rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Są książki po których z góry wiadomo czego się spodziewać, czy to ze względu na ich gatunek, czy też wydawnictwo. I w tym tkwi zarówno ich urok, jak i największa wada.

Ninniver Carrick, choć ma zaledwie 25 lat, przeżyła już więcej niż niejeden dojrzały człowiek. W dzieciństwie straciła matkę, nigdy nie zaznała bliskości ze strony ojca, lekceważyli ją również starsi bracia. Sumy nieszczęść dopełniła rodzinna tragedia – jeden z braci zabił ich ojca i drugiego brata, a wkrótce sam popełnił samobójstwo. Niniver została sama, jako jedyna przedstawicielka możnego rodu Carricków. Pogodzona z tym, że dalsi krewni odbiorą jej dziedzictwo, nagle dowiaduje się, że to ona została wybrana panią klanu. Od tej pory do jej ręki ustawia się wianuszek adoratorów przekonanych, że samotna kobieta nie poradzi sobie z tą rolą. Aby się przed nimi ustrzec, Niniver prosi o pomoc swego sąsiada Marcusa Cynstera, który ma odgrywać rolę jej opiekuna. Czy pozostanie nim jedynie na niby?

„Dobrana para” to klasyczny harlequin. Mamy słodką i niewinna kobietę, kochającego ją w skrycie dojrzałego mężczyznę, rodzinne waśnie, prostą intrygę, małe nieporozumienie rozdzielające zakochanych i ślub w finale. Książka niczym nie zaskakuje, od samego początku wiemy jakie będzie jej zakończenie i czego możemy spodziewać się po jej bohaterach. Jak ktoś lubi tego typu powieści, raczej będzie zadowolony.

Ja też byłam, choć przyznam że wielokrotnie zachowanie głównej bohaterki wydawało mi się nielogiczne – zamieszkała z mężczyzną w którym od dawna się podkochiwała a potem wyrzucała sobie, że dała mu się uwieść, z błahego powodu wyrzuciła go z domu by następnego dnia jechać go przepraszać. No nic, nie warto wnikać w motywy działań panienki z romansów, bo chyba nigdy nikt do końca ich nie pozna. Ciekawszy niż Niniver zdaje się być jej partner. Poznając jego duchowe rozterki czytelnicy, a zwłaszcza czytelniczki, zdają sobie sprawę jak skomplikowany może być świat męskich uczuć o których często nie wiemy nic lub wydają nam się płaskie i pozbawione większych emocji.

Książka ta ma jednak pewną zaletę edukacyjną, czego w innych harlequinach często brak. Dowiadujemy się z niej wiele o obyczajach XIX-wiecznej Szkocji, życiu ówczesnych możnych, poznajemy ich stroje, rozkład dnia i maniery.

W powieści nie brakuje też namiętnych scen erotycznych, które na szczęście doskonale komponują się z akcją, nie zdominowując jej. Opisane są przy tym subtelnym językiem, co sprawia że mimo iż ciągną się czasami przez kilka stron czytelnik nie czuje się nimi zażenowany.

Powieść „Dobrana para” jest trzecią częścią „Sagi rodu Cynsterów” opowiadającej dzieje rodów Niniver i Marcusa. Na szczęście, choć pojawiają się w niej postacie występujące w poprzednich tomach, bez problemu można czytać ja nie znając poprzednich części.

Polecam „Dobraną parę” wszystkim fanom „Sagi rodu Cynsterów” oraz miłośnikom romansów w stylu Harlequina. Osoby lubiące nieco ambitniejsze historie miłosne raczej nie będą usatysfakcjonowane.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Są książki po których z góry wiadomo czego się spodziewać, czy to ze względu na ich gatunek, czy też wydawnictwo. I w tym tkwi zarówno ich urok, jak i największa wada.

Ninniver Carrick, choć ma zaledwie 25 lat, przeżyła już więcej niż niejeden dojrzały człowiek. W dzieciństwie straciła matkę, nigdy nie zaznała bliskości ze strony ojca, lekceważyli ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka na długo pozostanie mi w pamięci. Bo to najgorsze badziewie jakie ostatnimi czasy miałam wątpliwość czytać.

Fabuła jest prosta – Hudson i Alayna są w sobie zakochani na zabój, jednak w wyniku intryg zawistnej byłej narzeczonej mężczyzny i kilku tajemnic z przeszłości rozstają się po czym dość szybko do siebie wracają i w ostatnim rozdziale biorą ślub. Tyle akcji. Może same ich perypetie miłosne nie byłyby takie złe – taka jest specyfika tego gatunku, a niektóre sytuacje między parą bohaterów są naprawdę wzruszające. Jednak „Uwikłani” składają się przede wszystkim z opisów stosunków seksualnych Alayny i Hudsona.

Dobrze, w seksie nie ma nic nic zdrożnego, a niektóre pozycje literatury erotycznej są wysoko cenione na całym świecie, jednak nie w takiej formie jaką serwuje nam pani Laurelin Paige. W „Uwikłanych” mamy bowiem do czynienia z odrażającymi, obscenicznymi scenami zbliżeń, nie wzbudzających żadnego pożądania a jedynie niesmak. Ogromny niesmak. Bohaterowie zachowują się tak, jakby poza seksem nic na świecie nie było ważne i uprawiają go przy każdej nadarzającej się okazji. Nie są to jednak piękne, pełne romantyzmu i miłości zbliżenia, lecz zwierzęce orgie rodem z tanich filmów porno. I aż dziw bierze, ze autorką tej powieści jest kobieta, bo sprowadza ona inną kobietę - co prawda tylko postać literacką, ale jednak – na przemian do roli gadżetu erotycznego i nigdy nie nasyconej nimfomanki. Teksty wypowiadane przez Alaynę uwłaczają kobiecej godności. Kobieta ta wciąż marzy, by być „brana” na biurku swojego faceta, kanapie, podłodze, no dosłownie wszędzie byle tylko uprawiać seks. Nie oczekuje przy tym żadnego specjalnego nastawienia czy potraktowania, chce tylko być – tu jedno z jej ulubionych słów - „wydupcona”. A Hudson tylko korzysta z okazji i wymyśla najróżniejsze obsceniczne zabawy, zmusza np. swoją partnerkę by na czworakach szczekała jak suka podczas gdy on będzie jej psem. To tylko jedna z „pięknych”scen tegoż arcydzieła, chyba najpełniej ilustrująca jego żenujący poziom.

Równie ohydny w treści książki jest jej język, także żywcem wyjęty z pornosów. Próżno szukać w ustach kochanków słów miłości czy zapewnień o miłości. Oboje wyrażają się o seksie w najbardziej wulgarny z możliwych sposobów, zarówno w swych monologach będących narracją książki, jak i dialogach. Laurelin Paige nie szczędzi również czytelnikom szczegółowych opisów narządów płciowych głównych bohaterów podczas ich erotycznych zabaw. Nie wiem, może kogoś to podnieca, we mnie tylko budziło odrazę.

Poza tym nie dość, ze książka jest okropna w całej swej treści, także jej polskie wydanie pozostawia wiele do życzenia. Co prawda otrzymałam od wydawnictwa egzemplarz recenzencki więc nie wiem czy w takiej formie będzie on wypuszczony na rynek, mam nadzieje że nie, bo roi się w nim od literówek. Chociaż z drugiej strony wydanie i treść doskonale się uzupełniają tworząc jednego wielkiego gniota.

Nie postawiłam tej powieści najniższej oceny bo pod koniec książki bohaterowie i ich czyny bardzo się zmieniają i nareszcie mam te swoje czułe wyznania i romantyczne sceny które tak lubię w powieściach obyczajowych. Niemniej jakoś trudno mi wyobrazić sobie tą parę w roli statecznych małżonków którymi w końcu się stają, no ale to kwestia gustu – być może naprawdę doskonale się uzupełniają, nawet jeśli jest to bardziej relacja typu prostytutka-klient niż mąż-żona.

Nie mam w zwyczaju odkładać nieprzeczytanych książek i recenzować ich gdy nie doczytałam do końca, jednak w przypadku „Uwikłanych” żałuję, że tak nie zrobiłam. Bo straciłam tydzień na czytanie dość obszernej powieści, która budziła we mnie jedynie obrzydzenie. Szkoda czasu i pieniędzy na to „dzieło”. Absolutnie nie polecam!

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Ta książka na długo pozostanie mi w pamięci. Bo to najgorsze badziewie jakie ostatnimi czasy miałam wątpliwość czytać.

Fabuła jest prosta – Hudson i Alayna są w sobie zakochani na zabój, jednak w wyniku intryg zawistnej byłej narzeczonej mężczyzny i kilku tajemnic z przeszłości rozstają się po czym dość szybko do siebie wracają i w ostatnim rozdziale biorą ślub. Tyle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść przedstawiającą losy mało znanych odłamów chrześcijaństwa popularnych w Europie w epoce krucjat. Wyraziste, na poły historyczne postacie, realistyczne odtworzenie klimatu epoki i ogromna dawka historycznej wiedzy sprawiają, że jest to jedna z najlepszych powieści historycznych jakie miałam przyjemność czytać w ostatnim czasie.

Głównym bohaterem „Herezji” jest młody rycerz Roger z Cabarez, syn Gastona z Cabarez, jednego z baronów żyjących we francuskiej Langwedocji w drugiej połowie XII wieku. Po śmierci matki i kłótni z ojcem opuszcza on rodzinne włości i postanawia wstąpić do zakonu templariuszy, by potem wraz z nimi wyruszyć na krucjatę do Jerozolimy. Udaje mu się to, jednak będąc już w Ziemi Świętej zdaje sobie sprawę, że chrześcijańskie dogmaty głoszone przez Stolicę Apostolską, ten „oficjalny” nurt chrześcijaństwa nijak się ma do nauk głoszonych przez Jezusa Chrystusa przed wiekami. Bliższe są im doktryny wyznaniowych odłamów, nazywanych przez chrześcijaństwo herezjami. Roger poznaje kilka z nich i dochodzi do wniosku, że jako chrześcijanin pozostawał przez całe życie w religijnym zaślepieniu. Postanawia wówczas zostać heretykiem i bronić swej nowej wiary przed prześladowaniami papiestwa.

To co wyróżnia książkę Arkadiusza Rączki to barwne tło historyczne, drobiazgowe przedstawienie trzech największych światowych religii i rozmaitych odłamów wyznaniowych, oraz postacie – żywe, pełnokrwiste, posiadające swe cechy indywidualne, wśród których nie ma ani jednej osoby zbędnej czy nudnej.

Akcja toczy się w latach 1187-1191 w Langwedocji, Syrii i - epizodycznie – na Cyprze. We Francji trwa epoka roznamiętnionych trubadurów, uprzyjemniających swymi pieśniami i wierszami uroczystości na najważniejszych dworach. Te dość rozwiązłe czasy nie sprzyjają przestrzeganiu chrześcijańskich zasad, które z każdym wiekiem zdają się być coraz surowsze. Jednakże kler nie potrafi ukryć faktu, że głębokiej pobożności wymaga jedynie od wiernych, nie zaś od siebie. Księża i biskupi nie szczędzą sobie bowiem bardzo przyziemnych uciech, dbając przede wszystkim o pomnażanie swego majątku i towarzystwo co piękniejszych kobiet. Jednocześnie na sile wzrasta kataryzm, odłam chrześcijaństwa zakładający istnienie dwóch bogów – złego, będącego twórcą świata materialnego, i dobrego stwórca Królestwa Niebieskiego. Coraz więcej zniesmaczonych postępowaniem kleru chrześcijan przystępuje do tego ruchu. Stolica Apostolska powoli dostrzega odpływ wiernych na rzecz katarskiej „herezji”, ale póki co ma na głowie ważniejsze sprawy. Ziemia Święta i Jerozolima są wówczas opanowane przez muzułmanów pod wodzą Saladyna, jednego z najwybitniejszych muzułmańskich władców wszech czasów. By odbić te święte dla chrześcijan miejsca Watykan wysyła kolejne krucjaty... Arkadiusz Rączka oddaje te burzliwe czasy z dokładnością rasowego historyka, choć historykiem nie jest. W posłowiu do książki przyznaje, że by wiernie oddać tamte czasy korzystał z wielu opracowań i rekonstrukcji historycznych oraz archeologicznych, odbył też klika wypraw do opisywanych przez siebie krain, przez co jego powieść bliska jest historycznej prawdzie zarówno jeśli chodzi o przebieg wydarzeń, jak i miejsce akcji, wyglądu postaci, języka którym się wówczas posługiwano i obyczajów. Nie mniej książka ta z pewnością nie jest suchym podręcznikiem do historii gdyż akcja toczy się bardzo dynamicznie, opisy stworzone zostały bogatym, działającym na wyobraźnię językiem (czytając je wręcz czułam się jakbym spacerowała po langwedockim zamku albo ulicami Damaszku).

Jak pewnie zauważyliście, każdy z tych panów czegoś szuka – spokoju sumienia, drogi życiowej, prawdziwej miłości, ale każdy szuka również świętego Graala: kielicha, z którego pił ponoć Jezus Chrystus podczas Ostatniej Wieczerzy). Szukając przedmiotu materialnego nie zdają sobie sprawy, że tak naprawdę dla każdego człowiekiem Graalem jest co innego, jest nim spełnienie swego największego pragnienia.
Dochodzi do tego jedynie Roger, który w ciągu trzech lat trwania akcji styka się z chrześcijaństwem, islamem, kataryzmem, sufizmem, zaratusztrianizmem, manicheizmem, poznaje reguły rządzące bractwem templariuszy, sektę manichejczyków, a także filozofię Platona, Plotyna i Al-Gazalego oraz kabałę. Czytelnik wraz z Rogerem poznaje wykładnię i obrzędowość wszystkich tych prądów. Podobnie jak w przypadku tła historycznego Arkadiusz Rączka wykazuje się niezwykłą drobiazgowością, tak ze czytelnik nie musi już sięgać po żadne dodatkowe źródła by dokładnie wiedzieć o czym czyta, niestety tutaj pojawia się największy (ale za to jedyny) minus tej książki. Filozoficznym i religijnym dysputom brak obyczajowej lekkości z którą autor pisał o historii. Zdaje się często zapominać, że tworzy jednak literaturę popularną a nie naukowe dzieło poświęcone herezjom, przez co niektóre fragmenty dotyczące wierzeń są dość nudne i trudno się je czyta.

„Herezja” to pierwszy tom perypetii Rogera z Cabarez. Autor zapowiada już kolejną część i trzeba mieć tylko nadzieję, że będzie równie poruszająca jak pierwsza.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Powieść przedstawiającą losy mało znanych odłamów chrześcijaństwa popularnych w Europie w epoce krucjat. Wyraziste, na poły historyczne postacie, realistyczne odtworzenie klimatu epoki i ogromna dawka historycznej wiedzy sprawiają, że jest to jedna z najlepszych powieści historycznych jakie miałam przyjemność czytać w ostatnim czasie.

Głównym bohaterem „Herezji” jest młody...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze na polskim rynku wyczerpujące kompendium o współczesnej polskiej modzie. Pozycja obowiązkowa dla każdego zainteresowanego tą dziedziną sztuki.

"Dziedziną sztuki" napisałam nieprzypadkowo, bowiem Karolina Sulej zajmuje się badaniem mody jako sztuki właśnie i w swej książce stara się zerwać ze stereotypem, według którego moda jest wyłącznie rozrywką próżnych ignorantów i pożywką dla plotkarskiej prasy.

W "Modnych" prezentuje sylwetki 23 projektantów, którzy - jej zdaniem - "są najczęściej kojarzeni z modą". Ich lista nie jest utworzona ani alfabetycznie, ani chronologicznie, tworzy jednak kompleksowy przegląd polskiego środowiska kreatorów mody. Mamy tu zatem ludzi działających w branży od wczesnych lat 90-tych (a nawet i wcześniej), kiedy to pojęcie modowej marki znane było wyłącznie pilnym czytelnikom dzieł ikon zachodniego biznesu i marketingu; mamy projektantów rodzących się wraz z wszechobecną plotkarską prasą, dzięki niej promowanych i - zdawałoby się - tworzących przede wszystkim na jej potrzeby; mamy wreszcie projektantów najmłodszego pokolenia szyjących w głównej mierze dla ludzi takich jak oni, poznawanym przede wszystkim dzięki mediom społecznościowym i tam też tworzących swe promocyjne kampanie. Wielu z nich znałam od dawna, o niektórych przeczytałam po raz pierwszy.

Choć opisana przez tą samą autorkę, każda z postaci przedstawiona została w inny sposób, tak jak inna jest osobowość każdej z nich. Jedni bohaterowie mówią wyłącznie o swej pracy i jej szczegółach z - nomen omen - krawiecką wręcz precyzją, drudzy wolą ubarwiać swe życiorysy pikantnymi szczegółami z życia prywatnego. Karolina Sulej daje im w tym wolną rękę, nie nagina wypowiedzi do jednego modelu. Chcesz opowiadać jak krok po kroku powstają twoje kreacje - nie ma sprawy, preferujesz historie w stylu "kiedy to po raz pierwszy całowałem się z chłopakiem" - proszę bardzo. Projektanci nie unikają tu tematów trudnych - odważnie przyznają się do swojej orientacji seksualnej, śmiało mówią o depresji, chorobach, szykanach ze strony mediów i samego środowiska, zazdrości panującej w modowym światku, nieuczciwych biznesowych partnerach. Karolina Sulej towarzyszy im w najróżniejszych sytuacjach - w domu, w pracowni, podczas castingów i pokazów mody. Wydaje się, że dzięki tej publikacji oni też coś zyskali - wreszcie mogli powiedzieć o tym, jacy są naprawdę, a nie na jakich kreują ich kolorowe media. Skutek tego jest różny - część z nich polubiłam, o paru zmieniłam zdanie, niektórzy wydali mi się niesympatycznymi narcyzami, niemniej o wszystkich mogę powiedzieć jedno - w tej książce nareszcie są sobą.

Jedynym minusem tej książki jest dla mnie może trochę zbyt naukowy jak na tego typu publikację język. Pani Karolina jest naukowcem i to widać w sposobie jej pisania. "Modnych" czytałam bardzo powoli, uważnie (inaczej się nie da), do wielu fragmentów wracałam po kilka razy. Z drugiej strony książka ta przypomina mi nieco podręcznik akademicki i uznałabym ją za lekturę obowiązkową dla wszystkich początkujących twórców mody. Bowiem w "Modnych" nie zostali przedstawieni wyłącznie sami kreatorzy, lecz cały proces pracy nad modą - etapy kariery projektanta, pracy nad poszczególnym strojem i całą kolekcją, przygotowywania pokazu mody czy sesji zdjęciowej

W 2012 roku, również nakładem "Świata Książki", ukazały się "Dynastie, które stworzyły luksus". Ta francuska publikacja poświęcona była takim tuzom modowego biznesu jak Gucci, Hermés czy Louis Vouitton. Recenzowałam wówczas tę książkę dla jednego z modowych portali i żałowałam, że nie mamy podobnego tytułu na temat rodzimego świata mody. Kiedy wzięłam do ręki "Modnych" od razu przypomniała mi się tamta książka i tamta recenzja. Dobrze, nie mamy wprawdzie jeszcze modowych dynastii (choć to nie nasza wina - tak chciała historia), lecz czytając o zagranicznych twórcach mody śmiało możemy dziś powiedzieć iż Polacy nie gęsi i swych projektantów mają.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Pierwsze na polskim rynku wyczerpujące kompendium o współczesnej polskiej modzie. Pozycja obowiązkowa dla każdego zainteresowanego tą dziedziną sztuki.

"Dziedziną sztuki" napisałam nieprzypadkowo, bowiem Karolina Sulej zajmuje się badaniem mody jako sztuki właśnie i w swej książce stara się zerwać ze stereotypem, według którego moda jest wyłącznie rozrywką próżnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka Jacka Marczyńskiego stanowi kontynuację jego poprzedniej pracy „Dziesięciu tańczących facetów” i prezentuje sylwetki najważniejszych tancerek w historii baletu: Isadory Duncan, Marty Graham, Marii Rambert, Margot Fonteyn, Mai Plisieckiej, Alicji Alonso, Piny Bausch, Anne Teresy de Keersmaeker, Sashy Waltz i Bronisławy Niżyńskiej.

Przyznam, że nigdy specjalnie nie interesowałam się baletem ani tańcem nowoczesnym czy też w ogóle jakimkolwiek tańcem, jednak jeżeli myślę o tej dziedzinie sztuki to w pierwszej chwili kojarzy mi się ona właśnie z pięknymi i zwinnymi kobietami. Dlatego też zdziwił mnie początek rozmowy Jacka Marczyńskiego z Krzysztofem Pastorem, choreografem i dyrektorem Polskiego Baletu Narodowego, będącej niejako wstępem do tej książki, podczas której panowie dyskutują o tym, kto odgrywa większą rolę w tańcu – kobiety czy mężczyźni. Ich zdaniem są to raczej mężczyźni, ja uważam inaczej i dlatego cieszę się, że prezentujący w swej poprzedniej pracy dziesięciu najwybitniejszych tancerzy Jacek Marczyński nie zapomniał tym razem o ich znakomitych koleżankach po fachu.

Przyznam, że nigdy specjalnie nie interesowałam się baletem ani tańcem nowoczesnym czy też w ogóle jakimkolwiek tańcem, jednak jeżeli myślę o tej dziedzinie sztuki to w pierwszej chwili kojarzy mi się ona właśnie z pięknymi i zwinnymi kobietami. Dlatego też zdziwił mnie początek rozmowy Jacka Marczyńskiego z Krzysztofem Pastorem, choreografem i dyrektorem Polskiego Baletu Narodowego, będącej niejako wstępem do tej książki, podczas której panowie dyskutują o tym, kto odgrywa większą rolę w tańcu – kobiety czy mężczyźni. Ich zdaniem są to raczej mężczyźni, ja uważam inaczej i dlatego cieszę się, że prezentujący w swej poprzedniej pracy dziesięciu najwybitniejszych tancerzy Jacek Marczyński nie zapomniał tym razem o ich znakomitych koleżankach po fachu.

Przyznam, że z przedstawionych tu kobiet słyszałam jedynie o Izadorze Duncan i to też chyba nie ze względu na jej artystyczne dokonania lecz burzliwe życie prywatne. Ale nie tylko ona jedna spośród bohaterek pracy Jacka Marczyńskiego mimo ogromnego sukcesu nie była w życiu szczęśliwa... Autor umiejętnie przeplata ich ich prywatne losy z etapami życia zawodowego, dzięki czemu książka nie przypomina ani głupiego czasopisma skupiającego się jedynie na sensacjach łóżkowych, ani też nudnej monografii przytaczającej jedynie suche fakty. Wręcz przeciwnie, jest taka jak życie chyba każdego artysty, którego emocje i doświadczenia silnie rzutują na tworzoną przez niego sztukę, a z kolei artystyczne dokonania przekładają się na jakość życia prywatnego. Nie da się tych dwóch sfer rozdzielić i lepiej nawet nie próbować tego robić, bo przecież jedna bez drugiej nie istnieje.

Z książki „Dziesięć tańczących kobiet” można dowiedzieć się też sporo o samej sztuce tańca i jej historii. Jak już wspominałam, jestem kompletnym laikiem w tej dziedzinie i odróżniałam od siebie jedynie klasyczny balet, nieco dziwaczny taniec nowoczesny i disco-polo dance. Tymczasem tu dowiaduję się, że balet rosyjski może znacząco różnić się od angielskiego czy kubańskiego; co łączy abstrakcjonizm w malarstwie z choreografiami tańca współczesnego; skąd taka popularność teatrów tańca i co odróżnia klasyczny balet od baletu-opery czy baletu-musicalu. Ponadto poznałam najważniejsze pojęcia związane z baletem i jego choreografią a także losy najważniejszych inscenizacji z tej dziedziny sztuki.

Mimo że w książce została przedstawiona tylko jedna Polka, autor nie zapomina wspomnieć o wszystkich mniejszych lub większych powiązaniach słynnych tancerek z naszym krajem, nawet wówczas gdy ograniczają się one jedynie do pojedynczych gościnnych występach na polskich scenach. Na końcu „Dziesięciu tańczących kobiet” znajdują się fotosy z kilku najsławniejszych baletów wystawianych nad Wisłą.
A jakie spostrzeżenia mogę dodać od siebie? Że czytając pracę Jacka Marczyńskiego dochodzę do wniosku, że chyba jednak balet klasyczny nigdy nie wyjdzie z mody i nie zdetronizuje go nawet najbardziej nowatorski taniec nowoczesny. Jakoś nie przekonuje mnie tarzane się artystów nago na scenie posypanej brudną ziemią, większą sztuką zdają mi się być subtelne ruchy filigranowych baletnic tańczących „Jezioro Łabędzie” czy „Śpiącą królewnę”. W końcu klasyka nie bez powodu nazywana jest klasyką jest ona przecież w stanie przetrwać pokolenia, a wydumane innowacje dziś mogą budzić zachwyt, jutro zaś zniesmaczenie.

Czy „Dziesięć tańczących kobiet” wpłynęło jakoś na moje postrzeganie tego czym jest balet? Na pewno wzbudziło większe zainteresowanie nim, przestał on być dla mnie tak niezrozumiały i niedostępny jak dawniej. Nabrałam też ochoty na zobaczenie choć jednego przedstawienia baletowego przekonania się, czy w rzeczywistości prezentuje się ono tak ciekawie jak w tej książce.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Książka Jacka Marczyńskiego stanowi kontynuację jego poprzedniej pracy „Dziesięciu tańczących facetów” i prezentuje sylwetki najważniejszych tancerek w historii baletu: Isadory Duncan, Marty Graham, Marii Rambert, Margot Fonteyn, Mai Plisieckiej, Alicji Alonso, Piny Bausch, Anne Teresy de Keersmaeker, Sashy Waltz i Bronisławy Niżyńskiej.

Przyznam, że nigdy specjalnie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciepła opowieść o poszukiwaniu Boga i często niełatwych z nim relacjach.

Anne doświadczyła największej tragedii, jaka spotkać może kobietę – śmierci dziecka. Jej trzynastoletni syn Jeremiasz został śmiertelnie potrącony przez samochód, kiedy wraz z kolegami wracał z kina. Od jego śmierci minęły już trzy lata, a Anne wciąż nie może pogodzić się z bólem po jego stracie. Nie potrafi tak jak większość wierzących ludzi znaleźć w tych trudnych chwilach oparcia w Bogu, ponieważ już dawno odsunęła się od wiary, a poza tym właśnie Boga obwinia o swoje nieszczęścia. Przypadek sprawia, że trafia do położonego na obrzeżach jej miejscowości opactwa, w którym spędziła wiele miłych chwil jako mała dziewczynka, i opowiada jednemu z mnichów o swoim nieszczęściu. Tak zaczyna się jej powolna podróż ku wierze.

„Opactwo” to powieść religijna przypominająca nieco rozbudowaną historię z materiałów katechetycznych z których naucza się na lekcjach religii. Bo taki też jest jej cel – nauczyć o Bogu, który jest miłosierny, wybacza odrzucenie Go, a nawet bluźnierstwo przeciw niemu (Anne wypowiada się o nim w bardzo ostrych słowach!), i nigdy nie chce nikogo skrzywdzić. Czytelnik wraz z Anne krok po kroku poznaje liczne oblicza Boga i sposoby dzięki którym można poczuć jego obecność Tego, który jest najbardziej przychylny człowiekowi – nie tylko surowego Boga Ojca, który tylko wypatruje naszych grzechów i duchowych ułomności i którym straszą ludzi co niektórzy nieco nadgorliwi kapłani, ale Dobrego Tatusia pragnącego przede wszystkim wspierać swoje dzieci i pomagać im. Podobnie rzecz ma się także z Maryją i Jezusem. Anne w pewien sposób zaczyna identyfikować się z Matką Boską, która przecież też straciła syna. Kontemplowanie jej obrazu zsyła na nią wiele kojących łaska.

Drugi równoległy watek książki dotyczy życia tytułowego opactwa. Od zamieszkujących go mnichów dowiadujemy się, jak wygląda ich zwyczajny dzień, klasztorna hierarchia, stosunki pomiędzy zakonnikami, poznajemy też nazwy i rozkład modlitw, a także plan pomieszczeń typowego klasztoru oraz jego architekturę. Mnisi opowiadają tez o swoich wątpliwościach dotyczących powołania, słuszności podjętych przez nich decyzji całkowitego oddania się Bogu, a nawet - w ogromie nieszczęścia o którym opowiadają im wierni – istnienia Boga.

W „Opactwie” ważną rolę odgrywa postać Marka, młodego architekta wykonującego w klasztorze prace remontowe oraz porządkowe. Jest on sfrustrowany, ponieważ nie udaje mu się ani życie prywatne (wciąż nie może znaleźć tej jedynej), ani zawodowe (z dobrym wynikiem ukończył architekturę, ale póki co nie udało mu się utrzymać etatu w żadnym istotnym biurze projektowym, zazwyczaj dorabia wykonując drobne prace stolarskie). Przełożony klasztoru, opat Paul, pomaga mu odnaleźć radość z jego codziennych czynności oraz odkryć, że jego pragnienia nie były tak do końca jego, że bardziej próbował naśladować swych kolegów niż robić to co naprawdę lubi.

Podoba mi się, że książka „Opactwo” nie moralizuje na siłę, nie przymusza do uwierzenia w Boga, nie jest też naiwna. Chociaż Anne przekonuje się do rozmów z Bogiem, nie przeradza się z dnia na dzień w zagorzałą katoliczkę, a wręcz przeciwnie – szczerze wyznaje, że cotygodniowe chodzenie na mszę nie jest jednak dla niej. Autentyczna pozostaje także w swych uczuciach do zmarłego syna. Choć wizualizuje sobie, że Jeremiasz jest teraz pod dobrą opieką troskliwego Boga, i cieszy się z tego powodu, , jednak nigdy nie pogodzi się z jego śmiercią, nie przestanie czuć bólu myśląc o nim i zawsze będzie za nim tęsknić.
Choć rzadko pojawiam się w kościele, a szkolnych lekcji religii wręcz nienawidziłam, lubię czasem poczytać mądre słowa o Bogu, które nie starają się nachalnie nawracać, lecz mówią o tym, jaki on naprawdę jest, jaką rolę odrywa w życiu człowieka. Takie słowa James Martin wkłada w usta opata Paula, a ja uznaję „Opactwo” za jedną z najlepszych powieści religijnych.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści".

Ciepła opowieść o poszukiwaniu Boga i często niełatwych z nim relacjach.

Anne doświadczyła największej tragedii, jaka spotkać może kobietę – śmierci dziecka. Jej trzynastoletni syn Jeremiasz został śmiertelnie potrącony przez samochód, kiedy wraz z kolegami wracał z kina. Od jego śmierci minęły już trzy lata, a Anne wciąż nie może pogodzić się z bólem po jego stracie. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciepła i optymistyczna opowieść o tym, że to co w pierwszej chwili wydaje nam się życiową tragedią, w rzeczywistości może stać się początkiem zmian na lepsze.

Maja Kwiatkowska, mieszkanka małej podpoznańskiej wsi Chojnówka, wiedzie jako tako poukładane życie. Ma ośmioletniego syna Leona, mieszka na stryszku u teściów i jednocześnie pracuje w ich piekarni. Tylko z mężem niezbyt dobrze jej się układa – Tomasz pracuje za granicą i coraz rzadziej odwiedza swoją rodzinę. Wkrótce kobieta dowiaduje się, jaka jest tego przyczyna. Jej mąż poznał na emigracji piękną Francuzkę i to z nią planuje swą dalszą przyszłość. O rozwodzie informuje swoją żonę przez Skype'a, a Mai z dnia na dzień wali się cały świat. Jednak tylko na chwilę, bo dzięki wsparciu oddanych przyjaciół i rodziny Kwiatkowska szybko staje na nogi i powoli odkrywa, co najbardziej cieszy ją w życiu.

Lubię lekkie powieści obyczajowe, choć czasem brakuje mi w nich pewnego dramatyzmu i rażą mnie one swą niewinnością. Podobnie rzecz się ma z „Ponownie niezamężną”. Główna bohaterka – wbrew temu co mówi – do swojego rozwodu podchodzi z taką obojętnością, że chyba bardziej smuci ją choroba konia czy śmierć psa niż odejście mężczyzny z którym, bądź co bądź, planowała być aż do śmierci. Zaraz po rozstaniu rzuca się w wir nowych znajomości, pracy i pomagania wszystkim w okolicy. W ciągu roku od rozwodu ma już nowego faceta, świetnie prosperujący biznes spożywczy oraz własną fundację, przyjaźni się z byłym mężem, a ich syn, po którym rozwód rodziców spłynął jak woda po kaczce, doskonale dogaduje się z nowymi partnerami matki i ojca. Żyć nie umierać.

Dobrze, nie wszyscy są takimi niepoprawnymi pesymistami jak ja i być może wiele osób podobnie jak Majka uważa, że rozwód to bułka z masłem, Na szczęście póki co nie rozstałam się jeszcze z mężem ale pomimo braku własnych tego rodzaju doświadczeń nasłuchałam się wiele o rozstaniach, o depresjach (często wieloletnich) z nimi związanymi, o buncie dzieci nieakceptujących separacji rodziców ani ich nowych partnerów. Rzadko kiedy jest tak wesoło, jak w życiu Majki, no ale...

Ale może ta książka jest potrzebna właśnie takim osobom, które widzą wszystko w czarnych barwach, myślą, że to co dobre jest już poza nimi, że skończył się ich cały świat. Losy Majki pokazują, że tylko od nas zależy, jaką wybierzemy dalszą drogę – czy ciągłego smutku i zamartwiania się czy też odkrywania nowych pasji, talentów, lepszego ja.

„Ponownie niezamężna' to również książka z pewnym zacięciem feministycznym. Życie bez faceta nie staje się dla głównej bohaterki końcem świata, lecz początkiem nowego życia. Majka zdaje sobie sprawę, że były mąż tylko ją tłamsił, nieświadomie zmuszał do wielu rzeczy do których nie była przekonana i rezygnacji z tego, co kochała. Nie wspierał jej też w kwestiach materialnych, bo choć teoretycznie był głową rodziny, to i tak Majka utrzymywała się z tego co sama zarabiała w rodzinnej piekarni, jej mąż zaś wszystkie swe pieniądze odkładał w zasadzie nie wiadomo na co. Po rozwodzie Kwiatkowska dostrzegła, że wszystko co osiągnęła w życiu zawdzięcza sobie a nie mężowi, że facet tak naprawdę nie jest jej do niczego potrzebny. Sama potrafi na siebie zarobić, sama zajmuje sobie swój czas. Dlatego też nie szuka desperacko nowego partnera, lecz znajduje go gdy jest już przekonana o WŁASNEJ sile i wartości.

Kolejną zaletą tej powieści jest jej świat przedstawiony. Akcja toczy się na małej, sielskiej wsi, na której wciąż, na której wciąż kultywowane są dawne ludowe zwyczaje. Dużo miejsca w książce zajmują opisy tych ciekawych tradycji, a także pięknych krajobrazów Wielkopolski, zmieniających się jak w kalejdoskopie wraz z kolejnymi porami roku.

Wzrusza także wątek rodziny Kolskich, miejscowych pijaczków z gromadą dzieci, bez grosza przy duszy i bez perspektyw. Dzięki pracy, którą Majka ofiarowuje ich najstarszym pociechom w swojej piekarni, ci młodzi ludzie nie są już skazani na przestępczą ścieżkę do której już się przybliżali, lecz poznają smak uczciwej pracy i mają szansę na zdobycie dobrego zawodu i uniknięcia losu swoich rodziców. A i starsi państwo Kolscy nie chcą przynosić wstydu swym przedsiębiorczym dzieciom i radykalnie zmieniają swój styl życia.

Ckliwe obyczajówki są często oderwane od realnego życia, ale często potrafią skutecznie poprawić nastrój, a przy okazji trochę inaczej spojrzeć na swoje problemy i zainspirować się jego na wskroś pozytywnymi bohaterami. A nuż to oni mają rację i prawdziwe życie to nie kłopoty, a właśnie ciągłe spadanie na cztery łapy i śmiech z niepowodzeń?

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści":

Ciepła i optymistyczna opowieść o tym, że to co w pierwszej chwili wydaje nam się życiową tragedią, w rzeczywistości może stać się początkiem zmian na lepsze.

Maja Kwiatkowska, mieszkanka małej podpoznańskiej wsi Chojnówka, wiedzie jako tako poukładane życie. Ma ośmioletniego syna Leona, mieszka na stryszku u teściów i jednocześnie pracuje w ich piekarni. Tylko z mężem...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Siostra na krawędzi. O pasjach silniejszych niż narkotyk rozmawiają s. Jolanta Glapka i Agata Puścikowska Jolanta Glapka, Agata Puścikowska
Ocena 7,6
Siostra na kra... Jolanta Glapka, Aga...

Na półkach:

Dzisiejszy świat oferuje kobietom masę możliwości – mogą realizować się w życiu rodzinnym, robić karierę zawodową, być artystkami, sportsmenkami, podróżniczkami. Co sprawia, że pomimo tak wielu pokus część z nich decyduje się odciąć od swego dotychczasowego świata, zamieszkać w zakonie i poświęcić swoje życie Bogu? Na to i inne pytania dotyczące życia zakonnego oraz życia zakonnicy odpowiada siostra zakonna Jolanta Glapka, jedna z najbardziej znanych polskich zakonnic.

Siostra Jolanta Glapka przyszła na świat w Zakopanem w 1947 roku. Dzieciństwo spędziła w Zielonej Górze, wychowywana przez matkę katoliczkę i ojca ateistę. To właśnie rozmowy z niewierzącym ojcem stanowiły dla niej pierwszą próbę wiary – dziecięcymi jeszcze argumentami starała się uświadomić mu, że Bóg jednak istnieje. Swe młodzieńcze lata dzieliła pomiędzy dwie pasje – poznawanie ludzkiej psychiki (z tego względu studiowała psychologię) oraz wspinaczkę wysokogórską. Cały czas poszukiwała również znaków Boga, który coraz częściej i głośniej do niej przemawiał. Czując coraz większą potrzebę czynienia dobra, pod koniec lat 70'tych wyjechała do Kalkuty pracować jako wolontariuszka w zgromadzeniu Matki Teresy. W Indiach zetknęła się ze skrajną nędzą oraz o mało co sama nie straciła życia, lecz pobyt tam uświadomił jej, że została wybrana przez Boga by czynić dobro i pomagać ludziom na krawędzi. W wieku 33 lat wstąpiła do Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa Sacré Coeur. Nie została jednak zakonnicą jedynie modlącą się i kontemplującą Pismo Święte – od początku starała się wykorzystać swoje powołanie do ewangelizacji i pomocy potrzebującym. Z jednej strony tworzyła pierwsze w Polsce katolickie media, z drugiej wspierała osoby uzależnione (zwłaszcza narkomanów) w wychodzeniu z nałogów. Jej najważniejszą inicjatywą jest Fundacja Pasja życia, pomagająca narkomanom wyjść z uzależnienia, oraz powstające w Legionowie Młodzieżowe Centrum Rozwoju Artystycznego i Duchowego „Pasja Życia”, którego celem będzie zapobieganie narkomanii poprzez wskazywanie młodym ludziom ich talentów i twórcze zagospodarowywanie czasu wolnego.

Książka napisana jest w formie wywiadu-rzeki przeprowadzonego z siostrą Glapką przez Agatę Puścikowską. Panie rozmawiają niczym stare dobre przyjaciółki, dzięki temu tej pozycji nie czyta się jak suchej biografii czy płytkiego wywiadu z czasopisma, lecz sympatyczną pogawędkę na rozmaite życiowe tematy. Podoba mi się, że siostra nie unika podejmowania kwestii trudnych i kontrowersyjnych, o których osoby duchowe często milczą lub przekonują wiernych, ze takie rzeczy nie mają miejsca. Siostra Jolanta mówi wprost o konfliktach między zakonnicami, o księżach, którzy minęli się z powołaniem i zabiegają przede wszystkim o dobra materialne dla samych siebie, o tym, że młode siostry zakonne często ulegają uczuciu do mężczyzny i z tego powodu przeżywają ogromne konflikty wewnętrzne. Sama siostra Jolanta nie ukrywa, że i ona zakochała się będąc już zakonnicą i musiała wybierać między oddaniem się Bogu a człowiekowi. Opowiada też sporo o problemach swego prywatnego życia – o tym, jak jej rodzina musiała ukrywać swoją wiarę, aby ojciec-komunista nie miał problemów z ówczesnym systemem, o rozterkach towarzyszących jej przed wstąpieniem do zakonu, a także i o tym, że pomimo całej swej wiedzy i doświadczenia płynącego z pracy z narkomanami nie udało jej się uchronić przed tym uzależnieniem bliskiego krewnego.

Siostra Jolanta Glapka z pewnością łamie negatywny stereotyp typowej zakonnicy – smutnej, zaniedbanej, oderwanej od prawdziwego życia i zajętej jedynie wielbieniem Boga. Z kart „Siostry na krawędzi”, wyłania się energiczna, pełna życia i pasji kobieta, podążająca za trendami współczesnego świata i potrafiąca wykorzystać je do ewangelizacji i niesienia pomocy bliźnim. Być może to właśnie takie zakonnice jak siostra Jolanta stają się autorytetami młodych dziewcząt, pomagają im odkryć swe powołanie i sprawiają,że pomimo kreowanego przez media negatywnego wizerunku kościelnej hierarchii oraz klasztornego życia wciąż wiele ludzi decyduje się oddać swe życie w służbę Bogu i potrzebującym.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/2016/09/siostrana-krawedzi-siostrajolanta.html.

Dzisiejszy świat oferuje kobietom masę możliwości – mogą realizować się w życiu rodzinnym, robić karierę zawodową, być artystkami, sportsmenkami, podróżniczkami. Co sprawia, że pomimo tak wielu pokus część z nich decyduje się odciąć od swego dotychczasowego świata, zamieszkać w zakonie i poświęcić swoje życie Bogu? Na to i inne pytania dotyczące życia zakonnego oraz życia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd? Może nie powinnam czytać tej książki bez znajomości trzech poprzedzających ją tomów cyklu, a może mogłam nie zapominać, że amerykańska literatura popularna zazwyczaj mnie irytuje? Bo czym można wyjaśnić fakt, że ta książka zarazem podoba mi się i nie podoba?

„Miejsce dla dwojga” to czwarta część „Dzienników pisanych w drodze” czyli pamiętników Alana Christoffersena, młodego, przystojnego i bogatego mężczyzny, który w krótkim czasie traci wszystko – ukochaną żonę, dobrze prosperującą firmę, pieniądze. Nie mogąc znaleźć sensu swojego dalszego życia wyrusza w pieszą podróż przez całe Stany Zjednoczone (od Seattle do Key West na Florydzie) aby podczas niej odpowiedzieć sobie na pytanie, co dalej robić z własnym życiem i dlaczego to na niego spadło tyle nieszczęść.

Jak już wspomniałam, powieść tą czytało mi się i dobrze, i źle. Nie znam całej historii Alana, ale w tekście „Miejsca dla dwojga” wiele jest retrospekcji, także raczej nie powinno to stanowić problemu, choć może nie czytając tego cyklu od początku nie potrafiłam do końca wczuć się w jego klimat.

Zacznę od tego, co mi się podobało
.
Przede wszystkim głębokie, acz nie napuszone, przemyślenia głównego bohatera na temat ludzkiego życia. Przeszedł on dużo (dosłownie i w przenośni), toteż nie można zarzucić mu, że posługuje się sloganami o których nie ma pojęcia. Zresztą to nawet nie są slogany, bardziej pisane w specyficznym stylu „złote myśli”, niezwykle trafne, a przy tym okraszone sporą dawką humoru. Bo choć losy Alana nie są do pozazdroszczenia, jednak podchodzi on do życia z uśmiechem, pisząc nie tylko o rzeczach smutnych, ale również o tych niezwykle zabawnych, które przytrafiły mu się podczas podróży. Nie jest czysto reklamowym chwytem, że książka przynosi nadzieję iż można podnieść się w życiu z największych tarapatów. Ja dodałabym jeszcze, że przywraca ona wiarę w ludzi, bowiem większość postaci spotkanych przez Alana w drodze oferuje mu swą pomoc, przeważnie bezinteresownie. Sporo można też dowiedzieć się z niej o geografii, historii i kulturze stanów, które przemierzał główny bohater. Odwiedzamy z nim między innymi Graceland, posiadłość Elvisa Presleya, a także miasteczko w którym urodził się ten artysta, spędzamy dzień w sekcie założonej przez jakiegoś nawiedzonego „ojca”, czy też wraz z aligatorami pływamy po bagnach Okenfokee.

Przejdźmy teraz do wad.

Książka jest przegadana. Jak dla mnie zbyt wiele jest w niej dialogów, które nic nie wnoszą do akcji, a ciągną się po kilka stron. Czasami oczywiście poruszają one ważne życiowe kwestie, o których wspomniałam powyżej, częściej jednak są to niekończące się rozmowy o czynnościach dnia codziennego. Po drugie denerwuje mnie nadmierna amerykańskość tej książki. Już nie raz zauważyłam, że autorzy popularnej prozy amerykańskiej tworzą albo wyłącznie z myślą o czytelnikach ze swojego kraju, albo też zapominają, że nie wszyscy są Amerykanami. Mnóstwo jest tu szczegółów związanych wyłącznie z kulturą USA i nieprzetłumaczalnych ani na inny język, ani na inną kulturę. Ja niestety często nie miałam pojęcia o czym bohater mówi, przypisów jest albo za mało, albo nie są one w stanie wyjaśnić wszystkich kulturalnych niuansów.

Książka ma poza tym bardzo niejednolitą formę – albo tworzą ją same dialogi, albo opisy miejsc jakby żywcem wyjęte ze zbeletryzowanego bedekera. Autor nie potrafił niestety ująć tego w spójny, płynny tekst.
„Miejsce dla dwojga” to na pewno książka z przesłaniem. Niestety, zostało ono mocno spłaszczone niedopracowaną formą i niskim poziomem dialogów, tak by były zrozumiane przez jak największą liczbę czytelników. Bo – niestety – literatura popularna (a już amerykańska w szczególności) ma to do siebie, że jej celem jest jedynie dobra zabawa, nawet kosztem zaprzepaszczenia często całkiem fajnego tematu.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Seriali": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd? Może nie powinnam czytać tej książki bez znajomości trzech poprzedzających ją tomów cyklu, a może mogłam nie zapominać, że amerykańska literatura popularna zazwyczaj mnie irytuje? Bo czym można wyjaśnić fakt, że ta książka zarazem podoba mi się i nie podoba?

„Miejsce dla dwojga” to czwarta część „Dzienników pisanych w drodze” czyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakoś tak się składa, że po powieściach czy też opowiadaniach o kobietach zmagających się z nadwagą czy też z innymi mankamentami sylwetki i niemogących z tego powodu ułożyć sobie życia spodziewam się depresyjnego nastroju, prób samobójczych, akcji z anoreksją i bulimią i tych podobnych wrażeń. Tymczasem „Marzenia na agrafce” to opowieść o przemiłej grubasce, która, owszem, powinna się odchudzić, ale nic nie robi sobie z niepowodzeń i z humorem podchodzi do życia.

Bogumiła Korzycka mieszka w Katowicach, ma nieco ponad 20 lat, nadopiekuńczą mamę i wyrozumiałego tatę, chłopaka Rafała i kilka (albo i więcej) nadprogramowych kilogramów, które koniecznie chce zrzucić, chyba bardziej po to, aby upodobnić się do szczupłych koleżanek, niż z własnej potrzeby serca. Wmówiwszy sobie, że jej problemy z nadwagą spowodowane są chorą tarczycą, wyjeżdża nad morze by nawdychać się zbawiennego dla tego organu jodu, a także zacieśnić tam swój związek z Rafałem, bo póki co ich znajomość nie wyszła jeszcze poza etap spacerów za rączkę i niczego poza tym. Niestety okoliczności sprawiają, że niewiele z tych ambitnych planów udaje jej się zrealizować, mimo to spędza jednak dwa pełne wrażeń tygodnie nad Bałtykiem.

Przy „Marzeniach na agrafce” bawiłam się setnie, choć niestety nie na gorącej plaży lecz pod kocem, wyziębiona przez wyjątkowo deszczowy w tym roku sierpień. Książka pozwoliła mi jednak przenieść się nad nasze piękne morze i przekonać się, jak łatwo jest obracać w śmiech większe i mniejsze życiowe niepowodzenia. Bogusia, choć od dziecka zmaga się z nadwagą i nie raz usłyszała wiele gorzkich słów na temat swojego wyglądu potrafi mimo to cieszyć się życiem, śmiać z siebie i machnąć ręką na osoby, które nie potrafią docenić jaka jest wspaniała. Chciałabym mieć w sobie tyle optymizmu co ona i podobnie „olewać” mankamenty swej figury czy też inne problemy bo – niestety – ja jestem niepoprawną pesymistką. Ktoś może powiedzieć, ze życie tak nie wygląda, że nie da się wszystkiego wiecznie obracać w żart i przejść przez życie z bananem na twarzy. Może i tak, ale mamy wakacje, czas wolny, trzeba się zrelaksować, a dobra literatura to taka, która potrafi również rozbawić, wyciągnąć z dołka, a nie tylko rozważać mroczne aspekty ludzkiego żywota. W końcu dramatów jeszcze nie raz dostarczy nam nasze własne życie.

Denerwowali mnie za to występujący w tej książce mężczyźni (oprócz pana Bogusława Korzyckiego, ojca głównej bohaterki), moim zdaniem żaden z nich nie pasuje do Bogusi. Niedojrzały Rafał wciąż woli grać na konsoli zamiast spotykać się z dziewczynami, poznany nad morzem Waldemar jest dla Bogusi za stary i niepotrzebnie obarcza dopiero co wchodzącą w dorosłość młodą kobietą swymi problemami z byłą żoną i małym synkiem, zaś Karol – syn właścicieli nadmorskiej budki z zapiekankami – jak dał do zrozumienia jego ojciec zmienia dziewczyny jak rękawiczki. Na ostatnich stronach powieści Bogusia decyduje się niestety na jednego z nich, choć ja pozwoliłabym jej pocieszyć się jeszcze urokami stanu wolnego, lub też wymyśliła dla niej zupełnie innego „amanta”, nieco roztrzepanego chłopaka z sąsiedztwa, takiego jak ona sama.

Chciałabym czytać więcej takich megapozytywnych książek jak „Marzenia na agrafce”, w których od pierwszej do ostatniej strony nie ma ani jednego smutnego momentu. Ja, z wrodzonym pesymizmem, co i rusz prognozowałam jakieś nieszczęście – a to Bogusia zachoruje na bulimię, a to uzależni się od jakichś podejrzanych rozweselaczy, a to jej ukochany kotek wypadnie z pociągu – ale na szczęście nic takiego się nie stało. Bo powieść pani Barbary Spychalskiej-Granicy to przede wszystkim ponad 300-stronicowa dawka dobrego wakacyjnego humoru.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Jakoś tak się składa, że po powieściach czy też opowiadaniach o kobietach zmagających się z nadwagą czy też z innymi mankamentami sylwetki i niemogących z tego powodu ułożyć sobie życia spodziewam się depresyjnego nastroju, prób samobójczych, akcji z anoreksją i bulimią i tych podobnych wrażeń. Tymczasem „Marzenia na agrafce” to opowieść o przemiłej grubasce, która, owszem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie pierwszy raz stykając się z klasyką literatury nie wiem, jak oceniać recenzowaną powieść. Z jednej strony posiada ona niezaprzeczalne walory literackie, z drugiej wieje nudą, męczy i nijak nie przystaje do dzisiejszego świata.

Tytułowy Lord Jim to młody Anglik, syn pastora, pragnący dokonywać w życiu tylko bohaterskich czynów. Żelazne zdrowie, inteligencja i żądza przygód pozwalają mu zaciągnąć się na statek, gdzie – przechodząc wszystkie szczeble morskiej edukacji – zdobywa stanowisko pierwszego oficera na statku Patna. Pływa nim po spokojnych wodach mórz południowych i często żałuje, że obce są mu niebezpieczeństwa żywiołowych, zimnych wód północy. Jednak i jemu zdarza się okazja do wykazania się bohaterstwem. Jednak nie wykorzystuje jej (Patna zderza się z wrakiem i pod jej pokładem robi się dziura, trzeba natychmiast ewakuować 800 pasażerów) – ucieka, pozostawiając ludzi powierzonych jego opiece na pastwę losu. Wyrzuty sumienia i świadomość, że nie potrafił postąpić zgodnie ze swymi ideałami towarzyszą mu bez przerwy, przez co nigdzie nie może ułożyć sobie życia. Tyle akcji.

Zacznijmy od plusów, czyli walorów literackich i tego, czego uczą nas o „Lordzie Jimie” na lekcjach języka polskiego. Powieść ta, napisana w 1900, uznawana jest za najwybitniejsze dzieło Josepha Conrada ze względu na swą filozofię oraz formę. Postawą tytułowego bohatera pisarz oddaje to, co fachowo nazywamy rygoryzmem moralnym, przejawiającym się w bezwarunkowym przestrzeganiu swych zasad etycznych, bez względu na okoliczności. Tak właśnie zachowuje się Jim – nie ważne jest dla niego, że w chwili ucieczki w mniemaniu załogi nie istniał cień szansy na uratowanie statku (Patna i jego pasażerowie zostali jednak ocaleni, co wbrew pozorom tylko pogorszyło stan psychiczny młodego oficera), nieważne, że podczas drugiej „wpadki” (los rzucił go na malajską wysepkę Patusan – miejsce fikcyjne – w okolicach Borneo, gdzie przez wiele lat traktowany był niczym biały bóg, po czym przez swą naiwną decyzję przyczynił się do zagłady części ludności z ręki innego przedstawiciela zachodniego) został podle oszukany – nie, on musi za wszelką cenę odpokutować swoją hańbę.

Jeśli chodzi o formę, „Lord Jim” uważany jest za pierwszą i jedną z najwybitniejszych powieści impresjonistycznych. Zachwiana została w niej chronologia zdarzeń oraz jedność narracji, charakterystyczne cechy powieści klasycznej. Życie Jima poznajemy przede wszystkim z perspektywy opowieści o nim innych osób. Mamy tu do czynienia z tak zwaną narracją szkatułkową – w pierwszy plan narracji (w tym przypadku jest to typowy narrator trzecioosobowy) wpisana jest narracja drugoplanowa (opowieść kapitana Marlowa, który podczas swych licznych wędrówek wielokrotnie natykał się na Jima i jego legendę), a w nią trzecioplanowa (wspomnienia innych osób o Jimie oraz wyznania jego samego). Każda z tych opowieści odnosi się do innego okresu z życia tytułowego bohatera, tak więc wszystkie razem tworzą układankę, chaotyczne puzzle, z których układają się losy oraz przemyślenia młodego oficera.

Nie da się zaprzeczyć, że powyższe fakty gwarantują powieści Josepha Conrada ważne miejsce w kanonie literatury, zaliczając ją do dzieł, które przeczytać trzeba. Niemniej jej lektura przeciętnemu czytelnikowi nie sprawi dużej przyjemności. Tekst jest bardzo trudny i bardzo nudny. Conrad stworzył zagmatwane opisy stanów wewnętrznych głównego bohatera przez które przebrnąć nie jest łatwo, podobnie jak rozszyfrować przyczyny jego postępowania (co akurat jest celowym zabiegiem literackim). Poza tym sama postawa Jima wydawać się dziś może do bólu naiwna, głupia wręcz. Nie znaczy, że jest ona zła, ale żyjący w 2016 roku Lord Jim ze swoimi poglądami byłby pewnie stałym klientem psychoterapeutów, choć i w swoich czasach marnie skończył.

Czytając „Lorda Jima” i książki jemu podobne, klasykę literatury, zastanawiam się czy to ja mam już mózg zblazowany współczesnymi utworami, nawet tymi z najwyższej półki, czy też to pisane kilkadziesiąt albo i więcej lat temu powieści nie potrafią zjednać sobie czytelnika XXI wieku. Oczywiście doceniam ich artyzm, geniusz autorów, ale czytam je głównie z poczucia obowiązku, bo absolwentce filologii polskiej nie wypada ich nie znać, bo trzeba dostrzec na żywym tekście znaczenie pojęć z teorii literatury. Nie ma tu jednak miejsca na czystą przyjemność obcowania z takim utworem, czytanie go nigdy nie będzie formą relaksu. Może właśnie dlatego ludzie karmieni przez szkolne lata nieprzystępnym literackim kanonem książka kojarzy się wyłącznie z przykrym i trudnym obowiązkiem?

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Nie pierwszy raz stykając się z klasyką literatury nie wiem, jak oceniać recenzowaną powieść. Z jednej strony posiada ona niezaprzeczalne walory literackie, z drugiej wieje nudą, męczy i nijak nie przystaje do dzisiejszego świata.

Tytułowy Lord Jim to młody Anglik, syn pastora, pragnący dokonywać w życiu tylko bohaterskich czynów. Żelazne zdrowie, inteligencja i żądza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Małgorzata de Valois, „ostatnia perła Walezjuszów”, ostatnia przedstawicielka tego rodu, nie zapisała się dobrze na kartach historii. Uważano ją za podżegaczkę wojen religijnych pomiędzy katolikami a hugenotami, intrygantkę, erotomankę. Wydając te okrutne osądy nikt nie zastanowił się, jaka była naprawdę, jak czuła się będąc jedynie pionkiem w grze swych możnych krewnych. Pisała o tym w swoich pamiętnikach i właśnie na ich podstawie Aleksandra Skrzypietz pokusiła się na napisanie najnowszej biografii córy Francji i królowej Nawarry. Jaki portret Małgorzaty się z nich wyłania?

Marguerite de Valois, zwana później „królową Margot”, przyszła na świat 14 maja 1553 roku jako najmłodsze dziecko ówczesnych władców Francji – Henryka II i Katarzyny Medycejskiej. Jak każda renesansowa księżniczka od dziecka przyuczana była do roli damy, a być może – jeżeli tylko uda się ją dobrze wydać za mąż – także królowej. Tytuł ten otrzymała poślubiając swego dalekiego kuzyna, Henryka de Bourbon, króla Nawarry, późniejszego króla Francji. Pomimo swego gruntownego wykształcenia (zwłaszcza humanistycznego), mecenatu rodzimej kultury i sztuki oraz działań służących zachowaniu pokoju i jedności Francji, jej imię kojarzy się przede wszystkim z tragiczną rzezią hugenotów, nazywaną nocą świętego Bartłomieja, która miała miejsce podczas wesela Małgorzaty i Henryka w nocy z 23 na 24 sierpnia 1572 roku. Od tego momentu hugenoci z Nawarry zaczęli obwiniać katoliczkę Małgorzatę o to, że zaprosiła ich do swego kraju po to, by dokonać na nich zbrodni, katolicy zaś znienawidzili ją za poślubienie protestanckiego władcy. Tego, że Małgorzata nie miała z tą masakrą nic wspólnego, nikt nie brał pod uwagę. Czarna legenda królowej Margot zaczęła się tworzyć ku uciesze wyznawców obu zwaśnionych religii, a niesnaski na dworze francuskim i nawarskim tylko ją podsycały. Małgorzatę odsunięto od polityki, nie raz starano się uwięzić, pomawiano o liczne romanse, a gdy jej mąż został królem Francji – jako że nie miała z nim dzieci – unieważniono jej małżeństwo by ustąpiła miejsca o 20 lat młodszej od siebie księżniczce. O dziwo, dopiero gdy Małgorzata nie miała już żadnych szans by odegrać ważną rolę w historii swej ojczyzny, poczuła się szczęśliwą. Zajęła się mecenatem, działalnością charytatywną, dużo czasu poświęcała też na modlitwy. Wybaczyła też byłemu mężowi i była mile widziana na jego dworze, czynnie uczestnicząc w wychowywaniu i kształceniu szóstki jego pociech z drugiego małżeństwa. Zmarła spokojnie 16 marca 1615 roku.

Aleksandra Skrzypietz w swej biografii królowej Margot stara się zdjąć z niej niechlubne piętna nakładane na tą władczynię przez stulecia. Pisząc ją, opiera się na dogłębnej analizie pamiętników Małgorzaty. Stara się zrozumieć kontrowersyjną królową – jej poczynania, motywy, ambicje – a przede wszystkim punkt widzenia odnośnie niekorzystnych dla niej sytuacji i dworskich układów. By lepiej oddać położenie Małgorzaty, Aleksandra Skrzypietz szeroko przedstawia także epokę, w której przyszło żyć tej władczyni: najważniejsze wydarzenia historyczne, obyczaje dworskie, rozgrywki polityczne i dynastyczne. Przywołuje także portrety innych znamienitych kobiet epoki renesansu – Katarzyny Medycejskiej, Małgorzaty d'Angoulême, Ludwiki Sabaudzkiej – z których przykładu Małgorzata de Valois czerpała kształtując swą osobowość.

„Królowa Margot” to rzetelna pozycja historyczna, opierająca się na sprawdzonych źródłach, przywołująca zarówno zdarzenia, które zmieniły bieg historii, jak i epizody z codziennego życia XVI-wiecznych władców Francji. Wyraźne jest przy tym pewne feministyczne zacięcie autorki – w swych wywodach skupia się na, często niedocenianej, roli kobiet na ówczesnym francuskim dworze. Choć w tamtych czasach najważniejszym zadaniem królowych i księżniczek było rodzenie jak największej liczby zdrowego potomstwa (wiele dzieci wówczas umierało jeszcze we wczesnym dzieciństwie, stąd tylko ich duża liczba dawała nadzieję na dalsze trwanie dynastii, a ich korzystne małżeństwa przynieść miały poparcie skoligaconych w ten sposób innych rodzin panujących), to tak naprawdę odgrywały one nie małą rolę w polityce i kulturze ówczesnych państw. Oczywiste jest, że autorka-kobieta potrafi lepiej wczuć się w emocje i poczynania kobiet o których pisze niż czynili to nierozumiejący ich mężczyźni, będący przez wiele stuleci jedynymi biografistami władców. Jednakże podczas lektury tej książki często irytowało mnie, że Aleksandra Skrzypietz na każdym kroku stara się udowodnić, iż Małgorzata z Walezjuszów była w rzeczywistości dobrą i uczciwą kobietą usprawiedliwiając wszystkie jej poczynania (podobnie czyni zresztą pisząc o jej matce, Katarzynie Medycejskiej). Nie wierzę, że osoba pragnąca odgrywać ważną rolę w kraju, pragnąca władzy, postępowała zawsze moralnie i uczciwie. Jeśli nawet – zdaniem Aleksandry Skrzypietz – twórcy jej pierwszych biografii byli ludźmi jej nieprzychylnymi, pochodzącymi z wrogich jej stronnictw – to musieli mieć jakieś, choćby drobne, przesłanki, by wypowiadać się o niej negatywnie. Niestety, każda biografia ma to do siebie, że nigdy nie będzie w pełni obiektywna.

Czytając „Królową Margot” miałam szansę przenieść się na francuski dwór epoki renesansu, w czasy jego największego rozkwitu. Mogłam również wczuć się w role ówczesnych księżniczek, które – choć żyły w luksusie, a o ich względy zabiegali najmożniejsi książęta – nie były szczęśliwe. Nikt nie pytał je o zdanie wydając je za znacznie starszych mężczyzn, nikomu nie przeszkadzało, że są notorycznie zdradzane, a ich wartość wycenia się ilością urodzonych żywych i zdrowych potomków. Dopiero wiele lat po ich śmierci, często aż w kolejnych epokach, doceniano ich wkład w politykę, kulturę i dostrzeżono, że bez ich udziału losy Europy mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Małgorzata de Valois, „ostatnia perła Walezjuszów”, ostatnia przedstawicielka tego rodu, nie zapisała się dobrze na kartach historii. Uważano ją za podżegaczkę wojen religijnych pomiędzy katolikami a hugenotami, intrygantkę, erotomankę. Wydając te okrutne osądy nikt nie zastanowił się, jaka była naprawdę, jak czuła się będąc jedynie pionkiem w grze swych możnych krewnych....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetna powieść z kręgu young adult, której akcja, umiejscowiona w dość nietypowym świecie, przypomina nieco fantasy, choć rzeczy w niej opisane w niektórych krajach dzieją się naprawdę.

Czytając pierwsze strony Caldera, pomyślałam: „kurczę, znowu fantasy, czy dziś już nikt nie osadza książek dla młodych czytelników w realnym świecie?”. Po kilku kolejnych kartkach doszłam jednak do wniosku, że rzecz dzieje się w świecie rzeczywistym, tyle że bardzo różnym od tego, jaki znamy z naszego codziennego życia, a mianowicie wewnątrz sekty.

Tytułowy Calder to osiemnastoletni chłopak, który wraz ze swoimi rodzicami i chorą na zespół Downa siostrą żyje wewnątrz Akadii, sekty założonej gdzieś na pustyniach Arizony przez niejakiego Hectora. Ojciec założyciel stworzył dla swoich poddanych namiastkę rzeczywistości znanej im z zewnętrznego świata, w której sami wytwarzają oni dla siebie wszystkie niezbędne przedmioty, kształcą swe dzieci i nie posiadają żadnych kontaktów z ludźmi spoza tej społeczności. Hector napisał dla nich „Święta Księgę”, do której reguł muszą się stosować jeśli chcą dostać się do Elizjum, czyli odpowiednika chrześcijańskiego raju. Według Hectora wszyscy mieszkańcy Akadii wejdą do Elizjum w ten sam dzień, w dzień wielkiej powodzi, która nastąpić ma dwa miesiące i sześć godzin po jego zaślubinach z młodziutką Eden, wybraną przez przepowiednie na jego trzecią żonę.

A kimże jest Eden? To mała dziewczynka, której rodzice zginęli w wypadku samochodowym gdy miała zaledwie kilka lat. Hector, będący przyjacielem jej rodziny i prawdopodobnie jedyna bliską im osobą, po ich śmierci został jej opiekunem prawnym i zabrał ją do swej społeczności. Dorastała ona pod jego bokiem, ucząc się gry na fortepianie, malarstwa, a przede wszystkim przygotowując do zostania matką poddanych Hectora. Prawdziwy los zakpił sobie jednak z przepowiedni, która uwiła się w głowie twórcy Akadii. Podczas jednego ze swych rzadkich spacerów poza siedzibę władcy Eden spotkała Caldera i młodzi zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Od tego momentu nie liczyły się dla nich żadne przepowiednie, żadni bogowie, żadne reguły życia w społeczności. Chcieli być razem za wszelką cenę. Niestety, o ich uczuciu szybko dowiedział się Hector i postanowił uczynić wszystko, by zakochani więcej się do siebie nie zbliżyli.

Powieść Mii Sheridan koncentruje się wokół dwoch głównych aspektów – namiętnej, młodzieńczej miłości dla której ludzie gotowi są do wszelkich poświęceń, oraz funkcjonowania sekt i życia ludzi przez nie zwabionych.

Dużo miejsca, odważę się stwierdzić że być może nawet 50% treści, zajmują mocne, sugestywne sceny erotyczne, Zbliżenia Eden i Caldera ciągną się przez kilka stron i pełne są najbardziej intymnych szczegółów. Mii Sheridan znakomicie udała się trudna sztuka opisania stosunku seksualnego bez wprowadzania czytelnika w zażenowanie. Przyznam, że nie lubię literatury z dużą dozą erotyki, ponieważ albo mamy w niej do czynienia z wymyślnymi epitetami i metaforami, jakby sam autor wstydził się nazwać po imieniu to o czym pisze, albo też z wulgaryzmami i określeniami rodem ze „świerszczyków”. Autorka „Caldera” pisze o seksie bez zahamowań, bez pensjonarskich dwuznaczności, ale i bez prymitywizmu sprowadzającego dyskusje o miłosnym akcie do pogawędek z pod budki z piwem. Duża w tym też zasługa autorki polskiego przekładu, pani Petry Carpenter, kora pokazuje, że – wbrew temu co się sądzi – polski język dysponuje wystarczająco bogatym słownictwem dotyczącym sfery seksualnej, które nie jest ani zbyt egzaltowane, ani prostackie.

Drugą istotną kwestią wokół której kręci się akcja „Caldera” jest życie sekty. Nigdy bliżej nie interesowałam się tym tematem, ale z tego co wywnioskowałam z lektury tej powieści czy też zapamiętałam z wywiadów z niektórymi gwiazdami Hollywood – flagowym przykładem jest tu Tom Cruise, zagorzały członek sekty scjentologicznej – działanie sekt w Stanach Zjednoczonych jest całkowicie legalne. O ile tylko nie dochodzi w nich do czynów niezgodnych z prawem i przestrzegane są prawa człowieka (na przykład prawo do edukacji – dzieci w sekcie Hectora - musiały realizować obowiązek szkolny, więc co jakiś czas przyjeżdżała do nich nauczycielka „z zewnątrz”), to działanie takich sekt jest całkowicie legalne. I w sumie dlaczego miałoby nie być, skoro ich członkowie czują się w nich szczęśliwie, a konstytucja gwarantuje wolność wyznania... Zwolennicy Hectora również są zadowoleni ze swojego losu. Ich „ojciec” wybudował dla nich sielską Akadię (słuszne skojarzenie z mityczną Arkadią). Każdy ma w niej swoje miejsce, przydzielone zadania, dni płyną im spokojnie jeden za drugim. Większość Akadyjczyków przyznaje, że tego im było trzeba. Hector rekrutował bowiem swoich wyznawców spośród ludzi upadłych – prostytutek, byłych złodziei, ludzi słusznie lub niesłusznie osadzonych w więzieniu, żebraków – słowem, ludzi znajdujących się marginesie życia amerykańskiej społeczności. (Z drugiej strony aż dziw, że w takim towarzystwie nigdy nie dochodziło do waśni pomiędzy członkami tej społeczności :-) ). W Akadii ludzie ci przestali być wreszcie upokarzani, Hector dał im dach nad głową, jedzenie i odzienie, przekonał, ze każdy z nich wnosi coś niepowtarzalnego do społeczności i odgrywa w niej ważną rolę, więc oni odwdzięczyli mu się bezwarunkową wiarą w jego poglądy i wypełnianiem jego poleceń. W młodszym pokoleniu, pokoleniu Caldera, zaczął się już jednak pojawiać bunt. Jego przedstawiciele urodzili się już w Akadii, nie zaznali niewygód i niesprawiedliwości świata zewnętrznego, dlatego też nie odczuwali bezgranicznej wdzięczności wobec Hectora. Wręcz przeciwnie, zauważyli, że tego, czego wymaga od swoich wyznawców, nie wymaga od siebie i swoich najbliższych współpracowników. „Zwykłym” Akadyjczykom zabraniał korzystania z wytworów świata zewnętrznego i kontaktów z jego mieszkańcami, sam zaś opływał we wszelkie dobra i co kilka dnia na krócej bądź dłużej opuszczał Akadię. Oczywiście Hector nie zabraniał nikomu odejść ze społeczności, jednak w praktyce każda osoba „wątpiąca” narażała się na jego represje. I wtedy sekta ujawniała swoją prawdziwą twarz – zaczynały się kary, upokorzenia, wypominanie niechlubnej przeszłości... Jak to dobrze, że w Polsce nie ma przyzwolenia na działanie takich organizacji.

„Calder” to pierwsza część opowieści o członkach sekty Hectora. W następnej poznamy dalsze losy Eden po ucieczce z Akadii. Wszystko wskazuje na to, że będą one nie mniej emocjonujące od jej życia w tej społeczności, zatem czekam na ten tom z niecierpliwością".

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Świetna powieść z kręgu young adult, której akcja, umiejscowiona w dość nietypowym świecie, przypomina nieco fantasy, choć rzeczy w niej opisane w niektórych krajach dzieją się naprawdę.

Czytając pierwsze strony Caldera, pomyślałam: „kurczę, znowu fantasy, czy dziś już nikt nie osadza książek dla młodych czytelników w realnym świecie?”. Po kilku kolejnych kartkach doszłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Serial „Wspaniałe stulecie” bije w Polsce rekordy popularności. Jednak książka na podstawie której powstał jest od niego o wiele ciekawsza.

Sułtanka Hürem, od swojego pochodzenia z ziem uznawanych za ruskie zwana też Roksolaną, to jedna z najciekawszych kobiet w historii. Przyszła na świat jako Aleksandra Lisowska około 1505 roku w Rohatyniu na Rusi Czerwonej należącej wówczas do Królestwa Polskiego (dziś ziemie te znajdują się na terytorium Ukrainy). W dzień swojego ślubu ze Stefanem, chłopakiem z sąsiedztwa, została porwana przez Tatarów do niewoli. Po wielu perypetiach dotarła na dwór cesarza Imperium Osmańskiego, sułtana Sulejmana Wspaniałego, jako służąca jednej z jego nałożnic. Przypadkowe spotkanie z władcą odmieniło jej życie – Sulejman zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, uczynił swą ulubioną konkubiną, a z czasem poślubił. Mieli pięcioro dzieci. Mimo że Roksolana była czwartą żoną osmańskiego władcy miała największe wpływy na jego decyzje – zarówno te dotyczące życia dworskiego, jak i polityki międzynarodowej. Jako jedyna z jego żon spoczęła u jego boku w mauzoleum wybudowanym na dziedzińcu meczetu Sulejmana w Stambule.

Osip Nazaruk przedstawia w swej powieści 9 lat z życia sułtanki – od jej porwania w 1520 roku w rodzinnym Rohatyniu do oblężenia przez Sulejmana Wspaniałego Wiednia w 1529 roku. Nazaruk napisał „Aleksandrę” w 1930 roku „ku pokrzepieniu serc” Ukraińców, a zwłaszcza Ukrainek. Ukraina – ojczyzna zarówno Nazaruka, jak i Aleksandry – w swej historii rzadko kiedy miała bowiem dobrą passę. Za życia Roksolany państwo to było w stanie bezkrólewia – władane przez ciągle zmieniających się kniaziów i bojarów nie miało sił by przeciwstawić się grabieżczym najazdom Tatarów. Podobnie i za czasów Nazaruka kraj ten resztkami sił walczył o swą niepodległość z Polską oraz z rosnącym w siłę Związkiem Radzieckim, by w 1921 roku utracić suwerenność na 70 lat. Zarówno pod zaborem polskim jak i rosyjskim Ukraińcy znosić musieli różnego rodzaju represje, szczególnie dotkliwe w części zaanektowanej przez ZSRR. Stalin wymuszał uległość swych nowych obywateli głodem, celowo wywołując na początku lat 30-tych klęskę głodu, której ofiarą padło około 6,5 miliona ludności. To właśnie dla głodujących, upokorzonych Ukrainek pociechą miała być „Aleksandra” - historia dziewczyny, która z niewolnicy stała się najpotężniejszą w historii sułtanką.

Powieść Osipa Nazaruka to przede wszystkim doskonały portret psychologiczny tej wielkiej władczyni. Strona po stroni widzimy, jak z niewinnej i prostodusznej dziewczyny zmienia się ona w kobietę rządną władzy nad trzema kontynentami i wszelkich bogactw tego swiata. Metamorfoza Aleksandry następuje powoli, ale sugestywnie – na początku dziewczyna przyrzeka sobie, że ucieknie z niewoli, wróci do rodziców i nie da się tknąć innemu mężczyźnie niż jej ukochany Stefan. W trakcie podróży do Konstantynopola zauważa jednak, że jej uroda i wdzięk, jaki roztacza, wywierają ogromne wrażenie na mężczyznach i sprawiają, że jest traktowana lepiej niż inne niewolnice. Potem, będąc już wybranką Sulejmana, wie, ze może „awansować” na jego żonę tylko wtedy gdy przejdzie na islam. Wyrzeka się więc swojego prawosławnego Boga i zostaje czcicielką Allaha. Kolejnym przykazaniem, które łamie, jest „nie zabijaj” - co prawda nie czyni tego osobiście, ale z jej rozkazu ginie wiele niewinnych osób. Przemianę Aleksandry odzwierciedla też język, jakim pisze o niej Nazaruk. Początkowo nazywa ją swojskim imieniem „Olesia”, często podkreśla prawe cechy jej charakteru i delikatną, wręcz dziecięcą jeszcze, urodę. Na końcu książki zaś nie zwraca się do niej inaczej jak hatun Hürrem – pani Hürrem (Hürrem to imię nadane Aleksandrze na obczyźnie, oznacza „radosna”, „pogodna”, „kwitnąca”) i podkreśla, jak bardzo występna się stała.

W ogóle językowa warstwa powieści jest równie fascynująca jak fabuła. Nazaruk wplata w treść liczne przysłowia z terenów Rusi i Bliskiego Wschodu, pieśni i wiersze z tych regionów. Ubarwia też akcie opisami orientalnych obyczajów, strojów, zapachów, koncentrując się głównie na życiu haremu.

Minusem tej powieści są natomiast duże niezgodności z faktami historycznymi. Może nie jest to wada, w końcu powieść jako gatunek rządzi się swoimi prawami i nie trzeba z niej na siłę robić biografii, niemniej skoro autor deklaruje we wstępie, że książka ta ma być pierwszą próbą UDOMUMENTOWANIA losów Roksolany, powinna być zgodna z historyczną prawdą. Tymczasem Nazaruk zmienia daty tak ważnych wydarzeń, jak ślub Sulejmana i Hürrem (w książce ma on miejsce niedługo po ich pierwszym spotkaniu, w rzeczywistości dopiero po 14 latach wspólnego życia), panowanie poszczególnych dostojników cesarstwa, zmienia także liczbę i kolejność narodzin potomstwa sułtańskiej pary.

Dzięki serialowi „Wspaniałe stulecie” sułtanka Hürrem vel Roksolana stała się bohaterką popkultury i zagościła w świadomości setek osób, które wcześniej nie słyszały o jej istnieniu. Wkrótce zapewne powstawać będą też rozmaite powieści poświęconej jej osobie, jak to ma miejsce w przypadku innej sławnej sułtanki, Kösem. Zanim to się stanie, warto przeczytać jedną z pierwszych książek opisujących jej losy. Nawet jeżeli nie zawsze trzyma się ona prawdy historycznej, to zachwyca całą swą fabułą i przepięknym językiem, dzięki którym choć przez chwilę możemy poczuć się, jakbyśmy żyli we wspaniałym stuleciu.

Tło historyczne przytoczyłam na podstawie Wikipedii (hasła: „Sulejman Wspaniały” i „Hürrem” oraz publikacji „Encyklopedia Szkolna. Historia.”, praca zbiorowa, WSiP, 1995, hasło: „Ukraina”.

Serial „Wspaniałe stulecie” bije w Polsce rekordy popularności. Jednak książka na podstawie której powstał jest od niego o wiele ciekawsza.

Sułtanka Hürem, od swojego pochodzenia z ziem uznawanych za ruskie zwana też Roksolaną, to jedna z najciekawszych kobiet w historii. Przyszła na świat jako Aleksandra Lisowska około 1505 roku w Rohatyniu na Rusi Czerwonej należącej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sympatyczny romans na letnie popołudnia, chociażby nad jeziorem właśnie, jednak nie wyróżniający się niczym innym szczególnym ze sterty innych romansów.

Esme, Adam i Floriana spotykają się w dość nieprzyjemnych okolicznościach: Floriana zostaje potrącona przez samochód a Adam i Esme udzielają jej pomocy. Wkrótce między tą trójką rodzi się przyjaźń i chęć wzajemnego rozwiązywania swoich problemów.

Bardzo lubię czytać romanse, łapię się dosłownie za każdy, jaki wpadnie mi w ręce, niestety niewiele z nich jest w stanie mnie zafascynować. Nie udało się to także "Latu nad jeziorem", albo - mówiąc sprawiedliwiej - udało się połowicznie. Bo część tej książki jest naprawdę interesująca, część zaś irytująco przegadana.

Wciągnęła mnie historia Esme, jej młodzieńczej miłości i późniejszych poszukiwań swego dawnego ukochanego. Wplecione w główną narracje retrospekcje będące wspomnieniami pojawiającymi się w umyśle starszej pani wraz ze spojrzeniem na pochodzące z tamtych czasów obrazy malowane przez jej ojca (świetny pomysł - każdy obraz to inne wspomnienie i kolejny etap w podróży do przeszłości). W tym miejscu "Lato nad jeziorem" przypomina nieco "Córkę Rembrandta" autorstwa Lynn Cullen, w której również poszczególne epizody z życia tytułowej bohaterki są ściśle powiązane etapami twórczości i powstawaniem kolejnych obrazów jej ojca. W wątku Esme mamy tam wszystko, czego nie może zabraknąć w dobrym romansie - cudowne krajobrazy (tytułowe jezioro to jezioro Como w północnych Włoszech), młodą, niedoświadczoną dziewczynę, dwóch włoskich amantów - jeden ucieleśnienie anioła, drugi diabła, miłość, która nie ma prawa zakończyć się happy endem, a nawet sycylijską mafię. Zgoda, sporo w tym kiczu i schematycznego potraktowania gatunku, ale w ciepłe, letnie wieczory czyta się znakomicie.

Gorzej z dwoma pozostałymi wątkami. Ich bohaterowie są do bólu przewidywalni. On honorowy, szarmancki i oczywiście zabójczo przystojny i dobrze zarabiający, ona pomimo skończonej trzydziestki wciąż roztrzepana niczym nastolatka, z trudem wiążąca koniec z końcem, skazana na życie w cieniu idealnej starszej siostry, choć przecież sama też jest bardzo piękna i dobra, potrzebuje jednak rycerza który by z niej te cechy wydobył. Historie nieodwzajemnionych miłości Adama i Floriany są na swój sposób interesujące, ale epizody z nimi związane bywają aż do bólu przegadane. Prawdziwej akcji w nich niewiele, za to pełno w nich dłużyzn i ciągłych dywagacji nad tym, co dana osoba czynić powinna. Przoduje w tym zwłaszcza Esme, która na si8łę chce poukładać życie swych nowych znajomych. Spotkania na ploty, którymi wypełniona jest jakaś połowa treści tej powieści, drażnią mnie w prawdziwym życiu i irytowały także w tej książce. A szkoda, bo gdyby nie one mielibyśmy całkiem zgrabne love story na tle cudownych krajobrazów.

W powieści tej brakuje mi także poruszania jakichś poważniejszych problemów zmuszających czytelnika do głębszych refleksji. Niespełniona miłość jest już tematem tak oklepanym, że trudno w tej kwestii wymyślić coś innowacyjnego i Erica James też się o to nie sili. W historiach głównych bohaterów można by na siłę doszukiwać się jakiegoś przesłania w stylu "prawdziwa miłość pokona wszystko", "przeznaczenie znajdzie drogę", ale tego typu slogany znajdziemy w większości romansów.

Plusem są za to opisy miejsc, w których toczy się akcja, czyli miasta Oxford i - przede wszystkim - Włoch, a zwłaszcza okolic jeziora Como. Autorka skupia się zarówno na detalach architektonicznych, jak i na elementach przyrody, sekretach specjałów lokalnych kuchni czy też obyczajach towarzyszących obchodzonym w tych miastach świętom i uroczystościom. A przy okazji literackiej "wyprawy" do Italii poznać możemy też wiele włoskich słówek.

Czytając "Lato nad jeziorem" po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością Eriki James i choć nazywana jest ona "jedną z najlepszych brytyjskich autorek", ja nie mogę nazwać jej najnowszej powieści inaczej niż tylko lepszej jakości harlequinem.

Sympatyczny romans na letnie popołudnia, chociażby nad jeziorem właśnie, jednak nie wyróżniający się niczym innym szczególnym ze sterty innych romansów.

Esme, Adam i Floriana spotykają się w dość nieprzyjemnych okolicznościach: Floriana zostaje potrącona przez samochód a Adam i Esme udzielają jej pomocy. Wkrótce między tą trójką rodzi się przyjaźń i chęć wzajemnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Klara, Anastazja, Damian i Albert przez przypadek spotykają się na wakacjach w Egipcie. Każde z nich stara się przedstawić innym wykreowany obraz siebie lub też przypadkowo jest odbierany przez pozostałych w określony sposób. Jacy są naprawdę? To ukazują dopiero ich wspólne przeżycia i wielogodzinne rozmowy.

Pomimo ze już od jakichś dziesięciu lat nie zaliczam się do grona nastolatków, bardzo lubię czytać powieści dla młodzieży. Być może dlatego, że tym pisanym współcześnie daleko do naiwnych historii w stylu „Ani z Zielonego Wzgórza”, jakie miałam okazje czytać, gdy sama miałam „naście” lat. Autorzy współczesnych powieści młodzieżowych dostrzegają, że dzisiejsi licealiści i gimnazjaliści nie ustępują inteligencją i wiedzą o świecie osobom dorosłym, a często – niestety – nie ustępują im także doświadczeniem życiowym. O takich właśnie nastolatkach – doświadczonych przez los bardziej niż niejeden dorosły – opowiada „Niebo nad pustynią”.
Książka Anny Łaciny przypomina trochę „Letnią akademię uczuć” Hanny Kowalewskiej, chociaż seria Kowalewskiej utrzymana jest w nieco lżejszym tonie. Ale i „Niebo nad pustynią” nie jest literaturą „ciężką”, mimo poruszanych w nim trudnych tematów utwór ten czyta się bardzo szybko.

A wręcz pochłania, bo ja wprost nie mogłam się od tej książki oderwać. Każdy z bohaterów, nawet ci drugoplanowi, wyróżnia się spośród pozostałych, posiada swoje charakterystyczne cechy, powoli też odkrywa swoje tajemnice. Wszystkie postacie zostały wykreowane w przemyślany i spójny sposób, może oprócz Damiana, który w porównaniu z pozostałymi wycieczkowiczami nie ma żadnych poważniejszych problemów i jest dość nudny, chwilami miałam wręcz wrażenie, że autorka nie miała na niego pomysłu, bo z każdym rozdziałem jest go coraz mniej. Poza tym Anastazja wydaje mi się trochę nazbyt dziecinna biorąc pod uwagę traumę, jaka jej towarzyszy, jakby koszmary z nią związane męczyły ją tylko w nocy, w dzień zaś pozwalając zupełnie od siebie odpocząć. Z kolei Albert czasami zachowuje się tak, jakby wszystko już wiedział o świecie, i – mam wrażenie, ze nieco na siłę – chciał rozwiązywać problemy swych nowych przyjaciół. Najbardziej autentyczna z całej grupy jest dla mnie Klara, być może dlatego iż przypomina nieco mnie samą – dziewczynę przypłacającą zdrowiem skomplikowaną sytuację rodzinną, która oparcie może znaleźć tylko w swojej babci.

Podobało mi się też przedstawienie całego świata nastolatków, jakże różne od tego kreowanego przez młodzieżowe czasopisma i programy telewizyjne. Życie bohaterów „Nieba nad pustynią” nie kręci się wyłącznie wokół seksu i imprezowania, choć niektórzy z nich mają już na swym koncie poważne „błędy młodości”. Anna Łacina stworzyła powieść dla młodzieży myślącej, wrażliwej, kierującej się w swoim życiu wysokimi wartościami. Mało na dzisiejszym rynku wydawniczym takich utworów – książek, które nie są kolejną pustą pop-papką, lecz pozwalają młodemu człowiekowi zastanowić się nad swoim życiem, problemami dotyczącymi jego rówieśników (a często także i jego samego), nie nużąc przy tym i nie moralizując na siłę.

Podczas lektury „Nieba nad pustynią” co i rusz powracała do mnie myśl o tym, jak mało wiemy o ludziach w których towarzystwie przebywamy praktycznie codziennie. Wydaje nam się, że tylko my mamy kłopoty, ze tylko na nas spadają wszystkie nieszczęścia tego świata, a być może nasz sąsiad, koleżanka z ławki, zmaga się z jeszcze większymi trudnościami życiowymi niż my.

Chociaż „Niebo nad pustynią’ dedykowane jest raczej młodszemu czytelnikowi, warto przeczytać tą mądrą, wartościową powieść bez względu na wiek. Nie tylko po to, żeby przekonać się, że inni mają gorzej (wstyd przyznać, ale taka satysfakcja też przychodziła mi do głowy), ale też po to, by zdać sobie sprawę, że z każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji życiowej jest jakieś wyjście, i tylko od nas zależy, czy będziemy w stanie je dostrzec i obrócić wszystko na naszą korzyść.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Klara, Anastazja, Damian i Albert przez przypadek spotykają się na wakacjach w Egipcie. Każde z nich stara się przedstawić innym wykreowany obraz siebie lub też przypadkowo jest odbierany przez pozostałych w określony sposób. Jacy są naprawdę? To ukazują dopiero ich wspólne przeżycia i wielogodzinne rozmowy.

Pomimo ze już od jakichś dziesięciu lat nie zaliczam się do grona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka kontrowersyjna – z jednej strony wkurza ubóstwianiem pustego, opartego na seksie i kulcie urody stylu życia, z drugiej porusza bardzo trudne, często przemilczane tematy.

Zdawać by się mogło, że Ani FaNelli ma wszystko, o czym marzyć może 28-letnia dziewczyna. Pracuje w redakcji popularnego czasopisma, mieszka w najmodniejszej dzielnicy Nowego Jorku, stać ją na najbardziej stylowe ciuchy, a wkrótce poślubi obrzydliwie bogatego potomka starej, arystokratycznej rodziny. Słowem – jest najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Ale czy w głębi serca Ani jest równie szczęśliwa jak na zewnątrz?

Czytając tę książkę miałam skrajne odczucia. Początkowo myślałam: „oto kolejna przereklamowana książka propagująca hedonistyczny styl życia, wczesną inicjację seksualną i wszelakie używki. Nie dla mnie.” Jednak z każdą kolejną stroną główna bohaterka a zarazem narratorka tej powieści odkrywa przed czytelnikiem, że w rzeczywistości nie jest tą pustą karierowiczką na którą pozuje, a jej dzisiejszy image jest maską założoną po to by wyprzeć dramatyczne wydarzenia z przeszłości i nigdy nie zostać z nimi skojarzoną,
Podoba mi się forma w której autorka przedstawia losy Ani FaNelli. Początkowo czytamy wyłącznie o jej współczesnym życiu w Nowym Jorku, a zdarzenia z przeszłości pojawiają się jedynie w formie krótkiego wspomnienia, aluzji, niedopowiedzenia. Z czasem tych przebłysków przeszłości jest coraz więcej, aż w końcu Ani ujawnia nam całą swą tragiczną historię.
Sama zaś przeszłość Ani związana jest z problemami, nad którymi – pomimo wszechobecnego seksu, pornografii, przemocy w popkulturze – panuje zmowa milczenia. Chodzi o wszelką przemoc której dopuszczają się nastolatki, a zwłaszcza o przemoc na tle seksualnym. Czytając „Najszczęśliwszą dziewczynę...” aż trudno sobie wyobrazić, do jakich okrucieństw są zdolne tak młode osoby, praktycznie jeszcze dzieci. Walcząc o popularność w grupie, o swoje miejsce w szkolnej hierarchii są gotowe zniszczyć, doprowadzić na skraj załamania nerwowego a nawet do samobójstwa swego kolegę tylko dlatego, że jest od nich mniej atrakcyjny, mniej przebojowy, pochodzi z uboższej rodziny. Równie smutne jest to, że takie zachowania szkolnej „elity” nie spotykają się z żadnym sprzeciwem, z żadną karą. Innym uczniom wręcz imponuje ich postępowanie i świadomie godzą się na rozmaite upokorzenia byle tylko choć przez chwilę pogrzać się w blasku najpopularniejszych rówieśników. Grono pedagogiczne zaś nie chce interweniować bo albo boi się, że również padnie ofiarą szykan ze strony najbardziej bezczelnych uczniów, tracąc przy tym cały swój autorytet, albo też wie, że stoją za nimi bogaci i wpływowi rodzice, którzy jednym słowem mogą zakończyć karierę krnąbrnego pedagoga czy cofnąć finansową pomoc dla placówki.

Świat przedstawiony przez Jessicę Knoll przeraża także brakiem wyższych wartości i uczuć. Bohaterowie – zarówno ci z wyższych sfer, jak i mieszkańcy prowincji – zainteresowani są jedynie tym, co ludzie o nich powiedzą. Wszystko w ich życiu musi być „the best”, zrobione ku zazdrości innych. Wydaje się, że w ich świecie nie ma miejsca dla kogoś, kto nie mieści się w rozmiarze 36, nie pracuje na Manhattanie i nie spędza wakacji na Malediwach. W całej powieści znalazłam tylko jednego pozytywnego bohatera, który widzi w życiu coś więcej niż tylko czubek swojego nosa. Pan Larson, nauczyciel Ani, stara się pomóc dziewczynie otrząsnąć z traumy i uświadamia jej, że w życiu należy dążyć do czegoś więcej niż bycie „najlepszą dupą w szkole”. To dzięki niemu Ani postanawia zmienić swoje życie i osiąga sukces.

Jessica Knoll miała odwagę głośno powiedzieć, że dzisiejsi gimnazjaliści nie spędzają już przerw na przepisywaniu nieodrobionych prac domowych i nie spotykają się po lekcjach po to, by pograć w „The Sims”, lecz oddają się o wiele okrutniejszym rozrywkom. Pokazała też, jak pusty i pełen pozorów jest świat wyższych amerykańskich sfer, o którym marzy większość mniej zamożnych obywateli tego kraju, a nie rzadko i innych części świata. Po lekturze jej książki oddycham z ulgą, że gimnazjum mam już dawno za sobą i mieszkam na polskiej wsi.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Książka kontrowersyjna – z jednej strony wkurza ubóstwianiem pustego, opartego na seksie i kulcie urody stylu życia, z drugiej porusza bardzo trudne, często przemilczane tematy.

Zdawać by się mogło, że Ani FaNelli ma wszystko, o czym marzyć może 28-letnia dziewczyna. Pracuje w redakcji popularnego czasopisma, mieszka w najmodniejszej dzielnicy Nowego Jorku, stać ją na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wstrząsający thriller medyczny, po którym aż strach udać się do szpitala – nawet na najprostszy zabieg.

Z prozą Robina Cooka, ojca thrillera medycznego, zetknęłam się po raz pierwszy. Czytając jego biogram było mi nieco wstyd, że wcześniej nie zwróciłam uwagi na jego bogatą twórczość (na chwilę obecną ma na koncie 34 opublikowane powieści!), po przeczytaniu „Znieczulenia” już wiem, dlaczego tak się nie stało, ale po kolei...

Jak wskazuje sam tytuł, w„Znieczuleniu” główny wątek toczy się wokół pewnego nieszczęsnego znieczulenia, któremu poddany został niejaki Carl Vandermeer, 29-letni prawnik operujący sobie kolano w jednym z wielu szpitali należących do znanej sieci Middleton Healthcare. Niestety, po owym prostym zabiegu już się nie obudził. Jego dziewczyna, Lynn Pierce, załamana takim stanem rzeczy stara się za wszelką cenę znaleźć przyczynę tych skomplikowanych powikłań. Początkowo podejrzewa błąd w sztuce, jednak z czasem, obserwując coraz więcej podobnych przypadków, zdaje sobie sprawę, że ta nad wyraz duża liczba prostych zabiegów kończących się w tej placówce śpiączką nie jest dziełem przypadku.

Najpierw plusy – ich na szczęście jest więcej.

Po pierwsze - sam pomysł. Autor, z wykształcenia lekarz, mimo że jest już osobą starszą (ma 76 lat), wciąż pozostaje na bieżącą z medycznymi nowinkami i wplata je w akcję swoich książek. W „Znieczuleniu” mamy już do czynienia z pełnym skomputeryzowaniem szpitalnych zabiegów i badaniami nad specyfikami będącymi przyszłością współczesnej farmacji.

Po drugie – akcja. Wartka, wciągająca, bez zbędnych epizodów i dłużyzn. Książkę czyta się lekko i szybko, mimo medycznej tematyki autor na szczęście nie szafuje trudną, nieznaną przeciętnemu czytelnikowi naukową terminologią.

Po trzecie – bohaterowie. Lynn i jej przyjaciel Michael, którego zaangażowała w swoje podejrzenia, tworzą sympatyczny i dynamiczny duet. Choć wydaje się, że połączyło ich prawo przyciągania się przeciwności, tak naprawdę – jak określa ich wielu wykładowców i kolegów, są „bliźniaczym rodzeństwem”. Szkoda, że w trakcie książki nie zrodziło się między nimi coś więcej, no ale zdrada chorego Carla z pewnością zniszczyłaby wykreowany przez Roberta Cooka kryształowy wizerunek Lynn jako oddanej do ostatnich dni niedoszłej żony pacjenta w nieuleczalnej śpiączce.

Po czwarte – poruszane na jej kartach istotne zagadnienia społeczne. Pozytywni bohaterowie wprost mówią o tym, że w dzisiejszej medycynie coś takiego jak etyka lekarska już nie istnieje, sama zaś medycyna przestała być dziedziną nauki służącą pomocą chorym, a stała się jedynie bardzo dochodowym biznesem. W powieści Cooka ostro krytykowane są też wielkie koncerny farmaceutyczne, które cynicznie posługując się popularnym sloganem „życie jest bezcenne” nieustannie podnoszą ceny leków wiedząc, że i tak będą miały na nie nabywców, gdyż ludzie zrobią wszystko by walczyć o życie swoje i swoich najbliższych. Inną potępioną w książce praktyką (o której od czasu do czasu głośno bywa także w Polsce), jest przekupywanie przez koncerny farmaceutyczne lekarzy, którzy w zamian za różne "lojalnościowe" podatki - często warte nawet kilkadziesiąt tysięcy dolarów (lub złotych) przepisują swoim pacjentom leki tej a nie innej firmy, często nie patrząc nawet na to, czy - być może - specyfik innej produkcji byłby bardziej korzystny dla chorego lub mniej uderzył po jego kieszeni.

Teraz jedna wada. Słysząc o sławie, jaką cieszą się powieści Roberta Cooka, spodziewałam się po „Znieczuleniu” wyższego poziomu literackiego. Umówmy się – nie jest to zła książka, ale na pewno nie można zaliczyć jej do literatury wysokich lotów. Mamy przed sobą typowe utwór kultury masowej, przypominający popularne seriale medyczne. Treść wciągająca, ale bardzo uproszczona, stereotypowa i przewidywalna. Wracając do początku swej recenzji – pewnie dlatego nigdy nie natrafiłam na żadną z powieści Roberta Cooka, gdyż zazwyczaj unikam popularnych czytadeł.

Bo „Znieczulenie”, pomimo mrocznej tematyki, to książka służąca przede wszystkim rozrywce. Zabije czas na plaży czy podczas pobytu w szpitalu (sic!), ale czy zostanie w pamięci na dłużej?

Recenzja pochodzi z mojego bloga: "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Wstrząsający thriller medyczny, po którym aż strach udać się do szpitala – nawet na najprostszy zabieg.

Z prozą Robina Cooka, ojca thrillera medycznego, zetknęłam się po raz pierwszy. Czytając jego biogram było mi nieco wstyd, że wcześniej nie zwróciłam uwagi na jego bogatą twórczość (na chwilę obecną ma na koncie 34 opublikowane powieści!), po przeczytaniu „Znieczulenia”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Losy jednej z najtragiczniejszych wypraw polarnych w historii odkryć geograficznych. Opowieść o wielkich nadziejach, naukowych złudzeniach, nieludzkim wysiłku i cierpieniu, oraz niezłomnej woli życia każącej walczyć do końca wierząc, że koniec nigdy nie nadejdzie.

Wyprawa polarna USS "Jeannette" rozpoczęła się 8 lipca 1879 roku w San Francisco (Kalifornia), kiedy to statek wypłynął w stronę - hipotetycznego wówczas - bieguna północnego. Jego celem było potwierdzenie istnienia tegoż miejsca, a także, przy okazji, utrwalenie lub obalenie wielu innych geograficznych hipotez. Wyprawie przewodził amerykański porucznik George Washington De Long, towarzyszyło mu czterech oficerów marynarki, dwóch naukowców, sześciu specjalistów okrętowych, szesnastu marynarzy, kucharz, steward i dwóch poganiaczy psów. 7 września statek został na dwa lata unieruchomiony na dwa lata na polu lodowym, na 72 stopniu szerokości geograficznej północnej. 18 czerwca 1881 roku, pod naporem nadspodziewanie silnych zwałów lodu "Jeannette" zatonęła/ Wszystkim członkom załogi udało się uratować z tonącego okrętu, niestety tylko trzynastu z nich przeżyło morderczą wędrówkę w stronę cywilizowanego świata.

Pomimo podziału na sześć części, w treści książki wyraźnie wyodrębniają się dwie - część poświęcona przygotowaniom do wyprawy i część, w której opisana została już sama wyprawa. Mocno różnią się one treścią, tempem akcji i stopniem wywołanego u mnie zainteresowania. Przyznam, że pierwsza z nich nieco mnie nudziła. Czasami żałowałam wręcz, że sięgnęłam po tą pozycję, bowiem historie o biegunach polarnych to z pewnością nie mój klimat (dosłownie i w przenośni). Strony poświęcone przygotowaniom "Jeannette" do wyprawy to przede wszystkim szczegółowe odtworzone idee owej - tragicznej w skutkach - ekspedycji, przedstawienie życiorysów jej inicjatorów oraz najważniejszych członków, ówczesnego stanu badań dotyczących bieguna północnego oraz sylwetek naukowców zajmujących się pogłębianiem wiedzy o tym rejonie Ziemi. Oprócz tego poznajemy także środowisko amerykańskich wyższych sfer początku XX-tego wieku, szczególnie zainteresowanych finansowaniem i pieczętowaniem swoim nazwiskiem wszelkich geograficznych odkryć.

Znacznie bardziej interesująca jest druga część książki, zaczynająca się w momencie wypłynięcia "Jeannette" w stronę bieguna północnego. Mniej jest tu już suchych faktów, a więcej emocji towarzyszących poszczególnym członkom załogi, skrzętnie zanotowywanych w ich prywatnych dziennikach. Czytelnik towarzyszy odważnym mężczyznom w tak podniosłych i wzruszających momentach, jak odkrycie nowych lądów, i tych mniej szczęśliwych, do których należy chociażby uwięzienie "Jeannette" na dwa lata przez lodowy pak. Szczególnie dramatyczne są jednak ostatnie rozdziały książki. Przyzwyczailiśmy się już do bohaterów, poznaliśmy ich słabe i mocne strony, gdy w końcu zdajemy sobie sprawę, że większość z nich prędzej czy później pochłoną nieprzebyte mrozy i śniegi.

Jeśli chodzi o gatunek literacki, "W królestwie lodu" nazwałabym beletryzowanym dokumentem. Nie jest to z pewnością czysta, klasyczna powieść, jak sugerują cytowani na skrzydełkach obwoluty dotychczasowi recenzenci, nie przy takiej ilości faktów popartych odnośnikami do ponad 900 materiałów źródłowych. Czysty dokument również nie - bo pomimo całego jej dramatyzmu autor opisał ową historię na tyle swobodnie, że mimo wszystko czyta się ją jak beletrystykę, a nie pozycję popularnonaukową.

Na koniec jeszcze kilka słów o pewnym pobocznym, lecz bardzo istotnym i nie dającym mi spokoju przez całą lekturę wątku. Sponsorem całej wyprawy i w pewnym sensie także jej inicjatorem był James Gordon Bennett Junior, ekscentryczny multimilioner, syn założyciela popularnej gazety "New York Herald" i ówcześnie jej jedyny wydawca i właściciel. Jego magazyn słynął z rozpowszechniania sensacyjnych, choć nie zawsze prawdziwych, wieści. Bennett charakteryzował się tym, że był gotowy na wszystko, byle tylko podnieść sprzedaż swego "Heralda". "<<Herald>> jest dla mnie wszystkim Człowiek - nikim.", mówił bez cienia wstydu. I choć niewątpliwie osobą dzięki której ekspedycja "Jeannette" zaistniała w umysłach naukowców i ludzi morza był George De Long, gdyby nie podżegania nastawionego na szybki sukces Bennetta być może porucznik bardziej racjonalnie przygotował swoją wyprawę lub też nie podjąłby się jej w ogóle. Nie zapominajmy przy tym, że multimilioner, nie zważając na protesty De Longa, wysłał "Jeannette" na poszukiwania - ponoć - -zaginionego szwedzkiego naukowca Adolfa Nordenksjölda po to, by wyprawa stała się jeszcze ciekawsza i przyciągnęła do "Heralda" jeszcze więcej czytelników. De Long pisał później w swych dziennikach, że gdyby nie owe bezsensowne poszukiwania spokojnie powracającego do swego domu Szweda, "Jeannette"znalazłaby się na Oceanie Arktycznym jeszcze latem i nie utknęłaby w tworzącym się już wczesną jesienią lodowym paku, co z dużym prawdopodobieństwem pozwoliłoby tej ekspedycji uniknąć tak tragicznego losu. Zatem już na początku swego istnienia plotkarskie media potrafiły niszczyć ludzkie życie tylko dla własnych korzyści. Dziś, niestety, jest jeszcze gorzej.

Nudząc się przy lekturze pierwszych rozdziałów nie przypuszczałam, że ta książka w końcu tak przypadnie mi do gustu iż zbliżając się ku jej końcowi będę opłakiwać wykruszających się po kolei bohaterów. Praca Hamptona Sidesa z pewnością trafi w ręce wszystkich pasjonatów historii odkryć geograficznych i polarnych wypraw, stanowi bowiem ogromne kompendium wiedzy na te tematy. Warto jednak, by przeczytały ją także osoby nie zainteresowane do tej pory podobną tematyką, przede wszystkim po to, aby przekonać się, jakimi namiętnościami i cierpieniami okupiona była praca dawnych naukowców i odkrywców.

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Losy jednej z najtragiczniejszych wypraw polarnych w historii odkryć geograficznych. Opowieść o wielkich nadziejach, naukowych złudzeniach, nieludzkim wysiłku i cierpieniu, oraz niezłomnej woli życia każącej walczyć do końca wierząc, że koniec nigdy nie nadejdzie.

Wyprawa polarna USS "Jeannette" rozpoczęła się 8 lipca 1879 roku w San Francisco (Kalifornia), kiedy to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na lekcjach historii zdobywamy tworzoną przez pokolenia autorytetów wiedzę o przeszłości Polski, najczęściej z czarno - białymi postaciami i wydarzeniami jednoznacznymi w interpretacji. Oprócz tej „historii powszechnej”istnieje także jej drugi obieg – legendy, podania, historie spiskowe i wszelkie publikacje tytułujące się „prawdziwą historią”czegośtam. Powieść „Wiara i tron”przedstawia nam również „prawdziwą historię”początków państwa polskiego za panowania Bolesława Chrobrego. Na ile różni się ona od historii oficjalnej?
Najważniejszą postacią tej książki jest święty Wojciech, w świecie znany bardziej jako brat Adalbert (jego zakonne imię), biskup praski i jeden z patronów Polski. Pochodził on z możnego czeskiego rodu Sławnikowiców. Już w dzieciństwie został przeznaczony do stanu duchownego. Odebrał staranne wykształcenie, które wraz ze szlachetnym pochodzeniem szybko zapewniło mu awans w kościelnej hierarchii i godność biskupa Pragi. Niestety, mieszkańcy tego miasta byli pod silnym wpływem dynastii Przemyślidów, wrogiej Sławnikowicom. Poddani Przemyślidów nie chcieli być posłuszni Wojciechowi, a on – zmęczony ciągłymi szykanami swych „owieczek” - w końcu porzucił Pragę szukając schronienia w benedyktyńskich klasztorach oraz w Rzymie. Panujący wówczas papież Grzegorz V nakazał mu jednak powrócić do Pragi. Do szykującego się do powrotu biskupa dotarła jednak straszna wiadomość – pod jego nieobecność Przemyślidzi wymordowali prawie całą jego rodzinę, przy życiu pozostawiając jedynie dwóch jego braci. Biorąc się o swoje życie, Wojciech wyprosił papieża o zmianę jego decyzji i zamiast do Pragi udał się na dwór zaprzyjaźnionego z rodem Sławnikowiców Bolesława Chrobrego, skąd potem wyruszył nawracać na chrześcijaństwo pogańskie plemię Prusów. Misja ta jednak się nie powiodła, Wojciech został przez pogan zabity, a jego męczeńska śmierć i uznanie za świętego pomogły Bolesławowi Chrobremu utworzyć wymarzone od dawna arcybiskupstwo w Gnieźnie (dzięki któremu uniezależniał się od arcybiskupstwa w Magdeburgu czyniąc swój kraj państwem zupełnie suwerennym) a z czasem także otrzymać królewską koronę. Tyle mówi historia. A książka?

W książce Bolesław Chrobry nie jest już z pewnością jednym z najwybitniejszych władców w historii Polski, którego legenda wielokrotnie podnosiła wiarę Polaków w potęgę ich kraju i niosła nadzieję na jego powrót do świetności właśnie z czasów Chrobrego (stwierdzenia z kilku popularnych opracowań historycznych). Dominik W. Rettinger przedstawia go jednak jako bezwzględnego, cynicznego władcę, dla którego najważniejsze są jedynie jego ambicje polityczne z tą o koronowaniu się na króla na czele. Pogrążony w swych niecnych planach i intrygach, pozostaje ślepy na to co dzieje się w jego państwie – nie dostrzega, że jego poddani wciąż czczą pogańskich bożków a chrześcijaństwo przyjęli „dla świętego spokoju”, zaś duchowni nad nauczanie nowych chrześcijan przedkładają bogacenie się i walki o coraz wyższe urzędy kościelne. Polityczną grą jest też opiewana w podręcznikach przyjaźń ze Sławnikowicami i z samym Wojciechem. Chrobry chce po prostu zjednać sobie ten ród by wraz z nimi najechać Czechy, a biskupa potrzebują po to, by popierał jego pretensje do własnego arcybiskupstwa.


Za to Wojciech wcale nie cieszył się powszechną sympatią dostojników kościoła i możnowładców, jak sugerują książki historyczne. Owszem, przyjaźnią darzył go Otton III i skrycie popierał papież Grzegorz V, lecz innym potężnym ludziom mocno działał na nerwy. Swą osobowościach ukształtowaną w benedyktyńskich klasztorach, skromnym sposobem życia, żarliwą wiarą w Boga i unikaniem uciech doczesnych nie pasował do rozwiązłych obyczajów wczesnego średniowiecza, panujących zarówno na królewskich dworach, jak i w siedzibach duchownych. Do tego potrafił pociągać za sobą tłumy i głosić im swoją wizję chrześcijaństwa opartą na posłuszeństwu wyłącznie Bogu, a dopiero w drugiej kolejności swym władcom. Zrzucał tym samym świeckich i kościelnych dostojników z prawie że boskich piedestałów, a to raczej nikomu się nie podobało. Musiał więc zostać usunięty, a pielgrzymka do wrogich chrześcijanom Prusów była ku temu doskonałą sposobnością. W powieści Rettingera do tej samobójczej misji nakłaniają Wojciecha zarówno Bolesław Chrobry (którego metody nawracania niewiernych praski biskup skrytykował nie raz), jak i gnieźnieński biskup Unger, obawiający się że coraz bardziej lubiany przez pospólstwo Wojciech w końcu go zdetronizuje (jego obawy okazały się słuszne - gdy w Polsce utworzono wreszcie arcybiskupstwo pierwszym arcybiskupem został Radzim, rodzony brat świętego Wojciecha, Unger zaś został przeniesiony do drugorzędnej diecezji poznańskiej). Również kanonizacja świętego Wojciecha nie przebiegała bez zgrzytów - stronnictwa polityczne skoncentrowane wokół arcybiskupstwa w Magdeburgu słusznie przewidywały, że posiadanie przez Gniezno własnego świętego męczennika będzie dla tej diecezji asem w rękawie w grze o arcybiskupstwo, zaś emancypacja kraju Piastów spod wpływów Magdeburga spowodowałaby pojawienie się na europejskiej scenie politycznej nowego silnego państwa mogącego mocno zachwiać strefami wpływów w Europie. Próbowano zatem oczernić Wojciecha, sugerowano jego romans z żoną jednego z żołnierzy Chrobrego, chorobę psychiczną czy też opętanie przez szatana. Podjęto także próby zamordowania jednego z towarzysz wyprawy Wojciecha, księdza Benedykta, który był świadkiem cudów praskiego biskupa (według źródeł historycznych świadectwo o świętości Wojciecha przekazał również uczestniczący w tej wyprawie jego brat Radzim).

Tyle historii, przejdźmy teraz do walorów literackich tej powieści. Dominik W. Rettinger wprowadza czytelnika w samo sedno atmosfery średniowiecznej Europy w czasach walk o dominium mundi (panowanie nad światem) rozgrywających się między papiestwem a cesarstwem niemieckim. Świetnie odmalowuje zarówno emocje towarzyszące rozmaitym dworskim intrygom, jak i cały "świat materialny" - wygląd i wystrój klasztorów, pałaców, miast, ubiory władców i duchowieństwa. Czytając je jak na dłoni widzimy, że w niecałe 1000 lat od śmierci Jezusa Chrystusa jego nauki przestały być dającym spokój i nadzieję Słowem Bożym, lecz stały się narzędziem tworzenia niewyobrażalnych fortun ludzi nazywających siebie bożymi wybrańcami i dostojnikami Kościoła. Przekonujemy się też, że dawni papieże w niczym nie przypominali świętego za życia Jana Pawła II czy też dobrotliwego Franciszka, a bardziej bezwzględnych polityków i chciwych bogaczy.

Ale ta mroczna fabuła niesie w sobie również wiele radosnych, a nawet śmiesznych fragmentów. Piękne jest całe nauczanie świętego Wojciecha, teksty liturgii dość dokładnie i obszernie przytoczone przez autora. Humor za to niosą ze sobą postacie młodych księży towarzyszących Wojciechowi w jego posługach - Filipa, Chwaliboga i na początku książki także Benedykta. Kapłani ci, niedawno będący jeszcze poganami, rozumieją swoją wiarę bardzo dosłownie, dziecinnie wręcz, co rodzi wiele komicznych sytuacji.

"Wiara i tron" to świetna powieść historyczna prezentująca postać Bolesława Chrobrego w zupełnie innym świetle niż szkolne podręczniki. Ukazuje też, w jakich bólach rodziło się polskie chrześcijaństwo i jakimi motywami kierowali się ówcześni duchowni szerząc wiarę, i że od zawsze to pieniądz, pod różnymi, także świętymi przykrywkami, tak naprawdę rządził światem.

Tło historyczne przedstawiłam na podstawie:

1.Podręcznik dla liceum ogólnokształcącego. Średniowiecze. Historia 1. Cz. II. Zakres rozszerzony; Bogumiła Burda, Bohdan Halczak, Roman Maciej Józefiak, Małgorzata Szymczak; Wydawnictwo Pedagogiczne Operon, Rumia 2002

2.Wielka Historia Świata. Tom 31. Polska. Pradzieje - Piastowie; Wydawnictwo Oxford Educational

3.Encyklopedia szkolna. Historia.; praca zbiorowa; WSiP 1995

Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": https://swiat-powiesc.blogspot.com/.

Na lekcjach historii zdobywamy tworzoną przez pokolenia autorytetów wiedzę o przeszłości Polski, najczęściej z czarno - białymi postaciami i wydarzeniami jednoznacznymi w interpretacji. Oprócz tej „historii powszechnej”istnieje także jej drugi obieg – legendy, podania, historie spiskowe i wszelkie publikacje tytułujące się „prawdziwą historią”czegośtam. Powieść „Wiara i...

więcej Pokaż mimo to