rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Ocenę podnosi fakt, że to debiut.

Ocenę podnosi fakt, że to debiut.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tę książkę po prostu trzeba przeczytać. Świetnie napisana, niesamowita historia.

Tę książkę po prostu trzeba przeczytać. Świetnie napisana, niesamowita historia.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ech, będę tęsknić za czytaniem Kowalika....
Kawał dobrej roboty przy kawale dobrej książki. Idealne zwieńczenie Śmiertelnych Wyliczanek.

Ech, będę tęsknić za czytaniem Kowalika....
Kawał dobrej roboty przy kawale dobrej książki. Idealne zwieńczenie Śmiertelnych Wyliczanek.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po niepozornym początku, który ni to wciąga, ni to nie wciąga, Ćwiek daje pokaz swoich pisarskich umiejętności. Książka nie pozwala odłożyć się na półkę, a jeśli jakimś cudem to się uda, pozostaje w myślach i nęci, i męczy i woła, dopóki ponownie się po nią nie sięgnie.
Napisana dokładnie tak, jak powinna być napisana, charakterystycznym dla Autora stylem. Zabawna, kiedy ma być zabawna, wzruszająca do łez, kiedy ma być wzruszająca, nieustannie jednak trzymająca przy tym w napięciu.
Warta tego czasu, którego wymaga, pozostawia po sobie niezliczoną ilość emocji i wrażeń na długo pozostających w pamięci.
Dzięki, Panie Jakubie, za tę książkę. :)

Po niepozornym początku, który ni to wciąga, ni to nie wciąga, Ćwiek daje pokaz swoich pisarskich umiejętności. Książka nie pozwala odłożyć się na półkę, a jeśli jakimś cudem to się uda, pozostaje w myślach i nęci, i męczy i woła, dopóki ponownie się po nią nie sięgnie.
Napisana dokładnie tak, jak powinna być napisana, charakterystycznym dla Autora stylem. Zabawna, kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Istnieją książki, których zwyczajnie nie godzi się oceniać niżej.
;)

Istnieją książki, których zwyczajnie nie godzi się oceniać niżej.
;)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„W żywe oczy” JP Delaney, czyli aktorstwo może być doskonałe

Chociaż z thrillerami nie mam doświadczenia na co dzień, jeżeli chodzi o lektury książkowe, w domu stale lecą seriale i programy dotyczące seryjnych morderców, psychopatów i ludzi, którzy zabijają. To chyba mój ulubiony sposób na wyciszenie się po całym dniu i poznaniu prawdy, że psychopaci są wśród nas, tak samo jak dobrzy, zagraniczni autorzy powieści, przy których można zapomnieć o całym świecie.

Nazwisko Delaneya powinno kojarzyć się z „Lokatorką”, wydaną w poprzednim roku. Określona przez blogerów jedną z najlepszych powieści z gatunku thriller, pozostała echem w dorobku autora, a ten stworzył dla nas coś nowego na bazie… czegoś starego. Jak można przeczytać w posłowiu pisarza, powieść ta była gotowa już wcześniej. Jednak dopiero potem, po otrzymaniu feedbacku od czytelników, Delaney zdecydował się na podrasowanie tekstu. Jak dla mnie – świetny pomysł. Taki, który okazał się – od razu – strzałem w dziesiątkę.

Zacznę od końca. Nie zdziwiło mnie zakończenie. Chociaż autor starał się grać, pokazywał, że może mylić czytelników, osoba zaznajomiona z thrillerami, takimi „na faktach” od razu wie, kto zabił i dlaczego. Pod tym względem nie poczułam ani zaskoczenia, ani nudy. Ciekawiła mnie gra psychologiczna, którą autor nie prowadził z bohaterami – ale z czytelnikiem. Nie tylko skład książki (dialogi tradycyjne, przeplatane z dialogami przypominającymi scenariusz), ale także fabuła dosłownie uwodziła i przyciągała.

Było trochę potworków, typu: knebel z piłeczką golfową. Miałam w reku trochę knebli – to nigdy nie jest ta piłeczka pingpongowa. Niemniej jednak to były szczegóły, na które zwraca się uwagę w niewielu przypadkach. Na przykład wtedy, kiedy świat forum opisanego przez autora jest bardzo bliski.

Autor zaskoczył mnie również raz, w połowie, i prawie dałam się nabrać na jego sztuczki. Powieść podobała mi się dlatego nie tylko przez fabułę. Ale przez frajdę, tak dużą, jakbym miała Delaneya blisko siebie i to w ciągu dziwnej gry. Miejscami czułam bardzo wyraźnie emocje bohaterki, które miały być realne, prawdziwe, które nie miały dotyczyć śledztwa, w które została wplątana. Tak naprawdę były one… kłamstwem. Grą aktorską. I to wyszło świetnie.

Napięcie napięciem. ‘W żywe oczy”, podobnie jak poprzednia książka autora to nie taki sobie thriller, jak wiele dostępnych na rynku. To coś nowego, coś, w co pisarz włożył serce. Otoczka „Kwiatów zła” i fenomenalnego twórcy, Charlesa Baudelaire, który nieodzownie kojarzy się z dramatem sztuki, poezją wyklętą i mrokiem dekadentyzmu. Podobało mi się wniknięcie do głowy autorów, nie tylko głównej bohaterki, Claire. Dzięki nietypowemu prowadzeniu fabuły weszłam poniekąd do głowy osoby, która zamordowała kobietę w hotelowym pokoju. Przedzierałam się przez znane i lubiane tematy, związane z seksem sado-maso, które pokazywały złożoność nie tylko samej fabuły, ale i prawdziwego życia. Za to chyba lubię thrillery – są tak blisko naszego społeczeństwa, że to aż nierealne.

Książka na pewno jest wymagająca, nie robi z czytelnika debila. Wciągając do gry, Delaney wiedział, że nie może nam wszystkiego tłumaczyć, zwłaszcza na końcu, bo zniszczyłby swój cały, misterny plan. I to mi się w niej podobało, nawet wtedy, kiedy cofałam się o kilka kartek, przypominałam sobie scenę przed totalną zmianą torów fabuły, by móc zrozumieć – już całość – na nowo.

„W żywe oczy” JP Delaney, czyli aktorstwo może być doskonałe

Chociaż z thrillerami nie mam doświadczenia na co dzień, jeżeli chodzi o lektury książkowe, w domu stale lecą seriale i programy dotyczące seryjnych morderców, psychopatów i ludzi, którzy zabijają. To chyba mój ulubiony sposób na wyciszenie się po całym dniu i poznaniu prawdy, że psychopaci są wśród nas, tak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Na jej rozkazy A.M. Chaudière_Ann Kovska, Angelina Caligo
Ocena 6,3
Na jej rozkazy A.M. Chaudière_Ann ...

Na półkach: , ,

Tom drugi dostępny na Wattpad.com :)

Tom drugi dostępny na Wattpad.com :)

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Siedem za brak map i legend ;)

Gdybym mogła określić przeczytaną książkę bez pomocy słów, byłoby to westchnienie. Ono jako pierwsze wydobyło się ze mnie tuż po dotarciu do końca, a podyktowało je wiele emocji naraz.

Po raz kolejny recenzuję i jak zawsze uprzedzam, że recenzja ta jest tak po prawdzie bardziej moją indywidualną opinią, chociaż rzeczywiście ładniej brzmi określona tym mianem. Można się z nią nie zgadzać albo zgadzać, dyskutować lub milczeć – polecam jednak dyskusję, bo jest o czym.

Aleksandra Janusz zaskakuje. Naprawdę. Po przeczytaniu blurba na okładce i notki o autorce szczerze nie wiedziałam, czego się spodziewać. Neurobiolog i fantasy? Okej, nie przeczę, ciekawe, acz trudne połączenie, które odzwierciedla w powieści – Asystent Czarodziejki jest właśnie niezmiernie ciekawy, ale też trudny. Dlaczego?

Magowie. Czarodzieje. Powszechnie wiadomo, że są moją platoniczną miłością (zwłaszcza te wybrane jednostki). Trzymając w ręku Kroniki pomyślałam, że w końcu zanurzę się w uniwersum, które kocham, a moja tęsknota chociaż na chwilę zostanie zagłuszona. I tak się stało. Aleksandro Janusz, dziękuję Ci w tym miejscu za to, że napisałaś genialną w swej złożonej fabule pozornie prostego świata i zarazem trudną w teoretycznie całkiem zrozumiałe słowa ubraną powieść o magii, przyjaźni, potworach znanych i nieznanych, a także o świecie, jakiego nie sposób ogarnąć – bez map i legendy – których naprawdę nie ma.

Zacznę więc od tego, co mi niemiłosiernie przeszkadzało. Świat w powieści Janusz jest wzorowany na XIX wieku, mamy gazowe latarnie, dorożki, miasteczka, królestwa i wszystko to, co mieli ludzie dwa wieki temu. Mimo że to technicznie nowe, stworzone przez autorkę uniwersum, w którym magia jest na porządku dziennym i każdy człowiek ma w sobie magiczny potencjał (co nie jest nowością ani zaskoczeniem), natykamy się tu na elementy wspólne z naszą codziennością, jak chociażby piwo. Świat ten tak jakby zmieszano – nasze z tym, co Aleksandra Janusz, jak każdy fajny autor fantasy, ma w głowie. Natykamy się tu również na odrębną historię tego świata i wielka szkoda, że nie została opisana… prawie wcale. Arboria i Bretania, daty, miejsca i im podobne są czytelnikowi po prostu nieznane i wielkim, bardzo wielkim ułatwieniem byłoby wstawienie chociaż mapy Rozdartego Świata, abyśmy wiedzieli, na czym stoimy. Nie mówiąc już o legendzie, bo z treści powieści możemy tylko domyślać się, czym jest tak ciekawe zjawisko jak Pustka, co oznaczają te wszystkie skomplikowane nazewnictwa Rodów (tego nie wiem do tej pory), a także jakimi magami Janusz dysponuje. Tego jest naprawdę mnóstwo i równie naprawdę jest to wszystko fascynujące, włącznie ze zgłębianiem fizyki i matematyki, na których opiera zaklęcia, ale jednak nieco irytuje niewiedza. Nie wiem, czy przeciętny czytelnik, pochłaniający książki często bezmyślnie jedna za drugą, byłby w stanie to wszystko pojąć. Ja mam do czynienia z literaturą i magią na co dzień, a musiałam się nieźle napocić, aby załapać podstawy rządzące tym wszystkim. I za to wielkie brawa. Dzięki temu Kronik Rozdartego Świata nie da się przeczytać do kawy, nie da się „przepchnąć” w jeden wieczór, dzień, a nawet tydzień, mimo że objętościowo nie wykraczają poza typowe schematy – nad tą powieścią trzeba usiąść, zastanowić się, momentami nawet przeczytać dwa razy jedno zdanie – aby zrozumieć. A mówię Wam, warto je zrozumieć.

Pomimo tego że autorka, aby określić moc magiczną i cały mechanizm działania magii, używa kwantów energii, różniczkowania, matematyki i fizyki na poziomie dla mnie osiągalnym w jednym procencie tylko po głębokiej analizie (na co dzień raczej większość z nas nie ma z tym do czynienia), książka jest napisana językiem, który łatwo zrozumieć. Wyjątkiem są na szczęście nieliczne dialogi śląskiej gwary, co tylko chyba Ślązacy rozumieją bezbłędnie. Ja w każdym razie świetnie bawiłam się przy próbach rozpracowania ich. Napotkałam na tradycyjnie zadrukowanych, uwielbianych przeze mnie kremowych stronach humor, ten mój ulubiony (z którego chyba tylko ja się śmieję), zmieszany z powagą, ponadprzeciętną inteligencją i tym czymś, co przyciąga i nie pozwala się oderwać, tym czymś, co każe siedzieć nad linijkami tekstu, pomimo że momentami nudzi, aby w innych momentach wprawić w przeróżne nastroje. Nie powiem, że książka od początku do końca trzyma w napięciu, bo tak nie jest. Ale po dotarciu do końca rozumiem, dlaczego niektóre sceny ciągną się trochę zbyt długo, a niektórych nie ma wcale. Chociaż tego, dlaczego niektórych nie ma wcale, jednak nie rozumiem, bo powinny być. Zakładam, że ta część ma za zadanie wprowadzić czytelnika w świat, w cały zamysł fabuły i na tym etapie skomplikowanej legendy Rozdartego Świata, jeśli się nie mylę, to spełnia swoją rolę niemal doskonale. Osobiście zaczęłam darzyć wielką sympatią Vincenta i całą zgraję, ubóstwiam Czarną Meg i w napięciu czekam na kontynuację. Chcę dowiedzieć się, dlaczego doszło do Wojny Rozdarcia, jakich magów chowa w rękawie Aleksandra Janusz, jak wygląda świat (błagam o mapę), jakie jest drzewo genealogiczne magicznie uzdolnionych i czym się szczycą… I kilka innych kwestii jeszcze by się znalazło.

Pozostała część recenzji do czytania na:
http://polacyniegesi.qs.pl/kroniki-rozdartego-swiata-asystent-czarodziejki-aleksandra-janusz/

Zapraszam ;)

Siedem za brak map i legend ;)

Gdybym mogła określić przeczytaną książkę bez pomocy słów, byłoby to westchnienie. Ono jako pierwsze wydobyło się ze mnie tuż po dotarciu do końca, a podyktowało je wiele emocji naraz.

Po raz kolejny recenzuję i jak zawsze uprzedzam, że recenzja ta jest tak po prawdzie bardziej moją indywidualną opinią, chociaż rzeczywiście ładniej brzmi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak jak obiecałam - wstawiam opinię ;) Możecie ją przeczytać na szuflada.net - między innymi.

„Łebki od szpilki” Agnieszka Szpila

Literatura faktu. Autobiografia. Pamiętnik. Cudownych/trudnych wspomnień czar. Tym jest wydana w maju bieżącego roku debiutancka powieść Agnieszki Szpili. Dodałabym określenie obyczaj, bo dla mnie niczym innym nie była. Przewidywalna, często nudna, miejscami ciekawa, odrobinę poruszająca, a przede wszystkim schematyczna i nie jedyna w swoim rodzaju.
Chciałabym napisać recenzję używając samych superlatyw, ale niestety to niewykonalne. Bardzo ciekawy jest fakt, że autorzy żyją w świętym przekonaniu o niebanalności własnego życia oraz tego, że warte jest spisania. Błąd. Straszny, bolesny dla czytelników błąd (i mówię to również jako autor). Dlaczego? Moim zdaniem na autobiografię może porwać się osoba starsza, bo co ma do powiedzenia ktoś, kto jeszcze swojego życia tak naprawdę nie przeżył? Niewiele. Pani Agnieszka przedstawia nam zmagania z chorobą córek, poczynając od własnych wspomnień z dzieciństwa. Mówi dużo, miejscami niezrozumiale, zbędnie…

Zacznę jednak od początku. E-booka otrzymałam w ramach loterii blogerów na Targach Książki w Warszawie. Trudno mi się pisze tę recenzję, pomimo że podczas czytania zrobiłam mnóstwo notatek. Nie wiem, czym jest ta powieść, co chciała uzyskać autorka, do czego dążyła, opowiadając nam przeciętną historię, jakich doprawdy wiele. Chciałoby się powiedzieć: Agnieszko, nie jesteś jedyna, chwalisz się, czy żalisz więc? Może ma to służyć jako poradnik dla innych ludzi w podobnej sytuacji? A może Pani Agnieszka chciała się tylko z nami tym wszystkim podzielić? Taka własna forma terapii. Nie wiem. I nie wiem także, czy chcę wiedzieć, bo mimo że skończyłam ją wczoraj, to wciąż, kiedy o niej myślę, niemal wyłącznie mnie irytuje.

Czym są „Łebki od szpilki”? Wspomnieniami. Zaczynamy od dzieciństwa autorki, przechodzimy przez wszystkie wzloty i upadki, kończymy na czasie teraźniejszym, czyli momencie życia w miarę stabilnym, ale równie zwyczajnym. Mała Agnieszka była pulchnym dzieckiem, które na własne życzenie nieustannie pakowało się w kłopoty. Starsza Agnieszka niewiele zmądrzała, do wszystkich codziennych przeżyć doszła jedynie odwieczna pretensja – głównie do Boga.

Agnieszka Szpila przedstawia, jak sama mówi, patent na szczęście. Nieprawda. Niczego takiego się z tej książki nie dowiedziałam. Poza tym, jak? Skoro życie każdego z nas jest inne. Inna historia, inna miłość, inne nieszczęścia – inne szczęście i sposób na nie. Zaczyna od kilku scen z dzieciństwa, wspomina swoje narodziny, poczęcie własnych córek i miłość trwającą bardzo krótko, w tym kiepskie relacje z dwadzieścia lat starszym partnerem. Ot, dość częste przypadki. Wszystko bardzo, bardzo współczesne. Nawet szef kuchni Amaro znalazł tu swoje miejsce. Agnieszka, jako silna kobieta, w pewnym momencie ulega wpływowi mężczyzny i daje się zniewolić. Staje się podatna na manipulację, posłuszna, głupia i ślepa. Pragnie zmian, wyzwolenia z okowów przemocy psychicznej, ale nie potrafi po nie sięgnąć. Wierzy, że jej miłość go odmieni, że będą wielką, szczęśliwą rodziną, czyli nikt jej do takiego życia nie zmuszał. Dobrze, że zrozumiała, jak wielkim błędem było poddawanie się temu wszystkiemu.

„Im bardziej bowiem gramy ofiarę, tym bardziej robimy z drugiej osoby kata, oddając mu tym samym moc. Po co? Jeśli chcemy umrzeć, zróbmy to sami. Miejmy odwagę! Stać nas na to. Nikt nie będzie dla nas lepszym katem i terrorystą od nas samych.”

Wydarzeniami kulminacyjnymi w książce oraz zapewne tymi, dla których w ogóle została napisana, są te toczące się wokół córek Pani Agnieszki. Córek, u których zbyt późno wykryto chorobę (wrodzoną boreliozę skutkującą opóźnieniem) i w dodatku błędnie ją z początku zdiagnozowano. Nie będę zagłębiać się w szczegóły, których jest cała masa, żeby nie odbierać reszty ewentualnej przyjemności z czytania. W ostateczności widzimy, jak autorka wyzwala się z toksycznego związku, przeżywa chwile samotnego macierzyństwa (tym trudniejszego, że bliźniaczki są niepełnosprawne), stara się żyć od nowa, na moment związuje się z kobietą, poznaje kolejnego przyjaciela i ostatecznie nową miłość, tę obecną. Do tego prawidłowa diagnoza, terapia i inne środki dają szansę na wyzdrowienie córek, czyli wszystko kończy się niezbyt zaskakująco i zapewne szczęśliwie – na chwilę obecną.

Powieść Agnieszki Szpili nie jest nadzwyczajna, jest zwykła. Poleciłabym ją, jak wspomniałam wcześniej, osobom w podobnej sytuacji, bo to one najwięcej z niej skorzystają. Autorka bowiem opisuje wszystko związane z chorobami, od terapii, przez leki, ośrodki, aż po lekarzy. W czytelnikach zwykłych, którzy nie muszą się zmagać z upośledzeniem własnych dzieci, wywołuje przede wszystkim irytację. Mówię tylko o sobie, bo być może u innych wzbudzi więcej współczucia i litości. Może nie dostrzegą wielkiej głupoty, zaślepienia, marnotrawienia życia w imię niczego, co według Pani Agnieszki jest wszystkim. Szkoda, bo dywagacje na temat mądrości/głupoty autorki/bohaterki można ciągnąć w nieskończoność, dodając do tego masę przemyśleń. Tym jest ta książka. Jedną, wielką dywagacją. Gdyby wykreślić niepotrzebne słowa, to przypuszczalnie zostałaby z tych niemal trzystu, setka stron.

Jak jest napisana? Poprawnie, a nawet dobrze. Niemal nie ma błędów, co jest poniekąd nowością w tych czasach. Niestety, wielkim minusem są powtórzenia i nie mam tu na myśli tych zwyczajowych. Autorka celowo wprowadza dziwny dla mnie zabieg opisywania jednej rzeczy, stanu, nadprogramową liczbą porównań i określeń. Mnie, jako czytelnikowi, który rozumie, co się do niego mówi, nieco to uwłacza i dość mocno denerwuje. Domyślam się, że to dla podkreślenia wagi danego wspomnienia, aczkolwiek wychodzi zupełnie odwrotnie. Odnosi się wrażenie, że autorka uważa odbiorców książki za , mówiąc kolokwialnie, którym trzeba powtarzać to samo innymi słowami po przecinku, bo za pierwszym razem nie rozumieją. Przykład – TK Maxx (sklep): „To moja świątynia, mój ołtarz ze złotym cielem. Moja Atlantyda.” Naprawdę nie wystarczy jedno sformułowanie? To , zwłaszcza kiedy mówi o swoim życiu, a że to książka o życiu właśnie, to takich powtórzeń napotykamy niesamowicie dużo. Porównuje je do Hiroszimy, Kambodży, Wietnamu i wielu innych za każdym razem. Nasuwa się wtedy na myśl: okej, zrozumiałam, że łatwo nie było. Ale nie jesteś jedyna! Efekt, jak widać, jest zupełnie przeciwny do zamierzonego. Nie podkreśla wagi zdarzenia, a wzbudza politowanie i złość na użalanie się nad sobą. A czy ktoś jej coś kazał? Ktoś czegoś bronił? Aż chce się powiedzieć: Boże, litości…

Skoro już jestem przy Bogu. Zbyt wiele Go tu, nawet dla wierzącej osoby. Pani Agnieszka wplata Boga we wszystko, obwinia, co jest typowym zachowaniem ludzi nagle postawionych w trudnej sytuacji, rozmawia, tłumaczy, jakby próbowała nawrócić czytelnika, pokazać, jaka jest niesamowita, że pomimo przeciwności losu nie straciła wiary. To zbędne. Każdy inteligentny człowiek wie, jak zachować się wobec Boga, jak postępować we własnej wierze. Ogólnie można uznać całą tą powieść za pewien rodzaj samo-pochwały.Słów także jest zbyt wiele, jakby autorka, która wydaje się inteligentną osobą, na siłę próbowała popisać się swą wiedzą i umiejętnościami. Proste przekazy w tego typu powieściach są najlepsze, a tymczasem momentami miałam wrażenie, jakby Pani Agnieszka sama gubiła się we własnych myślach. Przykład:

„Dziecko. Zapach przyobleczony w skórę z gęsto utkaną siatką żył. Z całą ich cielesną urbanistyką. Skrzyżowania krwinek – tych białych i tych czerwonych, a zatem trombocytów, leukocytów i erytrocytów, cząsteczki bilirubiny w okolicach wątroby i mocznika w maleńkich nerkach, dziecko – fosfor, magnez, potas, żelazo.”
Tyle wystarczy, choć ten opis dalej ma jeszcze… trzynaście zdań. W jakim celu? Mi przychodzi na myśl tylko jeden, który już wymieniłam wyżej – popisanie się przed odbiorcami. Szkoda, że jest to zrobione niewprawnie – raz daje pokaz wiedzy, umiejętność władania językiem, a drugi raz wylewa żale i frustracje kolokwializmami i przekleństwami. Daje to efekt swego rodzaju rozdwojenia celu całości powieści – nie wiem, czy ma ona radzić, pocieszać, ostrzegać albo otwierać oczy równie ślepym kobietom, czy zaś jest wyłącznie jednym wielkim zażaleniem do Boga, ziemi, nieba i wszystkich ludzi wkoło za zesłany los.

Książka nie jest dla każdego. Wzruszy, zadziwi i zezłości, ale nie urzeknie tak, jak urzekać powinna. Jest pospolita i pospolicie napisana. Podziwiam autorkę za wytrwałość, nie tyle, co w spisywaniu tego wszystkiego, a w przeżywaniu (chociaż to też nie czyni z powieści wyjątkowej pozycji). Nie każdy tak potrafi. Popieram także żal i pretensje do nieudolnej służby zdrowia. Zaprzeczam jednak, jakoby to Bóg natrudził się, aby utrudnić jej życie – jak sama mówi. Bóg nikomu życia nie utrudnia. W końcu jesteśmy istotami z wolną wolą, prawda? Przyznaję również rację co do ciemnoty ogółu. Gdyby istnienie niepełnosprawności nie było w domach tematem tabu, to ludzie, nawet dorośli, nie patrzyliby wścibsko, przechodząc obok dotkniętej chorobą osoby. Niestety świata nie da się zmienić. Próbować jednak można, czemu nie?

„Potencjalny morderca jest w każdym z nas. Warto go w sobie uszanować i uznać, bo czasem ten właśnie morderca może uratować nam życie.”

Tym optymistycznym akcentem kończę swoją wypowiedź na temat „Łebków od szpilki”, zaznaczając, że jest to wyłącznie moja opinia i śmiało można się z nią nie zgadzać.

A.M.CH.
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere

Tak jak obiecałam - wstawiam opinię ;) Możecie ją przeczytać na szuflada.net - między innymi.

„Łebki od szpilki” Agnieszka Szpila

Literatura faktu. Autobiografia. Pamiętnik. Cudownych/trudnych wspomnień czar. Tym jest wydana w maju bieżącego roku debiutancka powieść Agnieszki Szpili. Dodałabym określenie obyczaj, bo dla mnie niczym innym nie była. Przewidywalna, często...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Arisjański fiolet. Cisza” Pola Pane.

„Jeśli rozpacz jest bez złudzeń, trzeba postępować tak, jakby się miało nadzieję albo się zabić.”
Albert Camus.

Książkę Poli czytałam dwadzieścia dni. Dużo? Mało? W samych wolnych chwilach, oczywiście, co skutkowało tym, że niekiedy nie sięgałam po nią wcale. Czemu od tego zaczynam? Bo to niezłe tomiszcze jest. Niezłe tomiszcze, które czyta się wbrew pozorom szybko, gładko i przyjemnie. Serio. A skoro już skończyłam, to napiszę kilka słów na jej temat i wszystko, co przeczytacie, jest wyłącznie moją opinią, moim wypracowanym przez 400 stron zdaniem. Jak zawsze.

Lecimy zatem od garstki myśli z notatek robionych na bieżąco. Podobają mi się dobrane do treści cytaty innych twórców, umieszczone jak u Poli – przed rozdziałami. Fajnie się je czyta i fajnie wyglądają. Są jakby zapowiedzią, mini wstępem, sugerującym co znajdziemy dalej. Odnośnie zaś utworów muzycznych, bo do książki dołączono płytę, mam mieszane odczucia. Jako autor popieram przypisywanie scen odpowiedniej muzyce, ponieważ sama tak robię. Natomiast jako czytelnik – już niekoniecznie. Przecież każdy słucha czegoś innego, nie tak łatwo trafić w gust muzyczny jednej obcej osoby, a co dopiero mnóstwa czytelników. Dlatego tu, według mnie, powstawał przez to zbędny chaos, no ale to muzyka nie w moim stylu, fakt. Wiem jednak, że taki zabieg tworzy specyficzny klimat, wprowadza w ten bardziej właściwy nastrój, gdyby ktoś miał trudności z wyczuciem albo wczuciem się, być może sugerując przy tym emocje towarzyszące autorowi. Z pewnością jest to pewnego rodzaju urozmaicenie, które na jednych zrobi większe wrażenie, na innych mniejsze. Spokojna i przejrzysta okładka zaciekawia, chociaż nic tak naprawdę nie ujawnia. I ten druk. Mimo wielu wad, a praktycznie wyłącznie samych wad „organu wydającego”, ten druk po prostu uwielbiam. Zobaczycie co mam na myśli, jak sięgniecie po książkę.

Przechodząc niemal do rzeczy muszę się przyznać, że znów powieść zaczęła mnie wciągać, zaciekawiać dopiero po setnej stronie. Ostatnio ciągle tak mam, ze wszystkimi, które czytam. Tragedia. :D Może więc lepiej pomarudzę trochę o treści. Co my tu mamy? Kometę, katastrofę, wulkaniczny pył, prawie że zagładę, ocalałych i obcych. Tak, obcych – Arisjan. Kosmitów, znaczy się. No, już od razu byście chcieli zielonych! A tu taki zaskok, ha! Świetnie pomyślane, tak na marginesie. O miłości, seksie… i seksie… ^^ i kilku przygodach chyba nie muszę wspominać, to się rozumie samo przez się. Dodajmy jeszcze nowe środowisko po życiu w odosobnieniu, uwięzieniu, szkołę, nowych przyjaciół… Przypomina Wam to coś? :D Główna bohaterka jest dość typową nastolatką. Dość i nie dość. Mnie nie irytowała ona sama, bo zakładam, że taka właśnie miała być, ale jej „matematyczność”, co zaraz wyjaśnię. Jest uparta, nieco łatwowierna, impulsywna (ta cecha najbardziej mi się w niej podobała, lubię nieprzewidywalne kobiety), za bardzo otwarta, zbyt „szybka”. Była zamknięta 10 lat w schronie, niektóre reakcje są jak dla mnie niezbyt logiczne, nawet jeśliby je zwalić na owe zamknięcie… ale zwalam, a co!

Po jakimś czasie rzuca się w oczy to, że książkę pisała osoba dobrze zaznajomiona z matematyką (zazdrocha…). Myślenie nastolatki nieco różni się od tego przedstawionego w innych, podobnych książkach. Jest „ułożone”. Jak ze wzoru. Wyjaśniając wcześniej wspomnianą matematyczność, podam przykład, który podzielę na dwie części, abyście zobaczyli, o co mi chodzi.

„Czyżbym naprawdę się zakochała?” – pytanie.
„A może to tylko burza młodzieńczych hormonów, które do tej pory uśpione, teraz dawały o sobie znać ze zdwojoną siłą?” – odpowiedź.

Tym sposobem autorka odpowiada na pytania czytelnika, zanim ten zdąży choćby pomyśleć o własnych odpowiedziach. I kiedy z jednej strony to wyjaśnianie od samego początku jest pomocne, bo wszystko świetnie rozumiemy, to z drugiej odbiera nieco przyjemność czytania. Ja na przykład lubię czasem nie wiedzieć. Owszem, wszędzie bohaterowie rozważają swoje reakcje, ale moim zdaniem nie aż tak często. Na szczęście Pola pozostawia jeszcze sporo miejsca dla wyobraźni.

Zanim przejdę do Arisjan, chciałabym wspomnieć, że szeroka jest wiedza autorki i to da się zauważyć. Matematyka, biologia, geografia, genetyka, astronomia… I pewnie więcej, ale będąc pod wrażeniem tak dobrego przygotowania Poli z tych dziedzin właśnie wymienionych, zwyczajnie nie odnotowałam. Szczerze. Moje gratulacje.

A teraz fioletowa wisienka na pomarańczowym torcie. Arisjanie. Obcy bez uczuć wyższych, genialnie poprowadzeni, równie genialnie utrzymani w ryzach. Fascynujący. Przyznam, że dziś miałam przypadkową okazję wyczaić na mapie Alfa Centauri. Wow. Wiele razy, jak chyba większość z nas, zastanawiałam się, czy gdzieś tam istnieje inne życie. Powiem Wam, że jak dla mnie Arisjanie mogliby istnieć rzeczywiście. Byłoby co prawda więcej złamanych serc, ale cóż… W imię nauki! Polecam powieść Poli między innymi za to ciekawe spojrzenie w kosmos. Kupiła mnie tym. Bezsprzecznie.
Tym oraz zakończeniem.

„Jedyna różnica między mną a wariatem to fakt, że ja wariatem nie jestem.”
Salvadore Dali.

Osobiście zazdroszczę im na przykład tego opanowania, braku niektórych emocji. Tam, gdzie jest praca, jest praca, gdzie seks, tam seks, pożądanie. Takie idealne rozdzielanie bez niepotrzebnych odczuć, jak choćby tęsknota, z pewnością ułatwia życie. Jednak życia im nie zazdroszczę. Ba, nawet współczuję, poniekąd. Wszystko poukładane, żadnych rozrywek, niczego wyższego… Z ich perspektywy to wygląda inaczej, oni tego po prostu nie znają. Nie są jak ludzie i to trudno sobie wyobrazić, ale sprawia niebywałą frajdę. Domyślam się, jak trudno było ich w takiej bezuczuciowej formie utrzymać. Szacun. Wychodzi jednak na to, że jestem człowiekiem, stąd też to współczucie. Nie znają prawdziwej istoty życia. Dla nich ona jest czymś innym. Życie bez miłości? Bez pasji? Bez tego… TEGO, no. Wiecie co, to ja już wolę być wybuchowa, zazdrosna, zaborcza, złośliwa, wolę tęsknić i szlochać, wzdychać, cieszyć się i… kochać. Pieprzyć idealizm.

Na temat zalet Ziemian i Arisjan w jednym zestawieniu można by dyskutować w nieskończoność. Tyle samo mam argumentów na ich obronę, co na atak. Są mega interesujący i żałuję, że Pola bardziej się w nich nie zagłębiła.

Przechodząc do rzeczy, wreszcie, powiem tak – jedno wielkie wprowadzenie. Tym dla mnie stał się „Arisjański Fiolet”. To dobrze. Akcja jest umiarkowana, często spokojna, z nielicznymi, drobnymi odchyłami od normy i tak aż do końca. Miłość platoniczna, seks, przyjaźń, szkolne i pozaszkolne zwyczajne życie, wyjaśnianie tajemnic krok po kroku. Wystarczy zapamiętać, nie trzeba się głowić. A koniec? Proszę Państwa… Do tej pory myślę o tym, co będzie dalej, do cholery! :D

Na koniec otrzymujemy zapowiedź czegoś extra. Pola pozostawia czytelnika w oczekiwaniu z duszą na ramieniu i pytaniami, tym razem bez odpowiedzi. Ja mam co najmniej dwa. Jedno dotyczy Korina i jego zachowania – co zrobi, czy cokolwiek poczuje (i tysiąc innych wariantów tegoż pytania)? A drugie dotyczy Profesora. Podstawowe – kim on jest?? Czy to czasem nie jej… (i tysiąc innych domysłów). Okej, tu następuje chwila ciszy i zaczyna obowiązywać pakt milczenia… Albo cokolwiek tam innego, z milczeniem związanego. :D

Co ja mogę jeszcze powiedzieć? Czekam. Na drugi tom. Z tego, co mi wiadomo, pierwszy ma mieć swoje drugie pięć minut, czyli drugie wydanie, na co też czekam, bo z przyjemnością doszukam się różnic. I wszystkiego innego. :D No, ale drugi… Cholera! :D

Pola Pane swoją powieścią rozbudza apetyt, wyostrza zmysły, urzeka.
Cóż… Zapraszam!

„Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym umieć Cię kochać.”

Zapraszam na stronę autorki:
https://www.facebook.com/PolaPaneArisjanskiFiolet

Oraz na swoją:
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere

„Arisjański fiolet. Cisza” Pola Pane.

„Jeśli rozpacz jest bez złudzeń, trzeba postępować tak, jakby się miało nadzieję albo się zabić.”
Albert Camus.

Książkę Poli czytałam dwadzieścia dni. Dużo? Mało? W samych wolnych chwilach, oczywiście, co skutkowało tym, że niekiedy nie sięgałam po nią wcale. Czemu od tego zaczynam? Bo to niezłe tomiszcze jest. Niezłe tomiszcze, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Droga do Domu - Przemysław Żuchowski

„Gdzie magia żywą się staje…”

Przyznać muszę, że powieść Przemka była dla mnie sporym wyzwaniem i… takim samym zaskoczeniem. Niemal nie czytam tego gatunku, po prostu zazwyczaj nie widzę w tym niczego interesującego. Literatura piękna, powieść przygodowa, historyczna, bo przecież mówimy tu o XVII wieku. Dla mnie określenia te kojarzą się z nudą i żmudnym brnięciem przez kolejne strony, bo nie wypada porzucić zaczętej już książki. Podobnie nie jestem miłośnikiem natury. Nie, żebym nienawidziła. „Żyjemy sobie” obok siebie i kiedy nie ma takiej potrzeby – nie wchodzimy w bliższe kontakty. Cóż, każdy robi to, co lubi, podobno.

Długo ją czytałam, przyznaję bez bicia. Zawsze było coś „lepszego” do roboty (ach, to oszukiwanie siebie, nie?). Nie mogłam przyzwyczaić się do opisów, bardzo obszernych i barwnych, pełnych ożywień, bym rzekła – poetyckich. Zajęło mi to sto stron. Sto stron, przez które Przemek prowadził mnie za rękę jak uczniaka i pokazywał Góry Izerskie. Tyle razy ją odkładałam, a on podświadomie ciągnął, jakby mówił „chodź, no chodź, dziewczyno, jeszcze nie odkryłaś całego piękna”. Cóż. Prawda. Dalej poszłam już sama. I przeklinałam siebie w duchu, bo przecież autor powinien sięgać po różne gatunki. Może nie codziennie, ale przynajmniej bez grymaszenia. Warto przecież wiedzieć, znać.

Warto, bo czasem niepozornie rozpoczynająca się opowieść skrywa w sobie prawdziwą magię.

„Kto ino na wierzchołek patrzy i spieszy się, żeby na niego wejść, ten podąża jak głupiec albo ślepiec. Piękna drogi nie widzi, a mądrości dopiero na szczycie nabiera. Tam zrozumie, że to koniec i dalej już się nie da. O czym opowie, kiedy do celu dojdzie? Co widział? Co przeżył? Jęknie cicho, że zmęczony, bo się spieszył, a jednak czas swój stracił (…).
Lepiej każdemu krok po kroku stąpać. Radość i mądrość z drogi czerpać, a nie galopem pędzić. Powiem ci jeszcze, że tacy, którzy gnają bez opamiętania, to z sił zbyt wcześnie opaść mogą i szczytu nigdy już nie zobaczą. Zapamiętaj, że to droga jest piękna, a nie jej kres.”

Mądrość. Takim słowem można określić „Drogę do Domu”. Z każdą kolejna stroną spędzałam nad tą książką coraz więcej czasu, czytałam coraz dłużej. Każda kolejna strona pozwalała mi weryfikować swoją opinię, wciągając w świat piękna i magii tkwiącej nie tylko w przyrodzie, ale i w człowieku. Prawdziwej magii, wynikającej z wiary, czynów, drobnostek niezauważalnych na co dzień, w tym pędzie współczesności i pogoni za czymś… bez większej wartości. A wystarczy zatrzymać się na moment. Rozejrzeć. Zadać pytanie: Boże, co ja robię, po co to robię? I dokąd zmierzam? Jeśli tego nie uczynimy, nie poczujemy, nie zobaczymy magii. Nic nie zobaczymy.

Wszystko, co tu napiszę, jest tylko moją opinią o tej książce i nie zalicza się do typowych recenzji. Nie przedstawię Wam bowiem Autora. Odeślę natomiast na stronę, gdzie dowiecie się wszystkiego, czego dowiedzieć się zechcecie. Nie opiszę także fabuły, bo mijałoby się to z celem. W wypowiedzi można napisać wszystko, a nie o to chodzi, aby zdradzać szczegóły i odbierać radość z odkrywania ich samemu. Odsyłam więc także do książki. Bo warto.

„Droga do Domu” była dla mnie właśnie niczym spacer. Spokojny spacer po górskich terenach, osadach, pozwalający poznać ludzi, ich życie, a także przyrodę – jakże piękną i niebezpieczną zarazem. Akcja nie pędzi do przodu jak oszalała, nie zostajemy rzuceni w wir wydarzeń od samego początku. Taaak, to z pewnością celowe. Przemek pozwala nam poznać wszystko bardzo dokładnie, oswoić się z otoczeniem, przyzwyczaić do bohaterów, zapałać sympatią do wilków, których punkt widzenia jest naprawdę mega, mówiąc kolokwialnie i na marginesie. Mamy tu sąsiadów, ich radości i problemy, jednoczenie się w obronie wspólnego dobra i siebie, przyjaźnie aż po grób, a oprócz tego zbójeckie napaści, sieć intryg i działań, aby poznać tajemnice walońskich skarbów, wiedźmę, zabójstwa, utraconą miłość i próbę odzyskania jej, wilki i wiele innych niezwykłości, tkwiących w zwykłych rzeczach.

I kiedy już się „zaprzyjaźnimy”, wszystko nabiera tempa, a my siedzimy z nosem w książce i duszą na ramieniu, myśląc – o Boże, co teraz, gdzie on idzie, co one zrobią, nie idź tam…! I tak dalej. Różnorodne emocje kierują nami przez całą książkę. Widzimy wszystko w wyobraźni bardzo jasno, zrozumiale, bez zawiłości i zaplątania wątków. Poznajemy punkt widzenia i odczucia niemal każdej napotkanej osoby czy wilka, właśnie. Taka wszechwiedza, która ma swoje plusy – nie trzeba się głowić, co pomyśli ten i ten, gdy się dowie, że tamten z tamtym zdradził albo okradł, i tym podobne. Przykładowo mówiąc, oczywiście. Dzięki temu szybko wyłapuje się główne zamysły i przekazy, jakie ta książka pozostawia w głowie i w sercu, kiedy już dotrzemy do końca.

Ona uczy. Pewnie stwierdzicie, że takich „obyczajów umoralniających” jest wiele. Owszem. Wystarczy spojrzeć chociażby na powtarzającego się już Coelho, którego mądrości za każdym razem (wyłączając kilka naprawdę dobrych tytułów) przekazują nam to samo, tylko innymi słowami. Przy powieści Przemka śmiało można się temu stwierdzeniu przeciwstawić. Ta książka jest inna. Przede wszystkim nudnym obyczajem jej nazwać nie można. Ma w sobie coś niezwykłego, a właściwie każdy ukazany element jest niezwykły. Trzeba się jedynie przyjrzeć. Wczytać. Bije od niej mądrość, ale i dojrzałość, a ta druga jest w obecnej literaturze dość rzadkim zjawiskiem. Czytając, czujemy respekt. Nie rzucamy się na nią, jak na jeden z tych wszechobecnych ochłapów zwanych powieścią (chyba z przyzwyczajenia już, bo jak inaczej to nazwać?), porywający nas na chwilę i nie pozostawiający po sobie nic więcej, oprócz odrobiny rozrywki, o której szybko się zapomina. „Drogę do Domu” się zapamiętuje. Chce się nią podążać, kiedy już „nauczy się” jak to robić. Nie jest to książka o wszystkim i dla wszystkich.

„Odwaga to czyn, a lęk to jedynie moja myśl nieszczęsna.”

Pozostaje mi jedynie zaprosić Was do lektury. Nie oceniajcie książki po pierwszych jej stronach, tak samo, jak po okładce. Możecie się nieźle pomylić. Czasem warto skończyć książkę, której skończyć się na pierwszy rzut oka nie chce.
Warto też zapamiętać chociaż jeden z jej przekazów, tak oczywisty i omijany w życiu, zapominany – drogę do domu odnaleźć zazwyczaj trudno, wymaga to wiary i odwagi, poświęcenia. Ale dom, ten prawdziwy, właściwy i inny dla każdego z nas, jest tam, gdzie nasze serce. Posłuchajmy serca, chociaż czasami.

Ach, wypadałoby dodać jeszcze, że książka trafiła do mnie czystym przypadkiem, chociaż one ponoć nie istnieją (dziękuję), a części pierwszej nie czytałam. Nie trzeba tego robić, aby zrozumieć.

Dziękuję za chwilę uwagi i zapraszam na stronę Przemka Żuchowskiego:

https://www.facebook.com/pages/Droga-do-Domu-Przemys%C5%82aw-%C5%BBuchowski/300550570091707

Oraz oczywiście na swoją:

https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere

A.M. Chaudière, autorka „Niewolnicy”.

Ps. Daję 8, bo ocenić niezwykle trudno. Sami musicie to zrobić.

Droga do Domu - Przemysław Żuchowski

„Gdzie magia żywą się staje…”

Przyznać muszę, że powieść Przemka była dla mnie sporym wyzwaniem i… takim samym zaskoczeniem. Niemal nie czytam tego gatunku, po prostu zazwyczaj nie widzę w tym niczego interesującego. Literatura piękna, powieść przygodowa, historyczna, bo przecież mówimy tu o XVII wieku. Dla mnie określenia te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Maski normalności” Iza Korsaj.

Iza nie przepada za tym swoim dziełem i słowa „nie przepada” to łagodne określenie. Jednak Autorzy są dla siebie najsurowszymi krytykami. Zazwyczaj. Bo zdarzają się i zapatrzeni we własną twórczość – choćby była dnem totalnym. Wtedy wychodzi z tego istna tragedia rzucająca cień na kawałek literackiego światka… Ale „Maski…” takie nie są. Nie są dnem, nie rzucają cieni, ba! Pokazują… Prawdę.

„Świat nie znika, kiedy zamykasz oczy.”

Pierwsze odpowiadanie intryguje. Oddaje zwykłą codzienność, realia, w których większość z nas się obraca. Życie – tak po prostu. „Maska normalności”. Jakże sugestywny tytuł! Ten, kto czytał „Kostkę”, zauważy lekkie podobieństwa, ale nie jest to niczym złym. To właśnie Iza. Iza i jej umiejętność tworzenia postaci, kreowania psychiki, dawania lekcji Czytelnikowi.
Przeczytałam je szybko, wciągnęło, zadowoliło, pozostawiło mnie z uczuciem niedosytu. Chciałam więcej. Na końcu przez chwilę siedziałam i bezmyślnie wpatrywałam się w ekran laptopa. Dlaczego? Bo przecież to takie rzeczywiste…

Tak wielu z nas nosi maski codzienności. Tak wielu coś ukrywa, zachowuje się w sposób narzucony, rezygnuje z marzeń, bo ‘nie wypada’, nie potrafi pogodzić się, oswoić z przeszłością. Tak wielu z nas boi się sięgnąć po to, czego pragnie. Utrzymujemy pozory, uśmiechamy się, pracujemy, zamykamy i wypełniamy krąg codzienności, wypracowanego z biegiem czasu rytmu. A wewnętrznie? Nierzadko cierpimy i do tego też zazwyczaj boimy się przyznać nawet przed sobą. Stajemy się jak bohater, który „nie chciał oswajać swoich lęków”.

Problem staje się problemem, kiedy zdajesz sobie z niego sprawę. Nie ma jednak problemów nie do rozwiązania, tylko… Nie zawsze chce nam się tych rozwiązań szukać. Bo po co się męczyć? Skoro przecież i tak nic to nie zmieni…

Błąd.

A wystarczy tylko chcieć. Spróbować. Kto nie ryzykuje, ten nie ma!

Potem, kiedy już zatracimy się w tej szarej codzienności, przekonaniu o bezsensie egzystencji, zaczyna nas ona przerastać. I nadchodzi taki moment, że nawet pomoc osób trzecich nie przynosi rezultatów. Wtedy nie zostaje już nic.

„Maska normalności”. Ilu z nas ją nosi?

Powiem Wam, że zostałam poruszona. Nie, nie patykiem… Poruszona wewnętrznie. Takie proste opowiadanie. Czyste, jasne, zrozumiałe. I jakie rzeczywiste. Warto przeczytać i zapamiętać jako lekcję – nigdy bowiem nie jest za późno na zmiany.

„Ciemna strona człowieczej natury jest jak loteria. Nigdy nie wiesz, co wylosujesz. Masz jednak świadomość, że każdy fant będzie felerny; będzie zepsuty, będzie w ten czy inny sposób zły.”



Co do drugiego opowiadania mam mieszane uczucia. „Obóz koncentracyjny dla zwierzaków” przyprawił mnie równocześnie o współczucie dla bohaterki i frustrację odnośnie jej faceta, złość na jej matkę, a także o… obrzydzenie i zdumienie – tak delikatnie mówiąc. Scenę z psem moja wyobraźnia narysowała sobie tak dokładnie, że nie mogę pozbyć się tego obrazu z głowy, zwłaszcza że ja uwielbiam psy. A kiedy przeczytałam koniec, powiedziałam sobie: hmm… No i dobrze.

„Gdy władzę przejmują instynkty, brakuje już miejsca na uczucia”.

I w tym opowiadaniu uczuć nie było. Typowe zachowania, jakich zapewne wiele. Oczywiście nie każdy z nas styka się z nimi na co dzień, ale one jednak są. Istnieją. Niekochająca, chłodna matka jest niezadowolona z córki, córka jest słaba, niedowartościowana, aż wreszcie odkrywa sposób, by problemy odreagować. W wyobraźni znajduje przyjemność. „Odkąd skończyła 12 lat, oglądana przemoc rodzi u mniej erotyczne doznania.” Przeszłość ma wpływ na przyszłość.

Pewien Autor kiedyś powiedział mi, że trudne dzieciństwo nie upoważnia nikogo do znęcania się nad ptaszkami, kotkami i młodymi dziewczętami (tyczyło się to akurat mojej N. i jej bohatera). Tu mogę powtórzyć te słowa. Zastosować. Ba, a nawet dodać dalszą część – trudne dzieciństwo może zmienić psychikę na gorsze, to zależy od nas, jak będziemy postrzegać świat, jak podejdziemy do problemu, jak postąpimy.

Jestem pełna podziwu dla lekkości opisów Izy. Te opowiadania są jak bajki, tylko dla dorosłych. Niosą przestrogę, morał widoczny jak na talerzu. W tym przypadku mamy do czynienia ze starym przekazem – wyrządzone innym zło zawsze do Ciebie wróci. Nie będziesz znać dnia ani godziny, sposobu, w jaki się objawi ani jego siły. Ale wróci.

„A przecież ludzie cały czas grają. Niekiedy po to, żeby wygrać, ale bardzo często dla samej gry.”

Nie sposób się z tym nie zgodzić. Pamiętacie cytat ode mnie? „Ludzie potrafią świetnie odgrywać swoje role, kiedy trzeba.”
Zatem czujcie się pouczeni. ;)



„Jestem swoim własnym zakładnikiem. Zakładnikiem umysłu.”

W trzecim opowiadaniu kobiety znajdą coś dla siebie. Bezsprzecznie. „Dziennik nienawiści” przedstawia bohaterkę, z którą nawet ja mogę się utożsamiać. Może nie pod wszystkimi względami, ale jednak. Jeśli nie teraz, to wcześniej. Każda z nas miała choć raz (wątpię, że tylko raz) zbliżone odczucia, przeżycia i doświadczenia. Każda z nas choć raz upodobniła się do niej zachowaniem. Idę o zakład. A już z pewnością każda z nas posiada „wewnętrzny słupek wkurwienia.” :D

Świetne. Nie wiem dlaczego, ale najbardziej mi się podoba. Jest po prostu dziennikiem. Kawałkiem życia kobiety niedoskonałej, pragnącej tej doskonałości, oceniającej innych po wyglądzie, złośliwej. Po prostu zwykłej.
„Zawsze można być fitter, thinner, faster, better… Ewolucja to prawo natury”.

Nie będę dużo pisać o tym opowiadaniu. Je trzeba przeczytać. Żałuję, że skończyło się w takim momencie, bo z przyjemnością poznałabym dalszy ciąg. Ja nauczyłam się patrzeć na ludzi w sposób, w który bohaterka patrzeć by chciała. Patrzeć tak, żeby widzieć. Trudne to, ale możliwe. Obserwowanie kogoś i dostrzeganie jego zalet, choćby najdrobniejszych (bo przecież każdy z nas jakąś ma), nawet lepiej poprawia humor, niż wytykanie w myślach niedoskonałości danej osoby. Trzeba tylko chcieć. Każdy może być lepszy, niż jest.

„Postaram się obserwować ludzi, nie krytykując ich za bardzo. To nie ich wina, że są niedoskonali.”

Prawda? A poza tym, jak głosi cytat na początku:
„Złość – to tylko rodzaj nieporadności.”
Bertold Brecht.

Nikt nie lubi być nieporadnym. Ale też nikt nie musi być.



„Życie w domyśle”

Smutne opowiadanie. Takie realne, prawdziwe, dotyczące sporej ilości ludzi. Nie powiem wszystkich, bo może jest ktoś, kogo to omija i tylko mu wtenczas pogratulować. Jednak już wszyscy się tego obawiają. Czego? Ano… Rutyny.
A przecież nie musi tak być.

„Dalej, Nicky, dokonaj własnego samookreślenia: jesteś uczłowieczonym, zaprzęgniętym w kierat zwierzaczkiem, czy raczej zezwierzęciałym w bezmyślności człowieczyną?”

A Wy? Którą opcję wybieracie? Możecie powiedzieć, że rutyna Was nie dotyczy? Co robicie, aby to zmienić?

Bohater nie zrobił nic.

„Czasem lepiej nie zadawać pytań. Można trwać w nieświadomości i konsumować ofiarowane dobra. Pogardzane przez wielu życie w złotej klatce wcale nie jest złe (…). Czym innym była poprzednia egzystencja, jak nie kolejną klatką, tyle że w całości wykonaną z betonu?”

Świat stwarza nam wbrew pozorom mnóstwo możliwości, aby rutyny się pozbyć. Wystarczą niekiedy drobne rzeczy, by poczuć się inaczej. Tylko trzeba pokonać strach, przełamać schemat. Boimy się zmian. Moim zdaniem niepotrzebnie. Jesteśmy kowalami własnego losu i owe zmiany są uzależnione od nas. Pośrednio bądź bezpośrednio, ale jednak. Zawsze były, bo przecież nic nie dzieje się przypadkiem.
Cytując innego Autora:
„Przyszłość jest żywa, zmienia się. Każdy kamień ciśnięty w trawę kształtuje rzeczywistość (…). Każdy kamień rzucony w nurt rzeki powoduje fale, dlatego przyszłość jest niepewna.”
„Arlin” Adrian Atamańczuk.

I to my mamy na tę przyszłość wpływ. To od nas zależy, czy przez kolejnych dziesięć lat poddamy się rutynie, czy zechcemy coś zmienić. Czy zrezygnujemy z owych zmian na rzecz wygody, spokoju. Czy pokonamy własne demony i stawimy im czoła, aby żyć tak, jak tego pragniemy. Nie zaś tak, jak bohater – zamknięty w swoim prostym, szarym świecie, śniący o lepszym życiu, lękający się te sny i marzenia wprowadzić w czyn. Nie na snach może się to skończyć, bo dlaczego miałoby?
O marzenia warto walczyć. Tak gdzieś słyszałam. ;)
Odważycie się?
Czas ucieka.

Opowiadania Izy Korsaj bardzo szybko się czyta. Taka lekka i przejrzysta lektura do kawy. Są poniekąd rozrywką. A już z pewnością lekcją (jak to u Izy bywa), unaocznieniem pewnych realnych zachowań, przypadków, problemów. Posiadają „zgniłe dno”– przytaczając słowa Autorki. Może to niektórym pomoże dostrzec coś, czego na co dzień nie widzi? Przeczytać warto. Z pewnością Was nie zanudzą. Bo co ja mogę więcej o nich powiedzieć? Nic. Sami się przekonajcie.

„Maski normalności” są dobre. Proste, zwykłe, a jakże prawdziwe.

Polecam,
A.M. Chaudière.

I tradycyjnie zapraszam na stronę:
Autorki (która wciąż rozdaje „Maski…”)

https://www.facebook.com/IzaKorsaj

I swoją:

https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere

„Maski normalności” Iza Korsaj.

Iza nie przepada za tym swoim dziełem i słowa „nie przepada” to łagodne określenie. Jednak Autorzy są dla siebie najsurowszymi krytykami. Zazwyczaj. Bo zdarzają się i zapatrzeni we własną twórczość – choćby była dnem totalnym. Wtedy wychodzi z tego istna tragedia rzucająca cień na kawałek literackiego światka… Ale „Maski…” takie nie są. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Kostka"

Patrzę na swoje notatki ze zdumieniem. I tak samo jak Jerry, nie potrafię odpowiedzieć na proste pytanie…

Kiedy czytam, rolę zakładki w książce pełni czysta kartka papieru A4, a długopis leży zawsze gdzieś w pobliżu. Zazwyczaj takich kartek potrzebuję dwie, może trzy. W przypadku „Kostki” Izy Korsaj wystarczyła mi jedna. Jedna kartka zapisana drobnym pismem. Przemyślenia, spostrzeżenia, „objawienia” podczas czytania. Cytaty.
Z czego to wynika? Ano chociażby z tego, że… Nie było potrzeby notować. Czytając Izę odnosiłam wrażenie, jakbym wchodziła w głąb swojego umysłu, tylko bardziej rozbudowanego, czytelniejszego.
Jasnego, poukładanego umysłu jej bohatera.

To, że opiniuję a nie recenzuję, nie jest już żadną nowością. Nie opisuję fabuły, nie dodaję zbędnych dla mnie wstępów, zatem nie przeczytacie tu, o czym dokładnie jest „Kostka”. Nie licząc tego oczywistego faktu, że o oprawcy i jej ofierze. Bo to właśnie historia Marvina. Inżyniera Naprawy. Chirurga transplantologa.
Brak zwyczajowej ilości notatek mówi sam za siebie – nie potrzeba pisać wiele. Mi się podoba. Jestem zadowolona i jak się okazuje – dość podobna do Izy. Tworzymy zbliżonych charakterami bohaterów całkiem niezależnie od siebie i już samo to jest intrygujące, niebywałe. Wy, aby się o tym przekonać, przeczytajcie. Bo watro.

Różnie to bywało z moim czytaniem „Kostki”. Książka jest podzielona na trzy części. Trzy etapy. Przy każdym z nich towarzyszyły mi inne emocje. Z początku nasuwały się na myśl podobieństwa, ale nie te "nasze". Przecież to thriller psychologiczny, a takich już troszkę mamy. Co nowego Autorka mogła nam pokazać? No właśnie.
Na wstępie ani Jerry’ego ani Marvina nie uznałam za psychopatę. Jerry jest jakich wielu. Szary, zwykły człowiek wystraszony rzeczywistością, bez odwagi, by sięgnąć po swoje, bez większego zapału, kolejny trybik w potężnej machinie systemu codzienności. Marvin zaś jest jakich wielu wewnętrznie – skrycie. Sporo ludzi potrzebuje silniejszych bodźców, by uznać życie za warte czegokolwiek, by czerpać z niego dostateczną przyjemność, by wyłamać się chociaż odrobinę ze schematów zwykłego człowieka. Niekoniecznie objawia się to psychopatią, choć i psychopatię można na rozmaite sposoby definiować.
Im dalej w tekst, tym bardziej rewidowałam swoje wstępne założenia czy twierdzenia. Uznałam, że za grosz tu podobieństw i to nie Marvin jest psychopatą, a właśnie jego ofiara – Jerry. Potem jednak doszłam do wniosku, że obaj są równi, każdy na swój sposób szalony. A na końcu? Stwierdziłam: Marvin, mój mistrz.

Marvin.

Trudno cokolwiek o nim powiedzieć. Jest osobliwy, stanowi dla mnie poniekąd zagadkę nawet teraz, po przeczytaniu. Nazywamy kogoś psychopatą już wtedy, gdy nieznacznie odstaje od normy, od zwykłego ogółu. Kiedy nie podąża wytyczonymi ścieżkami, nie poddaje się utartym prawom, gdy zachowuje się nieco inaczej bądź gdy jest odrobinę inny. Dlatego rzadko który „odmieniec” decyduje się pokazać swą inność, kogoś we własne upodobania wtajemniczyć, aby nie poskutkowało to wykluczeniem ze społeczeństwa, odsunięciem.

A Marvin? Jakie wrażenie na mnie wywarł?

Mogę powiedzieć tylko tyle: podziwiam doktora Marvina T. Crossa.

Za cierpliwość, za tą jego cholernie poukładaną bibliotekę umysłu, za opanowanie, za determinację, za sam umysł i podejście do życia. Ale być taka bym nie chciała. Bo Marvin nie zachowuje się tak za jakąś przyczyną . On po prostu taki jest. Nieskończenie dobry człowiek – jak o sobie mówi.
Ale bez uczuć? Bez nieoczekiwanych reakcji? Bez spontaniczności i nieprzewidywalności życie dla mnie byłoby… nudne. Takich jak ja ta książka… wycisza. Wywołuje emocje, owszem, sporo. Ale dla osoby piszącej są tez inne strony czytania. Zawsze starałam się „wejść” w umysł danego bohatera, zrozumieć go, myśleć jak on chociaż przez chwilę. Tutaj także. I zastałam niesamowity spokój. Niewiarygodny porządek. Marvin doskonale radzi sobie ze wszystkim co ludzkie, a i nad tym co nieludzkie szybko przechodzi do porządku dziennego. Jednak, jakkolwiek by na niego nie spojrzeć, nie jest całkowicie pozbawiony emocji. Ma po prostu wyjątkową samokontrolę. Wyjątkową. No i przy okazji lubi sprawować tę kontrolę nad życiem innych. Kolekcjonuje cierpienie i nie tylko cierpienie.

Jedno jest pewne. Iza Korsaj za jego pomocą dała mi najlepszą lekcję dotyczącą odpowiedzialności, z jaką w życiu miałam styczność. Marvin pokazuje czytelnikowi, że emocje są w porządku, ale wypada chociaż w jakimś stopniu nad nimi panować. Mogą nam dać wiele, lecz i wiele odebrać. Wszystko.
A my za każdym razem musimy ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, słowa, za siebie.
„Kostkę” polecam, to oczywiste. Dostajemy od Izy pewien powiew świeżości w rzekomo wyczerpanych tematach. Poznajemy bohatera, z którym od niemal samego początku zaczyna łączyć nas swoista więź, inna dla każdego. Zostajemy zmuszeni do myślenia, bowiem nie da się tego przeczytać, ani razu nie zastanowiwszy się nad samym sobą.

Zatem… Z czego moglibyście zrezygnować w życiu?

Mnóstwo odpowiedzi znajdziecie na to pytanie. Nad każdą dobrze się zastanówcie.


Ku umileniu czasu, zdań kilka skreśliła A.M.CH. – autorka „Niewolnicy”.

Izie Korsaj gratuluję stworzenia takiej postaci.

A Was zapraszam na jej stronę:
https://www.facebook.com/IzaKorsaj

I swoją:
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere

A tak ps.
Dlaczego dałam 9? A jak miałabym potem ocenić powstający "Kolor obłędu"?? Skoro druga powieść zazwyczaj jest lepsza. ;)

"Kostka"

Patrzę na swoje notatki ze zdumieniem. I tak samo jak Jerry, nie potrafię odpowiedzieć na proste pytanie…

Kiedy czytam, rolę zakładki w książce pełni czysta kartka papieru A4, a długopis leży zawsze gdzieś w pobliżu. Zazwyczaj takich kartek potrzebuję dwie, może trzy. W przypadku „Kostki” Izy Korsaj wystarczyła mi jedna. Jedna kartka zapisana drobnym pismem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Każdy umysł ma granicę, po której przekroczeniu pozostaje tylko obłęd.”

Niełatwo pisze się opinie o takich książkach. Wierzcie lub nie, ale w dalszym ciągu zastanawiam się, jakich użyć słów? Jak je poskładać, aby stworzyły klarowną całość? Co napisać? Przychodzi mi do głowy niezliczona ilość określeń, zwrotów, porównań… i żadnego nie potrafię wybrać.
W każdym razie dłużej zastanawiać się nie będę. Zdążyłam wypić już dwie herbaty, więc teraz spokojnie mogę Wam tutaj pomarudzić :D
„Bestia” to kolejna powieść, którą napisał Adrian Atamańczuk. Ocenia mi się ją łatwo, bo ona jest łatwa. Proste fantasy, miejscami klasyczne, lecz posiadające tak wiele zaskakujących elementów, że nawet nie próbuję jej przyrównać do czegokolwiek innego. Przede wszystkim zaznaczyć trzeba, że jest inna niż „Arlin”. Jak dla mnie, to powieść jedna z lepszych w swoim rodzaju. Zaskakująca. I fundująca nam prawdziwy powrót do przeszłości!

Ale co tu dużo mówić?! Atamańczuk świetnie składa literki! Jak zawsze popisuje się talentem w dobieraniu słów, porównań, układaniu zdań. Przekazuje prawdy moralne i pokazuje rzeczywistość taką, jaka jest. Jaka jest także teraz. Często okrutna. Niesprawiedliwa.
Zabiera nas w podróż po świecie pełnym tajemnic, mroku i cierpienia, teoretycznie nie dając ani chwili wytchnienia, zaszczycając tylko drobniutkimi okruszkami radości.
To prawie jakby uderzał Czytelnika z rozmachem rękawicą w twarz, mówiąc: ‚podnieś się, obudź. Świat nie będzie czekał. Nie wiesz, co Cię spotka, ale to Ty jesteś kowalem własnego losu. Żyj!’
Obserwując głównego bohatera, takie właśnie odniosłam wrażenie.
„Bestię” z pewnością można zaliczyć do książek „budujących”, po których przeczytaniu człowiek zastanawia się nad wszystkim. Chociażby przez chwilę. Zatrzymuje się. Chociażby na chwilę.
I o to właśnie chodzi ;)

A kim jest Bestia z Albaresch?
Podczas czytania zadawałam sobie to pytanie nieskończenie wiele razy. Nurtowało mnie, nęciło, męczyło… Liakur momentalnie uzyskał moją sympatię, utożsamiłam się z nim pod tyloma względami, a przede wszystkim tak bardzo mu współczułam! Autorzy są podli…
Nie wiedziałam kim jest, po co jest, co on tam robi i skąd się wziął… Jaką historię ma za sobą? Chciałam go poznać i poznawałam stopniowo, kartka za kartką, bo Autor nie odkrywa wszystkiego od razu. Przez dłuższy czas wiemy tylko, że jest wyjątkowy, posiada zdolności, jakich nie mają ludzie, bliskie wampirom, ale ostatecznie nic nie jest takie, jak nam się wydaje. Wszystko to trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, tajemnicami podsycając dobijającą człowieka ciekawość.
Dowiedziałam się, kim jest Bestia z Albaresch i jakież było moje zaskoczenie! Tego się nie spodziewałam. Nie spodziewałam się również tego, że zastanę u Adriana… wampiry (nie, Liakur nim nie jest) :D
Moje zaskoczenie przez to wzrosło jeszcze bardziej, a już zenitu sięgnęło, gdy przeczytałam JAKIE to są wampiry.

Istotnie, mamy tu epicki powrót do przeszłości, i jeśli nie inne elementy tej powieści, to ten właśnie zadowoli nawet najbardziej wybrednego czytelnika. Nie uświadczycie pięknych, lśniących w słońcu wampirów, które chętniej się… hmm. Uprawiają seks, niż zabijają :D
Ba! Zabijają i to nader chętnie. ^^ Z początku, gdy się z nimi zetknęłam, nie mogłam dojść do tego, co to do cholery za potwory! No jakże tak! Brzydkie, żylaste, skrzydlate, prymitywne. Z wybranymi inteligentnymi jednostkami, bo ktoś tym światem we mgle musi trząść. Wow. Byłam w szoku :D Ich opis porażał. I czyny także. A stronę dalej padła nazwa, którą siebie określali i zaskoczenie wzrosło, pomimo że już wcześniej było to niemożliwe, wywołując zaraz po tym radosny śmiech (wybacz drogi Autorze :*) :D I ta mgła! Opis gór, szlaku, unoszących się nad całym terenem mgieł, walki dnia z nocą… Fascynujące. Mgła mną zawładnęła.
Oczywiście nie zdradzę Wam żadnego szczegółu, bo byłoby to zbyt piękne :P
Powiem jeszcze tylko, że „Bestię” przeczytać warto.
Opowiada naprawdę interesującą historię. Pokazuje, jacy potrafią być ludzie, jak trudno czasem jest godnie żyć, jak wiele musimy przejść prób, by stanąć na niewyraźnej prostej, która często prostą nie jest.
Pokazuje prawdę.
Wyzwala tyle emocji, że już teraz sięgnęłabym po część następną. A ta kończy się w tak głupim momencie, że Autorem chciałoby się potrząsnąć :P
Wzrusza, zaskakuje, wzbudza strach i bawi. Jest fantasy. Wyjątkowo dobrym fantasy.

Pomarudziła Wam Anna Chaudière. Autorka „Niewolnicy”.
Dziękuję za uwagę ;)

I zapraszam w nasze skromne progi:
Autora
https://www.facebook.com/pages/Adrian-Atama%C5%84czuk/200405983474399?ref=stream

I moje
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere

„Każdy umysł ma granicę, po której przekroczeniu pozostaje tylko obłęd.”

Niełatwo pisze się opinie o takich książkach. Wierzcie lub nie, ale w dalszym ciągu zastanawiam się, jakich użyć słów? Jak je poskładać, aby stworzyły klarowną całość? Co napisać? Przychodzi mi do głowy niezliczona ilość określeń, zwrotów, porównań… i żadnego nie potrafię wybrać.
W każdym razie dłużej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Wyzwać los na pojedynek"...

"Morza szept" z pewnością można określić jednym słowem - infantylna - ostatnio tak często i z lubością przez niektórych z nas używanym ;)
Jednakże wtedy nie w pełni oddalibyśmy zawartość książki. Przekonałam się o tym dopiero, kiedy skończyłam czytać.

Owszem - to powieść typowo dla młodzieży, miejscami tak strasznie naiwna, że nie byłam pewna, czy dotrwam do końca. Pisana prostym językiem, którego wręcz nie da się nie zrozumieć. Zawierająca miłe, banalne rozterki i miłostki młodych ludzi. Stanowiąca jeden wielki schemat i powtórzenie... Ale posiadająca coś jeszcze. Coś jeszcze nam przekazująca.
Odwieczne prawdy życiowe. Tak stare jak świat. Ukazuje to, co jest najważniejsze. Kto by pomyślał! :D Trzeba tylko niekiedy umieć czytać między wierszami.

Miłość, oddanie, poświęcenie, rodzina, przyjaźń... Mamy wszystko, czego dusza zapragnie (oprócz seksu :P). A do tego fantastyczne postacie z mitologii germańskiej - niksy; trochę morderstw, zakazane owoce, kilka zagadek... I pięknych młodych facetów ^^
Tak, jako tako jej bronię, chociaż długo mi się czytało i wcale nie miałam na to ochoty :D

Aby przeczytać "Morza szept" po prostu trzeba nie mieć nic lepszego do roboty, bo akcja wcale tak szybko się nie rozwija. Mimo to nie żałuję, chociaż z początku uważałam zupełnie inaczej. Ba! Nawet mogę polecić! Tylko, że młodszym od siebie ;)

Pomińmy infantylność, schematy (nastolatka, śmierć rodzica, nowe miejsce, nowi znajomi, tajemnicza miłość nie z tego świata i tak dalej...) i prostą akcję bez zaskoczeń, i skupmy się na plusach.
Emocje - wywołuje. Nuda też się w nie wlicza.
Zaprzyjaźniona autorka, gdy powiedziałam po pewnym czasie, że książka nie jest taka zła, i że biedny ten bohater jest, określiła to w ten sposób - "wzięła Cię na litość!" :D
Tak, no wzięła :D Ale bohaterowie są naprawdę fajni! Niektórzy... I jeszcze te niksy (wygooglujcie sobie) ^^ I to urocze, trudne uczucie...
Poza tym strasznie spodobała mi się historia miłości ludzkiej dziewczyny i mitycznej postaci. I to takiej postaci ^^ Można to było napisać naprawdę fajnie. Wyszło jak wyszło, ale dna nie zaliczyło. Mam nadzieję, że następne ześlą na mnie mniej rozczarowań, a więcej emocji (współczuję moim późniejszym rozmówcom), bo mam zamiar zaopatrzyć się i w nie :)

Lubie rzucać wyzwania losowi :P

Opinię o infantylnej powieści z fajnym tytułem przedstawiła A.M.CH.
Autorka "Niewolnicy".
:D

"Wyzwać los na pojedynek"...

"Morza szept" z pewnością można określić jednym słowem - infantylna - ostatnio tak często i z lubością przez niektórych z nas używanym ;)
Jednakże wtedy nie w pełni oddalibyśmy zawartość książki. Przekonałam się o tym dopiero, kiedy skończyłam czytać.

Owszem - to powieść typowo dla młodzieży, miejscami tak strasznie naiwna, że nie byłam...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Lato moralnego niepokoju K.B. Ambroziak, Dorota Bury, Zosia Calar, Monika Chodorowska, Staszek Taumaturg Kiersztyn, Agnieszka Kunicka, Bożena Mazalik, Hanka V. Mody, Magdalena Niziołek-Kierecka, Krzysztof Pochwicki, Jolanta Rawska, Paweł Michał Szymański, Magdalena Woźniak
Ocena 6,3
Lato moralnego... K.B. Ambroziak, Dor...

Na półkach: ,

"Lato moralnego niepokoju" teraz czytam i czytać będę przez dłuższy czas. Jest to antologia, nie musimy więc przeczytać jej od deski do deski za jednym zamachem. Zresztą żadnej książki nie musimy, ale przy powieści to niekiedy niemożliwe ;)
Ja wybieram sobie opowiadania (a właściwie dopiero zaczęłam wybierać) i czytam kiedy najdzie mnie ochota.
Nie wystawię też ogólnej oceny, bo trudno byłoby ocenić razem kilkanaście opowiadań różnych Autorów.
Postaram się jednak wstawiać tu sukcesywnie kilka zdań na temat każdego przeczytanego przeze mnie, tym samym uzupełniając moją wypowiedź dotąd, aż uzupełni się ostatecznie ;)

6.12.2013.
Dziś ochota mnie naszła. Z braku czasu (zawsze brakuje mi czasu, ale przed świętami wyjątkowo... chociaż sama zastanawiam się, czy to jest jeszcze możliwe?) nie mogę rozpocząć żadnej innej książki, bo jak wyjadę na te upragnione (co szybko miną) dwa tygodnie, to o czytaniu nie będzie mowy. Chyba, że na moim mądrym phonie - co ostatnio zwykłam czynić - w ukryciu, pod kołdrą, o niewyobrażalnie nieludzkiej porze, w pracy, w galerii na zakupach... :D Przecież każda wolna chwila jest dobra, by pogrążyć się w lekturze! I na wagę złota ;)
"Bestii" 'to robię' - wybacz Adrianie! :D Ale to jedyny sposób, by akurat tę książkę targać wszędzie ze sobą. Bo ja zazwyczaj tęsknię za porzuconymi w połowie wątkami z innego świata, bohaterami na granicy różnych wyborów, rozterkami i wrażeniami płynącymi z owej zaczętej lektury.
Więc pozostał mi zbiór opowiadań.

Oczywiście (dla jednych tak, dla innych nie) wybrałam sobie na pierwszy ogień ostatnie opowiadanie, autorstwa Magdaleny Woźniak - "All inclusive". To dopiero wybór dla zmęczonego umysłu :D
Pomyślałam (czasem lepiej tego nie robić w zmęczeniu ;p), że to króciutkie opowiadanie (12 stron) będzie przyjemnym, kilkunastominutowym oderwaniem się od rzeczywistości, która dała mi się dziś we znaki. Usiadłam i przeczytałam. A potem zamknęłam książkę, popatrzyłam w ekran laptopa, zawiesiłam się na chwilę i... otworzyłam ją ponownie, by 'przelecieć' tekst wzrokiem po raz drugi. Dlaczego? Nie wiem :D
Ale pisania tej wypowiedzi także nie zakładałam ;)
Po prostu to dość interesujące opowiadanie. Niby proste, ale i trudne, niby przyjemne, ale i wymagające uwagi, niby krótkie, ale... nie licz Czytelniku długości po ilości stron :P
Nie moja dziedzina (nie fantasy), lecz dobrze się przy nim bawiłam.

Opowiadanie Magdy uczy, daje lekcje na przyszłość, zmusza do myślenia. Ale i zachęca do podróży na Białoruś. Jakże bym chciała pojechać do Kobrynia! Opisy tego miasteczka, domków, sielanki, piękna... i jedzenia (dla mnie jedzenie jest jedną z największych przyjemności dostępnych człowiekowi) są tak świetne, że jedyne co robią, to wzmagają pragnienia czytającego, a jeśli czytający nie miał tego typu pragnień, to niewątpliwie będzie miał, gdy to przeczyta. Nie dość, że główna bohaterka ma urlop i to ten urlop jest opisywany (niektórym się on marzy), to jeszcze wyjeżdża z rodziną w piękne (imaginowane w mojej wyobraźni tylko na podstawie opisów), spokojne, ciche miejsce, gdzie czas staje w miejscu, a jutro przestaje istnieć. Niebywale malownicze miejsce.

"Człowiek się szarpie dla jakiegoś jutra. Ale czy jutro istnieje? Nie. Jest tylko teraz. Jutra nie ma i może nie będzie. Nie ma też wczoraj. Minęło. Dlaczego więc zamartwia się pani tym, co nie istnieje?"

Przyznaję rację, ale ja tę rację zauważyłam już jakiś czas temu. Życie staje się łatwiejsze, gdy człowiek przestaje się nieustannie martwić. Na niektóre zdarzenia mamy wpływ, inne się dokonają nawet pomimo naszej interwencji, a na jeszcze inne myślimy, że mamy wpływ, a przewrotny los i tak prędzej czy później zagra nam na nosie. Och, oczywiście że trudno jest porzucić chociaż część zmartwień.

"- Ktoś musi być odpowiedzialny, przewidujący i planować z wyprzedzeniem.
- Można próbować. Ale trzeba uwzględniać porażkę."

Uwzględniajmy więc porażki, a nie będą one tak odczuwalne. Cieszmy się tym, co mamy tu i teraz. Planujmy, owszem, ale nie na zbyt odległą przyszłość, bo po co?
Opowiadanie Magdy można traktować jak jedną, wielką sentencję, którą watro zapamiętać.

Autorka stawia bardzo fajne pytanie - "no i co z tego?"
Wiecie, skojarzyło mi się natychmiast z zasadami Kaizen.
Niektórzy z Was (ci starsi, bo młodsi ode mnie mają energię dziwnego pochodzenia, samoistnie się odnawiającą zanim zdąży się wyczerpać ;p) być może zastanawiali się, skąd u mnie takie, a nie inne podejście do różnych spraw, do życia, skąd u mnie energia, uśmiech.
Ha! Praktyka! :D
Dużo wcześniej trafiłam na japońską filozofię Kaizen (wygooglujcie sobie ;p). 10 zasad, bardzo prostych i równie skutecznych - jeśli tylko się chce - pomaga w codzienności, pozbywa nas niejako rutyny, mobilizuje i czyni życie prostszym i zarazem barwniejszym. Jedna z zasad brzmi: pięć razy pytaj "dlaczego" - przede wszystkim siebie.
Doszłam do wniosku, że równocześnie można zadawać sobie pytanie: "no i co z tego?" - tak jak Magda zadaje je w swoim opowiadaniu. No i co z tego, że nie mamy czasu? Prędzej czy później zaistnieje sytuacja, która zmusi nas do zatrzymania się chociaż na chwilę. Do popatrzenia na otoczenie z pozycji człowieka stojącego nieruchomo, a nie będącego w nieustającym biegu. A wtedy możemy zorientować się, że coś nas ominęło, że coś jest nie tak, coś się sypie, coś straciliśmy. I mimo prób (bo próbować zawsze watro), możemy tego już nie odzyskać, możemy nie naprawić, możemy nie zdążyć przeżyć tego, co przeżyć byśmy chcieli.
Czy warto?
Zastanówcie się i zadajcie sobie pytanie - no i co z tego?
Albo najlepiej oba pytania, jakieś dziesięć razy, i za każdym razem udzielajcie na nie odpowiedzi.

Jak widać, krótkie i twórcze opowiadanie zmusza do długich i twórczych przemyśleń :D
Zresztą... przecież to ja piszę tą wypowiedź, czy mogłaby ona zatem być zwięźlejsza, nawet jeśli odnosi się do tekstu na dwanaście stron? No znacie mnie ;)

Przypadek sprawił (i znajomość z innym Autorem), że zauważyłam u Magdy tę książkę na wymianę. Udało mi się ją zatem uzyskać dzięki Magdzie i za to jej dziękuję.
Chociaż celowałam w nią dla innego opowiadania (nie wiedząc, że Magda również umieściła tu swoje). Dzięki tej antologii w ogóle Magdę poznałam na płaszczyźnie bardziej prywatnej (jeśli można to tak nazwać).
Więc widzicie?
Planowałam kupno, bo chciałam coś z tego przeczytać i na tym moje plany się kończyły. Kupno przeszło w wymianę książek, wymianie towarzyszyły wymiany zdań z bardzo wartościową i mądrą osobą, wymiany zdań przeszły po prostu w znajomość, a ja przeczytałam opowiadanie nie to, dla którego tę książkę chciałam nabyć. Okazało się, że zbędnym jest planować, a w zbiorze jest więcej tekstów, którym warto poświęcić uwagę, ale też z których można wyciągnąć lekcję. I to dobrą lekcję. Dobre rady.
Zyskałam więcej, niżbym śmiała przypuszczać, że zyskam.

Tak więc, moi Kochani - życie czekać nie będzie ;)
A ja z większą niecierpliwością czekam na to, co wyjdzie spod pióra Magdaleny Woźniak - niezwykłej osoby.

Elaboratem uraczyła
A.M.CH.
Autorka "Niewolnicy"
;)

Strona moja:
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere

Strona Autorki:
http://zapiskinaserwetkach.blogspot.com/
https://www.facebook.com/pages/Pani_Wu/406841349427163

"Lato moralnego niepokoju" teraz czytam i czytać będę przez dłuższy czas. Jest to antologia, nie musimy więc przeczytać jej od deski do deski za jednym zamachem. Zresztą żadnej książki nie musimy, ale przy powieści to niekiedy niemożliwe ;)
Ja wybieram sobie opowiadania (a właściwie dopiero zaczęłam wybierać) i czytam kiedy najdzie mnie ochota.
Nie wystawię też ogólnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Arlin"

"Istnieją drzwi, których nie należy otwierać. Do innych niebezpiecznie jest się nawet zbliżyć, by ktoś na głos naszych kroków nie otworzył ich od wewnątrz. Nigdy bowiem nie wiadomo, co lub kogo zastaniemy po drugiej stronie".

Mam sporo do powiedzenia o tej książce... równocześnie nie mając nic, bo prostym językiem i z wiedzą niedorównującą Autorowi opisać jej się nie da.
Pewnym jest, że akurat te drzwi, drzwi do świata Arlin i jej baśni, otworzyć watro, a na zamknięcie ich nie najdzie Was ochota.
Ale zacznę od rzeczy najbardziej rzucających się w oczy. I oczywiście (regulaminowo już) aż tak w szczegóły fabularne się nie zagłębię, z tego względu, iż nie mam zamiaru odbierać Wam przyjemności z czytania. ^^
Zacznę od przeprosin.
Bardzo, ale to bardzo pragnę przeprosić Autora (i wszystkich, którzy czekali na moją wypowiedź) za takie opóźnienie. Ja wiem, że usłyszę "to nic" - między innymi. Ale wierzcie mi, przeczytałabym dużo wcześniej, gdyby nie to perfidne "zawsze coś". Nie wszystkich "cosiów" udało mi się pozbyć z mojego dnia codziennego, co zaowocowało opóźnieniem niemalże hańbiącym. Bo "Arlin" przeczytałabym w maksymalnie 3 dni. To jest książka, którą się pochłania. Do której świata się wpada natychmiast i bez uprzedzenia.
Zatem przepraszam. Poprawę obiecuję, bo mam zamiar przeczytać ją jeszcze raz... i jeszcze raz... i tak dalej - w stosownych ku temu momentach. Dobre byłoby chorobowe, żeby nic nie zakłócało spokoju czytania :D

A dlaczego oceniłam "Arlin" 10/10? Z prostych przyczyn.
Skoro mi dajecie dziesiątki, to dla "Arlin" nie ma skali. Nie ma skali porównawczej. Jest niepomiernie dobra. Bezprecedensowo lepsza. I tyle w temacie. A ja zawsze będę to powtarzała, zawsze będę się tego trzymała, zawsze będę ją polecała.
Tym nie mającym pojęcia kto napisał ową (jakże marną!) recenzję/wypowiedź, przypominam, że również jestem autorką. Tą, która popełniła "Niewolnicę".

"Arlin" to książka po prostu wybitna. Arcydzieło.
W moim odczuciu, bo ja wypowiadam się i zawsze wypowiadałam wyłącznie za siebie, a jak się komuś nie podoba, to może nie czytać ;]
Jednakże nie wątpię w to, że liczba jej Czytelników z powodzeniem prześcignie w swoim czasie liczbę moich, czego szczerze życzę zarówno "Arlin", jak i jej Autorowi :) Bo watro. Warto poświęcić jej uwagę. Warto wydać na nią nawet ostatnie grosze, watra jest dziesięć razy więcej (żeby tylko), niż obecnie za nią zapłacicie, tak samo jak warta jest każdej godziny, minuty bądź sekundy jej poświęconej.
Stąd moja niezmienna wraz z upływem czasu ocena.
Próżno szukać innych w tej chwili (dopiero się pojawią), dlatego musicie mi po prostu zaufać i przeczytać ;)
Jestem zaszczycona, że mogę wypowiedzieć się publicznie o tej książce jako pierwsza. I szczęśliwa, że dostałam ją w swoje ręce, a przewrotny los wraz z tym poczynił jeszcze kilka mile zaskakujących zmian w mojej codzienności :)

Przypominam, że każdy chętny do zakupienia "Arlin" powinien zwracać się bezpośrednio do Autora, ponieważ on dysponuje jedynymi egzemplarzami na rynku - na chwilę obecną i jeszcze przez jakiś czas. Daje to Wam niezwykle rzadką (i nie trwającą wiecznie, bo liczba książek ograniczona) możliwość nabycia egzemplarza z dedykacją ;)
Podaję link:

https://www.facebook.com/pages/Adrian-Atama%C5%84czuk/200405983474399?fref=ts

Sobie skopiujcie :D

Autor zaś, któremu z tego miejsca (i z każdego innego) chylę czoła za kunszt w dobieraniu słów, składaniu zdań, łączeniu, dzieleniu, rządzeniu i wymyślaniu, jest człowiekiem jakich mało, chociaż podobno niczym się nie wyróżnia. Tak mi się obiło o uszy ;)
Zaprzeczam.
Ze swą niebywałą wyobraźnią i umiejętnościami przewyższającymi wielu z nas, utoruje sobie drogę na wyższe szczeble w tym jakże trudnym do egzystowania światku piszących. Tego nawet nie muszę zakładać. Tego bowiem jestem pewna.
Stworzył świat. Ba - światy! A wraz z nimi całą niebagatelną w swej prostocie opowieść, od której trudno się oderwać.
Adrian Atamańczuk sam siebie określa "niespokojnym duchem i marzycielem", a w posłowiu podaje, że wiele może tłumaczyć fakt, iż pisze głównie podczas zwolnień chorobowych :D
Prywatnie jest osobą równie wartościową, nieprzewidywalną i szalenie dobrą - jak jego teksty ;)
Adrian "pozwolił swoim bohaterom przemówić" i zrobił to na tyle dobrze, że można mu tego zazdrościć, że można się od niego uczyć.
Mnie we władaniu ma jeszcze setka innych emocji :D

Mówiliście mi, że opis i okładka nie zachęciłyby Was zbytnio do sięgnięcia po "Arlin". To błąd. A ja postaram się pokazać Wam dlaczego.
Fragment widoczny w opisie jest ze strony 254. Kiedy już do niej dojdziecie, zrozumiecie dlaczego wybrano taki, a nie inny. Ja zrozumiałam. Jest to początek. Początek końca. I dosłownie i w przenośni. Książka liczy 298 wszystkich stron, a owy fragment rozpoczyna najważniejsze wydarzenie.
Natomiast opisy obu opowiadań, które się ze sobą łączą (jedno nie istniałoby bez drugiego), mówią Wam wszystko, co powinniście wiedzieć o fabule na tą chwilę :P

Jeśli chodzi o kontrowersyjną okładkę ^^
Ach! Zrozumiecie wszystko, gdy tylko zajrzycie w tekst!
Mimo to, jako że mam pozwolenie, opiszę Wam ją, posługując się cytatem z pierwszego opowiadania.

"Na pamiątkę zdarzenia nosiłam zawieszony na rzemyku na szyi pierścień, który mi podarowała. Stał się on dla mnie drogocennym amuletem, powodem niesłabnącej fascynacji. Nie obnosiłam się z nim na palcu, gdyż samym wyglądem wzbudzał zbyt wiele zainteresowania; wyszczerzona paszcza jakiegoś straszydła dzierżyła okrągły, gładki, szary kamień, zabarwiony nieznacznie siecią pomarańczowych żyłek. Pokrywały go drobniutkie runy, zdumiewające precyzją wykonania, zważywszy na ich maleńkie rozmiary. Klejnot łatwo dawał się obracać palcem we wszystkich kierunkach. Podobnie jak wygląd, także materiał pierścienia był zagadkowy. Ciemny, matowy metal. Niby stal, niby srebro pokryte platyną, w rzeczywistości ani jedno, ani drugie. Więc co? Nie miałam pojęcia. To wiedziałam jedynie, że jest lekki jak przysłowiowy puch, a twardość ma granitu."

Na okładce jest pierścień ofiarowany Arlin - głównej bohaterce.
Niegdyś należący do Dallili, Córki Zmroku, Bogini Zmierzchu - narzeczonej Yskayzera, Wodza Armii Zła... tytułowego Księcia Cienia - stanowił symbol ich wiecznego oddania, miłości.

Poza tym, o okładce wypowiada się sam Autor:

"Okładka to produkt starań trzech zapaleńców, którzy nigdy się tym nie zajmowali i nie mieli środków. Oczywiście może się nie podobać, nie przekonywać i nie zachęcać - jak najbardziej. Ja cieszę się jednak, że tak wygląda, bo wiem jak miała wyglądać... Jej plusem jest nawiązanie ilustracji do fabuły (nie jest to jakiś setki razy powielony obrazek z sieci). Jestem wdzięczny wszystkim, którzy poświecili swój czas, pracując nad okładką i ilustracjami. Robili to za darmo."

Nic więcej dodawać nie trzeba.
A teraz przejdę do tego, co najważniejsze, czyli do samej "Arlin" ;)

"Książę Cienia" to przede wszystkim historia o miłości niczym z legend, z baśni. Miłości godnej pozazdroszczenia, bo wszelakie ziemskie, jakkolwiek niesamowite, nigdy nie będą w stanie dorównać tej. Nieskończonej nawet w obliczu końca.
"Książę Cienia stanowi zatem wstęp, podstawę. Zmyślne wprowadzenie do drugiego opowiadania, które z powodzeniem można nazwać powieścią.
Poznajemy genezę. To, od czego wszystko się zaczęło. Arlin wspomina o świecie, w którym była, o tym, jak jej tam było, opowiada o przygodach i życiu niedostępnym dla nikogo z nas.
A później... Później rozpoczyna się, cytuję: "pierwszy akt sztuki o zagładzie świata" - "Płomień i mrok". I Czytelnik zostaje wrzucony na głęboką wodę, a napięcie nie opuszcza aż do samego końca.
Oba opowiadania tworzą całość, a całość składa się na "Arlin".
"Arlin" z pewnością powieścią jest.

Powieścią pisaną niezwykłym, jakże mi bliskim (!) językiem. Chociaż ja mogę co najwyżej pomarzyć o posługiwaniu się takowym, o tak umiejętnym łączeniu zwrotów, wplątywaniu barwnych dialogów w całość, genialnym mieszaniu wyrażeń nam bliskich i dalekich, przy których równie często idzie... paść ze śmiechu (:D), co zejść na zawał ze strachu.
Te archaizmy, ta czystość, płynność i piękno... Czytelnik nie jest w stanie się w tym wszystkim pogubić. Nie jest w stanie nie zrozumieć.

Bo "Arlin" to baśń.

To opowieść samej Arlin, za którą "posłusznie drepcze narracja", a gdy nie ma jej w miejscu opisywanych akuratnie wydarzeń - narrację prowadzi (choć nie tak do końca) jako trzecia osoba. Proste i genialne.

A jak jest napisana? Podam Wam jeden z tysięcy nadających się do przytoczenia fragmentów.

"Rozpromieniona, ruszyłam w ich stronę. "Ha, ha!" - śmiałam się, poklepując dumnie kolbę kuszy, gdy... zwaliłam się w bezdenną dziurę, opiłam wody i podbiłam sobie oko - właśnie kolbą!"

Dodać trzeba, iż wszystko w tym niezwykłym świecie jest pokazane tak, że opisy automatycznie przechodzą w wyobrażenia.
Weźmy dla przykładu pole bitwy.
Czytelnik czuje strach przegrywających, widzi to co oni, myśli tak samo. Bardzo prosto sobie to wszystko wyobrazić, wejść w dane zdarzenie, uczestniczyć, ale również walczyć. To takie szlachetne...
Ja w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że podświadomie, gdzieś w odmętach mojej duszy, tęsknię za czymś, czego nigdy nie doświadczyłam - jednością narodu, walką o wspólne dobro, oddaniem, szlachetnym honorem...
"Graf Longin de Lagwardia, jeden z najsławniejszych rycerzy, jako pierwszy poderwał swoją chorągiew. Nie zatrzymały ich strzały... lecz uczyniły to pioruny."
To właśnie to mam na myśli. Przeczytacie - zobaczycie.

W "Arlin" każdy znajdzie coś dla siebie.
Nie ma błędów, nie ma schematów (Arlin nie jest nastolatką :D), oprócz uniwersalnej walki dobra ze złem, której także nie można jednoznacznie określić. Za to jest fantasy w czystej postaci. Ale jakie to fantasy!

Adrian oferuje nam spektakularne bitwy, piękne krainy dopracowane w najmniejszych szczegółach (mapy), podboje, niekiedy sielankę... Znajdziemy bogów, druidów, arcykapłanów, rycerzy, upiory i czarownice, kryształowe kule, plemiona, demony, nawet możliwość teleportacji, własne legendy, a także wiele, wiele innych. Ach, ludzi również :D A przede wszystkim... magię. Magia rządzi tą książką, tak jak emocje rządzą Czytelnikiem.

"Chodź, odkryj noc, słodką i upojną jak kwiat, wieczną i nieprzerwaną, grzeszną jak nierządnica, wolną jak wiatr, niezgłębioną jak morze."

Tak, "Arlin" wzbudza emocje - niezaprzeczalnie.
Jedną z nich, jedną z najsilniejszych, jest... tęsknota.
Ale to nie tęsknota wywołująca łzy, mijająca wraz z ich upływem. To coś znacznie gorszego, co nas niewoli, ściska serce i już nigdy nie puści.
Bo w głębi duszy "Arlin" pozostawia ślad na zawsze.

A bohaterowie? Nietuzinkowi. Zróżnicowani. Ludzcy. I tak bardzo rzeczywiści, że odnosi się wrażenie, jakby utkwiło się we własnym świecie, tylko wzbogaconym o magię. Watro ich poznać. Warto z nimi zostać. Warto do nich wrócić.
Sami się przekonajcie ;)
Nie wspomnę już o spektakularnym zakończeniu, które oczywiście (takich jak ja) doprowadza do łez...

Wypadałoby tu zakończyć moją wypowiedź :D Uprzedzałam, że o "Arlin" można powiedzieć wiele, a i tak to będzie zbyt mało, nie odda w pełni tego, co odczuwa się podczas czytania.
Pominęłam wiele rzeczy, z żalem opuściłam cytaty, które mogłabym Wam przytoczyć. Ale po co to robić? Warto sięgnąć po tę książkę i już. Naprawdę warto.

Szekspir w swoim "Makbecie" przekazał Czytelnikom coś takiego:
"Życie jest tylko przechodnim półcieniem, nędznym aktorem, który swą rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie w nicość przepada - powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą".

Adrian w swojej "Arlin" przekazuje nam jakże podobny, i równocześnie jakże inny przekaz (z setki przekazów, które daje nam ta książka):
"Bogowie dawno temu zapisali w gwiazdach ludzkie przeznaczenie. Przyszło nam oglądać zmierzch czasów. Jesteśmy tylko aktorami na wielkiej scenie, marionetkami w sztuce, którą napisał ktoś inny. Możemy grać dobrze bądź źle, ale samego scenariusza nie zmienimy. Nie zmienimy tego, co zapisano w gwiazdach."

Zagrajmy dobrze w tej sztuce, jaką jest życie. Życie czekać nie będzie. A my, wbrew pozorom, możemy mieć los we własnych rękach. "Arlin" udowodniła to mi - udowodni to i Wam.

Z czystym sumieniem i z całego serca polecam - po raz kolejny. Spotkajmy się razem w jej świecie, tak barwnym i niezwykłym, jak Autor, który również nadal tam tkwi. Każdy z nas odnajdzie w "Arlin" cząstkę siebie, swoje cechy charakteru w bohaterach, swoje pragnienia i marzenia. Cząstkę życia, jakie pragnąłby mieć bądź też ma.

"A noc zapłacze srebrnymi gwiazdami"...

Długą wypowiedzią uraczyła Was Anna Chaudière, która gorąco pozdrawia!

Ps.
Powinniście być już do tego przyzwyczajeni, więc bez marudzenia - do tekstu! :P

"Arlin"

"Istnieją drzwi, których nie należy otwierać. Do innych niebezpiecznie jest się nawet zbliżyć, by ktoś na głos naszych kroków nie otworzył ich od wewnątrz. Nigdy bowiem nie wiadomo, co lub kogo zastaniemy po drugiej stronie".

Mam sporo do powiedzenia o tej książce... równocześnie nie mając nic, bo prostym językiem i z wiedzą niedorównującą Autorowi opisać jej się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja przedpremierowa.

Abym mogła napisać Wam kilka słów na temat drugiej części „Mroków”, musiało minąć 10 godzin. Pierwszy raz coś takiego u mnie nastąpiło, ponieważ swoje opinie piszę zazwyczaj zaraz po przeczytaniu bądź chwilę później.
Jednak tym razem dziesięć godzin temu pożegnałam się z Autorką „Mroków” mówiąc, że jej nienawidzę (moja nienawiść zawsze jest chwilowa).
Co mogę powiedzieć o samym tomie drugim?
Zawiodłam się.
Ale od początku ^^
Pierwszym, co kojarzy mi się z drugimi „Mrokami” jest piosenka Enej „Lili”. Słuchaliście? Moim zdaniem (już Wam to mówiłam) oddaje ona niemal idealnie to, co znajduje się wewnątrz powieści.

„Zobaczył ją tak bardzo blisko,
Tak naturalnie, przepiękną Lili,
I zapamiętał kolor, wszystko,
Już zakochany był, tak zakochany był!
Na jego oczach było lśnienie,
Kolory, barwy i jej odcienie,
I jeszcze ta obietnica dana:
Ja namaluję Lili dzień!”

To oczywiście odnośnie mojej ukochanej (nie licząc Leto, który tu występuje wyłącznie epizodami) dwójki bohaterów. Powiedzieć Wam trzeba, że część pierwsza nie łączy się aż tak z tą częścią, której jeszcze przeczytać nie możecie – jest przed wydaniem. Dzieje się natomiast w tym samym czasie. Zabawnie było wyobrażać sobie podczas czytania, co robi w danym momencie Leto znajdujący się w wiosce wszystkim już znanej ;)
Fragment powyżej bardziej pasuje mi do Moriena, zaś ten poniżej do Lili. Tak, główna bohaterka ma na imię Lili :P

„Dostała wszystko za spojrzenie,
Za mały dotyk, przypadkowy ruch,
To wszystko nie jest jej marzeniem (…)”
„A kiedy zajdą te dni jego słodka Lili
Odjedzie we mgle czarnym koniem!
Powie, że to nie grzech!
Jego kolej na gest,
Bo wie gdzie ona jest,
I weźmie do rąk Morze Czarne i ją,
Zaczaruje w tę noc!”

Co ja mogę powiedzieć o „Mrokach”? Nie wiem. Niebywale ciężko mi się myśli na ten temat, bo emocje, jakie wywołała we mnie Stag swoim składaniem literek w logiczną, barwną, poruszającą całość, odebrały mi mowę i jasność myślenia. No cóż…

Ta część jest dopracowana, rozbudowana, przemyślana. Może powiem Wam, dlaczego jestem zawiedziona. Właśnie dlatego: Stag ma zdolność bardzo szybkiego prowadzenia wątków. Ja rozpisuję się na kilkaset stron, ona zaś na połowę mniej, przez co jako czytelnik poczułam się kolejno...
Podekscytowana na początku, gdy poznawałam Lili, w której każda z nas znajdzie chociażby cząstkę siebie. Ja znalazłam.
Zafascynowana, gdy poznałam Moriena, którego bym chętnie przygarnęła (tak samo jak Leto), żeby tylko zacna Autorka nie zesłała na niego gromów.
Zakochana i zniecierpliwiona, gdy ujrzałam ich wątek miłosny, który zawiązał mi serce na supeł.
Zadowolona, gdy powoli przechodziłam przez szkołę magów, czy siedziałam „Pod Baranim Łbem”.
Zrelaksowana, kiedy obserwowałam społeczeństwo magiczne i ludzi przy ich codziennych obowiązkach.
Przerażona, gdy zdałam sobie wreszcie sprawę z tego, co przecież Stag potrafi w kwestii siania zniszczenia…
Zdenerwowana, gdy akcja nabrała rozpędu. Gdy wyszliśmy ze szkoły.
Wystraszona (plus kilka dodatkowych emocji), kiedy zbliżyłam się do końca.
A później kolejno: zrozpaczona, zdruzgotana, załamana i nieszczęśliwa. Nieszczęśliwa jestem nadal.

Stagerlee daje. Stagerlee odbiera.

Natomiast zawiedziona jestem, bo to wszystko tak szybko się skończyło. I tylko dlatego! Bo ja już teraz, w tym momencie, gdybym miała część trzecią, usiadłabym z nią na łóżku i czytałabym z otwartymi ustami nie mogąc się oderwać. Zwłaszcza, że (dzięki bliższej znajomości z Autorką) wiem mniej więcej, jakie zawiąże w niej wątki ;) Oczekiwanie jest najgorsze. Uciążliwe, kiedy żołądek ma się zawiązany na supeł pod wpływem emocji. Ona mnie kiedyś wykończy, mówię Wam.

Musicie wiedzieć, że nie zachwalam „Mroków” dlatego, bo znam Autorkę. Tym bardziej trudniej mi się o nich pisze (sklejam tą marną wypowiedź już dwie godziny). Chwalę „Mroki” dla „Mroków”, bo są tego warte. Autorka zrobiła mega krok w stronę sukcesu. W stronę udoskonalenia się. Książka zapada w pamięć i chociaż cudnych opisów jest mniej, to ja do niej wrócę, żeby móc zapamiętać. Żeby odnaleźć zdania, które przesłaniała mi łzawa mgła. Zdania, które pochłaniałam tak szybko, że sama za sobą nie nadążałam. Był taki moment, nie powiem jaki, w którym musiałam przestać czytać. Po prostu nie mogłam. Zamiast czytać, to ja siedziałam i płakałam do chwili, aż nie uspokoiłam się na tyle, aby móc dalej brnąć przez to wszystko. To było najtrudniejsze. Doczytać do końca, kiedy ogarniały mnie tak zróżnicowane odczucia, że miałam ochotę wyrzucić laptopa przez zamknięte okno, a na Stag posłać kilo „mięsa” (:P).

„Mroki” tom II opowiada o miłości, buncie, przyjaźni, krzywdzie, cierpieniu, radości. O oddaniu, poświęceniu i lękach. Mamy tam wątki, które z powodzeniem odnajdziemy w naszej niemagicznej rzeczywistości, zachowania, z którymi się utożsamimy, sytuacje, które z pewnością znane są niektórym z nas z doświadczenia. Nie mamy banalnej, powtarzającej się historii. Znów dostajemy coś na swój sposób wyjątkowego, co nas pochłania, wciąga i więzi.Wierzcie, lub nie, ale ja wciąż tkwię w tym świecie. Rozpamiętuję to, co się wydarzyło, wyobrażam sobie, a także podświadomie i świadomie układam scenariusze do kontynuacji (przekleństwo autora).
Napisałam sobie opowiadanie konkursowe na pocieszenie… ^^
Katarzyna Szewioła – Nagel i tym razem nie powiedziała ostatniego słowa, a ja wiem, że długo go jeszcze nie powie. Pozostawiła niedosyt, mieszankę ciekawości ze smutkiem i zniecierpliwieniem, a także złość na prawo Autora do znęcania się nad Czytelnikiem.

Autorzy są podli ;)

Więcej na temat fabuły powiedziała Markietanka, której recenzję umieściła Stag u siebie, czyli tu:
https://www.facebook.com/notes/katarzyna-szewioła-nagel-mroki/mroki-tom-ii-recenzja/570581989669722
Ja nie będę się powtarzać, zresztą nie ma takiej potrzeby – po co odbierać Wam radość z czytania? :P
Nie będzie zaskoczeniem, gdy „Mroki II” polecę. Polecam z czystym sumieniem i z całego (wciąż rozbitego) serca! Autorce dziękuję, że mogłam to przeczytać już teraz, pominąwszy miesiące oczekiwania na opublikowanie, chociaż papier kupię jak tylko się ukaże, jeszcze „ciepły”, bo po prostu muszę mieć!
A Ty, moja droga Stagerlee, piszże już ten III tom, zanim zejdę ze zniecierpliwienia… Proszę ♥
Kochani, nie będę przedłużać, po prostu widzimy się na kartach tomu drugiego „Mroków”, fascynującego, tajemniczego i równie Mrocznego, co pierwszy!

A.M.CH.

Recenzja przedpremierowa.

Abym mogła napisać Wam kilka słów na temat drugiej części „Mroków”, musiało minąć 10 godzin. Pierwszy raz coś takiego u mnie nastąpiło, ponieważ swoje opinie piszę zazwyczaj zaraz po przeczytaniu bądź chwilę później.
Jednak tym razem dziesięć godzin temu pożegnałam się z Autorką „Mroków” mówiąc, że jej nienawidzę (moja nienawiść zawsze jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo się zastanawiałam, co napisać i... nie wiem.
Nie będę pisać o autorce, o okładce (która, swoją drogą, przypomina mi te ze "Zmierzchu"), o języku i tym podobnych. Sami się przekonajcie, zajrzyjcie na strony autorki, na moje, w inne recenzje - dowiecie się więcej. Ja natomiast, jak zawsze, opiszę własne wrażenia.
A takich się nie spodziewałam.

"Mistrz".
Do czego można go porównać? Bo porównać się da, jest schematyczny, przewidywalny, przedstawia historię, jakich wiele. Ale jest też wyjątkowy w swoim rodzaju.
Erotyk?
Tak. Ale nie stereotypowy. Znajdziemy tu odpowiednie słowa, zwroty i seks - niemal wszystko, co powinno być. Nie znajdziemy natomiast wiązania, bicia, kneblowania i takich tam podobnych praktyk BDSM, które czasem nie zachęcają do czytania. Nie ma niewolników, panów, narzucania woli, wykorzystywania. Nie ma też podniecenia z tym związanego, a bohaterowie są tak wykreowani, że z pewnością da się zrozumieć ich poczynania i zachowanie i nie jest to niczym dziwnym. Mamy możliwość zagłębienia się w trochę pikantny, niebezpieczny, zaskakujący świat mafii i tajnych agentów.
Słowem - dobra sensacja. I dramat.
Romans?
Tak. I tu mogę napisać - typowy. Nie ma co ukrywać, że takie historie już czytałam. Przez całą książkę nasuwało mi się porównanie do Harlekina. Czy to źle? Nie, bo swego czasu czytywałam te krótkie opowieści na dobranoc, każda z nich mnie fascynowała i tak też było z tą. "Mistrz" to grubszy, nieco bardziej zawiły Harlekin, który wzbudza emocje i niewątpliwie zapada w pamięć. Bardziej niż jego oryginalne, cieniutkie odpowiedniki. Można go przyrównać do serii Gorących Romansów (tak, tak - mojej ulubionej). Mamy niewinność, rozwiązłość, podstępy i spiski, mocne charaktery i te wzbudzające politowanie. Dostajemy takie emocje jak wzruszenie (5 minut temu musiałam głęboko oddychać, by się nie rozpłakać-dopiero skończyłam czytać), podniecenie, ciekawość, napięcie, zdenerwowanie, szok, niedowierzanie i wiele innych, a przede wszystkim żal.

W tym miejscu warto napomknąć, że autorzy są specyficzni ze swym okrucieństwem. Żal wywołuje utrata bohatera, pomimo tego, że wiadomym było, iż on umrze. No i co z tego? Skoro autorka zbudowała cała fabułę tak, by czytelnik zdążył zrozumieć, poznać i pokochać właśnie tę postać?
Reszta mojego dzisiejszego dnia naznaczona będzie żałobą po Raulu de Luca. Tak już mam. Autorzy są niesprawiedliwi ;)
Te właśnie schematy powielają i nikt nie jest w stanie im tego wytknąć - zabijają (między innymi).
Każdy z nas to robi. Zabiera bohaterów, którzy najbardziej poruszają Czytelnika. Wybaczcie Kochani, za to możecie nas nienawidzić, ale tego zmienić się nie da. W mojej "Niewolnicy" czeka na Was jeszcze wiele niespodzianek i z pewnością nie wszystkie będą dobre. Idę o zakład, że to samo szykuje nam autorka "Mroków" w swoich kolejnych częściach, której z tego miejsca serdecznie chylę czoła za wyjątkowość w jej opisach. Zapewne to samo otrzymamy w następnej części "Mistrza", ale to własnie to czyni fabułę poruszającą i ciekawą. Czytałam do końca, a w pewnym momencie zaczęłam żałować, że nie potrafię czytać szybciej, bo tak bardzo chciałam już dojść do tego kulminacyjnego momentu. Nie zawiodłam się, dostałam to, czego nie chciałam (;p) i bardzo dobrze. Między innymi na tym polega pisanie.

Natomiast "Mistrz" jest dobry. Genialny w swej prostocie, porywający, zaskakujący. I wstrząsający. Szukałam odpowiednich cytatów, ale nie ma. Sami musicie zajrzeć i się przekonać, inaczej zawaliłabym tę krótką wypowiedź samymi cytatami.
Co jeszcze mogę powiedzieć?
Że warto po nią sięgnąć. Nie gorszy, nie odpycha, a przyciąga, rozbudza i wzrusza.
Można powiedzieć, że zakończenie ostatecznie jest szczęśliwe (zadowalające), ale tą radość wypierają wydarzenia z poprzednich stron i nie da się tym cieszyć. Dzięki temu, jeśli pojawi się część następna (a kilka wątków na to pozwala), ja chętnie po nią sięgnę, a potem postawię na półce wśród swych zdobyczy.
Nie żałuję, że kupiłam i polecam każdemu, kto chce zagłębić się w uroczy romans połączony z łagodnym erotykiem.

A Wam wszystkim życzę miłej lektury. Moim zdaniem warto.
Wasza A.M.CH.
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere

https://www.facebook.com/mistrz.katarzyna.michalak?fref=pb&hc_location=profile_browser

Długo się zastanawiałam, co napisać i... nie wiem.
Nie będę pisać o autorce, o okładce (która, swoją drogą, przypomina mi te ze "Zmierzchu"), o języku i tym podobnych. Sami się przekonajcie, zajrzyjcie na strony autorki, na moje, w inne recenzje - dowiecie się więcej. Ja natomiast, jak zawsze, opiszę własne wrażenia.
A takich się nie spodziewałam.

"Mistrz".
Do czego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mmmm. Taaak, nie jestem pewna, co napisać.
Oprócz barwnych postaci - różnorodnych postaci - zróżnicowanych gatunków nie tylko ludzkich postaci (motam się, żeby nie zdradzić Wam szczegółów):D
Oprócz bezpośrednich i zabawnych dialogów (których wybrane przykłady można by zapisywać - gdyby chciało się pisać niezwykle prostym, ulicznym językiem - jakim większość z nas się zapewne posługuje, ale nie do każdej książki się on nadaje)
Oprócz niezwykłej nieśmiertelności Królowej Wampirów (jeszcze nie spotkałam tak niezniszczalnej wampirzycy w żadnej książce) i fajnego, diabelskiego mieczo - łuku.....
Akcja zanadto nie zaskakuje. Ta część jest przewidywalna pod tym względem, że cóż takiego można wymyślić, skoro wszystko wyjaśniło się w części poprzedniej? Autorka postawiła na zaplątanie miłosnego wątku z czymś w rodzaju CSI (nie mam nic do CSI, lubię, ale po co to w książce o wampirach?)
Dobrze się czyta. Szybko - zazwyczaj przeczytanie książki zajmuje mi dwa do trzech dni, a nie jeden. Czyta się jak fajną historię, której jakoby jest się częścią, poprzez przeczytanie poprzednich w przeciągu kilku minionych dni. Jakby oglądało się dobry film ;)
Ale zbyt zaskakująca to nie jest.

Natomiast wielkim, ale to wielkim pocieszeniem jest to, co także jest oczywiste, że w tej części znajduje się jakieś pięć razy więcej scen seksualnych, w wykonaniu Króla i Królowej Wampirów :D
No co? Wątek miłosny jest nie do zdarcia, a ja przeczytałam tak szybko, bo w sumie nie mogłam się tego doczekać. Jedna scena to stanowczo za mało, jak na dwieście coś tam stronicowe książki.
Nie - nie jestem nimfomanką, ani kimś w tym stylu :D Ale sami musicie przyznać, że oprócz akcji, to dla nas kobiet, też jest niewiarygodnie...fajnym elementem książek :P
Hmm. Poza tym - Król Wampirów - to samo mówi przez się. Król Wampirów.
Wow. O niego wciąż jestem zazdrosna.
jego postać podoba mi się najbardziej :D
Główna bohaterka też jest niczego sobie, zwłaszcza pod względem używanego języka i swojej pewności siebie.
Ale On... Sami poczytajcie :D

Mmmm. Taaak, nie jestem pewna, co napisać.
Oprócz barwnych postaci - różnorodnych postaci - zróżnicowanych gatunków nie tylko ludzkich postaci (motam się, żeby nie zdradzić Wam szczegółów):D
Oprócz bezpośrednich i zabawnych dialogów (których wybrane przykłady można by zapisywać - gdyby chciało się pisać niezwykle prostym, ulicznym językiem - jakim większość z nas się...

więcej Pokaż mimo to