeczywiście jest?
Powieść dzieli się na dwie części – tę przedwojenną i tę wojenną.
Historia bohaterów – rodziny Lindnerów, ich dzieci, przyjaciół, znajomych - rozpoczyna się zimą roku 1937, kiedy co prawda cała Europa ogarnięta jest kryzysem ekonomicznym, ale w wybuch wielkiej wojny raczej nikt nie wierzy. Wszyscy mieszkańcy Lwowa i okolicznych wiosek zajęci są swoimi mniejszymi lub większymi sprawami .
Szesnastoletnia Lilka Lindnerówna wraz z koleżankami szykuje się do matury, przeżywa pierwsze, nastoletnie zauroczenia i snuje plany na temat swojej przyszłości.
Wśród jej koleżanek są Sara Rothfeld (wywodząca się z inteligenckiej żydowskiej rodziny, która martwi się, że nigdzie nie będzie mogła wyjść w sobotę, bo przyjeżdżają jej ortodoksyjni dziadkowie, a babcia uważa, że w szabat to nawet chodzić nie wolno), ruda i piegowata Janka Szymonowiczówna, Nina Dejnis (córka ukraińskiego profesora Politechniki Lwowskiej, Aleksandra Dejnisa), Marysia Szczurko (zwana Szczurkiem, lecz nie przez swoje nazwisko, lecz z powodu swojej charakterystycznej urody), Marysia Baczyńska, która podejrzewała swojego ojca o szowinizm i antysemityzm (a to dlatego, że Żyd Rosenman zabronił ojcu Marysi przyprowadzać na śniadania do jego kafejki pieska o zacnym imieniu Mops, co w ocenie pana Baczyńskiego oznaczało, że Rosenmann nie odróżnia porządnego obywatela od brudnego batiara).
Podobnie jest w świecie dorosłych. Mała stabilizacja, którą osiągnęli Lindnerowie, za chwilę runie w gruzy. Rozmowy na temat gotowości Polski do wojny za chwilę zweryfikuje skuteczność faszystowskich dywizji pancernych i piechoty zmotoryzowane, perfekcyjnie realizujących teoretycznie założenia blitzkriegu Heinza Guderiana.
Oczywistym jest, że autorka musiała zmierzyć się z bardzo trudnym zadaniem, polegającym na odtworzeniu tamtego przedwojennego świata z całą jego małą, codzienną krzątaniną, wiedząc, że będziemy go oceniać z perspektywy tragicznych wydarzeń, jakie nastąpiły we wrześniu 1939 roku. O ile świat nastoletniej Lilki został przedstawiony realistycznie, prawdopodobnie, nawet czasami zabawnie, o tyle przedstawienie świata dorosłych wydało mi się nieco schematyczne. Poglądy, rozmowy, rys postaci był jakby zaczerpnięty z podręczników historii, zanadto uwspółcześniony i tym samym niewiarygodny.
Druga część książki, która traktuje o wejściu Sowietów 22 września zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie. Z uwagi na to, że powieść oparta jest częściowo o osobiste relacje członków rodziny autorki, to zakładam, że opisane okrucieństwa, jakich dopuszczali się Sowieci na ludności lwowskiej nie są produktem wyobraźni autorki, a przynajmniej w części prawdziwą relacją. Dotyczy to w szczególności takich opisanych zdarzeń jak: ukrzyżowanie księdza A. Fedorowicza z kościoła św. Marii Magdaleny czy morderstwo Janeczki Szymonowiczówny w dniu jej ślubu ze Zbigniewem Szczawińskim. Relacja dotycząca sposobu postępowania Sowietów z lwowską ludnością, zakładam, że też jest prawdziwa. Będąc we Lwowie, zapytałam moją panią przewodnik o to, czy takie zdarzenia miały miejsce, a ona je potwierdziła, a także to, że Sowieci jedli zupę z nocników i w szlafrokach i koszulach nocnych chodzili do teatru (w głębokim przekonaniu, że mają na sobie wieczorowe kreacje, czym niewątpliwie były, ale z innym przeznaczeniem).
Dobrze oceniam także sposób przedstawienia relacji między lwowianami po wybuchu wojny.
Z wesołych, życzliwych lwowian wychodzą wszystkie najokropniejsze cechy, każdy zaczyna myśleć tylko o sobie; czar miasta pęka niczym bańka mydlana. Zaczyna się kategoryzacja według narodowości: to Polak, tamten to Żyd, a jeszcze inny to Ukrainiec. Wszyscy podejrzliwie łypią na siebie spode łba. Dawne przyjaźnie oraz do tej pory wyznawane wartości zostają wystawione na ciężką próbę…
W drugiej części powieści autorka pokazała prawdziwy literacki pazur.
Jednak pewnym rozczarowaniem dla mnie było to, że sam Lwów paradoksalnie nie jest tak bardzo obecny w tej książce. Pisząc tę recenzję, natrafiłam na informację, że autorka nigdy nie była w tym mieście, a zna je wyłącznie z relacji rodziny, ze zdjęć, map, opracowań, a nawet rozkładu jazdy tramwajów. I niestety, to widać. O ile Kristina Sabaliauskaitė pokazała bijące serce Wilna, miasta, które doskonale znała i w którym się urodziła, o tyle Magdalena Kawka pokazała miasto papierowe. Pomimo tego, że główni bohaterowie mieszkają na ulicy Tatarskiej, Lilka uczęszcza do gimnazjum im. Św. Marii Magdaleny przy ulicy Sapiehy, razem z koleżankami chodzą do Parku Stryjskiego, jej koleżanka Marysia Baczewska jest z tych Baczewskich, w związku z tym musiała mieszkać w kamienicy przy wschodniej części Rynku, to jednak drzewa w Parku Stryjskim nie szumią, dzwonek w gimnazjum nie dzwoni, a ulica nie drży, jak przejeżdża tramwaj, a z fontann wokół Rynku (z Adonisa, Neptuna, Amfitryty i Diany) nie tryska woda. Wszystko widzimy jak przez szybę. Wydaje się, że to jest największy mój zarzut do autorki. Pisząc taką książkę, o takim mieście, grzechem pierworodnym było do miasta tego nie pojechać, każdej kamienicy przy starym Rynku nie dotknąć, Lwa świętego Marka nie podziwiać, pod Jezusem Frasobliwym nie pochylić głowy, do Katedry Ormiańskiej nie wstąpić, fresków J.H. Rosena nie podziwiać i powietrzem, którym oddychali bohaterowie jej książki się nie zachłysnąć.
Autorka miała doskonały pomysł. Brakuje w naszej literaturze książki, która mierzyłaby się z tamtym czasem w tamtym miejscu. I chociaż uważam, że lepiej, że „Pora westchnień, pora burz”, powstała, to mimo tego autorka wielkiej szansy, jaką miała, nie wykorzystała w pełni. To trochę tak, jak z filmem „Historia Roja…” (zainteresowanych odsyłam do mojej recenzji tego filmu na blogu: http://zycie-wedlug-horsefana.blogspot.com/2016/04/komunizm-walka-o-wolnosc-zonierze.html). Nie jest to dobry film, ale bardzo dobrze, że powstał.
Pomimo tego drobnego w sumie zarzutu, nie dostrzegalnego dla wszystkich, nadal gorąco polecam tę książkę. Autorce udało się umiejętnie i ze swadą przedstawić swoich bohaterów, że tęskni się za nimi po odłożeniu książki chociażby na chwilę. Gorąco polecam!

Lwów zdecydowanie jest na jednym z pierwszych miejsc na liście moich ulubionych miast. Właściwie czuję, że tam, a nie w rodzinnym Gdańsku, jest mój prawdziwy dom.
Kiedy wyjeżdżam gdziekolwiek, lubię zabierać ze sobą książkę, która opowiada o miejscu, do którego jadę. W Gruzji czytałam „Chleb i proch” T. Andersona, w Wilnie natomiast czytałam „Silva rerum” K. Sabaliauskaitė....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Rozmowa Litwina z Polakiem Piotr Kępiński, Herkus Kunčius
Ocena 6,7
Rozmowa Litwin... Piotr Kępiński, Her...

Na półkach: , ,

Wschód to ulubiony kierunek moich podróży. Kiedyś będę musiała się zastanowić, jaka to potężna – wewnętrzna albo zewnętrzna - siła mnie tam gna. Póki co jednak poddaję się tej sile bez sprzeciwu i w tegoroczny tzw. majowy długi weekend znowu popędziłam na wschód. Do Wilna konkretnie.
Powiedziałam kilku znajomym o moich planach. W reakcji nieodmiennie słyszałam, że Litwa to co innego niż Ukraina, a Wilno to nie to samo co Lwów, że Litwini nie przepadają za Polakami. A być może i Polacy nie przepadają za Litwinami.
Właściwie każda medialna relacja z Litwy przynosi jakieś doniesienia o dyskryminacji Polaków na w tym kraju , o traktowaniu naszych rodaków jak obywateli drugiej kategorii, od konieczności posiadania litewskich imion i nazwisk poczynając, na obowiązku prowadzenia lekcji w języku litewskim w szkołach dla polskich dzieci kończąc.
Geneza tej animozji nie jest jednoznacznie rozstrzygnięta, a z uwagi na to, że mówimy o historii nieodległej nasze sądy powinny być tym bardziej ostrożne. Paradoksalnie jednak bardzo prawdopodobną przyczyną niechęci Litwinów do Polaków jest… bliskość tych dwóch narodów. Od Unii Krewskiej, Horodelskiej po Unię Lubelską, Polacy byli tak silnie obecni w litewskiej państwowości, że niektórzy historycy mówią nawet o polonizacji Litwy, jaka dokonała się w następstwie tych wszystkich historycznych aktów. Gdyby tak rzeczywiście było, to faktycznie Litwini powinni być wprost demonstracyjnie antypolscy, jeżeli chcieliby swojej litewskiej państwowości bronić. Akceptacja polskości zaprzeczałaby ich litewskości. W żaden sposób oceny tej nie zmienia fakt, że Litwinom polskość jest bliska i umieją docenić zalety swojego odwiecznego związku z Polską. Nie kwestionują tego, że to poprzez swoje wejście do Unii Obojga Narodów dotarła do nich cywilizacja łacińska, chrześcijańska i europejska. „Przecież to z Polski przyszła do nas kultura i nauka” – powiedział mi przewodnik, z którym w tym roku zwiedzałam Wilno. Pomimo tego jednak, a może właśnie dlatego, założyciele litewskiego narodu w II poł. XIX w. uznali, że to polskość właśnie jest dla Litwy zagrożeniem największym, bo to pokrewieństwo odbiera im, Litwinom, ich własną tożsamość. Potem był oczywiście bunt Żeligowskiego, II wojna światowa, tragedia Wileńszczyzny, Ponary i… coraz trudniej było nam znaleźć wspólny język…
I teraz dochodzimy – niezwykle płynnie  – do owego wspólnego języka właśnie.
Dwaj autorzy - Piotr Kępiński – polski poeta, eseista i dziennikarz oraz Herkus Kunčius – litewski pisarz i dramaturg - podjęli niełatwą próbę rozmowy o naszych wspólnych polsko – litewskich losach.
Bez arogancji, ksenofobii, uprzedzeń.
Swoje rozmowy spisali i tak narodziła sie książka „Rozmowa Litwina z Polakiem”.
Jak wskazuje tytuł, tekst to dialog, wymiana poglądów oraz doświadczeń pomiędzy dwoma intelektualistami z tego samego pokolenia. Każdy z rozmówców stara się spojrzeć na kraj drugiego z życzliwością. Nie brak tu anegdot z czasów młodości obu autorów, ale i trafnych spostrzeżeń na przeróżne tematy. Do łez rozbawiła mnie historia opowiedziana przez Herkusa Kunčiusa o tym, jak to swojej spragnionej uczuć wyższych chemiczce sprzedał za jedyne 15 rubli płytę zespołu Locomotiv GT. Przy ich muzyce nieszczęsna planowała romantyczny wieczór, który miał (być może) przekształcić się w coś bardziej trwałego, ale przecież nie jest to możliwe, jeżeli zespół reprezentuje… węgierski rock progresywny. Kunčius z dystansem opisał opłakane dla jego dalszej chemicznej edukacji skutki tego wieczoru. Ta historia jest w pewnym sensie uniwersalna. Mogła zdarzyć się w każdym kraju, mieście, w którym na rogu najbardziej ruchliwej ulicy nie ma Virgin Megastore . Zatem jest dowodem naszych podobieństw, a nie różnic.
W książce pojawiają się także tematy poważne, których nie dało się i żaden z autorów nie chciał uniknąć - głęboko zakorzenione fobie i uprzedzenia u każdej ze stron. Problem Wileńszczyzny i przynależności samego Wilna. Ponary. II wojna światowa. Obaj autorzy są świadomi historycznych i politycznych uwarunkowań w jakich przyszło nam żyć, ale nie dają się im zdominować. Są nastawieni na osiągnięcie porozumienia, a nie przewlekanie konfliktu. Chcą się nawzajem zrozumieć.
Mylą się jednak ci, którzy sięgając po tę pozycję sądzą, że znajdą w nim receptę na rozwiązanie wszystkich problemów oraz nieporozumień pomiędzy dwoma narodami. Jak to ujął Adam Michnik we wstępie: „To rozmowa dwóch normalnych intelektualistów z dwóch normalnych państw uwolnionych od monstrualnych instytucji sowieckiej dyktatury”.
A rozmawiać trzeba. Jeśli ta książka nas do takich rozmów zachęci, to jest to najlepsza jej ocena.

Wschód to ulubiony kierunek moich podróży. Kiedyś będę musiała się zastanowić, jaka to potężna – wewnętrzna albo zewnętrzna - siła mnie tam gna. Póki co jednak poddaję się tej sile bez sprzeciwu i w tegoroczny tzw. majowy długi weekend znowu popędziłam na wschód. Do Wilna konkretnie.
Powiedziałam kilku znajomym o moich planach. W reakcji nieodmiennie słyszałam, że Litwa to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Często nam się wydaje, że o II wojnie światowej napisano już wszystko. O poszczególnych bitwach, o rozmieszczeniu wojsk, o rodzajach broni, o obozach koncentracyjnych, i wielu innych jej aspektach, na liczbie ofiar kończąc.
Zupełnie inaczej do historii dobrze nam znanej ze szkolnych ławek podszedł australijski pisarz Markus Zusak. Już sam tytuł jego powieści – „Złodziejka książek” – wyróżnia się na tle licznych opracowań, analiz oraz opisów. Od razu przykuwa uwagę czytelnika, nie pozwala mu przejść obojętnie i rozglądać się wokół innych pozycji na półce. Wprost nie można uwolnić się od natrętnego pytania: o czym ta książka opowiada?
Postacią tytułową jest Niemka, dziewczynka - Liesel Meminger. Główną bohaterkę poznajemy w dniu, w którym, podczas drogi do rodziny zastępczej, umiera jej brat. Po krótkim pogrzebie sześcioletniego Wernera, dziewczynka kradnie swoją pierwszą książkę – „Podręcznik grabarza”. To dzięki niej Liesel odkrywa niezwykły świat słów. Z czasem dziewczynka łaknie tych słów coraz więcej, jednak sytuacja zmusza ją do zdobywania ich w coraz mniej uczciwy sposób. Najpierw kradnie książkę z płonącego stosu w centrum miasteczka, później wiele innych pozycji z biblioteki żony burmistrza, lecz to właśnie dzięki temu, można by powiedzieć: „grzesznemu”, zajęciu Liesel uczy się wrażliwości, zaczyna rozmieć świat i ludzi wokół siebie, samodzielnie myśli i ocenia. Poznaje moc, jaką niesie ze sobą słowo. Dzięki sile słowa pociesza Maxa Vandenburga - Żyda ukrywającego się w piwnicy jej przybranych rodziców, uspokaja ludzi schowanych w schronie podczas nalotów, aż w końcu spisuje swoją historię w dzienniczku podarowanym jej przez wspomnianą już żonę burmistrza.
Autor ciekawie zestawia sposób Liesel w wykorzystaniu słów z tym, w jaki korzysta z nich ówczesny przywódca Rzeszy Niemieckiej Adolf Hitler – człowiek, który sprowadził na swój kraj i ogromną część świata wielką wojnę, cierpienie jednych i nienawiść drugich. I Liesel i Hitler poznali moc słowa. On jednak odkrył tę moc w sposób ogólnie przyjęty za uczciwy ale wykorzystał ją w celach niegodziwych, okrutnych, złych. Słowami tłumaczył najpodlejsze uczynki swoje oraz machiny wojennej, którą stworzył. Był tak doskonały w propagandowym wykorzystaniu słowa, że na początku jego władzy poparły go miliony ludzi, zupełnie nie świadomych tego, że stali się narzędziem w rękach Hitlera. Max Vandenburg, wcześniej wspomniany Żyd, określił Führera jako kogoś, kto „obsadził Niemcy lasem najpotworniejszych słów i za ich pomocą zwołał do siebie cały naród”.
Innym interesującym zabiegiem literackim jest uczynienie narratorem samej Śmierci, a właściwie samego Śmierci, gdyż w tej historii śmierć jest mężczyzną. Markus Zusak nie przedstawił go jednak jako bezdusznego niegodziwca, w czarnych szatach i z kosą w ręku, jak często wyobrażamy sobie śmierć. Dał mu uczucia i myśli, uczłowieczył go i sprawił, że czytelnik często mu współczuje. Śmierć nierzadko wydaje się być bardziej ludzki niż sami ludzie…
„Złodziejka książek”, oprócz wcześniej wymienionych zalet, zachwyca także prostym, pozbawionym zbędnego patosu stylem pisania autora, który jednocześnie bawi i wzrusza do granic możliwości oraz postaciami z krwi i kości, które stają przez oczami czytelnika jak żywe.
Nie sposób jest przejść obok tej książki obojętnie. Wszystkim, którzy jeszcze tego uczucia nie doświadczyli (tej nieobojętności wobec tej książki :P) gorąco ją polecam:)

Często nam się wydaje, że o II wojnie światowej napisano już wszystko. O poszczególnych bitwach, o rozmieszczeniu wojsk, o rodzajach broni, o obozach koncentracyjnych, i wielu innych jej aspektach, na liczbie ofiar kończąc.
Zupełnie inaczej do historii dobrze nam znanej ze szkolnych ławek podszedł australijski pisarz Markus Zusak. Już sam tytuł jego powieści – „Złodziejka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka Trudi Canavan "Złodziejska magia" reklamowana jest słowami: „zapomnij wszystko, co wiesz o istocie magii”.

Gdyby ta reklama okazała się prawdą, przesądzałoby to o oryginalności tej powieści, a z pewnością o oryginalności najbardziej istotnego jej obszaru.

Czy zatem tak rzeczywiście jest? Czy Trudi Canavan redefiniuje na kartach swojej powieści pojęcie magii?

Zanim odpowiemy na to pytanie przyjrzyjmy się jak dotąd, w najbardziej popularnych powieściach młodzieżowych i innych, przedstawiana była magia. Czym w ogóle jest owa magia?

Według szkockiego antropologa społecznego, filologa i historyka religii James’a Georg’a Frazera magia to „technika wprowadzania zmian w materię świata”. Jest to definicja prawidłowa. J.R.R Tolkien dowcipnie rozwija ją w następujący sposób: magia to „taki sposób działania, który zmniejsza do minimum czas potrzebny do wcielenia pomysłu, idei (zaklęcia) w życie, oraz nakład pracy wymagany do tej kreacji”. W obecnej popkulturze, głównie dzięki twórczości J.K. Rowling magia kojarzy nam się z różdżkami, lataniem na miotłach, kryształowymi kulami , tajnymi czarodziejskimi zaklęciami i innymi tego typu przedmiotami oraz artefaktami. Terry Pratchett podzielił magię na trzy rodzaje, jednak ich sens jest bardzo zbliżony do tych, które wymieniłam wcześniej. U różnych autorów artefakty się zmieniają, ale idea pozostaje ta sama. I u Tolkiena, i u Rowling, i u Pratchetta bowiem, przedmiot, słowo lub kombinacja słów doprowadzają do zmian w otaczającej nas materii, w sposób który stanowi oczywiste zaprzeczenie uznawanych przez nas i wykuwanych na lekcjach fizyki i chemii praw otaczającego nas świata.

Podejście Trudi Canavan do tematu magii jest zupełnie odmienne od powyższego.
W jej powieści nie ma miejsca na klasyczną „Rowlingowską”, czy nawet „Tolkienowską”, magię. Poprzednicy Canavan magię uwznioślili, uczynili z niej coś wyjątkowego, niespotykanego, ci którzy ją posiedli, byli najczęściej potężnymi magami, panującymi na siłami przyrody i umysłami innych ludzi, godnymi podziwu i… często zazdrości.
Canavan magię sprowadza – a przynajmniej w jednym z dwóch wątków powieści – do czegoś zwykłego i bardzo pospolitego: eksploatowanego surowca. Takiego jak węgiel czy gaz ziemny.

Książka opowiada dwie historie. Pierwsza z nich to opowieść o Tyenie, studencie magii i historii, który pewnego dnia odnajduje magiczną księgę. Księga ta okazuje się być w rzeczywistości przemienioną w przedmiot kobietą sprzed tysiąca lat – Vellą. Władze uniwersytetu, na którym studiuje Tyen z sobie tylko wiadomych powodów chcą wejść w posiadanie księgi. Paradoksalnie to tym bardziej motywuje Tyena do tego, aby im jej nie oddać. Historia ich pogoni i jego ucieczki stanowi osnowę pierwszej części trylogii. Pomimo tego, że księga jest niezwykła, ani kobieta, która została w nią przemieniona, ani sama księga nie mają zdolności magicznych. Przynajmniej w takim znaczeniu, jakie temu słowu nadali Tolkien, Pratchett czy Rowling.
W całym świecie, w którym żyje Tyen, magia jest paliwem, , które służy do napędzania maszyn w okresie rewolucji przemysłowej. Rolę konstruktorów oraz inżynierów w tym świecie pełnią magowie. Podobieństw magii do znanych nam surowców naturalnych nie brakuje i widać w tym celowy zabieg autorki. Dla przykładu, tak jak po spaleniu węgla pozostaje popiół, tak w miejscu, gdzie korzystano z magii, pozostaje dym, zwany skazą, którą widzą tylko osoby utalentowane. Również tak jak w naszym świecie, magia nie jest surowcem niewyczerpywanym. Uczeni w świecie Tyena trudzą się nad zrozumieniem, skąd pochodzi magia, dlaczego jej ubywa i jakie są dla niej alternatywy.

To z pewnością jest magia, jakiej dotąd nie znaliśmy i w tym znaczeniu odpowiedź na pytanie wyżej zadane (dla mniej uważnych: Czy Trudi Canavan redefiniuje na kartach swojej powieści pojęcie magii?) jest twierdząca. Jest to moim zdaniem duży plus dla autorki, ponieważ sam pomysł uważam za oryginalny, a ponadto został wcielony w życie (tj. na kartach powieści) z lekkością i wdziękiem.

W drugim wątku Trudi Canavan opowiada historię Rielle Lazuli – dziewczyny żyjącej w świecie zupełnie odmiennym od rzeczywistości, w jakiej żyje Tyen. Rielle, córka farbiarza, żyje w świecie rządzonym przez kapłanów, w którym magia unosi się powietrzu, jednak używanie jej jest surowo zakazane. Oznacza bowiem okradanie Aniołów. Rielle czuje jednak, że posiada zdolność korzystania z magii i jest zdeterminowana, żeby tę umiejętność posiąść.

Koegzystencja tych dwóch światów równoległych na kartach powieści w pierwszym tomie trylogii przynosi same pytania. Czy świat Rielle jest światem Tyena sprzed wieków? Dlaczego w świecie Tyena magia wyczerpuje się, a w świecie Rielle unosi się bez ograniczenia w powietrzu? Czy ujarzmienie magii wywołało jej zanik? Na te pytania autorka z pewnością odpowie w drugim i trzecim tomie trylogii. Myślę, że zgodzicie się ze mną, że pytania są fascynujące i jeśli odpowiedzi będą udzielone równie umiejętnie, co jak zostały zadane w pierwszym tomie, to lektura będzie fascynująca.

Wszystkim szczególnie polecam tę książkę.

Książka Trudi Canavan "Złodziejska magia" reklamowana jest słowami: „zapomnij wszystko, co wiesz o istocie magii”.

Gdyby ta reklama okazała się prawdą, przesądzałoby to o oryginalności tej powieści, a z pewnością o oryginalności najbardziej istotnego jej obszaru.

Czy zatem tak rzeczywiście jest? Czy Trudi Canavan redefiniuje na kartach swojej powieści pojęcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wiele spraw związanych z islamem to dla człowieka Zachodu temat tabu. Tak samo jest w przypadku stosunku do kobiet, pomimo tego, że to ten temat właśnie, nie licząc oczywiście terroryzmu, najbardziej przyciąga uwagę mediów.
O muzułmańskich kobietach mówi się, że są ciemiężone, że są podporządkowane woli mężczyzn, żyją tylko po to, aby im służyć, że są jak przedmioty…
Słuchając tej narracji, nie mogę pozbyć się wrażenia, że o muzułmańskich kobietach „mówi się”, ale one same o sobie nie mówią. I paradoksalnie to właśnie potwierdza powyższe przekonanie o ich zniewoleniu.
Z jednym wyjątkiem.
Niemalże swoim głosem (bo użyczonym przez amerykańską dziennikarkę Jean Sasson) przemówiła księżniczka Al Su’ud, narratorka książki „Łzy księżniczki…”.
Kim jest Sułtana? Sułtana Al Su’ud jest postacią autentyczną, jedną z bliższych krewnych saudyjskiego króla, działaczką społeczną, szczęśliwą żoną, matką i babcią. Na podstawie życia Sułtany powstało kilka książek, jednak ta jest pierwszą, w której księżniczka opowiada swoją historię, począwszy od swojego dzieciństwa aż po 2014 rok.
Wbrew pozorom, życie Sułtany, pomimo, pomimo tego, że przyszła na świat w zamożnej saudyjskiej rodzinie, nigdy nie należało do łatwych. Jako najmłodsze dziecko swojej matki, która urodziła dziesięć innych córek i jednego syna, nie mogła liczyć na wiele. Szybko przekonała się, co znaczy być kobietą w jej kraju i jaką władzę w Arabii Saudyjskiej posiadają nad kobietami mężczyźni. Decydują oni o ich losie, włącznie z prawem rozstrzygania o życiu bądź śmierci. Tacy właśnie byli jej ojciec i starszy brat. Walka Sułtany o człowieczeństwo rozpoczęła się zatem bardzo wcześnie, ale nawet w jej rodzinnym domu była skazana na klęskę. Los uśmiechnął się do Sułtany w dniu, kiedy wyszła za mąż za wykształconego i kochającego mężczyznę, który nie tylko ją rozumiał, ale także wspierał (i nadal wspiera) w walce o prawa muzułmanek.
Książka pokazuje codzienną walkę Sułtany, matki spokojnego syna i dwóch córek, które są jak ogień i woda, jako działaczki społecznej. W jej życiu są dni radosne, częściej niestety dni pełne smutku i rozczarowania. Jest oczywiste, że są siły w Arabii Saudyjskiej, które nie chcą zmiany, i że trzeba będzie o nią długo walczyć.
Oprócz własnej historii, tytułowa księżniczka opowiada również historie innych kobiet, a nawet małych dziewczynek, z którymi zetknęła się w swojej karierze: o Fatimie, przedwcześnie wydanej za mąż, której małżonek chce odebrać dzieci, o Szadzie, córce służących Sułtany i jej męża, fałszywie oskarżonej o czary, o Dalal i Amal, dwóch dziewczynkach nękanych, gwałconych, bitych, i w końcu zabitych przez własnych ojców. Nie ponieśli oni żadnej kary za swoją zbrodnię, bo sąd uznał, że „mieli do tego pełne prawo”.
Książka „Łzy księżniczki…” wzrusza i zmusza do refleksji na temat tego, co tak naprawdę dzieje się w Arabii Saudyjskiej i w innych krajach muzułmańskich. Jednocześnie daje światełko nadziei, że skoro istnieją takie kobiety jak Sułtana Al Su’ud, to zmiany w końcu zostaną wprowadzone, i być może spełni się marzenie księżniczki, że na tron Arabii Saudyjskiej wstąpi kobieta. Z książki wynika, że świadomość konieczności zmian w społeczeństwie saudyjskim jest coraz większa, coraz więcej młodych mężczyzn dostrzega, że kobiety powinny posiadać swoje prawa i mieć możliwość decydowania o sobie.
Książka ta ma także pewne wady. Momentami miałam wrażenie, że przedstawiany obraz rodziny królewskiej jest nieco wyidealizowany, a rzeczywiste konflikty mogą być dużo bardziej dramatyczne, aniżeli autorka to przedstawia. Może jednak jest to cena za to, by książka mogła powstać, a my byśmy mogli po raz pierwszy usłyszeć nie naszą ocenę muzułmańskiej kobiety, ale jej własny głos.
Podsumowując, pozycja ze wszech miar warta jest przeczytania. Nie tylko opisuje saudyjski świat zza jedwabnej kurtyny, ale wyzwala w czytelnikach wolę walki o prawa innych ludzi. Kto wie, może i wyzwoli je w Tobie?

Wiele spraw związanych z islamem to dla człowieka Zachodu temat tabu. Tak samo jest w przypadku stosunku do kobiet, pomimo tego, że to ten temat właśnie, nie licząc oczywiście terroryzmu, najbardziej przyciąga uwagę mediów.
O muzułmańskich kobietach mówi się, że są ciemiężone, że są podporządkowane woli mężczyzn, żyją tylko po to, aby im służyć, że są jak przedmioty…...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W ostatnich latach nasz rynek przepełniony jest książkami autorstwa zagranicznych autorów: z Niemiec, Włoch, krajów skandynawskich, ale te, które zyskują na większej popularności, najczęściej są pisane przez Brytyjczyków lub Amerykanów.
A czy przeczytaliście kiedyś jakąś litewską książkę? Zapewne większość odpowiedzi brzmi: nie. Zakładam więc, że nic Wam nie mówi nazwisko Kristina Sabaliauskaitė, ani tym bardziej tytuł jej utworu literackiego: Silva rerum. Słowa te – zaczerpnięte z łaciny – oznaczają po prostu las rzeczy. Tak dawniej szlachta zwykła określać księgi, w których spisywano historie rodów. I rzeczywiście – Silva rerum opowiada o rodzinie Narwojszów. Powieść rozpoczyna się w 1659 roku na Wileńszczyźnie, niemalże sto lat po podpisaniu Unii Lubelskiej, proklamującej Rzeczypospolitą Obojga Narodów. Wilno podnosi się ze strasznego kataklizmu po najeździe Kozaków. Wbrew oczekiwaniom jednak Silva rerum nie jest książką, w której wydarzenia i postaci historyczne odgrywają pierwszoplanową rolę. Historia to tylko tło dla przedstawienia losów rodziny Narwojszów ze Żmudzi. Rolę głowy rodu pełni Jan Maciej, szlachcic, erudyta, z zamiłowania przyrodnik. Jego żoną i matką ich dwojga dzieci – Urszuli i Kazimierza – jest Elżbieta. Urszula postanawia pójść do klasztoru i oddać się Bogu, Kazimierz natomiast poszukuje swojego miejsca na świecie poprzez przygodę z wolnomyślicielami, aż po decyzję o zostaniu prawnikiem. Istotną rolę w książce odgrywa również Jan Kirdej Biront – szlachcic cudem ocalały z kozackiego pogromu…
W jaki sposób ta banalna historia mogła przemówić do wyobraźni setek tysięcy czytelników, wywołać skandal, stać się bestsellerem w krajach nadbałtyckich, uzyskać na Litwie tytuł Książki Roku 2009, a autorce przynieść prestiżową literacką nagrodę – Świętego Krzysztofa?
Literacka pozycja książki jest zasłużona, a nagrody i zaszczyty, które stały się udziałem Kristiny Sabaliauskaitė są w pełni uzasadnione. Silva rerum to bowiem niezwykła powieść. Gdybym miała ją do czegoś porównać, do czegoś mi znanego, byłaby to pewnie stara, skandynawska saga, gęsta i mroczna, ze szczegółami opowiadająca historię rodu, a jednocześnie umiejętnie skrywająca wiele sekretów.
Czytałam tę książkę podczas pobytu w Wilnie. Z okien hotelu widziałam obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Po przeciwnej stronie Placu Ratuszowego znajduje się ulica Szklana (Stiklių gatvė), przy której mieszkał Jan Kirdej Biront. To w jego mieszkaniu znajdowało się owo ogromne łoże z adamaszkowym baldachimem, którego wygląd i w zasadzie jedyne przeznaczenie autorka opisała ze szczegółami. Na Zarzeczu, na ulicy Maironio (Maironio gatvė), koło kościoła św. Anny, znajdował się wileński klasztor Bernardynek, w którym Urszula skonfrontowała swoje wyobrażenie świętości z podłością charakteru ksieni Konstancji Sokolińskiej. W takich warunkach odbiór książki musi być inny. Słowo wskrzesza obraz. Każdego ranka, przechodząc przez Plac Ratuszowy, ulicę Szklaną, modląc się pod Ostrą Bramą, wiedziałam, że gdzieś tutaj zapewne, po tych samych kamieniach, tymi samymi ulicami chodzili Jan Maciej, Elżbieta, Kazimierz, Urszula oraz diabeł wcielony i czarny knur Jan Kirdej Biront.
Może zatem moja relacja jest nieobiektywna. Niemniej jednak, uważam, że autorka ma niezwykły dar opowiadania, umiejętnie wplata fikcyjne zdarzenia w historię, pokazuje Wilno wielonarodowe: polskie, litewskie, żydowskie i ruskie. I cały ten różnobarwny świat widzimy nie z punktu widzenia władców, ale z punktu widzenia zwykłych ludzi, takich samych jak my.
Już samo to byłoby uzasadnieniem ogromnej popularności książki, ale jest w tym coś jeszcze więcej. Autorka bowiem lokalną historię czyni historią uniwersalną, opowiadając o ludzkich losach i ludzkich wyborach: świętości lub grzechu, dobra lub zła, życia lub śmierci, piękna lub brzydoty, opowiada historię, która mogłaby wydarzyć się wszędzie.
Pani Sabaliauskaitė jednak nikogo nie poucza. Przesłanie jej opowieści – przekazane bogatym i krwistym językiem – jest proste: w jakiejkolwiek pożodze byś nie był, przed jakąkolwiek wojną byś nie uciekał, wyboru jednej z tych wartości musisz dokonać sam i pozostaniesz za nią odpowiedzialny, tak względem siebie, jak i względem innych.
O sile oddziaływania tej książki przekonałam się także w Wilnie. W świadomości Litwinów – być może pod wpływem tej lektury – wiele się zmieniło, także w stosunku do Polaków. W jednym z wywiadów Kristina Sabaliauskaitė powiedziała: „Opisuję czasy, które w świadomości Litwinów zapisały się jako okres <<przepijania kraju przez polską szlachtę>>. Ja o polskiej szlachcie piszę dobrze, a Litwini pokochali te książki.” Ja też poczułam tę zmianę.
Gorąco zatem polecam tę książkę. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie, nie tylko osoby zainteresowane historią, ponieważ to przede wszystkim opowieść o nas samych.

W ostatnich latach nasz rynek przepełniony jest książkami autorstwa zagranicznych autorów: z Niemiec, Włoch, krajów skandynawskich, ale te, które zyskują na większej popularności, najczęściej są pisane przez Brytyjczyków lub Amerykanów.
A czy przeczytaliście kiedyś jakąś litewską książkę? Zapewne większość odpowiedzi brzmi: nie. Zakładam więc, że nic Wam nie mówi...

więcej Pokaż mimo to