rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Słuchajcie, próbowałam napisać obiektywną recenzję.

Starałam się wyprodukować wyważony tekst, w którym opisywałabym zalety i wady tej książki, prowadzenie bohaterów, płynność fabuły i tak dalej. Ale to Percy Jackson i wobec niego nie potrafię - choć, szczerzę mówiąc, może bardziej nie chcę - być obiektywna.

Nie czekałam jakoś specjalnie na „Puchar bogów”, dużo bardziej niecierpliwie wyczekiwałam wcześniejszego „Słońca i gwiazdy”. Nie przeszkodziło mi to jednak popędzić do księgarni w dzień premiery, by zanurzyć się w lekturze. I momentalnie wróciłam wspomnieniami do czasów szkolnych, kiedy pierwszy raz pochłaniałam książki Ricka Riordana. Szósta odsłona oryginalnej serii, mimo że dużo bardziej kameralna i spokojna od pozostałych, ma najlepsze cechy poprzednich pięciu książek. Pełno tu humoru, także tego sarkastycznego, da się poczuć przyjemny dreszczyk przygody, a bohaterowie nie zawodzą. Percy jest empatyczny, impulsywny, czasem głupiutki, ale wtedy, gdy trzeba przenikliwy i inteligentny, a więc taki, jakiego poznaliśmy i pokochaliśmy. Co prawda czasami niektórzy delikatnie zachowują się ciut niezgodnie ze swoim charakterem, ale nie są to na tyle drastyczne zmiany, by przeszkadzały w lekturze.

Fabuła, jak już wspominałam, jest bardzo przyziemna, jakże odmienna od standardowego Ratowania Świata Przed Apokalipsą Numer 17. To otoczenie pozwala jednak stworzyć opowieść tak bardzo wypełnioną ciepłem, że lektura otula jak ciepły kocyk pozwalający zapomnieć na chwilę o codzienności. I właśnie to najbardziej w książkach Riordana lubię - mogę dzięki nim zamknąć się w świecie swojej wyobraźni z fikcyjnymi bohaterami tak mi bliskimi jak prawdziwe osoby. Jeśli to nie jest prawdziwą magią, to nie wiem, jak ją określić.

MINI-SPOILER DLA DOCIEKLIWYCH
.
.
.
.
.
Czyż nie jest to piękne, że pierwszy element misji to udanie się do centrum nostalgii stworzonego przez Hebe? Tak jak ta książka jest nostalgiczną podróżą dla wszystkich nas, starszych fanów, którzy czytali serię lata temu w czasach swojej młodości?

Słuchajcie, próbowałam napisać obiektywną recenzję.

Starałam się wyprodukować wyważony tekst, w którym opisywałabym zalety i wady tej książki, prowadzenie bohaterów, płynność fabuły i tak dalej. Ale to Percy Jackson i wobec niego nie potrafię - choć, szczerzę mówiąc, może bardziej nie chcę - być obiektywna.

Nie czekałam jakoś specjalnie na „Puchar bogów”, dużo bardziej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zainteresowanie Irlandią zaczęło się dla mnie w podstawówce, gdy zgłosiłam się do konkursu wiedzy o tym kraju. Czytałam coś wtedy o Kłopotach, ale nastoletni dzieciak niewiele mógł zrozumieć na temat skomplikowanych relacji między protestantami a katolikami. Zresztą w tej kwestii nawet dorośli nieraz wykazują się niezrozumieniem, bo do ogarnięcia jest tu wiele wątków. Z pomocą przychodzi Patrick Radden Keefe, który przedstawia historię wojny domowej w Irlandii Północnej najbardziej przystępnie, jak tylko się da - oczami jej uczestników.

Głównymi bohaterami reportażu są działacze IRA, którzy przez cały czas trwania konfliktu angażowali się w nieraz wręcz terrorystyczne akcje. Ich relacje na temat porwań, lęku o bliskich, życia w ciągłym poczuciu zagrożenia to największa siła tej książki. Wraz z postępującą chronologicznie narracją można zaobserwować, jak zmieniają się postawy poszczególnych działaczy oraz rodzin ofiar, co rysuje boleśnie prawdziwy i w dużej mierze uniwersalny obraz krajobrazu społecznego podczas każdego konfliktu zbrojnego. Z kart reportażu aż wylewają się emocje - głównie te trudne, ale mimo tego całość czyta się bardzo dobrze.

Keefe nasycił swoją książkę faktami i doskonale widać ogrom pracy, jaki włożył w jej pisanie. Nie chodzi mi nawet o masę przypisów informacyjnych i rozszerzających (są zgromadzone na końcu, zajmując niemal 100 stron!), lecz o precyzyjność narracji. Poszczególne wydarzenia autor pokazuje z różnych punktów widzenia, budując trójwymiarowy obraz sytuacji, a do tego powołuje się na różnorodne źródła, od policyjnych akt, przez wycinki prasowe, po wywiady z uczestnikami wydarzeń.

Po przeczytaniu różnych recenzji widzę, że niektórym osobom przeszkadzało skakanie od osoby do osoby w jednym rozdziale. Dla mnie nie było to uciążliwe pod kątem zrozumienia treści, jedynie pewne wątki okazały się dla mnie mniej ciekawe niż inne. Przez to fragmenty z perspektywy niektórych osób czytało mi się ciężej. Wszystko wynagradzały jednak części o osobach, które interesowały mnie bardziej. Książka bywa zatem nierówna, ale ten zarzut mam do większości reportaży.

Uważam, że “Cokolwiek powiesz…” to świetna lektura przybliżająca nie tak odległy - zarówno w kategoriach czasowych, jak i geograficznych - konflikt, który warto znać lepiej. Nie ma bowiem nic gorszego niż wojna domowa, a rozpętanie jednej z nich nigdy nie jest zbyt trudne.

Zainteresowanie Irlandią zaczęło się dla mnie w podstawówce, gdy zgłosiłam się do konkursu wiedzy o tym kraju. Czytałam coś wtedy o Kłopotach, ale nastoletni dzieciak niewiele mógł zrozumieć na temat skomplikowanych relacji między protestantami a katolikami. Zresztą w tej kwestii nawet dorośli nieraz wykazują się niezrozumieniem, bo do ogarnięcia jest tu wiele wątków. Z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja relacja z Neilem Gaimanem jest dosyć skomplikowana. Bardzo chciałabym go polubić i docenić, ale nie potrafię przełknąć jego prozy. Na "Amerykańskich bogów" trafiłam przypadkiem i, zupełnie jak w przypadku głównych bohaterów, moja podróż była niełatwa.

Podczas lektury miałam bardzo silne wrażenie, że książka jest dokładnie taka, jak zaplanował sobie autor. Bardzo mocno czuć tutaj jego wkład, "esencja" stylu wręcz wylewa się z kart. Chciałabym, aby to była zaleta, ale niestety dla mnie tak nie było. Powieść jest bardzo rozwleczona, zwłaszcza że co jakiś czas pojawiają się fragmenty niezwiązane z fabułą, które bardzo wybijają z rytmu. Oprócz tego zakończenie - bez spoilerów - było dla mnie bardzo niesatysfakcjonujące. Rozmyło mi ono jakiekolwiek przesłanie czy myśl przewodnią tej książki.

Tym, co uderzyło mnie jednak najbardziej, jest to, jak mdła okazała się książka. Zabrakło mi w niej emocji, bo narrator jest tutaj wybitnie bezosobowy - wszelkich przejawów emocji trzeba się doszukiwać. Z jednej strony ta subtelność w niektórych fragmentach mi się podobała, ale z drugiej przez większość lektury po prostu mnie to męczyło. Mam wrażenie, że gdzieś pod tą leniwą narracją ukryta była solidna, angażująca opowieść. Szkoda, że pozostała dla mnie schowana.

Całość mogliby uratować bohaterowie, ale niestety przez brak emocji trudno było ich lepiej zrozumieć. Nie pomogło też to, że nie polubiłam żadnego z nich. Oczywiście to super, gdy pojawiają się antypatyczne postaci; gorzej jeśli wszyscy tacy są.

Mimo że jestem fanką inkorporowania wątków różnych religii do prozy, to "Amerykańscy bogowie" zupełnie mi nie podeszli. Ot, proza Gaimana nie jest po prostu pisana mojemu gustowi.

Moja relacja z Neilem Gaimanem jest dosyć skomplikowana. Bardzo chciałabym go polubić i docenić, ale nie potrafię przełknąć jego prozy. Na "Amerykańskich bogów" trafiłam przypadkiem i, zupełnie jak w przypadku głównych bohaterów, moja podróż była niełatwa.

Podczas lektury miałam bardzo silne wrażenie, że książka jest dokładnie taka, jak zaplanował sobie autor. Bardzo mocno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasem jest tak, że człowiek nastawia się na coś wspaniałego i czeka go tylko rozczarowanie. Mam wrażenie, że odwrotna sytuacja zdarza się znacznie rzadziej. Tym bardziej byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, gdy “Asasyni i sojusznicy” okazało się znacznie lepszą książką, niż sugerowałyby to okładka czy opis.

Najbardziej zwróciło moją uwagę to, jak angażująca okazała się historia. Poszukiwanie zabójcy, wręcz amatorskie śledztwo, to jedna z najmocniejszych cech książki. Co ciekawe mówię to nawet pomimo tego, że dość wcześnie udało mi się rozgryźć to, kto owym zabójcą jest, a nie należę do osób biegłych w rozwiązywanie zagadek. Zamiast zgadywania postaci mordercy skupiłam się zatem na tym, w jaki sposób protagoniści do tego dojdą.

Poza fabułą ciekawie skonstruowani zostali także bohaterowie. Jared, czyli główna postać, całkiem nieźle sprawdza się w roli nowego władcy, ale to nie on był dla mnie najlepiej napisany. Na to miano zasłużyła dla mnie Silva, wdowa po zamordowanym księciu, której rozchwianie spowodowane śmiercią męża zostało świetnie sportretowane. W książce pojawiają się też zarysy pewnych osób i wyraźnie widać, że będą one dopiero pełniły ważną rolę.

Książka koncentruje się przede wszystkim na splataniu wszystkich wątków fabularnych i przedstawieniu bohaterów, przez co cierpi nieco świat przedstawiony. Jest to Królestwo W Świecie Fantasy™ i w zasadzie niewiele o nim wiemy. Wyobraźnia i obycie czytelnicze każą sugerować, że jest to klasyczna inspiracja średniowieczem (kierują ku temu polowania, sokolnictwo i szeroko pojęta kultura dworska), ale w zasadzie oprócz paru wyróżniających elementów nie powiem za wiele o świecie. Mam tutaj wrażenie, że Somperowi nie za bardzo chciało się koncentrować na przestrzeni i położył nacisk na inne rzeczy.

“Asasyni i sojusznicy” nie są w żadnym wypadku przełomowym ani wybitnym dziełem. Stanowią jednak miłą lekturę na wieczór, która idealnie nada się jako zrelaksowanie po ciężkim dniu.

Czasem jest tak, że człowiek nastawia się na coś wspaniałego i czeka go tylko rozczarowanie. Mam wrażenie, że odwrotna sytuacja zdarza się znacznie rzadziej. Tym bardziej byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, gdy “Asasyni i sojusznicy” okazało się znacznie lepszą książką, niż sugerowałyby to okładka czy opis.

Najbardziej zwróciło moją uwagę to, jak angażująca okazała się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie rozumiem wielu rzeczy. Niektóre są całkowicie poza zasięgiem mojego zrozumienia, ale kwestie humanistyczne bądź społeczne zgłębiać lubię. Dlatego właśnie skusił mnie “Białystok. Biała siła, czarna pamięć” i choć nie jestem w pełni usatysfakcjonowana, to lektura odpowiedziała na część z moich pytań.

Książka jest bardziej krótka niż długa, a zatem nie ma szans, by zdiagnozowała wszystkie problemy białostockiej społeczności. Nie jest to wada, bo w końcu nie da się nigdy powiedzieć o wszystkim. Każda z czterech części reportażu koncentruje się na innej kwestii. Najlepiej wypadły moim zdaniem rozdziały o żydowskich śladach na Podlasiu oraz współczesnym antysemityzmie. To fenomenalna reporterska robota, za którą Marcinowi Kąckiemu należą się ukłony. Nie jest to jednak łatwy temat, a narracja, mimo że całkowicie bezemocjonalna, za co kolejne punkty dla autora, mocno daje po głowie. Równie doskonale czytało mi się fragmenty o eucharystycznych “cudach”.

Czytając tak świetne części, tym bardziej szkoda mi było tych, które okazały się nie aż tak dobre. Najsłabiej wypadły dla mnie rozdziały o pomnikach. Były one dosyć rozmyte, jakby bez jednego motywu przewodniego. Bardzo boleję też nad tym, jak mało miejsca autor poświęcił na disco polo. To, co zaprezentował, wydało mi się fascynujące i chciałabym poczytać o tym więcej.

Oprócz tego w wielu miejscach gubi się sam Białystok, ponieważ Kącki opisuje zamiast niego całe Podlasie. Rozumiem pokusę szerszego kontekstu, której nieco uległ, jednak moim zdaniem takie aspekty powinno się opisywać w książce dotyczącej całego regionu, a nie miasta, jak obiecuje tytuł. Wiadomo, że na charakter konkretnego miejsca wpływa zawsze większy obszar. W pewnych fragmentach ten drugi element wybijał się jednak na pierwszy plan (zamiast tylko dopełniać).

“Białystok. Biała siła, czarna pamięć” mógł być książką wybitną, ale przez swoje słabsze fragmenty jest całościowo jedynie dobry. I tak jednak gorąco polecam lekturę, ponieważ z niezrozumienia rodzi się nienawiść. Co sam Białystok doskonale ilustruje.

Nie rozumiem wielu rzeczy. Niektóre są całkowicie poza zasięgiem mojego zrozumienia, ale kwestie humanistyczne bądź społeczne zgłębiać lubię. Dlatego właśnie skusił mnie “Białystok. Biała siła, czarna pamięć” i choć nie jestem w pełni usatysfakcjonowana, to lektura odpowiedziała na część z moich pytań.

Książka jest bardziej krótka niż długa, a zatem nie ma szans, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając pozycję autorstwa “Księcia Komedii Kryminalnej” nie ukrywam, że oczekiwałam czegoś dobrego. Niekoniecznie wybitnego, ale przynajmniej takiego, co wywoła u mnie uśmiech na twarzy i zachęci do dalszego poszukiwania. Niestety jedynym, co wywołała u mnie lektura “Raz, dwa, trzy… giniesz ty!” były ciarki żenady.

Mimo pozytywnych recenzji podchodziłam do tego kryminału sceptycznie. Spójrzcie tylko na tytuł i okładkę… Moje przeczucia okazały się słuszne, bo książka okazała się słaba. Tym, co pierwsze rzuciło mi się w oczy, były niesamowicie długie akapity, ciągnące się nieraz przez 2, 3 strony. Co ciekawe były to zarówno kwestie bohaterów, jak i opisy narratora. Niestety żadna wypowiedź takiej długości nie wpływa pozytywnie na skupienie mojej uwagi, więc już to mnie odrzuciło.

Kolejną rzeczą, która wywołała u mnie ból zębów, były żenujące dialogi. Ja wiem, że humor jest rzeczą subiektywną, ale czy serio zabawna jest wstawka, że kobieta musi napisać 12 tekstów o sposobach na erekcję? Albo że bohaterka “rwałaby jak świeże maliny” atrakcyjnego mężczyznę? (tak, to cytat)

Z innej sprawy zdałam sobie sprawę po wgryzieniu się w treść. Otóż bohaterowie są różni i zapewne mają jakieś charaktery, tylko w zasadzie nie jest nam dane dowiedzieć się, jakie one są. Większość postaci jest bowiem definiowana przez pewne cechy np. Agnieszka - nowa redaktorka w gazecie, Oliwka - przyjaciółka Agnieszki, Krzysztof - policjant z problemami w związku. Przez ten zabieg w zasadzie nie obchodzi mnie to, co dzieje się w książce, bo dlaczego miałabym dbać o kogoś, o kim praktycznie nic nie wiem?

No i na koniec mam bolączkę dot. samej struktury tej pozycji. Większość śledztwa stanowią tu bowiem rozmowy z bohaterami. Nie ma badania poszlak, brakuje sprawdzania miejsca zbrodni, są wyłącznie mniej lub bardziej profesjonalne przesłuchania i wymienianie spostrzeżeń. Oczywiście dialogi powinny stanowić większość tego typu książek, ale jeśli to wyłącznie na nich opiera się dojście do mordercy, jest coś nie tak.

Nie jest to najgorsza książka, jaką w życiu czytałam, ale z pewnością nie nazwałabym jej twórcy żadnym księciem. W końcu by nim być wypadałoby najpierw i rozbawić i zaangażować czytelnika.

Czytając pozycję autorstwa “Księcia Komedii Kryminalnej” nie ukrywam, że oczekiwałam czegoś dobrego. Niekoniecznie wybitnego, ale przynajmniej takiego, co wywoła u mnie uśmiech na twarzy i zachęci do dalszego poszukiwania. Niestety jedynym, co wywołała u mnie lektura “Raz, dwa, trzy… giniesz ty!” były ciarki żenady.

Mimo pozytywnych recenzji podchodziłam do tego kryminału...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy jest coś gorszego niż nudny kryminał? Tak - nudny kryminał napisany słabym językiem. Tak niestety jest w przypadku "Śmierci dziekana. W studni złych emocji", która zmęczyła mnie tak bardzo, że przerwałam czytanie po 100 stronach i zerknęłam tylko, kto zabił.

Nie spodziewałam się po tej książce niczego szczególnego, przyciągnął mnie do niej głównie tytuł (z perspektywy studentki muszę przyznać, że dosyć kuszący). Sama fabuła kształtuje się klasycznie, żeby nie powiedzieć monotonnie - ot jest trup i następuje śledztwo. Problem tylko w tym, że w poszukiwaniu sprawcy nie ma absolutnie nic, co mogłoby mnie zainteresować. Przesłuchiwane są po kolei różne osoby, w dodatku po kilka razy i mimo że wnosi to różne informacje, to miałam wrażenie, jakby fabuła ciągle stała w miejscu. Brakowało mi w niej dynamiki, zmiany otoczenia, czegoś, co przełamałoby schemat.

Niezbyt ciekawą fabułę mogliby chociaż uratować ciekawi i pełnokrwiści bohaterowie. Niestety i tutaj to "dzieło" wykłada się koncertowo. Wszyscy podejrzani zlewali mi się w jedną i tę samą postać, bo każdy miał w zasadzie jakieś pretensje do siebie nawzajem. Policjanci (lub detektywi - szczerze mówiąc, nie pamiętam) są jeszcze gorsi, bo w toku rozpisywania kolejnych dram, autorka zapomniała nadać im charakteru.

Wizualnie książka też nie przyciąga. Krój pisma jest nudny, a w środku nie ma ani jednego elementu przyciągającego wzrok (nawet gwiazdek rozdzielających fragmenty wewnątrz rozdziału). Okładka jest jedną z brzydszych, najbardziej miałkich i niezachęcających, jakie widziałam, a opis z tyłu był pisany chyba przez jakiegoś gimnazjalistę. Wiem, czepiam się, ale zirytowało mnie to pisadło.

Dodajcie jeszcze do tego specyficzny język, humor szorujący brzuchem po podłodze, szczyptę homofobii oraz ableistyczne wstawki i otrzymacie tę książkę. A wraz z nią odpowiedź na pytanie, dlaczego nie dałam rady zmęczyć jej do końca.

Czy jest coś gorszego niż nudny kryminał? Tak - nudny kryminał napisany słabym językiem. Tak niestety jest w przypadku "Śmierci dziekana. W studni złych emocji", która zmęczyła mnie tak bardzo, że przerwałam czytanie po 100 stronach i zerknęłam tylko, kto zabił.

Nie spodziewałam się po tej książce niczego szczególnego, przyciągnął mnie do niej głównie tytuł (z perspektywy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem, jak Wy, ale ja mam słabość do historii, gdzie w zamkniętej przestrzeni dochodzi do zbrodni, a przestępcą jest osoba w przedstawionym towarzystwie. Uwielbiam klimat napięcia, który towarzyszy tego typu opowieściom, a do tego najczęściej dostaję dobrze zarysowane postaci. Połowicznie sprawdza się to w przypadku "Szcześciu kobiet w śniegu (nie licząc suki)".

Na początku muszę powiedzieć, że książkę połknęłam w jeden wieczór i całkiem wciągnęła mnie cała, dosyć prosta intryga. Jednak ważniejsze od wydarzeń są tytułowe kobiety zamknięte w domu z powodu śnieżycy. Większość bohaterek ma bardzo wyraziście zarysowane charaktery i historie, dlatego tym bardziej boli fakt, że jedna z nich jest pozostawiona prawie całkowicie na uboczu, jakby była dopisana na szybko, byle by się pojawiła i odegrała swoją rolę w śledztwie. Uderzyło mnie też to, jak bardzo porypane życia ma każda z kobiet. Wiadomo, że w życiu zdarzają się gorsze sytuacje, ale zazwyczaj panuje balans między tymi złymi a dobrymi sprawami. Autorkę interesuje jednak wyłącznie dramat, co w pewnym momencie po prostu męczy (w końcu ile można czytać o różnych formach nadużyć).

Samo zakończenie wraz z wyjawieniem sprawczyni wydało mi się napisane na łapu-capu, nie kupiłam zbytnio motywacji i szczerze wątpię w powodzenie wątku pod sam koniec. Czytając, miałam wrażenie, że autorkę bardziej interesuje stworzenie skrzywdzonych przez los bohaterek, aniżeli wykreowanie solidnej intrygi z zaskakującym zakończeniem. A szkoda, bo potencjał był duży; analizując przeczytany materiał, zaczęłam rozmyślać, jak ja ułożyłabym całą historię, by uczynić ją lepszą. Problematyczny może być też styl pisania autorki, dosyć specyficzny, a przez to dla niektórych odrzucający. Moja mama, od której ukradłam tę książkę po tym, jak ją wypożyczyła, porzuciła lekturę po kilku stronach, twierdząc, że to nie dla niej.

Ogólnie "Sześć kobiet…" nie jest najgorszą książką, jaką czytałam, choć z pewnością dałoby się ją napisać lepiej. Nie zachęcam jakoś szczególnie, ale też nie odradzam kategorycznie.

Nie wiem, jak Wy, ale ja mam słabość do historii, gdzie w zamkniętej przestrzeni dochodzi do zbrodni, a przestępcą jest osoba w przedstawionym towarzystwie. Uwielbiam klimat napięcia, który towarzyszy tego typu opowieściom, a do tego najczęściej dostaję dobrze zarysowane postaci. Połowicznie sprawdza się to w przypadku "Szcześciu kobiet w śniegu (nie licząc suki)".

Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja babcia urodziła się w 1941 r. w obozie pracy w Potulicach. Byłam tam kilkanaście lat temu, jako dziecko, ale do dzisiaj pamiętam, jak wujek opowiadał o obozowej rzeczywistości: o pokazowych egzekucjach, kradzieży żywności dla karmiącej matki, byciu zmuszanym jako kilkulatek do pracy. Informacje o jednostce w Potulicach są powszechnie dostępne, zaś ofiary - a przynajmniej część - udokumentowane. Tego samego nie można niestety opowiedzieć o filiach obozu Gross-Rosen - Dyhernfurtcie I i II. Dzięki staraniom Tomasza Bonka historia o cierpieniu pracujących tam "elfów" (tak nazywano więźniów) ma szansę przebić się do szerszej publiczności.

W oczy rzuca się przede wszystkim ogrom pracy, jaki Bonek włożył w dokumentowanie historii obozu. Zbierając szczątkowe dane, spisał on kronikę zbrodniczej działalności od przypadkowego odkrycia zabójczego gazu, tabunu, przez budowę i funkcjonowanie obozu, aż do ewakuacji, a po wojnie procesu niektórych osób odpowiedzialnych za katowanie więźniów. Wszystko opisane jest rzetelnie i w przystępny - jak na tematykę - sposób.

To powiedziawszy muszę zaznaczyć, że książka nie nadaje się dla osób wrażliwych. Jestem po studiach historycznych, wiele razy czytałam o zbrodniach, ale sama musiałam czasami odkładać na moment książkę. Bonek przytacza opowieści więźniów obozów, a oprócz tego same wydarzenia rysują bardzo drastyczną opowieść. Ponadto w książce dołączone są zdjęcia ofiar, także całość bardzo mocno oddziałuje na wyobraźnię.

Powstaniu książki przyświecał cel upamiętnienia ofiar i apel o to, by taka zbrodnia nigdy więcej nie miała miejsca. Obserwując codzienne wydarzenia i czytając wiadomości mam jednak smutną refleksję, że żadne cierpienie nigdy niczego nie nauczy. Zawsze znajdą się pieniądze lub inne środki ważniejsze od ludzkiego życia. Mamy jednak obowiązek pamiętać i nigdy nie ulec pokusie zapomnienia - i dlatego uważam, że wszyscy, o ile mają na to siły, powinni tę książkę przeczytać.

Moja babcia urodziła się w 1941 r. w obozie pracy w Potulicach. Byłam tam kilkanaście lat temu, jako dziecko, ale do dzisiaj pamiętam, jak wujek opowiadał o obozowej rzeczywistości: o pokazowych egzekucjach, kradzieży żywności dla karmiącej matki, byciu zmuszanym jako kilkulatek do pracy. Informacje o jednostce w Potulicach są powszechnie dostępne, zaś ofiary - a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Osoby zaczynające czytać komiksy można w gruncie rzeczy podzielić na dwie grupy: tych chcących kompleksowo poznać całą historię danej postaci, czytając wszystko po kolei, oraz takich, którzy czytają wszystko jak leci. Sama należę do tej drugiej grupy i odpowiada mi ta opcja, bo dzięki temu mogę poznać historie, po które w przeciwnym przypadku zapewne nigdy bym nie sięgnęła. Tak było z "Fioletową córką".

Jessikę Jones znam wyłącznie z serialu "Defenders" (dość marnego swoją drogą). Nigdy nie ciągnęło mnie do jej własnej historii, a na komiks natknęłam się przypadkowo, przeglądając pozycje na bibliotecznej półce. Przeczucie mówiące, że warto go wypożyczyć się nie pomyliło - tytuł to krótka, ale wciągająca historia skupiająca się na walce Jessiki z demonami przeszłości. Tym, na co zwróciłam uwagę, jest to, jak dobrze zarysowano relację superbohaterki z jej mężem oraz ich troskę o córkę. Czytelnicy są też zabrani w swoistą podróż wgłąb tytułowej superbohaterki, a jej punkt widzenia został opisany na tyle realistycznie, że łatwo można ją zrozumieć.

Tym, co najbardziej przyciągnęło moje oko i zachęciło mnie do wypożyczenia komiksu bez wahania, były rysunki. Od pierwszego przewertowania kartek zachwyciłam się kreską, a także sposobem sportretowania bohaterów. Kadry są przedstawione w realistyczny sposób, z żywymi, doskonale dobranymi kolorami. Całość sprawia bardzo miłe wrażenie estetyczne.

"Fioletowa córka" nie jest pozycją wybitną, ale z pewnością wartą uwagi. Angażująca historia w połączeniu ze wspaniałymi rysunkami sprawiają, że było to jedno z moich najmilszych komiksowych zaskoczeń.

Osoby zaczynające czytać komiksy można w gruncie rzeczy podzielić na dwie grupy: tych chcących kompleksowo poznać całą historię danej postaci, czytając wszystko po kolei, oraz takich, którzy czytają wszystko jak leci. Sama należę do tej drugiej grupy i odpowiada mi ta opcja, bo dzięki temu mogę poznać historie, po które w przeciwnym przypadku zapewne nigdy bym nie sięgnęła....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Reakcje na spotkanie naszych rodaków za granicą zwykle są dwie: radość lub (znacznie chyba popularniejsze) zażenowanie. Książka "Polacy last minute. Sekrety pilotów wycieczek" skupia się przede wszystkim na tym drugim odczuciu, aczkolwiek więcej narodowych przywar prezentują raczej tytułowi piloci aniżeli turyści.

Zacznę od tego, co najbardziej mnie uderzyło, a mianowicie od bardzo ponurej wizji, jaką kreuje ta książka. Oczywiście pojawiają się tutaj uprzejmi i mili wczasowicze, ale zdecydowana większość treści koncentruje się na wszystkim, co najgorsze. Roszczeniowi, chamscy, nieznający języków obcych - tacy zdaniem pilotów, przewodników i rezydentów są Polacy za granicą. Nie chcę nas wybielać, zresztą chyba każdy natknął się na wakacjach na "Januszy" i "Grażyny". Moim problemem jest to, na ile to cechy wyłącznie naszego narodu, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że Niemcy, Włosi czy Anglicy na wczasach też nie zachowują się czasami jak stada wieprzów.

Drugą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, było to, jak paskudnymi osobami są osoby obsługujące pasażerów. Nieraz czułam niesmak, czytając ich wypowiedzi, a oczy prawie wyszły mi z orbit, gdy przeczytałam, jak jedna osoba wolałaby, aby turystka zmarła niż zachorowała, bo byłby to mniejszy problem. I wiecie, gdy ktoś coś takiego pomyśli to pół biedy, ale opowiadanie takich rzeczy i podpisywanie się pod nimi własnym nazwiskiem mnie zmroziło (a było ciepło, gdy czytałam).

Ostatnim zarzutem jest sama konstrukcja książki. Wiadomo, że reportaż opiera się często na wywiadach, ale powinien on mieć też jakiś komentarz od autora, pewne myśli łączące całość w jedną narrację. Tutaj niemal całe pole mają piloci i rezydenci, a książka to w zasadzie zbiór rozmów posegregowanych w różne kategorie. Dodatkowo mimo tytułu sugerującego opowieść o Polakach, nagle pojawia się też rozdział o innych nacjach na wczasach w Polsce. Jest to ciekawy dodatek, ale całkowicie nie pasuje do tej konkretnej pozycji.

Reportaż miał szansę pokazać szeroki przekrój Polaków na wakacjach, ale autorkę bardziej zajęły stereotypy i punktowanie przywar. To ironiczne, że ukazywane są one nie poprzez turystów, tylko tych, którzy o nich opowiadają.

Reakcje na spotkanie naszych rodaków za granicą zwykle są dwie: radość lub (znacznie chyba popularniejsze) zażenowanie. Książka "Polacy last minute. Sekrety pilotów wycieczek" skupia się przede wszystkim na tym drugim odczuciu, aczkolwiek więcej narodowych przywar prezentują raczej tytułowi piloci aniżeli turyści.

Zacznę od tego, co najbardziej mnie uderzyło, a mianowicie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Żyjemy w naprawdę trudnych czasach. Presja jest nakładana nie tylko przez rodzinę czy nas samych, lecz także media, wzorce z Internetu, a nawet całe społeczeństwo. W pędzącym świecie łatwo stracić głowę, dlatego warto czasem zatrzymać się, by spojrzeć na wszystko z dystansu. Dobrego dystansu. I właśnie dlatego warto sięgnąć po “Mam nadzieję”.

Autorkę, Kasię Czajkę-Kominiarczuk, kojarzę od dobrych kilku lat z jej bloga Zwierz popkulturalny. Cenię jej spojrzenie na popkulturę, ale też po prostu na życie. Przeczytałam wcześniej jej inne książki, ale nie przypadły mi one do gustu. Tym, co wyróżnia tę pozycję, jest przede wszystkim fakt, że nie jest ona zbiorem ciekawostek czy anegdot na wybrany temat. Osobiście porównałabym treść do narracji doświadczonej i lubianej przez wszystkich gospodyni, do której każdy udaje się po radę przed podjęciem ważnej decyzji. Kasia jest ciągle młoda (a temat bycia "za starym" też pojawia się w książce), a mimo to jej spostrzeżenia mają w sobie mnóstwo życiowej mądrości, takiej, jaka potrzebna jest każdemu na życiowym zakręcie.

Całość podana jest w bardzo przystępny sposób i napisana przyjemnym językiem. Tym, co urzekło mnie jednak najbardziej, jest ogromna wyrozumiałość oraz ciepło, jakie płyną z lektury. Autorka nikogo nie ocenia, nie karci, lecz przede wszystkim głaszcze po głowie, oferując inną, cenną perspektywę. Nie mówi przy tym - dosyć fałszywie - że wszystko się ułoży, nie obiecuje rozwiązania wszystkich problemów na świecie. Jest realistyczna, ale nie uderza po głowie brutalną stroną realizmu.

Dla mnie jednak, czyli dla kogoś, kto nie przegapił żadnego posta Kasi, treść była momentami nieco odtwórcza - po prostu znam już tę narrację. Z racji podobnego wykształcenia, mam też, siłą rzeczy, podobne przemyślenia. Przyczepię się też do samego wydania, bo książka ma większe niż standardowe marginesy. Nie jest to moja ulubiona rzecz, ale to już bardziej czepianie się niż zarzut do treści.

Moim zdaniem “Mam nadzieję” to książka dla każdego. Nie rozwiąże ona cudownie każdego problemu w życiu, ale może pomóc przełamać się, by zrobić pierwszy, ważny krok do zmiany.

Żyjemy w naprawdę trudnych czasach. Presja jest nakładana nie tylko przez rodzinę czy nas samych, lecz także media, wzorce z Internetu, a nawet całe społeczeństwo. W pędzącym świecie łatwo stracić głowę, dlatego warto czasem zatrzymać się, by spojrzeć na wszystko z dystansu. Dobrego dystansu. I właśnie dlatego warto sięgnąć po “Mam nadzieję”.

Autorkę, Kasię...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są książki, które najlepiej czyta się w określonym otoczeniu. Jedne idealnie nadają się na deszczowe, jesienne popołudnia spędzone pod kocem i z kubkiem herbaty; inne sprawdzają się w upalne dni, kiedy wszystko wydaje się prostsze i bardziej beztroskie. "Płynąc w ciemnościach" należy zdecydowanie do tej drugiej grupy.

Mimo że jedynie część akcji powieści dzieje się latem, to jednak cała pachnie nostalgią i wręcz tęsknotą za dawnymi czasami, mimo że nie obeszły się one z głównym bohaterem łaskawie. Na te skojarzenia wpłynęła z pewnością konstrukcja książki, którą wyróżnia narracja pierwszoosobowa i wyraźne osadzenie w przemyśleniach naszego narratora. W moim odczuciu to zarówno zaleta, jak i wada tej pozycji. Zaleta, ponieważ buduje to wspomniany klimat, a wada, bo brakuje przez to pogłębienia wszystkich innych postaci, które są przez to mniej lub bardziej wyraźnymi szkicami osób.

Oprócz tego "Płynąc w ciemnościach" jest bardzo prostą historią. Opowiada o uczuciu, różnicach nie do przeskoczenia, a w tle pokazane są realia PRLu z początku lat 80. Autor nie odkrywa tutaj nic nowego, bardziej od wymyślenia porywających zwrotów alcji zdaje się interesować go opowiedzenie niezbyt oryginalnych losów swojego bohatera. Dodatkowo historyczne realia potraktowano bardzo sztampowo - dookoła jest szaro-buro, wszyscy stoją w kolejkach, a milicja pałuje obywateli. Brakuje mi niuansów, wykreowania ciekawszej, bardziej zróżnicowanej perspektywy. Chociaż skoro widzimy wszystko oczami osoby nienawidzącej swoich realiów, to może nie powinno to dziwić?

Przyczepię się też do wydania, ponieważ okładka jest papierowa i nie chodzi mi o typowe, laminowane obwoluty. Tutaj mamy do czynienia po prostu z nieco grubszym papierem, który bardzo łatwo się brudzi. Oprócz tego kartki są grube, a marginesy bardzo duże, co zapewne służyło wywołaniu wrażenia większej niż realnie objętości. Nie jestem fanką tego typu zabiegów, bo czuję się oszukana.

Moim zdaniem nie będziecie cierpieć podczas czytania, choć zdecydowanie istnieją lepsze książki z wątkiem LGBT+.

Są książki, które najlepiej czyta się w określonym otoczeniu. Jedne idealnie nadają się na deszczowe, jesienne popołudnia spędzone pod kocem i z kubkiem herbaty; inne sprawdzają się w upalne dni, kiedy wszystko wydaje się prostsze i bardziej beztroskie. "Płynąc w ciemnościach" należy zdecydowanie do tej drugiej grupy.

Mimo że jedynie część akcji powieści dzieje się latem,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Moon Knight Jeff Lemire, Greg Smallwood
Ocena 7,8
Moon Knight Jeff Lemire, Greg S...

Na półkach:

Gdyby ktoś kazał mi wybrać ulubioną książkę, broniłabym się rękami i nogami, a ostatecznie pewnie wskazałabym co najmniej 3 pozycje. W przypadku komiksów nie mam tego problemu - bez zastanowienia mogę powiedzieć, że moją ulubioną serią jest run "Moon Knight" autorstwa Jeffa Lemire'a z wybitnymi rysunkami Grega Smallwooda.

Moon Knight przez lata był postacią średnio znaną, a popularność przyniósł mu z pewnością nowy serial dostępny na Disney+. Mnie ten wzrost rozpoznawalności bardzo cieszy, bo Marc Spector i jego alters (wybaczcie anglicyzm, polskie słowa nie oddają tego tak dobrze) zdecydowanie zasługują na więcej miłości; w tym komiksie najlepiej widać dlaczego.

To opowieść w pełni oddająca esencję Moon Knighta - podczas lektury nigdy do końca nie wiadomo, co dzieje się naprawdę, a co jest wytworem umysłu Marca. Dla niektórych osób taki chaos może być wadą, więc ostrzegam - jeśli wolicie ustrukturyzowaną historię z jasno określonymi stronami, w tej publikacji możecie się pogubić. W takim przypadku polecam któreś z krótkich historii od Warrena Ellisa, które pozwalają poznać nieco mściciela w białym kostiumie.

Tym, co równie mocno urzeka mnie w tej publikacji, są także fenomenalne rysunki. Marc, Steven i Jake mimo tej samej twarzy są wyraźnie innymi osobami i Greg Smallwood pokazuje to fenomenalnie. Absolutnym mistrzostwem są też zmiany w stylu poszczególnych stron, ilustrujące to, która z osób ma właśnie kontrolę nad ciałem. Dzięki wyraźnym różnicom na pierwszy rzut oka można rozpoznać to, w jakiej rzeczywistości się teraz znajdujemy.

Jeżeli zatem nie przeszkadza Wam to, że nie do końca wiecie, co się dzieje, a przede wszystkim jeśli szukacie fenomenalnej historii z jeszcze lepszymi rysunkami, to tę pozycję umieśćcie koniecznie na liście do przeczytania. Przysięgam na Khonshu, że nie pożałujecie.

Gdyby ktoś kazał mi wybrać ulubioną książkę, broniłabym się rękami i nogami, a ostatecznie pewnie wskazałabym co najmniej 3 pozycje. W przypadku komiksów nie mam tego problemu - bez zastanowienia mogę powiedzieć, że moją ulubioną serią jest run "Moon Knight" autorstwa Jeffa Lemire'a z wybitnymi rysunkami Grega Smallwooda.

Moon Knight przez lata był postacią średnio znaną,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wątek przyjaźni na pierwszym planie pojawia się zazwyczaj w książkach młodzieżowych. W pozostałych publikacjach istnieje zazwyczaj jako dodatek, odzwierciedlając w zasadzie to, jak wielu dorosłych traktuje przyjaźń - coś istotnego, ale jednak nie najważniejszego. Maciej Marcisz w swojej "Książce o przyjaźni" kieruje uwagę ku tytułowej relacji… a przynajmniej tak zapowiada nam opis.

Przyznam, że sama bardzo przeżywając swoje przyjaźnie i cierpiąc na ich niedobór w literaturze, liczyłam na to, że zostanę nasycona tą relacją. Tymczasem książka skupia się przede wszystkim na bohaterach i ich perypetiach, a nie na relacji między nimi. Może gdyby tytuł brzmiał "Książka o ludziach", może gdybym nie poddała się narracji opisu i opinii, to odebrałabym tę publikację pozytywniej. Niestety przyjaźń stanowi tutaj jedynie jeden z wielu wątków, do tego wcale nie pierwszoplanowy.

Z całą pewnością nie można odmówić Marciszowi wnikliwości i niezwykłego zmysłu obserwacji. Jego uwagi trafiają nieraz boleśnie w zawiłe konwenanse świata dorosłych, obnażając je przed czytającymi. Nie każdemu jednak spodobają się pewne truizmy, które w niektórych miejscach stoją już bardzo blisko banału. Jest ich też naprawdę dużo i w pewnym momencie można poczuć przesyt.

Nie mogę też nie wspomnieć o bohaterach. Mam wrażenie, że najlepiej dopracowany jest Michał, Kasia stanowi w zasadzie pewien zarys, a Dorotę mam wrażenie, że poznałam oczami jej przyjaciół, nie znając jej prawdziwej natury. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że czegoś tu brakuje, jakby kilku szlifów, które ożywiłyby wykreowane przez Marcisza postacie. Wierzę, że tacy ludzie mogliby istnieć, ale chciałabym poznać ich lepiej, by móc bardziej wejść w ich historię.

Ogółem książka nie jest bolesna w czytaniu, utrzymuje zainteresowanie do końca, choć muszę przyznać, że końcówka ciut mnie rozczarowała. Ponownie - zabrakło mi tu kilku słów wyjaśnienia. Może zatarłyby one białe plamy, które przeszkadzały mi w odbiorze.

Wątek przyjaźni na pierwszym planie pojawia się zazwyczaj w książkach młodzieżowych. W pozostałych publikacjach istnieje zazwyczaj jako dodatek, odzwierciedlając w zasadzie to, jak wielu dorosłych traktuje przyjaźń - coś istotnego, ale jednak nie najważniejszego. Maciej Marcisz w swojej "Książce o przyjaźni" kieruje uwagę ku tytułowej relacji… a przynajmniej tak zapowiada...

więcej Pokaż mimo to