Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

W fantastyce rzadko zdarzają się utwory ze szczątkową fabułą, w których akcję zastępują rozważania bohaterów, a świat przedstawiony jest raczej umowny. Tym większa radość, gdy już się taka powieść trafi.
Fobia Dawida Kaina jest historią o cierpiącej na silny lęk przed głębią (batofobię) kobiecie opiekującej się chorym psychicznie ojcem. Ten ostatni pewnego dnia po prostu znika, a córka, obezwładniona lękami, musi znaleźć w sobie siłę, by wyjść z „mieszkalni” (czego nie robiła od lat) i poszukać jedynej bliskiej jej osoby. W tych zmaganiach pomaga bohaterce twórczość literacka ojca, znajdowana przez nią po jednym rozdziale w różnych miejscach.
I tyle o fabule, bo każda kolejna informacja grozi popsuciem zabawy. Wystarczy podsumować, że jest to ciepła opowieść o pokaleczonej rodzinie i o końcu świata. Chyba. Tego do końca nie wiadomo.
[...]
Cała recenzja na serwisie gildia.pl
http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/dawid_kain/fobia/recenzja

W fantastyce rzadko zdarzają się utwory ze szczątkową fabułą, w których akcję zastępują rozważania bohaterów, a świat przedstawiony jest raczej umowny. Tym większa radość, gdy już się taka powieść trafi.
Fobia Dawida Kaina jest historią o cierpiącej na silny lęk przed głębią (batofobię) kobiecie opiekującej się chorym psychicznie ojcem. Ten ostatni pewnego dnia po prostu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dopiero początek lutego, a już wiadomo, że w tym roku fani science fiction będą mieli przynajmniej jeden pretekst do zarywania nocy. Mowa o powieści Inwit Michała Cholewy – czwartym tomie militarnego cyklu Algorytm Wojny. No, teraz już nie tak do końca militarnego.

Cała recenzja w serwisie Gildia.
http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/michal-cholewa/inwit/recenzja

Dopiero początek lutego, a już wiadomo, że w tym roku fani science fiction będą mieli przynajmniej jeden pretekst do zarywania nocy. Mowa o powieści Inwit Michała Cholewy – czwartym tomie militarnego cyklu Algorytm Wojny. No, teraz już nie tak do końca militarnego.

Cała recenzja w serwisie Gildia.
http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/michal-cholewa/inwit/recenzja

Pokaż mimo to


Na półkach:

W Głębi śledzimy losy załogi skokowca "Wstążka" – statku z niezwykłą przeszłością – będące osią wydarzeń, których efekty dotykają coraz więcej światów i zaangażowanych stron. Z każdą wchodzącą na scenę frakcją polityczną czy religijną wzrasta stawka, coraz mocniej ścierają się sprzeczne interesy.

Cała opinia w serwisie Gildia.
http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/marcin-podlewski/glebia-skokowiec/recenzja

W Głębi śledzimy losy załogi skokowca "Wstążka" – statku z niezwykłą przeszłością – będące osią wydarzeń, których efekty dotykają coraz więcej światów i zaangażowanych stron. Z każdą wchodzącą na scenę frakcją polityczną czy religijną wzrasta stawka, coraz mocniej ścierają się sprzeczne interesy.

Cała opinia w serwisie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dygresja pierwsza.

Na jednym ze spotkań realizowanych w ramach projektu promocji czytelnictwa Eugeniusz Dębski radził, żeby nie zabierać się za pisanie powieści, dopóki nie zobaczy się w druku min. 10 opowiadań swojego autorstwa. Potem takie uwagi słyszałem wiele razy od różnych osób parających się składaniem literek. Ma to swoje logiczne powody:

Pisanie należy wyćwiczyć. Zabierającym się za "swoją pierwszą powieść" zadaję pytanie, dlaczego nikt nie idzie prosto ze sklepu muzycznego grać w filharmonii, a jednocześnie wielu osobom wydaje się, że nauczenie się czytania i pisania od razu pociąga za sobą umiejętność faktycznego pisania beletrystyki.

Każdemu trafiają się teksty słabe, czasem żenujące. Niekiedy powodem jest błąd w samych założeniach fabuły lub bohaterów - wówczas należałoby napisać całość od zera. Albo w ogóle odpuścić i napisać coś innego. Znacznie mniej boli, jeżeli praca nad niewypałem zajęła dwa dni, a nie dwa miesiące.

Opowiadania i szorty są znacznie trudniejsze do napisania: mało jest miejsca na ekspozycję i na stworzenie więzi między bohaterem i czytelnikiem. Tym samym pisanie opowiadań znacznie więcej uczy. W powieści można walnąć opis miejsca na dziesięć stron; w opowiadaniu można tylko podrzucić kilka charakterystycznych i budujących klimat elementów (tu absolutnym mistrzem jest Łukasz Orbitowski), a resztę pozostawić wyobraźni czytelnika.

Jednocześnie opowiadania pozwalają szybciej przećwiczyć różne zabiegi stylistyczne - narracja pierwszoosobowa, trzecioosobowa, akcja, suspens, dialogi itd. Wszystkie powyższe mogą wystąpić w powieści i dobrze by było je wypracować wcześniej, żeby dobrej historii nie położyły drewniane dialogi lub (co często się zdarza) komiczne opisy scen erotycznych, nudne pościgów czy niewiarygodne walki.

No i ktoś te próby musi przeczytać i skrytykować. Znacznie łatwiej znaleźć "betujących" czytelników lub redaktorów, gdy tekst ma 10 tys. znaków, niż gdy jest dziesięć razy dłuższy. Są całe rzesze życzliwych ludzi, którzy przejrzą tekst i wytkną błędy, ale pod warunkiem, że zajmie im to godzinę, nie tydzień.

Dygresja druga.

Jakiś czas temu obserwowałem dyskusję, która wybuchła w odpowiedzi na pytanie, czemu młodzi autorzy zabierają się za fantasy? Przyznam, że na pierwszy rzut oka fantasy może wydawać się gatunkiem łatwiejszym niż science fiction. Po pierwsze, nie jest potrzebny risercz naukowy i technologiczny, skoro wszystko można sobie wytłumaczyć magią. Po drugie, fantasy wszyscy znają - jest w grach komputerowych, kinie komiksie, RPG. Co może być trudnego w gatunku, w którym najbardziej skomplikowanym przedmiotem jest miecz?

To właśnie prawdziwa trudność. Czytuję próby literackie młodych autorów i jeżeli wrzucają opko fantasy, to zawsze będzie tam karczma, zawsze będą tolkienowskie krasnoludy i zawsze jakieś skrzyżowanie Aragorna z Geraltem. A, nie. Nie zawsze. Czasami są to jakieś wariacje na temat Conana lub Achai. Akwen morza fantasy jest "przełowiony", historie są wtórne i naprawdę trudno znaleźć świeży punkt widzenia.

Dygresja trzecia.

Kilka razy brałem udział w różnych panelach i dyskusjach związanych z "warsztatem" i tematami pokrewnymi. Na Wrocławskich Dniach Fantastyki krytykowałem selfpublishing, na KFASON-ie, Krakowskim Festiwalu Amatorów Strachu, Obrzydzenia i Niepokoju, broniłem korzystania ze schematów w grozie. W grozie, bo panel dotyczył tego gatunku, ale te same argumenty można odnieść do innych gatunków i to nie tylko w literaturze, ale w dowolnej formie "opowiadania historii". Dobrze zastosowany schemat ułatwia kontakt z odbiorcą i pozwala go zaskoczyć, gdy nagle się od niego odejdzie.

Koniec dygresji.

W piątek odbędzie się w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki spotkanie z Mateuszem Sękowskim, stołecznym licealistą, który wydrukował sobie powieść. Tzn. "wydał ze współfinansowaniem", czyli zapłacił za druk, łamanie, korektę i redakcję. Autorze, dałeś się oszukać, przynajmniej w tych dwóch ostatnich punktach.

Jego „Dziedzice krwi” to pełna odwołań i zapożyczeń, nielogiczna, naiwna i pełna merytorycznych błędów historia o ćwierćelfie (sic!), który od osiemnastu lat poszukuje zemsty. Długo, prawda? Czas trwania tej zemsty doskonale tłumaczy

FABUŁA

Aerdin Veske jest takim niby-Geraltem/Aragornem/Mordimerem Madderdinem, który jest twardy, mało empatyczny, skryty, zorientowany na cel, ale wyłącznie wtedy, kiedy o tym mówi, a i to nie zawsze. W pogoni za zabójcami swojej rodziny robi wszystko, żeby zmarnować każdą sytuację, która faktycznie zbliża go do realizacji tego celu. Od swojego znajomego, który nazywa się Znajomy (ale potem jakoś inaczej, tak po około 150 stronach), dowiaduje się, że w ataku brali udział najemnicy Czarnego Słońca. Aerdin przystępuje do nich (nie bez wysiłku), ale tylko na chwilę. Potem odchodzi, ale tylko na chwilę. Potem w ogóle przystaje do gwardii króla, ale na chwilę; uczy się u czarnoksiężnika, ale przez chwilę. Wrrr!

Owa chwilowość wynika z pogardy dla wszystkich wokół i dziwnie pojmowanego egocentryzmu, który objawia się deklaracją pogardzania chłopami czy prostytutkami, a potem natychmiastowym udzielaniem im pomocy zupełnie bez powodu i ze szkodą dla osobistych celów. Duch, który opętał jednego z najemników, pewnie jest demonem... dlatego bohater mu pomaga. Aerdin nie idzie na wojnę, bo to nie jego walka, ale tylko przez tydzień.

Ale jednak jest coraz bliżej celu, mimo że robi wszystko, żeby do niego nie dotrzeć. Postępy STAJĄ SIĘ zgodnie z logiką deus ex machina - nagle (kiedy to potrzebne) okazuje się, że Aedrin ma umiejętności w zakresie posługiwania się magią; nagle (kiedy to potrzebne) okazuje się, że Znajomy jest sprawnym skrytobójcą, bo inny skrytobójca nauczył go kilku sztuczek, jak skradanie się, posługiwanie się petardami i samo skryte mordowanie. Nagle okazuje się, że skryba Czarnych Słońc, który był wcześniej karczmarzem (sic!), postanawia Aerdina usunąć w sposób, który nie wzbudzi podejrzeń, tzn. w trakcie testów kwalifikacyjnych do Słońc. Tak właśnie - wysyła na arenę nie niewolników, ale żołnierzy, potem kuszników, a potem bazyliszka. Jakie to szczęście, że nikt z widowni nie zorientował się, że ktoś tu ma nie przeżyć walki. Bardzo sprytne!

Poza tym, że protagonista działa bezsensownie, to również głupio. W mieście podaje fałszywe imię i nazwisko... po czym zdradza prawdziwe pierwszej osobie, z którą się zaprzyjaźnia. Zupełnie bez powodu! Wisz-rozumisz, tak naprawdę to nie jestem osobą, za którą się podawałem, ale cicho o tym, bo zabiję!

Fabuła jest niespójna. Bardziej by się nadawała na zbiór opowiadań. Nie widzę żadnego uzasadnienia, żeby ten zlepek niezwiązanych ze sobą przygód zamykać w jedną powieść. Może dla spotęgowania efektu niekonsekwencji i przypadkowości. Fabuła kuleje, bo kulawi są bohaterowie (o nich później), ale też kuleje

KONSTRUKCJA ŚWIATA

Śródziemie, pardon, Temeria... ehem... Przeciętny świat fantasy składa się z podłych dziur, brudnych spelun, ścieków płynących ulicami, stereotypów i kalek z różnych powieści, filmów i gier, których jest więcej niż tych ścieków. Zamieszkują go ludzie, którzy są typowymi ludźmi, krasnoludy (tak bardzo typowe), elfy (jeszcze bardziej typowe), magowie klasyczni, królowie, przemytnicy i... zaprzęgnięci w wozy opryszkowie (jeden z wielu zabawnych błędów redakcyjnych). Czas w tym świecie biegnie w różnym tempie, przez co czasami rozmowa trwa dzień, a czasem kilometry marszu, potyczki, walki, posiłki, rozmowy itd. mieszczą się w kilkunastu godzinach. A może to bohaterowie rozmawiają czasem tak wolno, a czasem trajkoczą z prędkością karabinu? Nie wiem.

Również światło zachowuje się dziwnie, bo czasami jeszcze jest jasno (a mimo to na placu płonie jasnym płomieniem ognisko), ale jednocześnie ciemno (mrok rozświetlają pochodnie). Tu jest tyle denerwujących błędów redakcyjnych, że... aż czyta się z zapartym tchem. Jaka bzdura wyskoczy na następnej stronie? Jaki idiotyzm wymyślą...

BOHATEROWIE

Ci są różnorodni. Pojawiają się w kolejnych miejscach... i od razu ciągną za sobą fabułę. Tzn. jeżeli pojawi się X, to za chwilę będzie przygoda, w której X odegra kluczową rolę. Nie w następnym rozdziale, ale od razu - na następnej stronie. Po tej przygodzie protagonista poustawia nowemu przyjacielowi całe życie i odejdzie w stronę zachodzącego słońca. Na tydzień.

Wyjątkiem jest Znajomy, który pełni tę rolę, jaką odegrał stary Spock w „Star Trek Into Darkness” - kiedy fabuła utyka, zjawia się, żeby trochę ją popchnąć. Niby jakoś się tłumaczy, ale kogo to obchodzi?

Również tłumaczenie z offu jest problemem. Bohaterowie przeżywają może połowę przygód - pozostałą część sobie opowiadają. Wiemy, że są jakieś zaszłości między Aedrinem i Znajomym, bo obaj sobie o nich opowiadają w rozmowie. To bardzo głupie rozwiązanie z dwóch powodów, na przykładzie "A pamiętasz, jak braliśmy ślub? Miałaś wtedy białą suknię. - No jasne, że pamiętam, przecież braliśmy ślub. Byłam tam".

1. Bohaterowie przywołują sytuacje, które nie powinny pojawiać się w dialogach. Ja wiem, że mam u ciebie dług i ty powołujesz się na ten dług. Nie tłumaczysz całej historii długu. To wygląda bardzo sztucznie i niewiarygodnie.

2. Przywołują sytuacje, które może i były emocjonujące, ciekawe, ale czytelnik dostaje tylko syntetyczne streszczenie. To czemu nie dostaje streszczenia całej powieści? Bo to byłoby streszczenie. Takie rozwiązanie, poza tym, że jest niewiarygodne, jest też tandetne. Wali mnie to, od kogo Znajomy nauczył się "sztuczek". Wali mnie to, że od słynnego skrytobójcy, bo nie znam tego skrytobójcy. Równie dobrze mógłby się nauczyć z książki. Wywołałoby to u mnie identyczną reakcję.

Sam protagonista jest szlachcicem. Mówi jak szlachcic i zachowuje się jak szlachcic... w wyobrażeniu internetowej gimbazy. I wszyscy mu wierzą na słowo, ustępują z drogi, bo... bo to szlachcic. Tadaaa! Nawet nie papież, tylko zubożały szlachcic bez ziemi. Taki sienkiewiczowski Rzędzian.

Drugoplanowych i epizodycznych postaci jest multum. Nie tyle, co w GoT, ale też można się pogubić. Dzielą się na trzy kategorie: mistrzowie w swojej dziedzinie, ofiary potrzebujące opieki i pomocy oraz ci źli, na których protagonista musi się zemścić. Czasami z tej drugiej kategorii trafiają do pierwszej absolutnie bez swojej zasługi (np. poprzez transfer wiedzy w trakcie nawiedzenia przez ducha). Protagonista (oczywiście) jest lepszy w każdej specjalizacji każdego z napotykanych bohaterów.

Motywacje postaci pobocznych są równie zagmatwane i nielogiczne jak Aedrina. Otrutego na uczcie głównego bohatera przyjaciel przynosi do wynajętego pokoju i tak bardzo jest wzburzony, zdenerwowany i smutny, że... zasypia.

Na szczęście rano protagonista budzi się. Czuje, że jest gorzej niż poprzedniego wieczora (kiedy był nieprzytomny!), i czarami sam się odtruwa.

Pierdzielnik w opisanych wyżej elementach potęguje

STYL I KOMPOZYCJA

Napisanie utworu to może 1/4 pracy. Wcześniej trzeba zebrać materiały, bo nawet fantastyka musi być wiarygodna, a po napisaniu tekst trzeba zredagować i to porządnie zredagować, a potem odnieść się do uwag redaktora. Czasami powoduje to konieczność napisania od nowa znacznych partii książki. Wątpicie w deklaracje autorów, że nie czytają swoich utworów w druku? To uwierzcie. Po sztafecie między autorem i redaktorem, po przemaglowaniu każdego akapitu, każdej sceny i każdego opisu nie można już patrzeć na to wypieszczone dziecię.

Rezygnacja z porządnej (krytycznej i czepialskiej) redakcji naraża autora na śmieszność i tutaj jest śmiesznie. Przeszły błędy merytoryczne, razi niespójność czasu, rażą opisy pojedynków (a może bardziej śmieszą niż rażą?), redundantne sceny, np. gdy protagonista żegna się przez kilka stron z różnymi postaciami. Zawsze tak samo, zawsze tymi samym słowy: wyjeżdżam, może się kiedyś zobaczymy, mam swoje sprawy, powodzenia. Przy kolejnej okazji: wyjeżdżam itd. Przy trzeciej i szóstej tak samo. Aż ciśnie się na język szekspirowskie "brevity is the soul of wit", co znaczy STRESZCZAJ SIĘ!

Tak. „Dziedzice krwi” to gniot. Strasznie niedopracowany gniot, który może robić za encyklopedię grzechów pisarskich wieku niemowlęcego. Najgorsze jest to, że nawet porządnie zredagowana, poddana korekcie, zmieniona, poprawiona, odchudzona o kilkadziesiąt stron byłaby to historia nadal najwyżej przeciętna. Tu nie ma nic nowego. To już wszystko było. Właśnie dlatego fantasy jest obecnie tak trudnym gatunkiem - wszystko już było!

No dobra. Ale są też

ZALETY

Gdyby Autor nie rokował, nie poświęcałbym tyle miejsca na recenzowanie „Dziedziców...”. Powieść ma swoje zalety i choć zasadniczo jest niespójna, nielogiczna i miejscami po prostu głupia, to nie wolno ich nie docenić.

Postaci nie są płaskie. Mają swoje manieryzmy, swoje tło, są wpisane (lepiej lub gorzej) w otoczenie i chociaż wyskakują w dziwnych momentach, które często trudno uzasadnić, to różnią się od siebie.

Tym samym dialogi nie (wszystkie) są drewniane, a już sceny humorystyczne są po prostu śmieszne. Dominuje humor prosty, żołnierski, ale pasuje on do bohaterów i ich stereotypowej rasowej podbudowy. Takie zabawne przerywniki też są niezłą umiejętnością.

PODSUMOWANIE

Trochę współczuję Autorowi falstartu. Historia Aedrina nie powinna była się pojawić w druku, nie powinna być powieścią. To "młodzieńczy" utwór, którego miejsce jest w szufladzie jako punkt odniesienia. Autor co rok powinien zaglądać do pliku i cieszyć się postępami prac nad warsztatem, a raczej śmiać się ze swoich wczesnych prób. Co rok z większym sentymentem i większym zażenowaniem. To, że utwór nie pojawił się w wydawnictwie, a w drukarni, która wypuści wszystko, za co jej zapłacą, powinno już być pewną wskazówką: to się nie nadaje.

Bo się nie nadaje.

Opublikowane pod adresem http://www.tokfm.pl/blogi/ulewamiesie/2014/11/dziedzice_krwi_recenzja/2

Dygresja pierwsza.

Na jednym ze spotkań realizowanych w ramach projektu promocji czytelnictwa Eugeniusz Dębski radził, żeby nie zabierać się za pisanie powieści, dopóki nie zobaczy się w druku min. 10 opowiadań swojego autorstwa. Potem takie uwagi słyszałem wiele razy od różnych osób parających się składaniem literek. Ma to swoje logiczne powody:

Pisanie należy wyćwiczyć....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję pierwotnie zamieściłem na blogu:
http://www.tokfm.pl/blogi/ulewamiesie/2014/08/michal_cholewa_forta_recenzja/1

Tam znajdują się ilustracje, które przydają się w dalszej części recenzji.
***
Tytułem wstępu. Niewiele dotąd recenzowałem, ale zanim zacząłem opisywać swoje wrażenia i je publikować, jakieś przemyślenia na temat utworów przecież miałem. Niektóre dotyczyły kwestii merytorycznych, inne stylistycznych. Wredna metoda: uczmy się na cudzych błędach i czerpmy z cudzych sukcesów. Dlatego za pierwszym razem staram się wejść w utwór na świeżo: unikam jakichkolwiek informacji na jego temat. Dzięki temu mogę skupić się na utworze jako odbiorca, bez względu na to, czy go będę w ogóle mielił. Dopiero przed drugim czytaniem/oglądaniem próbuję skonfrontować swoje wrażenia i wiedzę z zawartością internetów. Podobnie było w tym przypadku.

Znowu i do znudzenia powtarzam, że teatrem utworu z gatunku fantastyki, a dokładniej zbioru gatunków (o czym dalej), nie musi za każdym razem być świat zbudowany od zera. Owszem, zdarza się, że obiad cofa się na widok fefnastej powieści o górnikach-krasnoludach i elfach-dandysach, ale nadal dobra konstrukcja bohaterów i historia potrafią się obronić. Co wcale nie znaczy, że twórcom zupełnie nowych wizji świata, fizyki, społeczeństwa, języka, biologii lub gospodarki w jakiś sposób odmawiam prawa do zabawy w bogów ‑ wprost przeciwnie. Ale nadal bardziej cenię po prostu dobrą i dobrze opowiedzianą historię. Cudowna konstrukcja świata, nowatorska, zwarta i logiczna, jeżeli nie będzie zawierała odpowiednio dobrej fabuły, nie będzie się nadawała do czytania. To beletrystyka przecież, nie eseje.

Jakiś czas temu recenzowałem HappyEND Marcina Podlewskiego, w którym autor też garściami czerpał z dorobku swoich poprzedników i tego rozwiązania broniłem. Teraz wpadł mi w łapki utwór Michała Cholewy pt. Forta, utrzymany w konwencji strasznie starej, ale zaniedbanej ostatnio „near future” science fiction.

Tutaj dygresja.

Na tegorocznym "Dzikonie" Grzegorz Gajek dzielił na swojej prelekcji fantastykę na różne gatunki i podgatunki. W tej tabeli znalazło się rozróżnienie na hard science fiction, science fantasy i space opera.

Science fiction ma z założenia opierać się na teoriach naukowych, które na razie istnieją na papierze, ale są realistyczne i prawdopodobne w przewidywalnej przyszłości. Przykładem utworu z tego gatunku może być Solaris Lema, Paradyzja Zajdla, ale też Sen Keplera, bo wszystkie są zgodne z wiedzą naukową epoki, w której powstały.

Science fantasy jest baśniowym podejściem do przestrzeni kosmicznej, obcych, technologii itp. Najlepszym przykładem jest uniwersum Gwiezdnych Wojen, gdzie nikt jakoś specjalnie nie przejmuje się logicznością gadżetów, statków, napędów, źródeł energii itp. Najlepszym dowodem jest fakt, że próba "unaukowienia" mocy, tzn. wyłumaczenie jej jako działania "pankosmicznych" mikroorganizmów, spotkała się z oburzeniem fanów, dla których była to bezczelna próba przypisania GW pod inny szyld na innej półce.

Trzecim podstawowym podgatunkiem fantastyki naukowej, w którym człowiek (lub obcy) gdzieś lata, jest space opera. W gatunku tym najczęściej opisywana jest przyszłość tak odległa, że wszelkie rozwiązania są dopuszczalne, a wszystkie problemy można rozwiązać "odwróceniem polaryzacji osłon". Ikoną space opera jest Star Trek, gdzie przy próbie wykorzystania najnowszych teorii naukowych można sobie pozwolić na rozwiązania technologiczne, które są dla nas zupełnie niewyobrażalne, a zatem niesprawdzalne. Porównanie: silnik spalinowy i samochód dla XVI-wiecznego autora (poza Leonardem) byłby zupełnie absurdalny.

Ale do recenzji.

1. Świat

Świat Forty jest nam bliski. Politycznie zimno-(gorąco!)-wojenny, typowy dla serii gier Red Alert, ale w którym wojnę między sobą toczą stronnictwa UE i USA na skalę kosmiczną, gargantuiczną. Taką, że aż chce się spytać: jak w tej wojnie ucierpiała Ziemia?

Technologicznie mamy tutaj bardzo klasyczne połączenie, którego ostatnio w fantastyce strasznie mi brakowało: zbierzmy oddział desantowy z Obcego 2 i Żołnierzy kosmosu Heinleina, dodajmy do tego replikantów z Łowcy androidów, ogromne niszczyciele z Battlestar Galactica (tego nowego) lub Sojuszu z Firefly i w ogóle wszystkie ikony fantastyki z przyszłości nie tak strasznie odległej. Jedynym "fantastycznym" elementem świata jest tajemnicze źródło energii, które pozwala gigantyczne pojazdy przemieszczać na silnikach jonowych, oraz "skoki", czyli napęd międzygwiezdny. Pragnę zauważyć, że podstawy teoretyczne dla napędu grawitacyjnego istnieją, tylko właśnie energii brak.

Poza tym uzbrojenie, zabezpieczenie elektroniczne, pociski i przeciwpociski, broń laserowa (och, jak prymitywna!), aktywny kamuflaż, promy, cybernetyka, terraformowanie i manewry bojowe są przynajmniej prawdopodobne, a niektóre z nich już w fazie praktycznych testów. Czy można zatem powiedzieć, że to HARD science fiction?

Tak i nie. Tzn. dla większości czytelników pewnie tak, a dla mnie... ja jestem science nazi. Zasadniczo każdy, kto nie dostrzegł SKANDALICZNYCH błędów w filmie Grawitacja (oraz ci, którzy dostrzegli do czterech), będzie mógł uznać, że cała powieść jest naukowo przynajmniej wiarygodna. Bo jest. Widać pracę autora włożoną w risercz, widać pietystyczne podejście do fizyki, technologii, taktyki, manewrów, procedur i psychologii.

Nie sposób nie doceniać owej dyscypliny pod względem naukowym. Na każdym kroku widać, że autor solidnie wszystko przemyślał, zanim wpakował bohaterów z ich lśniącymi okrętami w kłopoty. Nie ma gadżetów i rozwiązań, które by nie były uzasadnione od samego początku. Psze państwa, taki jest świat! I jeżeli nie da się pokonać wroga, który ma więcej wyrzutni, to nie da się. Można tylko spier... 10% szans na zwycięstwo ‑ podaje dział taktyczny, a kto by dyskutował ze statystyką i nie rzecznik partii na konferencji? Wszystko w tej powieści jest spójne, a przy tym... A, nie. O tym też później.

2. Bohaterowie

Forta jest historią żołnierską z elementami wywiadu (wojskowego). Kojarzy mi się z Północną granicą Feliksa W. Kresa. Nie dziwi zatem, że bohaterami są żołnierze (floty i piechoty, w tym przeznaczenia specjalnego) w trakcie działań wojennych, dlatego poddawani próbie na każdej prawie stronie powieści. Bardzo fajnie i przekonująco zbudowane są systemy wartości i kodeksy etyczne poszczególnych postaci. Są medycy, którzy nie chcą słyszeć o poświęceniu żołnierza dla ratowania całego oddziału, są oesy, którzy widzą tylko rozkazy i dla ich wykonania nie cofną się przed niczym. Są "rycerze", którzy szczerze wierzą, że mają służyć przede wszystkim cywilom, poza tym pragmatycy, cynicy, nihiliści. Mają różne cele i różne doświadczenia. Niektórzy cenią lojalność, przyjaźń, inni obojętnie przechodzą obok śmierci towarzyszy broni. Są złośliwcy, żartownisie i ponuracy. Mam przed oczami korkową tablicę, na której autor umieścił wszystkich bohaterów rozpisanych na żółtych karteczkach ‑ tak są spójni.

Podobnie w przypadku cywilów, z których jedni są pragmatykami, a inni wariatami. Cóż, zdarza się, szczególnie w przypadku populacji kolonii górniczej, o której nikt przez długi czas nie pamiętał. Chyba przechodzę do fabuły.

3. Fabuła

To zdecydowanie największa zaleta utworu i iście granitowy orzech do zgryzienia dla kogoś, kto chciałby odsłonić nieco tajemnicy. Tyle w Forcie jest zwrotów akcji, że ujawnianie choćby zarysu historii po prostu zepsuje czytelnikowi zabawę. Sam tylko raz przewidziałem pewne zdarzenia, a to też "na macanta", tzn. uwierzyłem autorowi, że konstrukcja bohaterów jest spójna, dlatego jeden z nich postąpi tak i tak, czyli pewien fragment i domysły pozostałych bohaterów musiały być zmyłką. Czyli czytałem podejrzliwie, starając się przechytrzyć autora, co znaczy, że utwór mnie wciągnął...

Wybaczcie, jeżeli przekażę za dużo.

Na orbitę górniczej kolonii z populacją wynoszącą nieco ponad tysiąc osób przybywa z misją ratunkową okręt UES "Oslo". Po wejściu na orbitę znajdujący się na pokładzie oddział oesów wywraca zupełnie poprzednie rozkazy i odmawiając wyjaśnień, ląduje na planecie, z której wraca z "czymś". Albo z niczym, bo zakazuje zbliżać się do promu. Chwilę potem Oslo zostaje zaatakowany przez piracki okręt i zniszczony.

Wówczas wysłany zostaje drugi okręt ‑ UES "Gdynia", na którego pokładzie znów jest oddział oesów, złożony z żołnierzy tej jednostki oraz piechoty frontowej, przydzielonej do misji w niezupełnie przejrzystych okolicznościach. A już z pewnością w okolicznościach nielegalnych.

Lądują oni na kolonii... i od tego momentu zaczyna się trwające kilka dni piekło, w którym wszyscy ze wszystkimi zaczynają walczyć, ale z kim konkretnie, o co i w jakim celu, na czyje polecenie? Tego czytelnik może dowiedzieć się w miarę zdobywania przez bohaterów kolejnych informacji o celu misji i przeciwniku. Ale tu ponownie jest problem, bo czy te informacje są prawdziwe? A jeżeli są prawdziwe, to czy właściwie zinterpretowane?

Wbrew pozorom historia ta jest przejrzysta jak dobry kryminał, w którym ślady, dowody i poszlaki kierują w kilka stron na raz, dlatego protagonistą jest dobry detektyw potrafiący odsiać fałszywe tropy. W Forcie jest podobnie, tylko tych detektywów jest kilkoro, a każde badanie tropów wiąże się ze śmiertelnym ryzykiem.

Inną świetną cechą tej historii jest fakt, że wszystkie strony starają się przewidzieć działania przeciwników i wykorzystać ich ruchy do osiągnięcia własnych celów. Dlatego nigdy nie wiadomo, czy udana akcja była udana dlatego, że wzięła w niej udział taka banda "uberów", czy po prostu komuś zależało na jej powodzeniu? I tak jest praktycznie do ostatniej strony.

Pisałem, że to prosta żołnierska historia? No to skłamałem. To liniowa żołnierska historia. Tak, to chyba lepsze określenie.

W Forcie każdy próbuje przechytrzyć każdego. Niby jest stosunkowo przejrzysty łańcuch dowodzenia, niby wszyscy grają do jednej bramki, a wróg jest wyraźnie określony, to jednak sytuacja pomiędzy sojusznikami jest co najmniej napięta. Flociarze są niechętni piechocie frontowej (z wzajemnością), a już nikt nie znosi (co niektórzy szczerze nienawidzą) oesów. Mieszanie poszczególnych formacji w pojedynczych oddziałach i wrzucanie ich w jedną akcje tylko zwiększa napięcie. Tu nie ma innej możliwości, gdyż... Albo nie. O tym napiszę w...

3. Styl i kompozycja

Dopiero po przeczytaniu powieści po raz pierwszy sprawdziłem opinie wcześniejszych recenzentów i dowiedziałem się, że Forta jest trzecią powieścią w tym świecie. Przyznam szczerze, że nie zauważyłem tego w trakcie lektury. Owszem, zdarzały się retrospekcje, ale były one na tyle oszczędne, że w zasadzie uznałem je za fajne wytłumaczenie obecnych więzi pomiędzy żołnierzami. Bo te istnieją i są logiczne. Czyli utwór stanowi oddzielną całość i nie wymaga znajomości poprzednich tomów.

Nie tylko retrospekcje są opisane sprawnie i nienachalnie, przez co czytelnik nie ma wrażenia, że Autor wciska mu tło na siłę. Również opisy technologii, manewrów i procedur przez swą oszczędność są nieco wymagające od czytelnika (z akcentem na "nieco"), ale nie banalne. Nie ma tłumaczenia podstaw, nie ma wyjaśniania kwestii, które wyjaśnienia nie wymagają, a jeżeli te są potrzebne, to zostały wplecione w akcję, są wiarygodne i po prostu sprytne.

Stąd pewnie dosyć długa ekspozycja. Cały pierwszy akt (po prologu) wydaje się nie mieć specjalnego znaczenia dla samej fabuły, ale pozwala zżyć się z bohaterami, poznać ich motywacje oraz świat. Tak się, psze państwa, powinno robić. Dopiero wtedy można wrzucić bohaterów w wir zdarzeń, gdy już się z nimi czytelnik zżyje, gdy ich rozumie i rozumie środowisko, w którym funkcjonują.

Dygresja.

Właśnie dlatego opowiadanie jest formą trudniejszą niż powieść ‑ nie ma miejsca na ekspozycję. Powieść może napisać każdy grafoman. Zasadniczo grafoman napisze ich piętnaście, a potem wyda za swoje dudki.

Koniec dygresji.

Autor zgrabnie dawkuje tempo, opisy i dialogi pomiędzy bohaterami i monologi wewnętrzne. Kiedy jest akcja, wiadomo, że jest akcja. Kiedy są chwile wytchnienia, jesteśmy w stanie odczuć, że bohaterowie są zmęczeni, skrwawieni i mają swoje wątpliwości odnośnie do celów, metod i strategii przełożonych. Z tego też wynika pewna dychotomia w dialogach. W czasie walki w zasadzie czytamy tylko rozkazy i komunikaty. Nie ma rozmów. No dobra, czasem są, ale momentalnie są gaszone jako nieregulaminowe. Inaczej wyglądają odprawy, inaczej rozmowy z cywilami. Jest ich dużo, ale nie męczą. Sposób mówienia bohaterów jest zróżnicowany i uzasadniony charakterologicznie.

4. Laurka?

Niekoniecznie. Przyznam, że Forta mnie zachwyciła. Kolega ze Stowarzyszenia przyznał, że poprzednią część nominował do Zajdla, a ta podobno jest jeszcze lepsza. Ale wad pozbawiony jest tylko taki utwór, który nigdy nie powstał.

Już w prologu (a potem w finale) są poważne błędy w fizyce lotów kosmicznych, a dokładniej w manewrach na orbicie. Nawet bardzo poważne: do bitwy z prologu nie powinno było dojść! Spróbuję wyjaśnić.

Dzikowy muzgó, postaraj się przełożyć ze swojego na ludzkie, ok? To dostaniesz glukozę.

***

Na odpustowych kiermaszach kiedyś (a może obecnie również) sprzedawano piłeczki na gumce. Wyobraźmy sobie, że piłeczka jest rakietą, a gumka grawitacją. Jak piłeczkę pchnąć, to za chwilę wróci, ściągnięta przez gumę, ale jak ją rozkręcić, to będzie utrzymywać się w odpowiedniej odległości od dłoni. Chyba że przesadzimy ‑ wówczas się zerwie.

Podobno nadal w szkołach średnich uczą, co to jest "pierwsza" i "druga" prędkość kosmiczna. Ta pierwsza pozwala osiągnąć stabilną orbitę. To nie tyle prędkość wznoszenia (wertykalna), ale pozioma (horyzontalna). Krążenie wokół ciężkiego obiektu (a zatem mającego siłę ciążenia) musi być na tyle szybkie, żeby siła odśrodkowa zrównoważyła przyciąganie grawitacyjne. Im silniejsza grawitacja, tym większa prędkość jest potrzebna. I tak dla Ziemi pierwsza prędkość wynosi nieco poniżej 8 km/s, a dla lekkiego księżyca już tylko 1,7 km/s. Czyli piłeczka na gumce ściągającej z siłą równą przyciąganiu ziemskiemu musiałaby kręcić się z prędkością ok. 8 km/s.

Druga prędkość kosmiczna pozwala "zerwać" gumę, która nas trzyma na orbicie.

Każda prędkość pomiędzy pierwszą (orbita) i drugą (zerwanie) prędkością kosmiczną będzie powodować zwiększenie lub zmniejszenie promienia, czyli długości gumy. Im szybciej, tym guma dłuższa.

Spróbujmy teraz rozkręcić piłkę na gumce nad głową. Wytrzymałość gumki determinuje prędkość, jaką piłka musi osiągnąć, żeby się zerwać i trafić dziecko po drugiej stronie placu przed kościołem prosto w pysio. Im szybciej piłka się porusza, tym jest bardziej oddalona, ale, wbrew pozorom, jej prędkość kątowa spada. Czyli porusza się szybciej, ale krąży wolniej. Coś jak z łyżwiarką robiącą piruety. Gdy trzyma dłonie przy sobie, obraca się szybciej. Gdy rozłoży ramiona, jej obrót spowolni, ale dłoń będzie poruszać się szybciej niż przy ciele. To istotne. To nieintuicyjne, ale prawdziwe.

Jest jeszcze trzecia zasada, bardzo istotna dla manewrów na orbicie, czyli efekt Obertha. Facet kiedyś policzył, że im bliżej ośrodka przyciągania przeprowadzimy manewry zmiany prędkości (poziomo względem powierzchni, a nie w górę/dół!), tym będą one skuteczniejsze i wydajniejsze, tzn. na niskiej orbicie, a najlepiej w peryhelium (punkt, w którym orbita jest najniższa) moc silników i ilość paliwa nie muszą być tak ogromne, jak na orbicie wysokiej, aby osiągnąć ten sam efekt.

To bardzo ważne dla opisu pościgu w polu grawitacyjnym planety! To bardzo ważne dlatego, że ścigający statek wchodzący na orbitę w zasadzie nie mógłby złapać tego uciekającego, który już orbituje, gdyby tamten tego nie chciał. Z bardzo prostej przyczyny: im większa i bardziej "jajowata" jest orbita, tym droga do pokonania dłuższa. A ta droga zawsze jest większa niż szybkość pozwalająca pokonać ją w krótszym czasie. Czyli im jestem szybszy, tym jestem, względem ściganego, wolniejszy.

To znaczy, jeżeli przyspieszę, żeby dogonić statek, który jest tuż przede mną, tym bardziej wydłużam swoją orbitę. Na początku zbliżę się trochę, owszem, ale za jakiś czas zacznę się oddalać i po prostu ponowne zwolnienie zupełnie przestawi mi orbitę (bo będzie odbywać się już w innym punkcie).

Poza tym pojazd, który zbliża się do planety musi... przyspieszyć, inaczej rozwali się o jej powierzchnię, lub nabrać prędkości "w bok", żeby zmienić kurs na omijający obiekt. A po zbliżeniu się do peryhelium (moment najbliżej planety) musi zwolnić, inaczej za chwilę wystrzeli jak z procy (tak to się nazywa ‑ proca) z jeszcze większą prędkością.

Tak latają po układzie słonecznym wszystkie sondy międzyplanetarne. Przykładem sonda Rosetta na filmie:

http://youtu.be/ktrtvCvZb28

Czyli prawidłowy przebieg zdarzeń w prologu powinien wyglądać następująco:

Scenariusz 1:

UES Oslo czeka do ostatniej chwili na przylot wahadłowca z oesami. Napastnik zaczął hamować dobrych kilkadziesiąt minut wcześniej (silniki jonowe). Gdy dotrze do najbliższego punktu względem Oslo, zostanie mu jeszcze dokładnie druga połowa czasu hamowania (jeżeli odpowiednio wcześniej zgrał pozycje). Czyli w czasie bitwy będzie zwrócony do Oslo dyszami silników. Tam (tradycyjnie) jest raczej mało uzbrojenia.

Scenariusz 2:

Napastnik nie hamuje. Przeleci obok Oslo z prędkością kilku tys. m/s i odleci sobie dalej. Jeżeli pierwsza salwa nie zniszczy atakowanego, to drugi atak będzie mógł przepuścić najwcześniej za kilka dni, gdy już mu się uda wrócić. Pod warunkiem, że atakowany w tym czasie grzecznie poczeka.

Scenariusz 3:

Napastnik zajmuje orbitę podobną do Oslo. Teraz będzie musiał tak zaplanować manewry, żeby kiedyś w końcu dopaść Oslo. To nie takie proste ‑ na południku X przyspieszam, żeby zwolnić/przyspieszyć i ponownie spotkać się z celem... na południku X, po wykonaniu przez oba pojazdy przynajmniej jednego obrotu na orbicie. Przynajmniej i pod warunkiem, że Oslo w tym czasie będzie grzecznie czekać! Jeżeli wykona dowolną korektę kursu w dowolnym kierunku, napastnik po prostu spudłuje, bo Oslo już tam nie będzie. Poza tym, jeżeli Oslo sobie po prostu z orbity ucieknie, to napastnik będzie mógł podjąć pościg dopiero w po wykonaniu pełnego obrotu na orbicie. I to pod warunkiem, że zna przyspieszenie i kurs Oslo. Poza poza tym Oslo może uciec z orbity znacznie wcześniej, zanim napastnik w ogóle zbliży się do planety. Ten "zielony" nie może od razu ruszyć w pościg, tylko najpierw musi zwolnić, a dopiero potem przyspieszyć, gdy już znajdzie się w punkcie, w którym Oslo zaczął manewr.

Bełkot? Hm... Pisałem już, że to nieintuicyjne. Podam przykład "na wiarę": jeśli bohaterka Grawitacji miała trafić w chińską stację kosmiczną, powinna była polecieć w kierunku... od stacji.

Doskonale rozumiem, skąd ten "błąd". Nie posądzam autora, że nie sprawdził lub nie wie, szczególnie w kontekście ujęcia innych astronautycznych smaczków. Po prostu ta bitwa była potrzebna dla zawiązania akcji. Sam pozwoliłem sobie na skandaliczne kłamstwo w jednym z opowiadań. I wiem, gdzie i które, bo sprawdziłem to w kilku miejscach. Ale potrzebowałem tego do fabuły, żeby się wszystko spinało.

Dobra, może skończę. Przyczepiłem się takiego szczegółu głównie dlatego, że to mój konik, ale też dlatego, że nie widzę w Forcie poważniejszych wad. Czytało się świetnie, szybko, a historia pozostała w pamięci na dłużej. Koniecznie zapoznam się z poprzednimi częściami cyklu.

W sumie o książce było niewiele. Proszę, potraktujcie to jako zachętę. Nie pisałem o powieści, bo nie chciałem psuć zabawy, a ta była przednia.

Michale, gratulacje. Zazdroszczę wyobraźni, warsztatu i gawędziarskiej konsekwencji. Nienawidzę Cię za to w tym rozumieniu, co pewnie wiesz. Przypomnij mi, żebym Ci to wypomniał na Polconie.

Recenzję pierwotnie zamieściłem na blogu:
http://www.tokfm.pl/blogi/ulewamiesie/2014/08/michal_cholewa_forta_recenzja/1

Tam znajdują się ilustracje, które przydają się w dalszej części recenzji.
***
Tytułem wstępu. Niewiele dotąd recenzowałem, ale zanim zacząłem opisywać swoje wrażenia i je publikować, jakieś przemyślenia na temat utworów przecież miałem. Niektóre...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Za siedmioma stacjami metra, za dwiema przesiadkami, w mieście pełnym legend o syrenach, bazyliszkach i słoikach, w którym przed wiekami żyli mądrzy królowie i piękne księżniczki, mieszkał Marcin, który uwielbiał baśnie. Szczególnie lubił te melancholijne i smutne, w których nieszczęśliwa dziewczynka ginęła z głodu lub zgryzoty, nowożeńcy rozstawali się przed skonsumowaniem związku, a szlachetna elfia czarodziejka wdowiała i snuła się latami po lasach, śpiewając smutne pieśni. A nie, to akurat u Tolkiena.

Ale najbardziej kochał te baśnie, których nigdy nie przeczytał, bo znajdowały się tylko w jego głowie. Dlatego pewnego dnia chwycił laptop i postanowił pokazać je wszystkim tym, na których, jak i na niego samego, rzucona została straszna klątwa wyobraźni.

Pracował ciężko o suchym chlebie i o kawie, a gdy tylko chciał odejść i odpocząć, baśnie w jego głowie krzyczały, błagając o wolność. Dlatego wracał do swojej klawiatury i przelewał je na ekran, kreując stare królestwa, potężne czarownice, przeklęte grimoiry, pordzewiałe golemy i przecudnej urody księżniczki.

Gdy skończył, przed jego oczami pojawiła się księga, która krążyła po internetach, aż na stronie wydawnictwa StudioTruso trafił na nią Dzikowy - fajtłapowaty, ale żądny przygód giermek, który obiecał sobie zwiedzić te mityczne krainy i zaryzykować, że ich magia go pochłonie.

***

Miałem to szczęście, że gdy w dzieciństwie brałem się za Andersena baśnie nie były jeszcze „ugrzecznione”. Magiczne krainy pełne były zdrajców, sadystów, morderców i skrytobójców, stalkerów, przemocowców znęcających się nad rodzinami, trucicieli, nekrofilów i polityków. Po jakimś czasie wyrosłem z tych historyjek dla dzieci (sic!) i przeczuciłem się na fantastykę, czyli osiadłem raczej niedaleko.

Na fanpage’u wydawnictwa Studio Truso znalazłem informację, że można pobrać zbiór „Szklana góra – ponure baśnie” autorstwa Marcina Podlewskiego. Baśnie autora tekstów, które znalazły się m.in. w zbiorach o takim soczystych tytułach jak „Zombiefilia”, „Po dru­giej stronie. Weird fiction po polsku”, „Księga wampirów” i dwie edycje antologii „31.10 Wioska przeklętych” zapowiadały się jako coś nowego. I tu się pomyliłem, ale nie zawiodłem.

W drodze na piątkową demo zagłębiłem się w świecie klasycznych baśni. Na krótko, niestety, bo sam zbiorek nie jest długi, ale przyznam, że uległem jego magii. Zbiór baśni „Szklana góra” autorstwa Marcina Podlewskiego jest magiczny. Jest niezwykłą stylistyczną kreacją, z którą ostatnio spotkałem się, czytając „Cyberiadę” i „Bajki robotów” Lema, z tym że Lem nie poszedł tak daleko w baśniową/bajkową stylizację.

Zalety:

Treść opowiadań…

jest magiczna. Historie są pełne plastycznych i mięsistych postaci, pełne baśniowych szablonów, kwiecistych opisów i wartkich fabuł, których każdy czytelnik musi się spodziewać, sięgając po tego typu literaturę. A jednocześnie nie są to „nowe”, ugrzecznione historyjki, czyli pozbawione przemocy i przykrości bajeczki, przypominające nowe wydania baśni braci Grimm lub Andersena, w których dziewczynka z zapałkami nie umiera i w ogóle bohaterowie żyją długo i szczęśliwie. Tutaj historie są odpowiednio brutalne, przy tym ta brutalność jest… odpowiednia. Trudno to określić inaczej, niż odwołując się do samego Andersena, u którego trup ścielił się gęsto, a wymyślnie.

Opisy i bohaterowie…

czasami zwalają z nóg. Akcja każdej historii OCZYWIŚCIE działa się dawno, dawno temu za siedmioma i siedmioma czymśtami, ale przy tym są to miejsca bajkowe – pełne skarbów królestwa, ponure puszcze zamieszkane przez ezopowe zwierzęta, stare zamczyska, cmentarzyska i małe miasteczka, przez które kroczy śmierć (zaraza?). Wszystkie te miejsca, wszystkie postaci po prostu widać. Wbijają się w wyobraźnię i pozostają w niej na długo. Może to wynika z mojego zamiłowania do klasycznych baśni, ale te lokalizacje i opisy są po prostu takie, jakie powinny być. Szklana góra jest groźna (bo przecież jest! – to nie wymaga wyjaśnień), stary wynalazca jest dobry (bo jest), czarnowłosa czarownica jest zła (bo jest!). Wszystkie te elementy sprawiają, że od pierwszego zdania opisu od razu można odpłynąć, a kolejne zdania tylko uzupełniają nasze wyobrażenie, a przy tym się z nim nie kłócą.

Jestem pod wrażeniem.

Język i stylizacja…

Najpierw stylizacja, bo język ma swoje zalety i wady. „Udawanie” przez Autora baśni wyszło świetnie. Konstrukcja zdań, wymienianie różnych skarbów lub cech jakiegoś miejsca/przedmiotu, fenomentalne dialogi, a także prowadzenie czytelnika przez narratora, który co jakiś czas „z offu” komentuje akcję, sprawiają, że zbiorek nadaje się do czytania na głos. Nawet sobie poczytałem w autobusie linii 520 i brzmiało dobrze. Słuszna zatem jest uwaga narratora wyrażona na początku, że „Szklaną górę” należy czytać wolno. Zgadzam się – inaczej traci się melodykę.

A język… a z językiem mam problem, bo ja bym po prostu w niektórych miejscach napisał to inaczej. Całość jest napisana bardzo fajnym i bogatym językiem. Zdania są rozbudowane, ale uporządkowane – sztuka, którą bezskutecznie staram się opanować. Słownictwo pełne wyrażeń, które należy dziecku wyjaśnić, ale przy tym ich niezrozumienie nie psuje młodemu czytelnikowi/słuchaczowi zabawy. W większości jest dobrze lub bardzo dobrze.

Wady:

Język (znowu)…

wymaga przynajmniej jeszcze jednej redakcji. Wlazło kilka denerwujących powtórzeń, niektóre przypadki zostały zastosowane balistycznie. Niektóre słowa pod względem ich skomplikowania lub „nowoczesności” zgrzytają z resztą zdania. Wlazło też kilka innych błędów lub po prostu małych wad, które psują zabawę. Prawdopodobnie w „normalnej” prozie nawet bym się przy takich dziwnych kontrastach nie zatrzymał, ale tak mocna stylizacja wymaga konsekwencji. Jest rada – przeczytać całość dzieciom. Albo samemu sobie nagrać i wysłuchać. Rytmika i melodyka ujawnią wszystkie dysonanse.

Baśnie…

albo i nie. To mój najpoważniejszy zarzut. Nie wszystkie historie są baśniami. Czasami po prostu brakuje morału lub dopowiedzianego pouczenia. Brakuje winy, która pociąga za sobą karę, lub szlachetnego czynu, który skutkuje nagrodą. A nawet niech będzie odwrotnie, byleby była ta baśniowa klamra. „I żyli długo i szczęśliwie…” nie pojawiło się bez powodu. W przypadku „Szklanej góry” czasami musiałem sobie to zdanie dopowiadać i nie raz mi ono w żaden sposób nie pasowało. Niektóre historie urywały się stanowczo za wcześnie i w złym momencie, na przykład zaraz po ekspozycji, gdzie sama przygoda powinna dopiero się zaczynać. To frustrujące i mam to Autorowi za złe.

A przy tym niektóre historie są pod względem formalnym i kompozycyjnym baśniami pełną gębą, co tylko podkreśla kontrast.

Podsumowanie:

„Szklana góra” jest bardzo dobrym zbiorem. Ma swoje wady, ale wady te są denerwujące głównie dlatego, że całość wyszła wyśmienicie. Poza tym jest zjawiskiem, z którym rzadko się spotykam – kawałkiem porządnej literatury grozy, ale zupełnie innej niż obrzydlistwa i abominacje, w których od jakiegoś czasu się tarzam. Domagam się od Autora wydania drugiego z poprawkami.

A czy jest dla dzieci? A co ja tu mam do powiedzenia? Niech rodzice przeczytają i zdecydują.

Recka pierwotnie zamieszczona pod adresem:
http://www.tokfm.pl/blogi/ulewamiesie/2013/11/szklana_gora__ponure_basnie__recenzja/1

Za siedmioma stacjami metra, za dwiema przesiadkami, w mieście pełnym legend o syrenach, bazyliszkach i słoikach, w którym przed wiekami żyli mądrzy królowie i piękne księżniczki, mieszkał Marcin, który uwielbiał baśnie. Szczególnie lubił te melancholijne i smutne, w których nieszczęśliwa dziewczynka ginęła z głodu lub zgryzoty, nowożeńcy rozstawali się przed skonsumowaniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Dla współczesnych czytelników jednak jest on przede wszystkim autorem "Trylogii księżycowej" (Na srebrnym globie, 1903, Zwycięzca, 1910, Stara ziemia, 1911). Dziś czytana jako powieść science fiction, w intencji autora była zbeletryzowaną refleksją nad procesami cywilizacji”.

Powyższy cytat z notki o Jerzym Żuławskim autorstwa Haliny Floryńskiej-Lalewicz jest przykładem najbardziej denerwującej mnie opinii o fantastyce. Zgodnie z tym poglądem fantastyka nie jest wartościowym gatunkiem, a jeżeli ktoś przypadkiem popełni jakiś wartościowy utwór lub kilka, wówczas fani fantastyki (a często również autor) źle klasyfikują dzieło, które jest „zbeletryzowaną refleksją” zawierającą elementy fantastyki.

Druga drażniąca mnie opinia na temat fantastyki pochodzi z zupełnie przeciwnego krańca spektrum: to pogląd, że fantastyka, w której przedstawiane są światy „skopiowane” lub „inspirowane”, jest przejawem braku pomysłowości i zasadniczo stratą czasu. Czyli możesz sobie, Autorze, napisać piętnaście kryminałów, których akcja dzieje się w jak najbardziej rzeczywistym i tym samym niezmiennym Wrocławiu, ale druga opowieść o bohaterach Nibylandii to już potwarz dla czytelnika i brak wyobraźni pisarza.

Trafiła do mnie jakiś czas temu powieść pt. „HappyEnd” Marcina Podlewskiego, którego zbiór ponurych baśni „Szklana góra” jakiś czas temu recenzowałem. Powieść ta jest ciekawym argumentem przeciwko dwóm powyższym opiniom. Przeciwko pierwszej, gdyż utwór jest fantastyką naukową pełną gębą, ale jednocześnie nie ma charakterystycznego dla s-f skupienia całej fabuły na jednym super techniczno-kwantowo-temporalnym pomyśle. To fantastyka społeczna, gdzie element fantastyczny, nieprawdopodobny ma zasadnicze znaczenie dla postępowania bohaterów, a mimo to jest to historia o bohaterach, nie o pomyśle. Przeciwko drugiej, bo świat przedstawiony zawiera elementy znane z „Pikniku na skraju drogi”, a być może również z „Odysei Kosmicznej 2001” lub „Kontaktu”.

Nie bardzo wiedziałem, jak się do recenzji zabrać, bo nie lubię pisać laurek i uważam przy tym, że jedynie utwór nienapisany nie ma wad. Dopiero po przeczytaniu książki po raz drugi znalazłem kilka elementów, które były mocno drażniące i popsuły ogólnie pozytywną, a miejscami entuzjastyczną moją opinię na jej temat. Prawdopodobnie audiobook ujawniłby jeszcze kilka powtórzeń i zaburzeń rytmiki, ale to już czepialstwo i GOREktywne skrzywienie.

Ale do recenzji.

1. Fabuła

Na świecie pojawiają się niewytłumaczalne zakłócenia rzeczywistości. Czasami ogniskują się na pojedynczych ludziach, czasami zajmują obszar całego miasta (średniej wielkości, np. Paryża). Zakłócenia te, zwane „aberracjami”, mają bardzo różnorodny charakter. Powodują zmiany grawitacji, upływu czasu, wypełnione są toksycznymi gazami, wywołują halucynacje, leczą, powodują mutację materii ożywionej i nieożywionej itd. Tutaj Autor zaprezentował bardzo szerokie spektrum, ale nie jakoś szczególnie oryginalne. Znający „Piknik na skraju drogi” Strugackich (plus nieczytająca gimbaza, która po prostu naparza w grę S.T.A.L.K.E.R. i pojęcia nie ma o powieści, w której Zona pojawiła się po raz pierwszy) rozpoznają w aberracjach piknikowe anomalie. Pod wieloma względami abery i anomalie są podobne, może nawet identyczne, tyle że Autor nie skupił się na stalkerach penetrujących zonę – skażony teren, a na zwykłych, szarych przechodniach, którzy wiodą codzienne życie w świecie, w którym fizyka nagle wywinęła salto mortale. Abery wpływają także na świat poza obszarem swojego działania, o czym przekonują się naukowcy, którzy mogą zamknąć placówki eksperymentalne, kiedy szlag trafił powtarzalność wyników eksperymentów.

Najważniejsza cechą aberracji jest niewytłumaczalność. I to właśnie najmocniej wpływa na aktorów, jest osią powieści: zachowanie ludności i bohaterów w obliczu zawalenia się całej dominującej obecnie racjonalności lub przynajmniej racjonalizacji. Oczywiście rządy i organizacje międzynarodowe utworzyły sieć placówek agenturalno-naukowo-wojskowych, które posiadają dowolne uprawnienia niezbędne do zabezpieczenia miejsc powstawania kolejnych aberracji kordonem sanitarnym, pozyskiwania artefaktów i zapobiegania panice. Nazywają się (przewrotnie?) Zespołami Zapobiegawczymi, przy tym praktycznie niczemu nie są w stanie zapobiec, skoro nie pojmują natury aberów.

Wracam do fabuły.

Po pojawieniu się pierwszych aberów dziennikarz, Tomasz Lebański, napisał książkę o społeczno-politycznych skutkach, jakie mogą one spowodować. W sytuacji ogólnoświatowej paniki, rozruchów i niepokojów utwór trafił na indeks, a sam autor znalazł się na cenzurowanym. Po jakimś czasie, gdy dziwne zjawiska spowszedniały na tyle, że w serwisach informacyjnych zajęły stałe miejsce w okolicach prognozy pogody, blokadę częściowo zdjęto. W tym samym czasie Lebański podejmuje współpracę z dziennikarką, Anną Krajec, która proponuje wspólne napisanie nowej książki o aberracjach. Lebański ma swoje kontakty i materiały, Krajec nieszablonowe koncepcje i zapał, którego temu pierwszemu brakuje, po tym, jak mu dowalił system. Zaczynają pracę, gromadzą materiały, a w trakcie tego procesu dowiadują się rzeczy, które tylko zwiększają niepewność związaną z aberracjami, potęgują chaos. Powstają nowe koncepcje, nowe teorie, ale te istnieją tylko na pojedynczych stronach dokumentów, w ustach pojedynczych świadków, naukowców, Zetów (funkcjonariusze Zespołów zapobiegawczych). Nie da się ich potwierdzić ani obalić, bo nawet jeżeli informacje i dowody te istnieją tu i teraz, to może się okazać, że w groteskowej rzeczywistości za chwilę się zmienią. Krajec jest zafiksowana na odkryciu prawdy, ale zdobywane kolejne informacje, kolejne wywiady z osobami mający wgląd w ściśle strzeżone tajemnice musi godzić z faktem, że nielogiczności zjawiska nie jest w stanie wytłumaczyć, zracjonalizować, rozebrać na cząstki elementarne. Jednocześnie bohaterowie zdobywają coraz szerszy wgląd w polityczne uwarunkowania powstającego opracowania.

A potem jest koniec świata.

A potem nie. Chyba.

I byłaby to w sumie fajna, klasyczna powieść dziennikarsko-śledcza, gdyby nie sami bohaterowie, którzy mają zupełnie ludzkie problemy niezwiązane z aberracjami.

2. Bohaterowie

Zdecydowanie najmocniejsza strona „HappyEndu”. Bohaterowie są po prostu ludźmi. Tomasz Lebański jest wypalony zawodowo i twórczo. Wspomina nieudany związek. Próbuje pogodzić miłość do ojca i frustrację związaną z jego dziwnym zachowaniem, przywodzącym na myśl objawy demencji lub Alzheimera. Kryje się z papierosami, nie kryje z rudą wódą na myszach. Ma poczucie winy, że nie jest w stanie zapewnić ojcu odpowiedniej opieki, a jednocześnie częściowo obarcza go winą za nieudane dzieciństwo. To bardzo złożona postać, jednak nie mniej niż inne, równie ważne, a może nawet ważniejsze.

Agentka Zetów przy pomocy alkoholu radzi sobie z wiedzą zdobytą w trakcie działań operacyjnych. Albo sobie nie radzi, skoro prosi Lebańskiego o pomoc.

Krajec czasem (często!) zachowuje się jak gówniara.

Ojciec protagonisty to zupełnie inna historia. Dobra historia.

Jeżeli dodać do tego małego grona bohaterów drugoplanowych, to otrzymujemy całkiem sensowną trzódkę zgnębionych przez życie, osiągających sukcesy zawodowe, ale wciąż aspirujących do czegoś więcej trzydziestoparolatków, których możemy dostrzec w każdym autobusie i w każdym korku warszawskim – szare cienie, które po prostu robią swoje, marząc nieśmiało o czymś więcej. Byle nieśmiało.

Podsumowując, rzadko się zdarza, żeby bohaterowie mieli tyle wad, a jednocześnie dali się lubić. Autor przedstawił nam naszych sąsiadów, naszych przyjaciół lub znajomych, którzy po prostu są jacy są…

Z wyjątkiem Ojca. Skandalem byłoby rozpisywać się na temat tej postaci. Dziwne, denerwujące zachowania tej postaci można tłumaczyć wiekiem, doświadczeniem toksycznego małżeństwa lub innymi, równie tragicznymi czynnikami, ale nie ma pewności. Tutaj nic nie jest pewne!!!

I to jest podstawowa zaleta utworu.

3. Kompozycja i styl

Styl, a przede wszystkim słownictwo, przywodzą na myśl klasyczne s-f dla nieco bardziej wymagającego odbiorcy. To nie Dukaj i jego publicystyka udająca prozę, ale terminy przewijające się przez popularną naukę (tu będę uparty) dodają smaczku. Aberrację warto ująć w kontekst współczesnej „dziwacznej” fizyki teoretycznej – dziwnych atraktorów, wieloświata, struny heterotycznej itp. Niby można o tym wszystkim poczytać w wikipedii, niby dzięki opisom można to sobie wyobrazić, jednak sens, przyczyna, przewidywalność umykają. Chciałbym przeczytać książkę autorstwa obojga bohaterów, bo musiałaby to być nieprawdopodobna bujda pod względem metodologicznym, z czego zresztą sami bohaterowie chyba zdają sobie sprawę.

Podobnie wciągająca jest warstwa społeczna i polityczna. Dialogi są naturalne, przemyślenia bohatera zajmujące. Nie ma też szczególnych dłużyzn, szczególnie że postacie są interesujące, a każdą informację na ich temat czytelnik po prostu spija Autorowi z dzióbka. Trudno rozpisywać się na temat stylu utworu, który się połknęło mimo grubej żyłki i marnej przynęty (gdzie promocja?). Dlatego (dla dodania sobie wiarygodności) skupię się na wadach, ok? To nie jest zła książka, ale swoje wady ma, i to w obszarze stylu i kompozycji właśnie.

4. Co mi się nie spodobało?

Stefan King często stosuje bardzo przydatny zabieg, żeby uniknąć nużących opisów. Nie opisuje jednorazowej maszynki do golenia z dwoma ostrzami i paskiem jakiejś oleistej substancji nad nimi, ale pisze, że bohater golił się maszynką żilet takim i takim modelem. To jest genialny zabieg, bo czytelnik momentalnie skojarzy dany przedmiot ze spotykanymi w marketach. Pozwala to oszczędzić czytelnikowi czas – pójść na skróty, a jednocześnie utożsamić się z bohaterem, bo przecież Lebański czochra sobie pysio takim samym ostrzem, jak to, którego używa czytelnik lub czytelniczka.

Drugim dobrym zastosowaniem tego zabiegu jest chęć podkreślenia czyjegoś statusu społecznego, sytuacji materialnej itd. W ten sposób łatwo i szybko (bez dłużyzn) można opisać rodzinę z całą baterią produktów z „Biedy” lub ministra transportu z zegarkiem Ulysse Nardin. I fajnie, ale z umiarem!

Na początku Autor dawkuje „metkowanie”, ale pod koniec… nie, od połowy każde wejście do pomieszczenia (czasem po raz wtóry) wiąże się z litanią producentów czajników, herbat, naczyń, kalendarzy, elektroniki, mebli i co tam się znalazło w zasięgu wzroku. Podobnie bohater na premierę nie może być po prostu elegancko ubrany w gajerek, tylko w nazwy pięciu domów mody. Strasznie to denerwujące, bo ten nadmiar psuje opisy. Wydaje się czasem, że bohaterowie jedzą nie herbatniki, a kody kreskowe. Przesadę można dostrzec w chwili, gdy zamiast marki wolałbym przeczytać opis, bo z nazwy przedmiot jest niepodobny zupełnie do niczego. A już absurdem jest ometkowanie starej maszyny do pisania.

Innym drażniącym elementem jest multum retrospekcji. Tomasz Lebański wraca do dzieciństwa na początku praktycznie każdego rozdziału, a potem jeszcze po kilka razy w inne rejony swojej przeszłości. Robi się z tego śmietnik, szczególnie że jeden z wątków (ważny i dobry) retrospekcje rozbrajają zbyt szybko. Albo inaczej: zbyt wcześnie pozwalają czytelnikowi rozwikłać tajemnicę, przez co kolejne opisy są niepotrzebne (proponowałbym fragmenty z ostatnich rozdziałów zamienić z tymi z pierwszych).

W tej kwestii znów podejrzewam, że winę ponosi barokowy rozmach. Taka psychoanaliza pozwala lepiej zżyć się z bohaterami, którzy dzięki temu nie są już postaciami „tu i teraz”, ale ich działania mają pewne zakotwiczenie w przeszłości. Tylko po co budować bohaterów pod sam koniec książki, gdy już w zasadzie znam się z panem Lebańskim całkiem dobrze?

5. A co mi się podobało? Podsumowanie

W zasadzie wszystko inne.

„HappyEnd” to dobra powieść. Ma dobrze skonstruowany świat, trójwymiarowych (czterowymiarowych) bohaterów, fajną historię, a wszystko przy sprawnej narracji pierwszoosobowej. Najbardziej przypadł mi do gustu brak definitywnych odpowiedzi na pytania związane z aberracjami. Czytelnik może sam takowych poszukać. Nie znalazł? No przecież!

To nie jest powieść akcji. To raczej historia o zmęczeniu, wypaleniu. Mocno depresyjna i klimatyczna. Niby bohaterowie prowadzą śledztwo, ale też przecież ich nowatorskie pomysły i rewolucyjne teorie ktoś z Zetów zbadał już wcześniej. Nic nie ma sensu. Nad światem krąży to wrażenie schyłku, ale nikt nie chce lub nie może o tym mówić głośno. Titanic już tonie. Panowie proszą panie do tanga.

„Dla współczesnych czytelników jednak jest on przede wszystkim autorem "Trylogii księżycowej" (Na srebrnym globie, 1903, Zwycięzca, 1910, Stara ziemia, 1911). Dziś czytana jako powieść science fiction, w intencji autora była zbeletryzowaną refleksją nad procesami cywilizacji”.

Powyższy cytat z notki o Jerzym Żuławskim autorstwa Haliny Floryńskiej-Lalewicz jest przykładem...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zombiefilia Sylwia Błach, Rafał Christ, Krzysztof T. Dąbrowski, Grzegorz Gajek, Dawid Kain, Magdalena Kałużyńska, Maciej Kaźmierczak, Paulina J. Król, Artur Kuchta, Paulina Kuchta, Carlton Mellick III, Karol Mitka, Artur Olchowy, Bartosz Orlewski, Marcin Podlewski, Łukasz Radecki, Marcin Rojek, Robert Rusik, Rafał M. Skrobot, Michał Stonawski, Paweł Waśkiewicz, Aleksandra Zielińska
Ocena 6,2
Zombiefilia Sylwia Błach, Rafał...

Na półkach: ,

Moja recenzja
http://www.tokfm.pl/blogi/ulewamiesie/2013/07/zombiefilia__recenzja/1

Moja recenzja
http://www.tokfm.pl/blogi/ulewamiesie/2013/07/zombiefilia__recenzja/1

Pokaż mimo to