Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Sięgnąłem po tę pozycję, mimo że nie znałem w ogóle autora i jego twórczości, zarówno tej internetowej, jak i książkowej. Moja opinia wysnuta więc będzie tylko na podstawie tej lektury. Autor pisze lekkim piórem o bardzo trudnych sprawach, błyskotliwie, ze swadą i humorem. Lubi budować obrazowe porównania i przykłady, aby tłumaczyć mechanizmy i błędy w argumentacji stręczycieli dzieciobójstwa. Dwoi się i troi, żeby trafić do czytelnika ze swoim przekazem bez niedomówień i niejasności. Przywołuje liczne artykuły i wypowiedzi zarówno przeciwników, jak i zwolenników "aborcji", a także historie ludzi, którzy żyją lub nie zabili dziecka wbrew wszystkiemu.
Z drugiej strony w książce panuje pewien chaos i miałem wrażenie, że przydałoby się na wstępie np. usystematyzowanie argumentów i kontrargumentów obu stron, omówienie tła historycznego i religijnego itp. Zamiast tego autor rzuca nas od razu w wir dyskusji, podobnej do tych, jakie często widzimy w internecie. Wrażenie to potęgują stosowane przez niego kolokwializmy i wulgaryzmy.
Tyle o formie. Jeśli chodzi o treść, dla której to sięgnąłem po tę książkę, to niestety zawiodłem się i przerwałem czytanie. Okazuje się, że jako katolik i po prostu jako człowiek mam inne spojrzenie na pewne kwestie niż autor, który według mnie zatrzymuje się w swoich poglądach za pięć dwunasta. Dlatego też ta książka, według mnie, nie powinna być uznana nigdy za jakąś lekturę obowiązkową dla pro-liferów i katolików, a i komuś, kto jest "za aborcją", bałbym się ją dać, bo lepiej, żeby pić ze źródła wody czystej i nawracać się na całego. A tu mamy beczkę miodu z łyżką dziegciu, która mocno psuje smak.
O co mi chodzi? Jak pisze autor: "Aborcja natomiast, i to każda aborcja, ma tylko jeden cel: odebranie życia niewinnemu dziecku". Pełna zgoda. Niestety w rozdziale o gwałcie padają słowa: "Co jeśli trauma zgwałconej kobiety, ZMUSZONEJ do urodzenia, będzie tak wielka, że stanie się przyczyną samobójstwa? Moim zdaniem zahaczamy tu o dylemat podobny jak w przypadku debaty o tym,  czy życie matki jest WAŻNIEJSZE niż nienarodzonego dziecka - moim zdaniem tak. Uśmiercenie takiego dziecka nadal będzie tragedią, ale nazwałbym to w takich skrajnych przypadkach 》tragedią usprawiedliwioną《. Jestem gorącym zwolennikiem podjęcia prób przekonania takiej kobiety, żeby spróbowała wzbić się na wyżyny człowieczeństwa i żeby nie karała dziecka za grzechy ojca, jestem za namawianiem jej do wybrania życia, jestem za tym, żeby miała pełne wsparcie ze strony państwa - ale mam wielkie opory przed ideą zmuszania jej do tego".
I dalej: "W zdecydowanej większości przypadków jest wystarczająco dużo czasu, żeby po wielkim dramacie, jakim jest gwałt, uniknąć innego dramatu, jakim jest niechciana ciąża i aborcja. Istnieje tak zwana antykoncepcja awaryjna, która może zapobiec ciąży w pierwszych dniach po gwałcie".
W rozdziale o odpowiedzialności pada porada: "Nie chcesz konsekwencji, odpowiedzialnego życia, alimentów i innych problemów? To płacz i płać za antykoncepcję".
W jednym z wcześniejszych rozdziałów: "Jeśli mowa o aborcji po gwałcie i kobiecie, która się na to zdecydowała, bez trudu jestem w stanie wyobrazić sobie Chrystusa odpowiadającego tłumowi wściekłych fundamentalistów, którzy chcieliby ją za to ukamieniować: 》Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem《".
W rozdziale o fanatycznych pro-liferach: "Można być pro-life, ale na zasadzie: tak, kobiety muszą rodzić zdeformowane płody również, po gwałcie również, mając zaawansowaną depresję również - a co potem? A niech sobie radzą, (...) nie mój problem. Nie, jeśli zostawiamy kobiety w tak trudnych, traumatycznych sytuacjach same sobie, jeśli nie jesteśmy za systemową pomocą dla nich, jeśli nie mamy dla nich kolosalnego współczucia i troski o nie, to wtedy stajemy się pro-babies, ale tracimy prawo do miana pro-life. Bo nie dbamy wówczas o bardzo ważne life - o życie tej kobiety. Jeśli kobieta umrze albo zabije się przez naszą obojętność, brak empatii i znieczulicę, to w tym konkretnym przypadku zmieniamy się w ruch pro-death. A granica między nimi nie jest aż taka gruba, jak chcielibyśmy wierzyć".
W rozdziale o niepełnosprawności: "Jeśli zgodzimy się, że usuwanie 》płodu《 z niepełnosprawnością nie powinno być brane pod uwagę, to takie porozumienie powinno łączyć się z braniem przez nas, jako społeczeństwo, współodpowiedzialności za to dziecko. Nie powinniśmy domagać się, żeby rodzice musieli urodzić niepełnosprawne dziecko, jeśli całą odpowiedzialność i cały ciężar tego zadania chcemy przerzucić na tych rodziców". I wcześniej: "Czasem walcząc o dobrą sprawę, stosuje się złe metody, a to bardzo niedobrze. Pomijając wszystkie inne aspekty, nie bardzo widzę szanse na trwałe rozwiązanie problemu metodami radykalnymi. No bo załóżmy, że będą dwa obozy polityczne (...). No i co - jedni wygrywają wybory, wprowadzają całkowity zakaz, ludzie wychodzą na ulice, ale sytuacja 》opanowana《na cztery lata? A potem do głosu dochodzą ci drudzy i rzucają hasło: skrobta co chceta? A potem znowu pierwsi? A po nich znowu ci drudzy?".
Po tych fragmentach widać, że są sytuacje, w których autor kapituluje i uznaje, że można to niewinnie dziecko zabić. Nie znamy przyszłości, ale w imię hipotezy o wahadle politycznym pozwalajmy na dzieciobójstwo tysięcy dzieci tu i teraz. Nie znamy przyszłości, ale teraz matka ma poważny problem psychiczny, więc żeby go rozwiązać - zabijmy, skoro ona tak chce. Teraz tak chce, ale może jednak wyszłaby z tego kryzysu? A tak to dziecko nieodwracalnie już stracone. Nikt o zdanie się go nie spytał.  Społeczeństwo nie dorosło do pomocy niepełnosprawnym osobom - autor twierdzi, że w takim razie zostawmy furtkę do pozbycia się dziecka. A może wsparcie by się pojawiło? Za rok, za dwa? No i jeszcze antykoncepcja podawana jako rozwiązanie problemów...
Katolicy powinni wiedzieć też, że niedopuszczalna jest każda aborcja, także dla ratowania życia matki. Moralnie dozwolone są tylko działania służące ratowaniu życia matki, których skutkiem ubocznym może być śmierć dziecka. Autor takiego rozróżnienia nie robi.
Żywię nadzieję, że autor przemyśli jeszcze te sprawy i naprostuje je w jakimś drugim wydaniu lub nowej, lepszej książce. Lubię mieć nadzieję.

Sięgnąłem po tę pozycję, mimo że nie znałem w ogóle autora i jego twórczości, zarówno tej internetowej, jak i książkowej. Moja opinia wysnuta więc będzie tylko na podstawie tej lektury. Autor pisze lekkim piórem o bardzo trudnych sprawach, błyskotliwie, ze swadą i humorem. Lubi budować obrazowe porównania i przykłady, aby tłumaczyć mechanizmy i błędy w argumentacji...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki O czym szumią wierzby Kenneth Grahame, Inga Moore
Ocena 7,5
O czym szumią ... Kenneth Grahame, In...

Na półkach:

"O czym szumią wierzby" znalazło się w mojej biblioteczce po tym, jak w sieci natknąłem się na ilustracje Ingi Moore, które mnie zachwyciły i zaintrygowały. Kiedy już dowiedziałem się, z jakiej książki pochodzą, obawiałem się, że czeka mnie pewnie zakup wydania angielskiego. Spotkała mnie jednak miła niespodzianka, kiedy odkryłem, że powieść z tymi właśnie ilustracjami została wydana w Polsce przez Zysk i S-ka.

Najpierw więc kilka słów o genialnej oprawie graficznej. Namalowane z pieczołowitością przez Ingę Moore ilustracje emanują niezwykłym ciepłem, spokojem (niewzruszonym nawet w scenach z wartką akcją), swego rodzaju dostojnością. Doskonale oddają idylliczny charakter angielskiej wsi, sielskość krajobrazów, piękno architektury i bogactwo przyrody. Zastosowanie szerokich kadrów sprawia, że przedstawieni na ilustracjach główni bohaterowie, czyli Kret, Szczur Wodny, Ropuch i Borsuk, nie dominują nad otoczeniem, ale raczej stanowią jego integralny element. To właśnie dzięki takiemu spojrzeniu z dystansu udało się zachować na ilustracjach atmosferę sielanki.

Jeżeli chodzi o fabułę powieści, to można ją podzielić na trzy zasadnicze części.
W pierwszej części towarzyszymy Kretowi w odkrywaniu kolejnych miejsc - są to: pole, rzeka, Ropuszy Dwór, najbliższe wsie, a w końcu Puszcza i własny dom. Jednocześnie poznajemy pozostałych głównych bohaterów. Akcja toczy się niespiesznie, do wyobraźni ma przemówić przede wszystkim wykreowany świat.
Druga część to opowieść o Ropuchu, o jego upadku moralnym, osądzeniu, ucieczce z więzienia, walce o rodzinną posiadłość i ostatecznej przemianie. Tutaj akcja jest wartka, wręcz zwariowana.
Trzecią częścią można nazwać dwa rozdziały epizodyczne nie powiązane bezpośrednio z głównymi wątkami i będące  przerywnikiem w opowieści o przygodach Ropucha, w trakcie których wracamy do Kreta i Szczura Wodnego. Rozdziałów tych na dobrą sprawę mogłoby w książce nie być. Co ciekawe, nie ma wewnątrz nich żadnych ilustracji. Rozdział VII - "Głos piszczałki o świcie" (o poszukiwaniu dziecka Wydry) - jest najsłabszym w całej powieści. Rozdział IX - "Powszechna wędrówka" - wręcz przeciwnie, ponieważ stanowi popis erudycji autora odmalowującego nam bogactwo "szerokiego" świata, który w swojej opowieści przedstawia Szczur Morski, skontrastowane z prostotą życia Szczura Wodnego.

Oczywiście na "O czym szumią wierzby" trzeba spojrzeć oczami dziecka. Myślę, że pierwsza część książki zafascynuje niejednego młodego czytelnika, gdyż odkrywany powoli przez Kennetha Grahame'a świat zaprasza, aby poznawać go i smakować, powoli ujawniając swoje tajemnice i prawidła. Dziecko nauczy się wiele o odpowiedzialności za siebie i za innych, poświęceniu, niezdrowych fascynacjach i nałogach oraz docenianiu prostego życia.
Lektura drugiej części książki, chociaż w zamyśle autora również umoralniająca, może przynieść skutek odwrotny. Sprawiedliwie osądzony Ropuch ucieka z więzienia i podczas swojej ucieczki pełnej forteli pakuje się w kolejne tarapaty, zachowując się skandalicznie. Ucieczka z więzienia nie jest zasadniczo nigdzie wyraźnie potępiona, pozostałe zachowania tak, ale jednak bez adekwatnego nacisku. Młodzi czytelnicy uwielbiają takich pakujących się w kłopoty, "niegrzecznych" bohaterów, bo przecież przeżywają oni tak ciekawe przygody. Na tego rodzaju dziecięcą fascynację trzeba uważać, bo przekreślić może ona wszystkie pouczające lekcje, które powinny być wyniesione z lektury.
Trzecia część książki, w której warto zwrócić uwagę na rozdział o Szczurze Morskim, raczej nie zostanie odpowiednio zrozumiana przez najmłodsze dzieci. Akcji tu niewiele, ale rozważania na temat własnego miejsca na świecie, którego każdy z nas poszukuje, często przy tym błądząc, mogą być dobrym pretekstem do poważnej rozmowy ze starszym dzieckiem.

"O czym szumią wierzby" znalazło się w mojej biblioteczce po tym, jak w sieci natknąłem się na ilustracje Ingi Moore, które mnie zachwyciły i zaintrygowały. Kiedy już dowiedziałem się, z jakiej książki pochodzą, obawiałem się, że czeka mnie pewnie zakup wydania angielskiego. Spotkała mnie jednak miła niespodzianka, kiedy odkryłem, że powieść z tymi właśnie ilustracjami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Prawdziwe znaczenie Bożego Narodzenia" to krótka książeczka skupiająca się na teologicznym znaczeniu przyjścia na świat Chrystusa i przyjęciu przez Boga ludzkiej natury. Abp Sheen formułuję tę naukę językiem typowym dla aforyzmów i w sposób lakoniczny. Zasiewa malutkie, ale pełne treści ziarno, które ma zakiełkować u czytelnika poprzez własną refleksję.
Osobiście poruszył mnie fragment wyjaśniający relację Boga do człowieka, co oznacza, że On pierwszy nas umiłował, dlaczego zauważamy jego miłość dopiero po czasie i wiążemy ją błędnie ze swoimi zasługami.

"Prawdziwe znaczenie Bożego Narodzenia" to krótka książeczka skupiająca się na teologicznym znaczeniu przyjścia na świat Chrystusa i przyjęciu przez Boga ludzkiej natury. Abp Sheen formułuję tę naukę językiem typowym dla aforyzmów i w sposób lakoniczny. Zasiewa malutkie, ale pełne treści ziarno, które ma zakiełkować u czytelnika poprzez własną refleksję.
Osobiście poruszył...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Stefan Wielki Batory" to kolejny po komiksie "Noc świętego Bartłomieja" owoc współpracy między Hubertem Czajkowskim a Gabrielem "Coryllusem" Maciejewskim. Do najnowszym dzieła Maciejewski nie napisał wprawdzie scenariusza, ale w warstwie fabularnej odnajdziemy jego wizje i poglądy na temat historii Polski.
Album wydany został z dbałością o detale, cieszy oko i prezentuje się schludnie. Nie ma mowy o żadnej bylejakości. Wrażenie robią przemyślana typografia oraz wplecione w opowieść rozkładówki pozwalające na zatrzymanie się czytelnika na detalu, dające czas na przemyślenie wcześniejszych stron. Charakterystyczna kreska Czajkowskiego znakomicie sprawdza się w przedstawieniach batalistycznych oraz w scenach dziejących się w mrocznych komnatach europejskich władców. Rysownik stworzył atmosferę czasów ponurych i trudnych. To prawdziwa graficzna uczta.
Niestety kilka krytycznych słów trzeba napisać o narracji. Nie znajdziemy tu żadnej opowieści o Batorym jako o osobie, dłuższych dialogów, głębszego uzasadnienia osobistych motywacji postaci itp. Autor nie zdecydował się na typowy w beletrystyce zabieg przedstawiania historii na tle wydarzeń osobistych i musiał wyjść z założenia, że ma się ona bronić sama, zwłaszcza że mamy do czynienia z ujęciem dalekim od podręcznikowego. W rezultacie otrzymaliśmy dość luźno powiązany zbiór pojedynczych scen, migawek z różnych miejsc i wydarzeń. Skaczemy po europejskich dworach i od bitwy do oblężenia. Łatwo się pogubić, zwłaszcza jeżeli ktoś podchodzi do komiksu bez jakiejkolwiek znajomości twórczości "Coryllusa" lub nie zaznajomił się wcześniej z rządami Batorego w Polsce. A długość komiksu pozwalałaby być może przesunąć akcenty, tak żeby z ilustracji historycznej stał się on bardziej dziełem samym w sobie.
Nie znajdziemy też w treści wyraźnego uzasadnienia, dlaczego autor chciał nam opowiedzieć o tym a nie o innym królu, co uczyniło Batorego wyjątkowym na tle innych władców Polski.

"Stefan Wielki Batory" to kolejny po komiksie "Noc świętego Bartłomieja" owoc współpracy między Hubertem Czajkowskim a Gabrielem "Coryllusem" Maciejewskim. Do najnowszym dzieła Maciejewski nie napisał wprawdzie scenariusza, ale w warstwie fabularnej odnajdziemy jego wizje i poglądy na temat historii Polski.
Album wydany został z dbałością o detale, cieszy oko i prezentuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Treść żywotów świętych, ich teologię, naukę moralną z nich płynącą, historyczność, typowe motywy, osadzenie w epokach i tym podobne wątki rozważano zapewne setki razy z różnych punktów widzenia. Ponieważ jednak nie zapoznałem się z treścią i wnioskami płynącymi z tego rodzaju analiz, nie ocenię pozycji ojca Prokopa pod tym kątem. To temat na rozprawy akademickie dla specjalistów. Nie porównam też tych "Żywotów" do polskiej klasyki, czyli "Żywotów" napisanych przez ks. Skargę. Tę "naukową" lekcję pewnie trzeba będzie odrobić, ale nie wydaje się ona niezbędna, kiedy ma się do czynienia z książką, która ma przemawiać przede wszystkim do duszy.
Pozostaje zatem moje wrażenie czytelnicze i osobiste, które mogę chyba podsumować jednym słowem - szacunek. "Żywoty" wywarły bowiem na mnie ogromne wrażenie i dały materiał do licznych rozważań. To monumentalna pozycja, dzieło znaczące, kontynuujące tradycję kształtującą myślenie wielu pokoleń, prawdziwy owoc cywilizacji łacińskiej, powstały w świecie, który straciliśmy...

Aby codzienna lektura żywotów nie sprawiała trudności czytelnikowi i by dało się ją odpowiednio wpleść do codziennych zajęć, każdy z nich napisano tak, by zajmował podobną liczbę stron. Z tego powodu z żywotów tych świętych, o których wiadomo niewiele, autor wyciągnąć musiał jak najwięcej treści teologicznej, z kolei z żywotów świętych szczegółowo znanych wybierał najważniejsze zdarzenia i wnioski. Zrobił to jednak tak sprawnie, że pomimo różnic w bogactwie materiałów źródłowych nie odczuwa się znaczących zmian jakości treści.
Ojciec Prokop posługuje się obfitującą w charakterystyczne pojęcia i konstrukcje składniowe XIX-wieczną polszczyzną, która nadaje jego opowieściom wzniosłości, ponadczasowości i powagi, a przy tym niewiele odbiega od współczesnego języka. Tylko czasami zdarzały mi się sytuacje, kiedy ze względu na szyk zdania musiałem czytać dany fragment powtórnie. "Bogomyślność", "zachwycenie", "korona niebieska", "palma męczeńska", "wyświecanie", "zbijanie", "suszenie" - to niektóre z często powtarzających się w książce charakterystycznych słów.
Każdy żywot lub opis danego święta (bo takie też mamy tu przedstawione) kończy się tzw. pożytkiem duchownym, czyli krótką nauką skierowaną do czytelnika, a także modlitwą.
Wydaje się, że najwięcej żywotów opowiada o męczennikach, a w dalszej kolejności o pustelnikach i zakonnikach. To dobrze, że te właśnie modele świętości, dziś już mniej popularne niż w czasach, kiedy powstała książka, i nieco zapomniane, można sobie dzięki "Żywotom" przypomnieć, przyswoić i odnieść do swojego życia duchowego. Choćby z tego powodu warto sięgnąć po tę pozycję.
Czytając o życiu świętych, czytamy o ludziach, cywilizacji i Kościele różnych epok, działającym w różnych miejscach. Taka lektura prowadzi do spojrzenia na historię w bardzo szerokiej perspektywie, pozwalając zachwycić się jej ogromem, ustawić się na swoim miejscu w szeregu i spokornieć wobec naszych przodków i ich dokonań. Warto przy tym wspomnieć, że "Żywoty" można czytać nie tylko dzień po dniu, ale także chronologicznie, dzięki znajdującemu się na końcu książki rejestrowi.
W kilku miejsach w "Żywotach" pojawiają się odniesienia do czasów współczesnych autorowi, a także, co bardzo zaskakujące, pośród historii o świętych uznanych i czczonych przez Kościół, w nauce na 29 lutego ojciec Prokop umieścił historię swojego ojca duchowego Damiana kameduły, którego życiem i przykładem pragnął się podzielić z czytelnikami. Być może chciał pokazać tym samym jeszcze dobitniej, że każdy z nas musi dążyć do tego, aby znaleźć się w tym zaszczytnym gronie, bo świętość to nie jakaś bajka, ale rzecz realna, bliska.

"Żywoty świętych Pańskich" powinny znaleźć miejsce w każdym katolickim domu, tak więc wydawnictwu 3DOM należy się podziękowanie za porządne przygotowanie i wydrukowanie reprintu (tylko logo wydawnictwa na grzbiecie psuje niestety spójność stylu okładki). Skan "Żywotów" można też pobrać za darmo ze strony polona.pl i dzięki temu czytać je np. w podróży.

Treść żywotów świętych, ich teologię, naukę moralną z nich płynącą, historyczność, typowe motywy, osadzenie w epokach i tym podobne wątki rozważano zapewne setki razy z różnych punktów widzenia. Ponieważ jednak nie zapoznałem się z treścią i wnioskami płynącymi z tego rodzaju analiz, nie ocenię pozycji ojca Prokopa pod tym kątem. To temat na rozprawy akademickie dla...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wiosna Kościoła, która nie nadeszła Paweł Lisicki, Athanasius Schneider
Ocena 7,4
Wiosna Kościoł... Paweł Lisicki, Atha...

Na półkach: ,

"Wiosna Kościoła, która nie nadeszła", kiedy ją zapowiadano, ale nadejść wciąż może, i to ze strony, z której niewielu się jej spodziewa - tak można by dokończyć tytuł, żeby w pełni streścić w nim wymowę książki.  Bp Schneider, chociaż dostrzega w Kościele kryzys, jakiego jeszcze nie było, nie traci nadziei w Bożą Opatrzność. Przedstawia bolączki Kościoła bez owijania w bawełnę, bardzo krytycznym okiem. Te informacje i wiedza niejednego wpędzić mogłyby w żałość i poczucie przegranej, jednak nie byłaby to właściwa reakcja. Sam biskup obarczony świadomością powagi kataklizmu, osamotniony w swojej walce idzie naprzód. Krytycznie ocenia zjawiska, słowa, zdarzenia, błędne poglądy, ale stara się nie osądzać ludzi, którzy za nimi stoją, nie stawia się w roli oskarżyciela. Z punktu widzenia Bożego i katolickiego jest to piękne i słuszne, z punktu widzenia przyziemnego i doczesnego może być naiwne. Prowadzący wywiad redaktor Lisicki, z myślą o takiej "ludzkiej" perspektywie zadaje biskupowi prowokujące pytania, na które odpowiada on niewzruszony, dając wyraz stałości swojej wiary, co dodaje otuchy i pociesza czytelnika.
Dla ludzi śledzących wydarzenia ostatnich lat na konserwatywnych, katolickich portalach książka będzie dobrym ich podsumowaniem i przypomnieniem, spojrzeniem z nieco szerszej perspektywy, umocnieniem. Dla tych, dla których przedstawione tu fakty i opinie pozostawały dotąd nieznane, będzie szokiem. Dla jednych i drugich będzie lekcją teologii (biskup Schneider znakomicie wyjaśnia zawiłe kwestie) i pobożności.
Do lektury świetnie wprowadza wstęp redaktora Lisickiego, obrazujący kontekst rozmowy i pozwalający nawiązać niemalże osobistą więź z biskupem. Dzięki temu dalszą część książki bardziej "wysłuchujemy" jak słów znanego nam osobiście duchownego niż ją czytamy.

"Wiosna Kościoła, która nie nadeszła", kiedy ją zapowiadano, ale nadejść wciąż może, i to ze strony, z której niewielu się jej spodziewa - tak można by dokończyć tytuł, żeby w pełni streścić w nim wymowę książki.  Bp Schneider, chociaż dostrzega w Kościele kryzys, jakiego jeszcze nie było, nie traci nadziei w Bożą Opatrzność. Przedstawia bolączki Kościoła bez owijania w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pięknie wydane rozważania ks. Fultona Sheena o wieczności, wychodzące od sceny spotkania Marii Magdaleny ze Zmartwychwstałym Panem Jezusem i od fragmentu listu św. Pawła do Kolosan - "Dążcie do tego, co w górze, nie do tego, co na ziemi". Myśli Fultona są krótkie, poetyckie, odwołują się wielokrotnie do zachodniego dziedzictwa kulturowego. Wieczność i nieskończoność zostaje żywo przedstawiona w kontraście do wszelkich bogactw doczesności.
Na uwagę zasługuje ciekawy wstęp ks. prof. Roberta Skrzypczaka.

Pięknie wydane rozważania ks. Fultona Sheena o wieczności, wychodzące od sceny spotkania Marii Magdaleny ze Zmartwychwstałym Panem Jezusem i od fragmentu listu św. Pawła do Kolosan - "Dążcie do tego, co w górze, nie do tego, co na ziemi". Myśli Fultona są krótkie, poetyckie, odwołują się wielokrotnie do zachodniego dziedzictwa kulturowego. Wieczność i nieskończoność zostaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rozważania Drogi Krzyżowej ks. Fultona Sheena charakteryzuje zwięzłość, głębia treści i miejscami poetyczny język. Śmiało można po nie sięgać, aby myślami udać się na Golgotę z Panem Jezusem i dobrze przemodlić to nabożeństwo.
Na wielką pochwałę zasługuje estetyka wydania, ułatwiająca kontemplację.

Rozważania Drogi Krzyżowej ks. Fultona Sheena charakteryzuje zwięzłość, głębia treści i miejscami poetyczny język. Śmiało można po nie sięgać, aby myślami udać się na Golgotę z Panem Jezusem i dobrze przemodlić to nabożeństwo.
Na wielką pochwałę zasługuje estetyka wydania, ułatwiająca kontemplację.

Pokaż mimo to


Na półkach:

W "Księdze herbaty" forma harmonijnie współgra z treścią, Koncept herbatyzmu poznajemy nie tylko w teorii, ale i w praktyce, ujęty właśnie w duchu herbatyzmu. Jest estetycznie, minimalistyczne, zwiewnie, metaforycznie, poetycko; trochę formalnie, a trochę żartobliwie; trochę naukowo i trochę gawędziarsko; trochę na temat i trochę swobodnie.
Autor-erudyta (ukłony dla tłumaczki) dokłada wszelkich swoich starań, aby przybliżyć myśl wschodu zachodniemu czytelnikowi. Zna nasze kody kulturowe, miejscami krytykuje wady, czasem stara się szukać analogii i punktów stycznych. Z tekstu trudno wyłuskać jego poglądy na temat azjatyckich dróg myślenia, koncepcji, estetyki. Nie wiadomo, gdzie usytuowałby się w tym dość płynnym i niewyraźnym zbiorze. Sprawia trudność określenie, czy aforystyczne, liryczne myśli "Księgi herbaty" są wyłącznie luźnymi, ciekawie brzmiącymi stwierdzeniami, czy też głęboko ugruntowanymi poglądami autora.
Pomimo odbycia podróży po ideach wschodu z tak zręcznym przewodnikiem, nie zniknęło u mnie wrażenie obcości, a przepaść mentalna wydaje się głębsza niż przed lekturą. Nie rozumiem tych idei, wątpię, że zasadzają się na czymkolwiek sensownym, a raczej tylko swobodnie sobie dryfują. Ostatnie zdania "Księgi"  jeszcze to podkreśliły, wymownie opisując wyszukane lub (celowo podkreślę absurd herbatyzmu w tym aspekcie) wysmakowane samobójstwo estety.

W "Księdze herbaty" forma harmonijnie współgra z treścią, Koncept herbatyzmu poznajemy nie tylko w teorii, ale i w praktyce, ujęty właśnie w duchu herbatyzmu. Jest estetycznie, minimalistyczne, zwiewnie, metaforycznie, poetycko; trochę formalnie, a trochę żartobliwie; trochę naukowo i trochę gawędziarsko; trochę na temat i trochę swobodnie.
Autor-erudyta (ukłony dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Aby ocena "Świata Zofii" była uporządkowana, najlepiej osobno skupić się na dwóch częściach książki - podręcznikowej i fabularnej. Części te przeplatają się i zazębiają. Wyraźnym zamysłem autora było podzielenie filozoficznej wiedzy na strawne kawałki i wciąganie czytelnika w lekturę poprzez akcję.
Wykład filozoficzny uproszczono i oparto na znanych konwencjach, ale trudno oczekiwać czegoś innego w książce - quasi-podręczniku dla młodzieży. Nie znajdzie się tu nic odkrywczego narracyjnie, wszystko jest poprawne politycznie, okraszone tu i ówdzie wtrętami o równouprawnieniu kobiet, ekologii czy wspaniałości ONZ. Fragmenty podręcznikowe czyta się dobrze, dzięki obrazowym przykładom i oparciu wszystkiego na relacji mistrz-uczeń.
Część fabularna "Świata Zofii" do połowy książki wciąga dzięki licznym tajemnicom i fantastycznym zdarzeniom. Komponuje się z wykładem filozoficznym, wiążąc się z nim dość mocno w treści. Nagłe i zaskakujące rozwiązanie tajemnic przypomina w swym charakterze najlepsze powieści Philipa K. Dicka, które również bawiły się z rzeczywistością i filozofią. W tym punkcie fabuła osiąga szczyt i choć czytelnik spodziewa się dalszego jej rozwoju i przynajmniej jeszcze jednego tak silnego zaskoczenia, nic takiego nie następuje. Akcja nie wciąga już tak mocno i nie uzasadnia wystarczająco pojawiających się kolejnych lekcji filozofii. Można przekornie powiedzieć, że u czytelnika i bohaterów znikaznika filozoficzne zdziwienie światem. Jeszcze bardziej rozczarowuje końcówka powieści, w której zabrakło pomysłu na godne rozwiązanie wątków. Mamy pokazane żenujące przyjęcie, nie pasujące do ogólnie wysokiego poziomu powagi "Świata Zofii", sypie się realizm psychologi postaci (który zresztą od początku dość mocno szwankował), trudno o logiczne wyjaśnienie zdarzeń.
Podsumowując, "Świat Zofii" jako projekt udał się częściowo, bo choć spełnia rolę intrygującego w formie wprowadzenia do filozofii, to nie przedstawia jej historii w sposób odmienny od dominującej narracji. Także strona fabularna, początkowo bardzo obiecująca, nie została z powodzeniem dopięta. Za dużo potencjału zmarnowano.

Aby ocena "Świata Zofii" była uporządkowana, najlepiej osobno skupić się na dwóch częściach książki - podręcznikowej i fabularnej. Części te przeplatają się i zazębiają. Wyraźnym zamysłem autora było podzielenie filozoficznej wiedzy na strawne kawałki i wciąganie czytelnika w lekturę poprzez akcję.
Wykład filozoficzny uproszczono i oparto na znanych konwencjach, ale trudno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka "Święty Franciszek odkłamany" jest swoistą erratą do hagiografii, w której merytorycznie i temat po temacie dekonstruowane są narosłe przez wieki mity i przekłamania na temat życia i przesłania Biedaczyny z Asyżu. Opracowanie jest zwięzłe i skierowane przede wszystkim do tych, którzy już dość dobrze znają zarówno postać świętego, jak i obiegowe opinie o nim. Niestety, w pozycji zabrakło choćby jednego krótkiego rozdziału biograficznego, który pozwoliłby pozostałym czytelnikom lepiej odnaleźć się w charakterze polemiki. Ten brak powinien być z pewnością uzupełniony w kolejnym wydaniu książki.

Książka "Święty Franciszek odkłamany" jest swoistą erratą do hagiografii, w której merytorycznie i temat po temacie dekonstruowane są narosłe przez wieki mity i przekłamania na temat życia i przesłania Biedaczyny z Asyżu. Opracowanie jest zwięzłe i skierowane przede wszystkim do tych, którzy już dość dobrze znają zarówno postać świętego, jak i obiegowe opinie o nim....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę "100 pytań do ateistów" zalecam przeczytać dopiero po lekturze "Przeciw ateistom", gdzie autor jaśniej wykłada swoje poglądy. W przeciwnym wypadku ryzykuje się rzucenie na zbyt głęboką wodę.
Zasadniczo obie te książki dotyczą tego samego i prezentują argumenty antyateistyczne. Mamy tu spojrzenie tego samego autora, o tych samych poglądach, na te same kwestie - nie dało się więc uciec od powtórzeń. Postawienie problemów jest rzecz jasna nieco inne, perspektywa zmieniona. W "100 pytaniach do ateistów" prowadzono obronę racji teistów przed zarzutami ateistów (także przez kontratak), tutaj mamy już sam "atak" na ateistów.
Tytuł "100 pytań..." może być nieco mylący, bo skoro stawia się ateistom pytania, to niektórzy mogą spodziewać się też typowych odpowiedzi. Zamiast tego autor tłumaczy, dlaczego podnosi kolejne kwestie. Same odpowiedzi ateistów są przede wszystkim ujęte w tych pytaniach, które zadawane są seriami, z których każde kolejne doprecyzowuje się w reakcji na zarzut ateisty.
Najciekawsza część książki dotyczy nauki, logiki i ich zawodności. Autor udowadnia wieloma przykładami, dlaczego opieranie na nich swoich przekonań bywa zawodne. Zdecydowanie bardziej trafiły do mnie te fragmenty, niż suchy sceptycyzm z "Przeciw ateistom".

Książkę "100 pytań do ateistów" zalecam przeczytać dopiero po lekturze "Przeciw ateistom", gdzie autor jaśniej wykłada swoje poglądy. W przeciwnym wypadku ryzykuje się rzucenie na zbyt głęboką wodę.
Zasadniczo obie te książki dotyczą tego samego i prezentują argumenty antyateistyczne. Mamy tu spojrzenie tego samego autora, o tych samych poglądach, na te same kwestie - nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Przeciw ateistom" to jedna z tych książek, których wciąż za mało na polskim rynku wydawniczym. Dziękuję autorowi nie tylko za nią, ale i za prowadzoną przez niego witrynę internetową. Tak miło jest przeczytać coś apologetycznego wokół sporu ateizm-teizm, co nie jest dyskusją na forum, pojedynczym artykułem w sieci, przekrzykiwaniem się w komentarzach pod debatami na te tematy etc.
Jan Lewandowski odpowiada na zarzuty, z którymi i mi, jako katolikowi, zdarzyło się zetknąć. Nie są więc wyssane z palca, jak chcieliby niektórzy z piszących tu opinie.

Żałuję, że nie jestem ani filozofem ani teologiem, ponieważ mam wrażenie, że tylko osoby poruszające się swobodnie w tych dziedzinach mogłyby rzeczowo wypowiedzieć się o tej książeczce, zwłaszcza w kwestii, którą zaraz poruszę.

Mianowicie, autor na znaczną część zarzutów bezbożników ma jedną główną broń - sceptycyzm (albo quasi sceptycyzm). Z jego pomocą sprowadza ateistów z poziomu "wiem" na poziom "wierzę", tak że ich argumenty siłą rzeczy się rozsypują.
To oryginalny sposób rozumowania jak dla apologety katolickiego. Tak oryginalny, że zastanawiam się, czy to właściwe, aby był on główną linią obrony. Bo jeżeli ateiści nie mogą nic wiedzieć, to i katolicy nie mogą. Jest fides, ale co z ratio?

"Cieszę się, że nie istnieje możliwość skonstruowania ostatecznego dowodu na nic, co mi znane, nie tylko na istnienie Boga, ale na wszystko inne również" - pisze autor. Nie porozmawiamy więc o dowodach, mamy tylko przesłanki. A do argumentowania przesłanek posłużą nam inne przesłanki.

"Ateizm nie jest stanem domyślnym. Stanem domyślnym jest solipsyzm. Wszystko poza solipsyzmem jest już postulatem wiary" - przeczytamy dalej.

Autor świadom tego, jak brzmi w takich miejscach, tłumaczy w jednym z przypisów: "Muszę wyjaśnić, że nie propaguję tu ultrasceptycyzmu odnośnie do poznania rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, jako teista chrześcijański wierzę, że Bóg wyposażył mnie w racjonalny aparat poznawczy, czyli umysł, który pozwala odkrywać prawdę o świecie i Bożych zamiarach. Jednak mój pogląd ma umocowanie w wierze chrześcijańskiej, której ateista już nie podziela. Tym samym ateista startuje z miejsca, w którym nie jest w stanie jakkolwiek uzasadnić, że posiada jakikolwiek wiarygodny aparat poznawczy względem rzeczywistości. Umysł ateisty jest bowiem z jego punktu widzenia jedynie niestworzonym kłębkiem przypadkowo skorelowanych atomów, którym nie da się przypisać jakiegokolwiek statusu racjonalności, prawdy, a nawet fałszu".

Niech każdy sam się zastanowi, czy zgadza się z takim tokiem rozumowania autora, po zapoznaniu się z nim w książce. Zarówno wierzący i niewierzący.

Dodam, że argumentów wychodzących poza linię sceptycyzmu na całe szczęście w tej pozycji nie zabrakło. Po prostu są one potraktowane drugorzędnie.

Część książki poświęcona kwestiom historycznym i katolicyzmowi przedstawia standardowe argumenty apologetyczne, zwięźle podane.

Warto jeszcze dodać, że książeczka wzbogaca język polski o dwa nowe słowa: błędnokołowy i samowywrotny.

"Przeciw ateistom" to jedna z tych książek, których wciąż za mało na polskim rynku wydawniczym. Dziękuję autorowi nie tylko za nią, ale i za prowadzoną przez niego witrynę internetową. Tak miło jest przeczytać coś apologetycznego wokół sporu ateizm-teizm, co nie jest dyskusją na forum, pojedynczym artykułem w sieci, przekrzykiwaniem się w komentarzach pod debatami na te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moja krótka opinia na temat "Miesiąca marca..." skupi się na jego trzech aspektach:
1) Aspekt wizualny - mamy tu do czynienia z pięknie wydanym faksymile. Skórzana okładka, pozłacane kartki, ramki wokół każdej ze stron, klasyczne ilustracje (szkoda, że nie było ich więcej), wiekowa czcionka, wszystko to podkreśla wagę i drogocenność pobożnej treści. Dodatkowo książka jest poręczna, dobrze leży w dłoni, wygodnie się ją czyta. Elegancja wydania zachęca do lektury i ją umila.
Mam nadzieję, że wydawnictwo Bernardinum będzie kontynuowało tę serię wydawniczą.
2) Język - przedwojenna, piękna polszczyzna już sama w sobie stanowi wystarczający powód, by sięgnąć po tę pozycję. Dla kogoś, kto styka się z nią rzadko, tak jak ja, będzie to spotkanie pouczające i zabawne. Po lekturze zdaje się, że ówczesny język był bogatszy i pozwalał wyrażać więcej, nawet jeśli pisało się stosunkowo prosto. Jest w nim pewna dobroduszność i ciepło.
3) Treść - sto lat już minęło, a św. Józef dalej wydaje się zapomniany i niedoceniany. Stąd też sławiący go wbrew tej tendencji "Miesiąc marzec..." nie stracił na aktualności. Książka zgłębia postać świętego niemal wyłącznie na podstawie przekazu ewangelicznego. Nie jest naukowa, a typowo pobożnościowa. Próżno szukać w niej rozważań o roli mężów w kulturze żydowskiej w pierwszym wieku n.e., opisu zwyczajów i obrzędów małżeńskich tamtego okresu, fragmentów z apokryfów o świętym Józefie, przekroju poglądów na jego temat w historii Kościoła itp. Nie ma dywagacji o tym, dlaczego święty nie dożył czasu publicznej działalności Pana Jezusa, w jakim mógł być wieku, kiedy poślubił Maryję. Trochę szkoda, ale pominięcie tych kwestii było najprawdopodobniej świadomą decyzją autora, który skupił się na wyciśnięciu z biblijnych fragmentów o świętym Józefie tego, co realnie może dopomóc wiernym w nawiązaniu z nim relacji tu i teraz. To umoralnienie czytelnika i chwała świętego są głównym celem powstania książki. W ten sposób, ten sam epizod z życiorysu Józefa, np. ucieczka do Egiptu, oglądany jest z różnych perspektyw i uzasadnia sławienie świętego z różnych szczegółowych powodów. Czasem droga od ewangelicznych wersetów do wprowadzenia pewnego aspektu czci świętego wydaje się nieco abstrakcyjna, lecz nie znaczy to, że wywody autora są nieuczciwe i po lekturze raczej nie będziemy chcieli odmówić Józefowi jakiekolwiek cnoty i utytułowania.
Na osobną uwagę zasługują krytyczne opisy społeczeństwa współczesnego autorowi, szkolnictwa, toczącej się rewolucji socjalistycznej, odwołania do nauczania papieża Leona XIII, które czytane z perspektywy XXI wieku nabierają nowych, głębszych znaczeń.

Moja krótka opinia na temat "Miesiąca marca..." skupi się na jego trzech aspektach:
1) Aspekt wizualny - mamy tu do czynienia z pięknie wydanym faksymile. Skórzana okładka, pozłacane kartki, ramki wokół każdej ze stron, klasyczne ilustracje (szkoda, że nie było ich więcej), wiekowa czcionka, wszystko to podkreśla wagę i drogocenność pobożnej treści. Dodatkowo książka jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Znakomita powieść przybliżająca sylwetki św. małżeństwa Zelii i Ludwika Martin. Kiedy czytamy krótką notkę biograficzną znajdującą się na początku pozycji, są to dla nas osoby obce, fakty z ich życia przyjmujemy beznamiętnie, trudno się połapać w relacjach rodzinnych, imionach córek. Po skończeniu lektury, prześledzeniu życia rodziny Martin, staje się ona bardzo bliska naszemu sercu. Szczegóły z ich życia codziennego, drobne i wielkie problemy, realizacja świętości w praktyce - w tym jest siła tego typu pozycji. Niepowtarzalna i bliska znajomość ze świętymi, którą w ten sposób budujemy, daje niezwykłą motywację do ich naśladowania.
Książkę czyta się bardzo dobrze, pomimo że jest de facto streszczeniem życia zbudowanym na licznych fragmentach korespondencji rodzinnej. Mało tu fikcji literackiej i fragmentów typowo powieściowych. Na początku lekko mogą irytować sztuczne zbudowane opisy sytuacji, służące łatwiejszemu i szybszemu zapoznaniu nas z bohaterami. Na szczęście szybko się one kończą i bez dalszych problemów z przekazem literackim kontynuujemy śledzenie losów naszych świętych.

Znakomita powieść przybliżająca sylwetki św. małżeństwa Zelii i Ludwika Martin. Kiedy czytamy krótką notkę biograficzną znajdującą się na początku pozycji, są to dla nas osoby obce, fakty z ich życia przyjmujemy beznamiętnie, trudno się połapać w relacjach rodzinnych, imionach córek. Po skończeniu lektury, prześledzeniu życia rodziny Martin, staje się ona bardzo bliska...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo trudno ocenić tę pozycję. Zacznę od tego, że opisy na okładce obiecują praktycznie książkę profetyczną, cudownie przewidującą współczesną sytuację geopolityczną i sytuację katolików. Nie taka jest jednak pełna prawda o "Władcy świata".

Ks. Benson mógł napisać swoje dzieło posiłkując się wyłącznie literaturą: Apokalipsą, wizjami o czasach ostatecznych, manifestami, czy programami partii politycznych i ideologów sprzed stu lat, na podstawie ówczesnej działalności masonerii itp. Nie potrzebował do tego własnych, nadnaturalnych wizji. W dodatku jego przewidywania nie sprawdziły się tak jak powinny, gdyby odpowiednio trzymał się wspomnianych źródeł.

Najbardziej chybionym założeniem autora jest charakter Kościoła, który kropka w kropkę odpowiada Kościołowi z początku XX w. - żadne istotne zmiany w kolejnym wieku historii nie zostały przewidziane, a przecież to tak naprawdę byłoby istotne w tego typu powieści.
Ciekawe opisy nowej, globalnej religii humanitaryzmu, zagarniającej katolickie miejsca kultu, też nie wydadzą się takie oryginalne, kiedy przypomnimy sobie o kulcie rozumu w czasach rewolucji antyfrancuskiej. To już się stało, więc jest duża szansa, że coś podobnego stanie się też w przyszłości.
Papież zamknięty w samym Rzymie, otoczony globalistycznym reżimem? Również - przypomnijmy sobie, jak upadło Państwo Kościelne, w jakiej atmosferze funkcjonowała Stolica Piotrowa za życia autora.
Jak na katolicką książkę o końcu świata, dziwić może, że nie widać też w fabule pełnego spełniania się Apokalipsy św. Jana...

Kolejny słaby punkt stanowi narracja w pierwszej połowie książki, dość niemrawa, nie do końca wiadomo, dokąd zmierzająca. Na szczęście od momentu, kiedy ks. Percy Franklin trafia do Rzymu, akcja nabiera rozpędu. Od tej pory skaczemy zasadniczo między trzema wątkami - wątkiem księdza, wątkiem polityka i wątkiem kobiety (żony polityka).

Mimo swoich wad, „Władca Świata" to dzieło dużego kalibru. Pomysł powieściowego przedstawienia przyszłych losów Kościoła i Ziemi był, zwłaszcza w czasach autora, bardzo oryginalny. W dziele ks. Bensona znalazły się sceny, które potrafią wbić w fotel, zaszokować, czy też zaskoczyć. Najbardziej wstrząsnął mną dokładny, ale również pełen mistycyzmu opis śmierci jednej z postaci. Scena ta pozwalała wręcz współodczuć odchodzenie człowieka, jakby umierało się samemu...

Od połowy książki atmosfera stopniowo gęstnieje, tak że na jej końcu, gdy czytamy opis realnych, materialnych wydarzeń, dziejących się na Ziemi, czujemy, jak rozgrywają się też one z perspektywy planu Bożego.
I tu tkwi zapewne profetyzm „Władcy świata", oddającego w jak specyficznej atmosferze będzie zbliżał się koniec świata. Według ks. Bensona będzie to koniec, który ludzkość sama chce sobie zgotować. Koniec zbliżający się i przychodzący niepostrzeżenie dla tych bez wiary, którzy mylnie będą myśleli, że jest początkiem. Koniec za to odczuwany z całą mocą dla ostatecznie z nim pogodzonych, czyli wierzących, dla których będzie on początkiem faktycznym.

Bardzo trudno ocenić tę pozycję. Zacznę od tego, że opisy na okładce obiecują praktycznie książkę profetyczną, cudownie przewidującą współczesną sytuację geopolityczną i sytuację katolików. Nie taka jest jednak pełna prawda o "Władcy świata".

Ks. Benson mógł napisać swoje dzieło posiłkując się wyłącznie literaturą: Apokalipsą, wizjami o czasach ostatecznych, manifestami,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książeczka zawiera znakomity wybór krótkich, ale pełnych treści fragmentów myśli ludzi Kościoła (nie tylko świętych). Nie jest to wyłacznie uwznioślająca duchowa strawa na czas Wielkiego Postu, ale także świetna "reklama" dla cytowanych dzieł, po które aż chce się sięgać dalej, tak aby odkrywać następne duchowe skarby.
Spójność rozważań na tematy teologiczne u cytowanych autorów zadziwa, a dzielą ich przecież czas, miejsce, okoliczności... Daje tu o sobie znać powszechność, katolickość Kościoła.

Książeczka zawiera znakomity wybór krótkich, ale pełnych treści fragmentów myśli ludzi Kościoła (nie tylko świętych). Nie jest to wyłacznie uwznioślająca duchowa strawa na czas Wielkiego Postu, ale także świetna "reklama" dla cytowanych dzieł, po które aż chce się sięgać dalej, tak aby odkrywać następne duchowe skarby.
Spójność rozważań na tematy teologiczne u cytowanych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Aby byli jedno. Praktyczny poradnik dla narzeczonych Jacek Konieczny, praca zbiorowa
Ocena 6,1
Aby byli jedno... Jacek Konieczny, pr...

Na półkach: ,

Zwięzła książeczka przeznaczona dla narzeczonych, poruszająca formalne, liturgiczne i teologiczne kwestie związane z małżeństwem. Napisana jest dość "sucho", przez co może być trudna dla zlaicyzowanej młodzieży, przekonanej mocno żywo o swojej racji, przystępującej do sakramentu z powodów kulturowych, a nie religijnych. Takim ludziom oraz ludziom z trudną i pogmatwaną przeszłością powinien być poświęcony osobny rozdział. Zabrakło mi też krótkiego przedstawienia żywotów świętych małżonków, opisu i komentarza do protokołu przedmałżeńskiego. Na pochwałę zasługuje rachunek sumienia i komentarz do warunków dobrej spowiedzi. Generalnie książeczka całkiem dobrze spełnia swoje zadanie.

Zwięzła książeczka przeznaczona dla narzeczonych, poruszająca formalne, liturgiczne i teologiczne kwestie związane z małżeństwem. Napisana jest dość "sucho", przez co może być trudna dla zlaicyzowanej młodzieży, przekonanej mocno żywo o swojej racji, przystępującej do sakramentu z powodów kulturowych, a nie religijnych. Takim ludziom oraz ludziom z trudną i pogmatwaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwsza myśl jaka narzuciła mi się w trakcie czytania - tak jak Braun gawędzi, tak też pisze. Potoczyście, nieco rozwlekle, puszczając oczka do słuchaczy/czytelników, okraszając tekst charakterystycznymi sformułowaniami. To oryginalne i coraz rzadziej już spotykane. Trzeba jednak przy tym zauważyć, że charakterystyczny sposób wypowiedzi autora wynika tu częściowo z tego, że książeczka stanowi uzupełniony zapis wystąpienia na konferencji.
Wstęp (niebazujący na tym wystąpieniu) i początek właściwej opowieści w pewien sposób borykają się z przegadaniem. Dalej byłoby pewnie podobnie, gdyby nie coraz to bardziej komplikujące się wątki, które trzeba było wyłożyć jak najbardziej klarownie. W skrócie rzecz ujmując, tam gdzie styl Brauna przekazuje prostą treść - tam może nieco irytować, tam gdzie przekazuje treść skomplikowaną - ratuje opowieść.
A opowieść jest wspaniała, odkrywcza i całkiem wciągająca.
Bardzo cieszy tak poważne potraktowanie Objawienia w Gietrzwałdzie, tym bardziej że przy okazji odkrywa się tu przed czytelnikiem arcyciekawe i mało znane wątki historyczne z końca XIX w. To wszystko dzięki zdrowemu i dojrzałemu podejściu autora do przeszłości i realiów politycznych. Wielu wprawdzie może kłócić się z tą „dojrzałością", uznając Brauna za kogoś kto pisze, co mu się uroiło, praktycznie w ogóle nie posiłkując się dostatecznymi źródłami, mając go za spiskowego teoretyka dziejów. No cóż, nawet zakładając, że Braun się gdzieś myli, to godne pochwały jest takie „komplikowanie" narracji historycznej i spojrzenie geopolityczno-wywiadowcze. Wypisaniem szczegółowych źródeł i udowadnianiem tez tutaj postawionych muszą zająć się już historycy.
Ze względu na formę książeczki, Braun zakłada, że jeśli czytelnik zainteresuje się jakimś konkretnym wątkiem, to sięgnie po opracowania i Internet, i uzupełni wiedzę. Generalnie to słuszne założenie, jednak mimo wszystko w niektórych miejscach brakuje nieco wyjaśnień historycznych. Dlaczego np. Rosjanie rzucili się na Turcję w 1877 r.? Zastanawiam się, czy przyczyny tego konfliktu są naprawdę nieistotne. W innych miejscach Braun wchodzi w dygresje (na szczęście panując nad tym), więc ciekawe, dlaczego akurat nie w tym.
Świetnym pomysłem, jeżeli chodzi o układ książeczki, było zebranie ilustracji na jej końcu i uzupełnienie ich o treściwe opisy (a nie po prostu podpisy czy tytuły) przywołujące wątki z tekstu głównego. Dzięki temu czytelnik ma zapewnioną powtórkę po właściwej lekturze.
Braun praktycznie przekonał mnie o słuszności hipotezy o powstrzymaniu przez Najświętszą Maryję Pannę wojny światowej i powstania w Polsce, choć brakło mi jeszcze w tym wszystkim przynajmniej krótkiego rozdziału „co by było gdyby", opisującego realizację tego konkretnie scenariusza, spośród wszystkich możliwych scenariuszy rozpoczęcia konfliktu w 1877 r., który to Maryja udaremniła.

Bardzo dobrze, że ta książka powstała. Dobrze że napisał ją Grzegorz Braun, w swoim stylu, ze swoim sposobem myślenia o przeszłości i że się z tym pospieszył. Któż inny umiałby to w ten sposób zrobić? Nowa perspektywa Objawień w Gietrzwałdzie weszła w obieg. Teraz tylko pozostaje czekać na dalszy ciąg kwerendy i na wersję poszerzoną książki, napisaną już mniej gawędziarsko, a bardziej naukowo.

Pierwsza myśl jaka narzuciła mi się w trakcie czytania - tak jak Braun gawędzi, tak też pisze. Potoczyście, nieco rozwlekle, puszczając oczka do słuchaczy/czytelników, okraszając tekst charakterystycznymi sformułowaniami. To oryginalne i coraz rzadziej już spotykane. Trzeba jednak przy tym zauważyć, że charakterystyczny sposób wypowiedzi autora wynika tu częściowo z tego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy tom Usagiego wydany w Polsce, 9. w kolejności... Myślę, że najlepiej będzie napisać kilka słów o każdym z rozdziałów:

Wstęp - chyba najbardziej rzeczowy ze wszystkich do tej pory. Poprzednie były raczej zbyt felietonowo-amerykańskie. Pod najważniejszą jego myślą mogę się podpisać - gdyby nie mistrzostwo Sakaiego i umiejętność wnoszenia świeżości do serii, szybko by się ona zakończyła.

Muzyka niebios - pierwsze zetknięcie Usagiego z mnichem buddyjskim. Jakby nie patrzeć, religia ta kształtowała kulturę Japonii, więc bardzo dobrze, że w końcu jej przedstawiciel pojawia się w świecie Sakaiego. Coś niecoś o jej filozofii dowiemy się w najdłuższym jak dotąd dialogu w serii. Z kim, jak nie z mnichem chcącym odciąć się od świata, Usagi mógłby odbyć tak długą i statyczną rozmowę? Jako czytelnicy zostajemy więc na chwilę odcięci od akcji. Na chwilę.

Oszust, wdowa i ronin - kontynuacja historii o obstawiaczu z tomu „Kręgi", wypada raczej słabo.

Niewolnicy - długa historia, w charakterze podobna do filmów Akiry Kurosawy. Usagi po raz kolejny ściera się z bandytami, którzy gnębią wieśniaków. Tym razem jednak w inny, ciekawszy sposób. Opowieść jest tak napisana, że można się wczuć w specyficzne emocje, które targają osaczonym długouchym roninem... Całość jest niestety ciężkostrawna. Wszystko kończy się również jak typowy film z zostawioną furtką na sequel.

Daisho - to właśnie wspomniany sequel. Z poprzedniej opowieści jako bohaterowie zostają Usagi i generał Fuji oraz wątek skradzionych mieczy - daisho. Rozdział zaczyna się od prologu, pokazującego proces wytwarzania katany. To świetny wykład rysunkowy. Kto do tej pory nie rozumiał słów sensei Katsuichiego do młodego Usagiego o tym, że miecze są duszą samuraja, teraz być może lepiej pojmie tę kwestię. Po prologu do opowieści zostają wprowadzeni: stary znajomy Usagiego - Gen i konkurencyjny łowca nagród - Bezdomny Pies. Główna część historii jest niestety znów ciężkostrawna i lekko nużąca.

Uciekinierzy - retrospektywna historia miłosna z Usagim w roli głównej. On to nigdy nie miał szczęścia do kobiet... Opowieść wciąga, gdyż nie wiadomo czego się spodziewać, cały tragizm sytuacji opiera się na honorze, a w dodatku Usagi jest jeszcze niedojrzały. Najlepiej wypadają sceny w miasteczku. Są po prostu inne od wszystkiego tego, do czego przyzwyczaiła już seria. Możemy oglądać obchody święta zakochanych (oraz tkaczy i krawców), czyli Tanabata Matsuri i poznajemy legendę za nim stojącą. Legenda ta jest zresztą całkiem zręczną metaforą dla opowiadanej historii.

Natura żmii - opowieść grozy, bardzo krótka, wprowadzona według mnie trochę na siłę, tak żeby zachęcić do sięgnięcia po tom następny.

Pierwszy tom Usagiego wydany w Polsce, 9. w kolejności... Myślę, że najlepiej będzie napisać kilka słów o każdym z rozdziałów:

Wstęp - chyba najbardziej rzeczowy ze wszystkich do tej pory. Poprzednie były raczej zbyt felietonowo-amerykańskie. Pod najważniejszą jego myślą mogę się podpisać - gdyby nie mistrzostwo Sakaiego i umiejętność wnoszenia świeżości do serii, szybko...

więcej Pokaż mimo to