rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Włochy nieoczywiste. Cz. 1. Północ Beata Pomykalska, Paweł Pomykalski
Ocena 5,5
Włochy nieoczy... Beata Pomykalska, P...

Na półkach:

Lubię nieoczywiste szlaki. Bardzo lubię czytać. A na dokładkę (jeszcze bardziej) lubię Włochy, zwłaszcza północne regiony.
Połączenie tego wszystkiego powinno dać coś absolutnie wspaniałego. Małżeństwo Beaty i Pawła Pomykalskich właśnie to nam obiecują w swoim przewodniku. Choć zdecydowanie jest to pozycja ciekawa, to jednak pozostawia też pewien niedosyt.

RACZEJ DODATEK DO PODRÓŻY NIŻ PRZEWODNIK

Sięgając po "Włochy nieoczywiste" powinniście mieć świadomość, że nie jest to typowy przewodnik. Jeśli postanowilibyście poruszać się po tym pięknym kraju, bazując jedynie na wiedzy przekazywanej przez Beatę i Pawła Pomykalskich, moglibyście nie tylko zejść z utartych szlaków. Zabraknie Wam również wielu kluczowych informacji, które znajdujemy zazwyczaj w przewodnikach.
Ja cierpiałem nieco ze względu na nieczytelną dla mnie strukturę kolejnych rozdziałów. Choć trzeba pochwalić autorów za to, że kolejne miejsca podzielone są na regiony, i każdy taki dział jest poprzedzony mapką, to jednak czytając już o konkretnym obszarze, nie znajdziemy tam często podstawowych informacji. Zakładam, że nie taki był pomysł na ten przewodnik. Ale ja osobiście cieszyłbym się, gdybym dostał np. rekomendację miejsca do jedzenia, parkowania i informację co jest kluczowe do odwiedzenia dla każdego z opisanych miejsc.

Nie jest tak, że informacje te się nie pojawiają. Brakuje mi jednak pewnej struktury i powtarzalności. Czasem przeczytamy tylko o jednym muzeum, a w przypadku innej miejscowości po prostu opis jego powstania. Są to zazwyczaj rzeczy ciekawe, ale dla bardziej "ułożonych" podróżników, którzy podchodzą metodycznie do planowania swoich podróży, ten brak struktury może być problematyczny. To raczej zbiór dodatkowych wskazówek do zaplanowanej już trasy, niż punkt wyjścia dla naszej wycieczki.

BLOG PODRÓŻNICZY VS. PRZEWODNIK

W trakcie lektury miałem wrażenie, że czytam bloga z podróży, a nie przygotowany dla wszystkich przewodnik. Nie jest to zarzut. Lubię blogi podróżnicze. Autorzy dzielą się tym co widzieli, przeżyli, polecają. Forma prowadzania narracji wskazuje właśnie na ich minione doświadczenia. Więcej jest tu stwierdzeń typu: "Później wybraliśmy się zobaczyć..." niż "Planując podróż w tym regionie, koniecznie zaplanuj kilka godzin na zwiedzanie tego miejsca...".

Dla jednych będzie to wadą, a dla innych zaletą. Jeśli klasyczne przewodniki są dla Was zbyt suche, pozbawione osobistych wrażeń autorów, to "Włochy nieoczywiste" mogą być skrojone właśnie pod Wasze oczekiwania. Jest tu wiele ciekawostek. Naprawdę kilka spraw zupełnie mnie zaskoczyło, choć opisują miejsca, które miałem okazję już odwiedzić.
Z drugiej strony zdziwiłem się, że pewne istotne sprawy zostały tu pominięte. Związane jest to pewnie również z niewielką objętością tego przewodnika. Wpisy są dość lapidarne, bardziej przypominające te z blogów podróżniczych, niż książkowych opracowań.

PIĘKNE ILUSTRACJE

Trzeba oddać autorom, że zadbali o stronę wizualną swojego przewodnika. Znajdziecie tu sporo świetnych zdjęć. Najbardziej cieszą mnie ujęcia z drona, które pozwalają spojrzeć na Włochy właśnie w sposób nieoczywisty. Mam wrażenie, że północ tego kraju, choć w ogóle jest piękna, to jeszcze więcej zyskuje z perspektywy "lotu ptaka".

Polecam Wam przewodnik Beaty i Pawła Pomykalskich. Zwłaszcza tym, którzy posiadają już podstawową wiedzę o tym urokliwym regionie. "Włochy nieoczywiste" faktycznie mogą Was zainspirować, aby zejść z utartych szlaków i odkryć to, co większość turystów nieświadomie omija. To świetny przewodnik "uzupełniający" dla podróżników.

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Lubię nieoczywiste szlaki. Bardzo lubię czytać. A na dokładkę (jeszcze bardziej) lubię Włochy, zwłaszcza północne regiony.
Połączenie tego wszystkiego powinno dać coś absolutnie wspaniałego. Małżeństwo Beaty i Pawła Pomykalskich właśnie to nam obiecują w swoim przewodniku. Choć zdecydowanie jest to pozycja ciekawa, to jednak pozostawia też pewien niedosyt.

RACZEJ DODATEK...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co tu dużo pisać... C.S. Lewis był geniuszem.

Tak naprawdę aby to dostrzec, potrzebna jest znajomość Pisma Świętego. Gdy czytałem Opowieści z Narni jako dziecko, nie wychwyciłem tej bogatej symboliki, z której korzystał autor. Ukrył on tu wiele cennych skarbów. Przybliża prawdy o niebie, korzystając z pięknych ilustracji.
"Ostatnia bitwa" sprawiła, że spociły mi się oczy, zwłaszcza gdy zrozumiałem gdzie autor zmierza. To ostatnie przeniesienie się do Narni bohaterów, z którymi zdążyłem się zaprzyjaźnić. Ostatnie i ostateczne.

Czytajcie Narnię i dawajcie ją do czytania dzieciom - niech ten piękny, wartościowy świat, pobudza ich wyobraźnię i kształtuje serducha!

Co tu dużo pisać... C.S. Lewis był geniuszem.

Tak naprawdę aby to dostrzec, potrzebna jest znajomość Pisma Świętego. Gdy czytałem Opowieści z Narni jako dziecko, nie wychwyciłem tej bogatej symboliki, z której korzystał autor. Ukrył on tu wiele cennych skarbów. Przybliża prawdy o niebie, korzystając z pięknych ilustracji.
"Ostatnia bitwa" sprawiła, że spociły mi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękne wydanie, zgodne z chronologią powstawania poszczególnych części, a nie opisywanych wydarzeń :)

Wspaniale spędzony czas, powrót do młodości.
No i te ilustracje - prawilne. Warto mieć na półce :)

Piękne wydanie, zgodne z chronologią powstawania poszczególnych części, a nie opisywanych wydarzeń :)

Wspaniale spędzony czas, powrót do młodości.
No i te ilustracje - prawilne. Warto mieć na półce :)

Pokaż mimo to


Na półkach:

CZY BIBLIA MÓWI O UFO?

„Plan Archontów” jest książką zdecydowanie niszową. Ciężko znaleźć bardziej rozbudowaną opinię na jej temat w polskojęzycznym Internecie, bo i do niewielu odbiorców ona dotrze. Nawet jeśli fizycznie się to stanie (mimo niewielkiego, jednorazowego wydania w roku 1993), to jej treść może być niezrozumiała i w tym sensie „nie docierać” do czytelnika.

Trudno „Plan Archontów” jednoznacznie zaklasyfikować. Z jednej strony jest to science-fiction czy też fantasty. Nie można jednak stwierdzić, że typowe dla tego gatunku. Ponieważ łączenie motywu UFO, inteligencji pozaziemskiej i biblijnego spojrzenia na zapowiadane działania antychrysta, nie jest czymś codziennym. Dave Hunt robi to umiejętnie, choć momentami brakuje mu nieco finezji jakiej oczekujemy od literatury.


FBI, CIA, KGB i UFO

Zatem jest to science-fiction, ale nie do końca. Jest to też powieść sensacyjna, zawierająca wszystkie elementy jakie kojarzymy z filmami akcji z lat 80-tych i 90-tych. Są tu zatem pościgi, strzelaniny, sztuki walki, źli Rosjanie i dobrzy Amerykanie. Są w końcu wszystkie najważniejsze agencje rządowe i aż roi się od agentów FBI, CIA oraz KGB. Są tajne bazy szkolące się w walce parapsychologicznej. No i w końcu są też obcy, istoty spoza ziemi, które poruszają się niezidentyfikowanym obiektem latającym.

Książka naturalnie się zestarzała, bo Dave Hunt pisał ją przeszło 30 lat temu, jednak zrobiła to całkiem zgrabnie. Wcale nie przeszkadza to w lekturze. Przynajmniej mnie nie raziły anachronizmy. Opisuje wydarzenia należące bez wątpienia do fantastycznych, które dzieją się w chwili kiedy społeczeństwo nie było jeszcze stale „on-line”. Dzieją się rzeczy niebywałe, ale informacje przekazuje się zostawiając wiadomości w recepcji hotelu. Media (nie w rozumieniu prasy i stacji telewizyjnych, ale ludzi o zdolnościach mediumistycznych) komunikują się z tytułowymi Archontami za pomocą umysłu, ale nikt nie nosi przy sobie komórki. Choć nie jest to celowy zabieg (bo jak wspomniałem książka ta została napisana w epoce przed-internetowej) to podczas lektury czułem podobny „vibe” jaki udało się wykreować scenarzystom serialu „Stranger Things”. Podobne czasy i badania nad zdolnościami parapsychologicznymi przeprowadzane w tajnych ośrodkach rządowych nie pozwalają uciec od pewnych skojarzeń, choć tu podobieństwa w zasadzie się kończą.

COŚ WIĘCEJ NIŻ ROZRYWKA

Nie może być zresztą inaczej, ponieważ Dave Hunt miał inny cel niż dostarczenie nam po prostu rozrywki. Choć można podejrzewać, że chciał czytelnika zaniepokoić, to nie robi tego z zamiłowania do mrożących krew w żyłach opowieści. Rzeczywistość potrafi być bardziej przerażająca niż fikcja literacka. Autor wplata w powieść swoje przekonania dotyczące końca świata, które bazują na studiowaniu Biblii. On rzeczywiście wierzy w kreślony przez siebie scenariusz!

Oczywiście jest to jakiś wariant, jak mogą rozgrywać się wydarzenia poprzedzające koniec świata. Opiera się on jednak bardzo solidnie o biblijne proroctwa. Tu „Plan Archontów” przypomina całą 12-tomową serię „Czasy Ostateczne” autorstwa Tima LaHaye i Jerry B. Jenkinsa, wydawaną swego czasu przez Vocatio. Tam też nie brakuje pościgów, agentów CIA i FBI oraz bohaterów, którzy przeciwstawiają się działaniom antychrysta. Sam poziom literacki też pozwala wymienić te pozycje obok siebie. Słowem – jeśli podobała wam się wspomniana seria, prawdopodobnie wciągnie was również „Czas Archontów”. Tak było przynajmniej w moim przypadku.


TRAKTAT FILOZOFICZNO-TEOLOGICZNY

Chociaż jest to debiut powieściowy Dave Hunta, nie jest to początek jego przygody z pisarstwem. Okazuje się, że nawet ja miałem już przyjemność wcześniej czytać książkę, w której powstaniu miał udział. Wspierał Rabi R. Maharaja przy pisaniu jego autobiografii „Śmierć Guru”. Możliwe, że to właśnie zetknięcie się z tym nawróconym na chrześcijaństwo wyznawcą hinduizmu, miało wpływ na kształt niektórych fragmentów „Planu Archontów”. Dave Hunt nie ma wątpliwości co do istnienia bytów duchowych. Rzecz w tym, że coś co nazwiemy wzniośle „bezcielesnymi inteligencjami na wysokim szczeblu ewolucji” może być w istocie po prostu tym co Biblia określa jako demony.

Możecie „nie kupować” scenariusza wymyślonego przez Dave Hunta. To (dosłownie, choć nietypowo) literatura fantastyczna. Jednak nie można odmówić logiki argumentom jakie wkłada w usta bohaterów swojej powieści. Dlatego „Plan Archontów” staje się fragmentami nie tyle literaturą science-fiction, co bardziej traktatem filozoficzno-teologicznym. Mamy tu reinterpretację historii Adama i Ewy. Dysputy dotyczące ludzkiej wolności. Opisaną koncepcję Nowego Światowego Porządku, który ma doprowadzić do powszechnego pokoju. W końcu pytanie o to jaką cenę bylibyśmy gotowi zapłacić za obietnicę szczęścia. Jest o czym myśleć.

Zostawiam was z trzema cytatami. Przypominam, że książkę napisano ponad 30 lat temu!

„Przede wszystkim pamiętaj, że wszystko, co mówisz czy piszesz, ma mieć pozytywny wydźwięk. Wszystkie problemy dzisiejszego świata wynikają z faktu, że rasa bogów zamieszkujących tę planetę złapała się w stworzoną przez siebie pułapkę. Uwikłali się w beznadziejną spiralę negatywnych myśli, która obniżyła w nich poczucie własnej wartości. Ludzkość musi się nauczyć kreować nową rzeczywistość poprzez moc pozytywnego myślenia”.

„Nowa religia światowa będzie ekumeniczna, obejmująca wszystkie wyznania, z wyjątkiem naturalnie tych, które roszczą sobie prawa do monopolu na prawdę. Są miliony chrześcijan, którzy nie stanowią żadnego problemu, rozumiejąc, że Chrystus, wbrew temu, co mówi Biblia, nigdy nie twierdził, że jest jedyną drogą, lecz przedstawicielem wszystkich dróg. Tacy bez trudu dopasują się do Nowego Porządku. Natomiast fundamentaliści o ograniczonych horyzontach, czy to chrześcijanie, muzułmanie, Żydzi, czy kto inny, jeśli dobrowolnie nie porzucą swoich bardzo krępujących, negatywnych dogmatów, wówczas trzeba będzie naturalnie przedsięwziąć inne środki. Stawką jest pokój na świecie. Ograniczone sekciarstwo nie może stanąć mu na drodze”.

„Jeśli taka >>wolność<< by istniała to stalibyśmy się ofiarami niczym niepohamowanych działań innych ludzi, które bez wątpienia bywałyby często przeciwne naszym interesom. Prawdziwa wolność może istnieć jedynie w ramach praw, które ją definiują. Posłuszeństwo prawom naturalny pozwala latać samolotem lub szybowcem, podróżować na Księżyc, posługiwać się energią atomową. Posłuchaj! Przecież wszystkie najwspanialsze osiągnięcia ludzkości powstały dzięki posłuszeństwu prawom, które rządzą fizycznym wszechświatem, dzięki współdziałaniu z tymi prawami, a nie zwalczaniu ich. Istnieją również prawa moralne i duchowe, których trzeba przestrzegać. Ten fatalny omam, że możemy sobie pozwalać na wszystko i łamać te prawa, to przyczyna wszystkich naszych bolączek”.


„Plan Archontów” szczerze polecam. Nie jest to książka, która zasługuje na literackie nagrody, ale jest to zdecydowanie lektura, która wciąga i daje do myślenia. To jedna z tych pozycji, która zostanie w twoich myślach na dłużej.

CZY BIBLIA MÓWI O UFO?

„Plan Archontów” jest książką zdecydowanie niszową. Ciężko znaleźć bardziej rozbudowaną opinię na jej temat w polskojęzycznym Internecie, bo i do niewielu odbiorców ona dotrze. Nawet jeśli fizycznie się to stanie (mimo niewielkiego, jednorazowego wydania w roku 1993), to jej treść może być niezrozumiała i w tym sensie „nie docierać” do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Śmierć Guru Dave Hunt, Rabi R. Maharaj
Ocena 8,5
Śmierć Guru Dave Hunt, Rabi R. ...

Na półkach:

moja krótka recenzja :

https://atypowy.com/2021/07/01/smierc-guru-rabi-r-maharaj-28-2021/

moja krótka recenzja :

https://atypowy.com/2021/07/01/smierc-guru-rabi-r-maharaj-28-2021/

Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka dla wielu może okazać się bardzo przyjemną podróżą sentymentalną. Autor zabiera nad do złotej epoki kina akcji, które było tyleż absurdalne, co również potrzebne na tamtym etapie historii. Nick de Semlyen rozpoczyna od nakreślenia kontekstu, który sprawił, że kina pękały w szwach i setki tysięcy ludzi z lubością oglądało odrealnionych "bohaterów ostatniej akcji".

Poznanie tego tła jest istotne, aby lepiej zrozumieć co przyświecało scenarzystom tych ponadczasowych hitów. Autor książki tłumaczy nam również dlaczego inne filmy okazały się fiaskiem, choć na pierwszy rzut oka niewiele się różniły od tych, które stały się klasykami. Pozwala zajrzeć nam za kulisy, odsłaniając nie tylko to co chcielibyśmy zobaczyć. Okazuje się, że gdy przyglądamy się z bliska pomnikom, okazują się często brudne, popękane i łatane kiepskiej jakości materiałem. To co pamiętam z ekranu nie zawsze idzie w parze z rzeczywistością. Podczas lektury tej książki możecie się zorientować, że "ci najwięksi" wielokrotnie byli bardzo "małymi ludźmi" z przerośniętym ego.

Niesamowite jak wiele treści zmieścił w "Bohaterach ostatniej akcji" Nick de Semlyen. Może to być dawka przytłaczająca dla tych, którzy nie fascynują się kinem. Autor bez cienia wątpliwości jest pełen pasji, i dlatego jego narracja jest tak rozbudowana. Kolejne rozdziały utwierdzają nas w przekonaniu, że mógłby on o kinie i jego bohaterach opowiadać długimi godzinami bez znużenia. To prawdziwy pasjonat, który kieruje swoją książkę do podobnych sobie pasjonatów!

Nick de Semlyen jest brytyjskim autorem i dziennikarzem związany z filmem. Przez wiele lat pracował jako redaktor w brytyjskim magazynie filmowym "Empire", co pozwoliło mu zgłębić świat kina i zdobyć szeroką wiedzę na temat branży. Jest także autorem książki "Wild and Crazy Guys: How the Comedy Mavericks of the '80s Changed Hollywood Forever," w której zajmuje się historią komedii filmowej lat 80. oraz jej wpływem na Hollywood. Jego prace często oscylują wokół tematów związanych z kinem, a styl jego pisania cechuje się zręcznym połączeniem informacji branżowych z lekkim, przyjemnym dla czytelnika stylem narracyjnym. Po komediach przyszedł czas na opisanie kina akcji!

W książce skupia się przede wszystkim na ośmiu "bohaterach ostatniej akcji". Są to znani wszystkim: Sylvester Stallone, Arnold Schwarzenegger, Chuck Norris, Jackie Chan, Doplh Lundgren, Steven Seagal, Jean-Claude Van Damme i Bruce Willis. To ikony, które znamy z odgrywanych przez nich ról. Za sprawą tej książki możemy jednak dowiedzieć się więcej o tym jakimi ludźmi są, z czym się zmagali oraz gdzie się potykali, a co stało się trampoliną do ich ostatecznego sukcesu.

Obserwacje autora są bardzo ciekawe. Zauważa rzeczy, o których nie miałem pojęcia. Zdecydowanie lektura ta sprawi, że inaczej będę teraz patrzył nie tylko na filmy akcji, ale również na ich bohaterów. Książka ta choć napisana lekkim stylem i zawierająca mnóstwo opisów detali życia codziennego, ma jednak znamiona rzetelnej pracy badawczej ponieważ znajdziemy tu ponad 300 (!) przypisów. Może zatem być punktem wyjścia dla tych, którzy filmem zajmują się zawodowo.

Miło spędziłem czas z tą książką, choć zrozumiałem też dzięki niej, że daleko mi do prawdziwego pasjonata kina. Niektóre rozdziały obfitowały dla mnie zbyt dużą ilością nieistotnych szczegółów z życia prywatnego aktorów, ale muszę jednocześnie pochwalić autora za wspomniane nakreślenie tła społecznego i nastrojów jakie towarzyszyły kolejnym filmom.

Bardzo też podoba mi się praca redakcji. Wydanie książki w formie przypominającym kasetę VHS było strzałem w dziesiątkę! Polecam :)

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Ta książka dla wielu może okazać się bardzo przyjemną podróżą sentymentalną. Autor zabiera nad do złotej epoki kina akcji, które było tyleż absurdalne, co również potrzebne na tamtym etapie historii. Nick de Semlyen rozpoczyna od nakreślenia kontekstu, który sprawił, że kina pękały w szwach i setki tysięcy ludzi z lubością oglądało odrealnionych "bohaterów ostatniej akcji"....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

WIADRO ZIMNEJ WODY NA GŁOWY ROZGRZANE TEORIAMI SPISKOWYMI
Choć nie znałem wcześniej Mike’a Omera, to pierwszy tom cyklu o Abby Mullen sprawił, że szybko awansował do grona cenionych przeze mnie pisarzy. „Zgubny wpływ” znajduje się na podium najlepszych kryminałów jakie przeczytałem w minionym roku. Wychwalałem zalety tamtej książki w poświęconej jej recenzji, podkreślając, że nie tylko wciągała fabułą, ale dodatkowo potrafiła mnie rozbawić. To nie lada wyczyn napisać w ten sposób thriller, gdzie przecież opisane są zdarzenia mrożące krew w żyłach. Polubiłem Mike’a Omera za styl, lekkość pióra oraz brak niepotrzebnej wulgarności i brutalności, którymi często naszpikowane są książki z tej gałęzi literatury.
Z tego powodu miałem wielkie oczekiwania względem kontynuacji cyklu. Nie mogłem się doczekać „Fałszywych intencji”, zastanawiając się czy autor jest w stanie przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę przez inaugurację tego cyklu. Zwłaszcza, że zakończenie pierwszego tomu krzyczało wręcz o kontynuację.
Pewnie zgodzicie się, że często im wyższe są nasze oczekiwania, tym większe okazuje się rozczarowanie. Miałem pewną trudność z tym, że fabuła w pierwszych rozdziałach rozwijała się wolniej niż się spodziewałem, jednak koniec końców uważam, że Mike Omer się obronił. „Fałszywe intencje” w niczym nie ustępują „Zgudnemu wpływowi”. Ostatnio bolałem nad najnowszym tomem serii z Fjallbacki gdzie Camilla Lackberg zanotowała spektakularny regres względem pierwszych książek. Jak dobrze, że nie jest to zasadą! Jak dobrze, że Mike Omer nie poszedł w ślady szwedzkiej koleżanki po fachu. Zdecydowanie czekam na kolejne tomy z serii o Abby Mullen, które bez wątpienia się pojawią.
Jest ona negocjatorka policji, która przeżyła w dzieciństwie traumę wychowywania się w sekcie religijnej. W dużej mierze traktował o tym „Zgubny wpływ”. W pierwszej książce cyklu autor odsłaniał mechanizmy manipulacji jakie stosowane są w takich organizacjach parakościelnych, oraz pokazywał do jakich tragedii może doprowadzić podporządkowanie się guru sekty. To istotny i trudny temat, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie wciąż istnieją takie hermetyczne społeczności. Choć Mike Omer tworzy thrillery, to jednak robi to z pewną misją społeczną, aby przestrzegać czytelników przed czyhającymi na nich niebezpieczeństwami.
W „Fałszywych intencjach” Mike Omer postawił na schemat, który zadziałał w pierwszym tomie. Tym razem odsłania inne zagrożenie – wszędobylskie teorie spiskowe. Troszkę się śmiejemy z tzw. „foliarzy”, ale kto z nas nie myśli, że media serwują nam stek kłamstw, niech pierwszy rzuci kamieniem. To chwalebne podejście, aby weryfikować trafiające do nas informacje i nie wierzyć we wszystko co jest przedstawiane jako fakty. Jednak jest bardzo cienka granica, po przekroczeniu której możemy wpaść do króliczej nory, z której ciężko będzie się nam wydostać. O tym co nam grozi, gdy wszędzie doszukiwać się będziemy spisku, traktuje właśnie powieść Omera. Dodajmy do tego dostęp do broni palnej i mamy gotowy przepis na tragedię.
Abby Mullen znów musi wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności negocjatorskich, gdy dochodzi do porwania zakładników w pobliskiej szkole. Staje się to zadaniem wyjątkowo trudnym ponieważ wśród przetrzymywanych uczniów znajduje się jej córka. Zostaje odsunięta od prowadzenia negocjacji, ale nie ustaje w wysiłkach by znaleźć wyjście z tej piekielnie niebezpiecznej sytuacji.
Mike Omer świetnie przeplata wydarzenia z przeszłości Abby z aktualnie toczącym się kryzysem. Okazuje się, że wciąż na jej życie cień rzuca pożoga sekty Wilcoxa, w której się wychowywała. Teraz dotyka to również jej najbliższych.
Książka ponownie jest napisana bardzo dobrze i trzyma w napięciu. Autorowi należą się też ukłony za przedstawienie mechanizmów funkcjonowania zwolenników teorii spiskowych. „Fałszywe intencje” to dobra przestroga! Może podziałać jak (potrzebne) wiadro zimnej wody na rozgrzaną głowę, zanim zdecydujemy się nosić foliowe czapki.
Czekam na kolejne części!

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

WIADRO ZIMNEJ WODY NA GŁOWY ROZGRZANE TEORIAMI SPISKOWYMI
Choć nie znałem wcześniej Mike’a Omera, to pierwszy tom cyklu o Abby Mullen sprawił, że szybko awansował do grona cenionych przeze mnie pisarzy. „Zgubny wpływ” znajduje się na podium najlepszych kryminałów jakie przeczytałem w minionym roku. Wychwalałem zalety tamtej książki w poświęconej jej recenzji, podkreślając,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

UCZCIWIE O ŻYCIU PROGRAMISTY

"DOOM Guy. Życie w pierwszej osobie" to niecodzienna autobiografia, która zabiera czytelników w fascynującą podróż przez historię wielu gier, przekazując przy tej okazji głębsze prawdy na temat sensu życia i nieustępliwości w dążeniu do sukcesu. Książka ta stanowi nie tylko hołd dla fanów serii DOOM, ale także analizę jej wpływu na przemysł gier i popkulturę jako całość. Przede wszystkim jednak jest to przesłanie od Johna Romero, który ma nam sporo do powiedzenia.

Autor jest znany w środowisku graczy jako twórca nie tylko kultowego "DOOM'a" ale również "Quake'a", w którego grały miliony dzieciaków w latach 90-tych. Jego autobiografia jest pełna fascynujących anegdot, które rzucają światło na proces tworzenia gier i przemysłu rozrywkowego. Jednak to przede wszystkim relacja z własnego życia autora czyni tę książkę tak interesującą.

Książka "DOOM Guy. Życie w pierwszej osobie" zaczyna się od wspomnień Johna Romero z dzieciństwa. Zainteresowanie grami wideo, które wtedy się zrodziło, stawało się z czasem jego sposobem na życie. Dość lapidarnie streszcza wczesne lata kariery jako programisty, gdy pracował nad tytułami, które były prekursorami "DOOM'a". Ale to właśnie te początki tworzenia gier wideo, pełne nieprzespanych nocy, ukazują pasję i determinację Johna Romero. Czytelnicy dowiadują się, jak powstała idea "DOOM'a" i jakie wyzwania trzeba było pokonać, aby stworzyć grę, która zmieniła przemysł.

Jednym z najważniejszych aspektów tej książki jest opis samego procesu tworzenia "DOOM'a". John Romero szczegółowo opisuje techniczne trudności, z jakimi musiał się zmierzyć, i jakie innowacje wprowadził w grze. Dla fanów serii jest to nieoceniona wiedza o kulisach powstawania jednej z najważniejszych gier w historii.

Książka ta ukazuje także relacje i dynamikę w zespole tworzącym tę klasyczną "strzelankę". Czytelnicy dowiadują się o nieuniknionych konfliktach jakie miały miejsce, ale także jakie były sposoby, by je przezwyciężyć. To wszystko składa się na fascynujący portret twórców gry i proces tworzenia niezapomnianego dzieła. John Romero analizuje, jak seria ta wpłynęła na rozwój przemysłu gier wideo, a także jakie były jej konsekwencje dla szeroko pojętej kultury masowej. "DOOM" to gra, która w znaczący sposób przyczyniła się do popularyzacji gier akcji, a jej wpływ jest nadal widoczny w wielu współczesnych produkcjach.

Książka jest także nasycona różnymi anegdotami i opowieściami, które ucieszą każdego fana serii. Autor dzieli się historiami związanymi z graczami, turniejami, spotkaniami i wydarzeniami promującymi grę. Te opowieści dodają książce nieco luzu i pozwalają poczuć unikalną atmosferę czasów gdy na rynku było znacznie mniej gier, a ich premiery były niemalże świętem. Łezka kręci się w oku gdy człowiek przypomina sobie czasy sprzed szerokopasmowego Internetu, gdy gry kupowało się na płytach CD.

Jednak książka nie jest tylko sentymentalnymi wspomnieniami. John Romero nie unika mówienia o trudnościach i niepowodzeniach, które towarzyszyły tworzeniu gier i rozwojowi jego kariery. To uczciwe podejście do tematu czyni tę książkę bardziej osobistą i wiarygodną. Pisze szczerze nie tylko o wzlotach, ale również o upadkach. Życia autora nie było usłane różami - sporo w nim cierni, które utrudniały parcie naprzód. Można wiele się od niego nauczyć, nie tylko jako od programisty, ale przede wszystkim jako od drugiego człowieka, pełnego pasji i... pokory.

Jestem zaskoczony jak dobrze się czytało tę biografię. To prawdopodobnie połączenie talentu Romero do snucia narracji, oraz wysiłków wydawcy - w nasze ręce oddano książkę, która wciągnie nie tylko miłośników gier. "DOOM Guy" to ciekawe spotkanie z arcyciekawym człowiekiem.

PS. Nie bójcie się, że zgubicie się w trakcie lektury. Nawet fragmenty, które tyczą się typowo programistycznych zagwozdek napisane zostały w taki sposób, aby osoby "nie siedzące w temacie" wszystko zrozumiały.

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

UCZCIWIE O ŻYCIU PROGRAMISTY

"DOOM Guy. Życie w pierwszej osobie" to niecodzienna autobiografia, która zabiera czytelników w fascynującą podróż przez historię wielu gier, przekazując przy tej okazji głębsze prawdy na temat sensu życia i nieustępliwości w dążeniu do sukcesu. Książka ta stanowi nie tylko hołd dla fanów serii DOOM, ale także analizę jej wpływu na przemysł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Kłamstwa” to pierwszy thriller T.M. Logana. Trzeba przyznać, że ma potencjał, ale niestety zagalopował się w labiryncie naciąganych intryg i nie do końca przez to kupuję tę historię. Chociaż książka ma swoje momenty napięcia i tajemnicy, trzeba przyznać, że odstaje względem kolejnych jego thrillerów. Miałem okazję czytać „Zaufaj mi” gdzie widać, że uniknął pewnych niedociągnięć, które w „Kłamstwach” drażnią.

Akcja rozpoczyna się od z pozoru normalnej sytuacji – Joe Lynch, główny bohater, przez przypadek trafia na samochód swojej żony Rachel, która jedzie na spotkanie z przyjacielem. Jednak, gdy Joe postanawia ją zaskoczyć, dzieje się coś, co wywraca jego życie do góry nogami. To moment, w którym dosłownie wszystko zaczyna się komplikować.




Jednym z głównych problemów „Kłamstw” jest to, że fabuła, choć intrygująca na początku, szybko staje się zbyt skomplikowana i przede wszystkim bardzo naciągana. Autor stara się wprowadzić wiele wątków, zwrotów akcji i tajemnic, co powinno budować napięcie, ale prowadzi do dezorientacji. Historia rozwija się w nieprzewidywalny sposób, ale zamiast wciągać czytelnika, sprawia, że jest on zagubiony w gąszczu – powtórzę to – naciąganych intryg.


Największym problemem jest jednak to, że głównego bohatera, Joe Lyncha, trudno polubić. Jego decyzje i reakcje na wydarzenia często są nie do końca zrozumiałe, co może być frustrujące. Ponadto, jego nieustanne zamieszanie i trudności w rozumieniu tego, co się dzieje, są wręcz nieprawdopodobne. Wielokrotnie w trakcie lektury miałem ochotę krzyknąć: „Ogarnij się człowieku”!




Książka jest napisana w pierwszej osobie, co oznacza, że jesteśmy to Joe cały czas opowiada nam o swoich przeżyciach. To mogłoby być zaletą, jeśli bohater był nieco inteligentniejszy i sympatyczniejszy, ale niestety nie jest. W efekcie czytelnik jest zmuszony towarzyszyć bohaterowi, który wydaje się jako jedyny wierzyć kłamstwom, którymi jest stale karmiony przez żonę.

Pomimo tych wad, „Kłamstwa” mają swoje zalety. Książka trzyma w napięciu, a krótkie rozdziały kończące się zwrotami akcji sprawiają, że ciężko się oderwać od dalszego czytania. Jednak niestety ten potencjał nie został w pełni wykorzystany – zachowanie głównego bohatera irytuje.




Książka napisana została w 2017 roku, dlatego zawiera takie motywy jak choćby wykorzystywanie mediów społecznościowych i technologii. Jednakże, i w tym przypadku, autor nie wykorzystuje w pełni potencjału, jaki te elementy oferują, karkołomnie próbując wybrnąć z pewnych nieścisłości. Hitem było dla mnie to gdy Joe szuka szybkiego sposobu aby skopiować numer telefonu z innego telefonu, i zamiast zrobić zdjęcie zaczyna bawić się w przesyłanie tego za pośrednictwem bluetooth, co okazuje się, że trwa dłużej niż podpowiadałaby logika.

Jednym z kluczowych elementów thrillerów psychologicznych jest zaskoczenie czytelnika i ukrywanie prawdy do samego końca. W przypadku „Kłamstw,” trzeba przyznać, że udało się to T.M. Loganowi. Zwroty akcji często są bardziej naciągane niż zaskakujące, co może zniechęcać czytelnika, ale koniec końców nie domyśliłem się finału tej książki. To zdecydowanie na plus.




Podsumowując, „Kłamstwa” od T.M. Logana to thriller psychologiczny, który ma swoje plusy, ale nie jest zdecydowanie najlepszą książką tego autora. Główny bohater, który nie zyskuje sympatii czytelnika, sprawia, że książka traci na atrakcyjności. Dlatego polecam przede wszystkim fanom tego pisarza, albo miłośnikom gatunku. Z tą jednak uwagą, że sporo wątków jest tu w moim odczuciu mocno naciąganych.

„Kłamstwa” to pierwszy thriller T.M. Logana. Trzeba przyznać, że ma potencjał, ale niestety zagalopował się w labiryncie naciąganych intryg i nie do końca przez to kupuję tę historię. Chociaż książka ma swoje momenty napięcia i tajemnicy, trzeba przyznać, że odstaje względem kolejnych jego thrillerów. Miałem okazję czytać „Zaufaj mi” gdzie widać, że uniknął pewnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Szukając Alaski” autorstwa Johna Greena to jedna z tych książek, którą się zapamiętuje. Jest to powieść młodzieżowa (jedna ze 100 najlepszych według New York Timesa), która nie tylko opowiada historię dorastania, ale również stawia ważne pytania o głębszy sens życia. Z jednej strony lekka, nie unika jednak tego co arcytrudne – porusza zagadnienie traumy po utracie kogoś bliskiego.

Powieść opowiada historię Milesa Haltera, młodego chłopaka, który postanawia opuścić swoje rodziców i uczęszczać do szkoły z internatem Culver Creek. Miles jest znudzony swoim dotychczasowym życiem i poszukuje przygód. W Culver Creek poznaje nowych przyjaciół, w tym nieco bezczelnego Chipa Martina oraz enigmatyczną dziewczynę, tytułową Alaskę Young. To spotkanie zmienia jego życie na zawsze.

Powieść Johna Greena jest nie tylko opowieścią o pierwszych miłościach i przyjaźniach, ale również refleksją na temat dorastania i poszukiwania sensu życia. To książka, która przemawia do młodych czytelników, ale jest kierowana również do tych, którzy już dawno przeszli przez okres dorastania. Autentyczność i emocjonalna głębia tej powieści sprawiają, że jest ona tak wciągająca.


W „Szukając Alaski” John Green bierze się za naprawdę trudne tematy. Czytelnik jest świadkiem rozmaitych przeżyć bohaterów – ich radości, bólu, wątpliwości i poszukiwań. Autor stawia pytania o znaczenie słów, o to, jakie ślady zostawiamy po sobie w życiu innych ludzi i o to, jak trudno jest pogodzić się z utratą. To książka, która pozwala czytelnikowi zastanowić się nad własnym życiem i wyborami.

Jednym z wątków przewodnich powieści jest tajemnica związana z postacią Alaski Young, której życie jest pełne sprzeczności. Dziewczyna ta jest niezwykle intrygująca nie tylko dla głównego bohatera książki. Z jednej strony pełna życia i optymizmu, ale jednocześnie obarczona swoimi własnymi demonami. Zagadka związana z Alaską stanowi serce tej powieści i sprawia, że książkę tą pochłoniemy w jeden wieczór.

Czytelnicy, którzy wcześniej mieli okazję przeczytać inne książki Johna Greena, znajdą w „Szukając Alaski” charakterystyczne dla tego autora elementy. Green jest znany z umiejętności kreowania autentycznych dialogów i monologów wewnętrznych bohaterów. To sprawia, że czytelnik czuje się, jakby był w towarzystwie prawdziwych nastolatków, którzy mierzą się z dylematami dorastania.


Nowe wydanie „Szukając Alaski” od Bukowego Lasu przyciąga świetnie dopasowaną do treści okładką. To projekt Natalii Twardy, która odpowiada też za świetnie przyjęte nowy wydania kryminałów Agathy Christie (Jubileuszowa Kolekcja). To pozycja, która z pewnością przyciągnie uwagę w księgarni i stanie się ozdobą każdej kolekcji książkowej.

Mimo że „Szukając Alaski” jest powieścią, która dotyka trudnych tematów i może wydawać się smutna, to nie jest ona pozbawiona humoru i ciepła. Bohaterowie, mimo swoich problemów, potrafią się śmiać i cieszyć chwilami szczęścia. To przypomina czytelnikowi, że życie to mieszanka zarówno smutku, jak i radości.


Choć to powieść kierowana w pierwszej kolejności do młodzieży, skorzystałem z jej lektury. Nie mogę stwierdzić, że zmieniła moje życie albo postrzeganie rzeczywistości. Nie ze wszystkim się zgadzam i nie każdy wątek mnie wciągnął, ale na pewno coś po tej książce ze mną zostanie. Choćby hobby Milesa do kolekcjonowania ostatnich słów znanych ludzi. To całkiem zabawny, ale i pouczający wątek.

Książkę polecam, bo zdecydowanie lubię Johna Greena. Ma facet niebywałą lekkość pióra – po prostu dobrze się go czyta. Darzę go wielką sympatią za „Antropocen”, który jest zbiorem esejów oceniających (dosłownie) różne elementy naszych czasów, więc z pewnym niepokojem sięgałem po „powieść młodzieżową”. Z radością musze stwierdzić, że się wybronił i mam ochotę na więcej.

„Szukając Alaski” autorstwa Johna Greena to jedna z tych książek, którą się zapamiętuje. Jest to powieść młodzieżowa (jedna ze 100 najlepszych według New York Timesa), która nie tylko opowiada historię dorastania, ale również stawia ważne pytania o głębszy sens życia. Z jednej strony lekka, nie unika jednak tego co arcytrudne – porusza zagadnienie traumy po utracie kogoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

KRYMINAŁ MOCNO LEWICOWY

"Kukułcze Jajo" to najnowsza powieść kryminalna autorstwa Camilli Läckberg, znanej ze swojego talentu do konstruowania zawiłych fabuł i tworzenia interesujących postaci. Kolejny raz (już jedenasty) zabiera nas do charakterystycznego, skandynawskiego miasteczka – Fjällbacki. To ta seria sprawiła, że zyskała sobie rzeszę wiernych czytelników na całym świecie. Jednak w tej najnowszej powieści, nie tylko kontynuuje ona to co już dobrze znamy, ale również wprowadza do swojej twórczości elementy mocno światopoglądowe, co dla jednych będzie zaletą, ale siłą rzeczy dla innych wadą.
"Kukułcze Jajo" przenosi nas z powrotem do malowniczego Fjällbacki, gdzie główną bohaterką jest Erica Falck, autorka powieści kryminalnych. Wraz z mężem, Patrikiem Hedströmem, lokalnym komisarzem policji, Erica staje przed zadaniem rozwiązania zagadki z przeszłości.

Powieść "Kukułcze Jajo" zaczyna się obiecująco. Jak możemy się spodziewać, dość szybko ginie jedna osoba, w dość zaskakujących okolicznościach. Wiemy, że kryje jakąś tajemnicę – i choć grono podejrzanych jest oczywiste, to jednak ciężko stwierdzić kto miał motyw aby dopuścić się zbrodni. Dość szybko okazuje się, że śmierć ta może mieć również związek z pewnym pożarem, w którym zginęły dwie osoby blisko pół wieku wcześniej.

Camilla Läckberg szybko ujawnia swoje sympatie polityczne i zapatrywania światopoglądowe, które stają się istotną częścią fabuły. Główna bohaterka, Erica, angażuje się w rozwikłanie sprawy zagadkowej śmierci z przeszłości, gdy jej mąż skupia się na aktualnym śledztwie.

To podejście autorki do tematu może być zarówno zaletą, jak i wadą powieści. Z jednej strony, wprowadzenie wątków społecznych nadaje głębi fabule i pozwala na refleksję nad historią i dzisiejszymi wydarzeniami. Läckberg stara się zrozumieć, jakie były motywacje postaci w latach 80., i jak wpłynęły one na obecne wydarzenia. Jednak w tym przypadku problem polega na tym, że jej lewicowe sympatie są przedstawione zbyt jednoznacznie i nachalnie (przynajmniej w moim odbiorze).

Narracja jest czasami zbyt niezrównoważona, co sprawia, że powieść staje się zbyt mocno upolityczniona. Autorka wydaje się nie pozostawiać miejsca na inne perspektywy czy alternatywne spojrzenie, co może sprawić, że niektórzy czytelnicy poczują się zdominowani jednym punktem widzenia.

Wątki kryminalne, które są tradycyjnie silną stroną twórczości Läckberg, również cierpią na skutek nadmiernego zaangażowania w społeczne aspekty fabuły. Sprawa zabójstwa schodzi na drugi plan i zdecydowanie mniej jest tu opisu trwającego śledztwa niż w pierwszych tomach cyklu. To może rozczarować tych czytelników, którzy sięgnęli po książkę oczekując przede wszystkim klasycznego kryminału.

Jednak warto podkreślić, że mimo tych zastrzeżeń, "Kukułcze Jajo" nadal posiada wiele cech charakterystycznych dla twórczości Camilli Läckberg. Bohaterowie są nam znani i lubiani. Autorka potrafi przedstawiać ich w taki sposób, że czytelnik może się łatwo utożsamiać z ich przeżyciami. Fabuła, choć mogłaby być bardziej złożona, jest intrygująca i nie brak tu zwrotów akcji, które trzymają w napięciu do samego końca. To również książka, która zawiera odniesienia do wcześniejszych tomów serii, co z pewnością ucieszy fanów Fjällbacki.

Podsumowując, "Kukułcze Jajo" to kryminał, który posiada niewątpliwe zalety i czyta się go niezwykle szybko. Niestety nie jest jednak pozbawiony również wad. Fani Camilli Lackberg na pewno dostrzegli zmiany w jej książkach. Z każdą kolejną coraz bardziej forsuje swoje poglądy, które odważnie wyraża Erica Falck będąca bez wątpienia wzorowana na pisarce. To nieco zbyt nachalne podejście do wątków politycznych i społecznych może być momentami ciężkostrawne, zwłaszcza dla tych, którzy oczekują przede wszystkim klasycznego kryminału. Warto dać jej szansę, ale z otwartym umysłem i świadomością, że jest to literatura, która wyraźnie reprezentuje konkretne poglądy autorki.

KRYMINAŁ MOCNO LEWICOWY

"Kukułcze Jajo" to najnowsza powieść kryminalna autorstwa Camilli Läckberg, znanej ze swojego talentu do konstruowania zawiłych fabuł i tworzenia interesujących postaci. Kolejny raz (już jedenasty) zabiera nas do charakterystycznego, skandynawskiego miasteczka – Fjällbacki. To ta seria sprawiła, że zyskała sobie rzeszę wiernych czytelników na całym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Witajcie w Dunder Mifflin. Historia serialu The Office Brian Baumgartner, Ben Silverman
Ocena 7,3
Witajcie w Dun... Brian Baumgartner, ...

Na półkach:

ZA KULISAMI FENOMENU

"The Office" przez lata było najchętniej oglądanym serialem telewizyjnym i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Książka, która ukazała się niedawno na polskim rynku kierowana jest do fanów tego kultowego show, którzy pragną poznać kulisy jego powstania. Autorzy tłumaczą też wpływ „The Office” na popkulturę. Ta obszerna i przystępna opowieść zdecydowanie rzuca nowe światło na tę kultową produkcję telewizyjną.
Książka otwiera się od razu odskokiem od typowego formatu biografii lub historii serialu. Brian Baumgartner (który w serialu wcielał się w postać Kevina Malone'a) i Ben Silverman (były dyrektor generalny NBC), wprowadzają czytelnika do świata Dunder Mifflin w zabawny i przyjazny sposób. To początek opowieści, który od razu wywołuje uśmiech na twarzy czytelnika i przywołuje wspomnienia z serialu.
Książka "Witajcie w Dunder Mifflin" jest czymś w rodzaju refleksji i spisanych wspomnień, które dotyczą kulis powstania serialu oraz analizą jego wpływu na popkulturę. Autorzy przeprowadzają obszerne wywiady z twórcami, aktorami, reżyserami i innymi osobami zaangażowanymi w produkcję serialu, a także dzielą się własnymi doświadczeniami i anegdotami z planu. To sprawia, że czytelnik ma okazję poznać zarówno oficjalne fakty, jak i to czego nie dowiedzielibyśmy się w inny sposób jak od ludzi, którzy tworzyli przez lata sukces "The Office".
Niespełna rok temu miałem okazję przeczytać inną monografię poświęconą temu serialowi, wydaną przez Zysk i S-ka. Możecie się zastanawiać czy naprawdę istniała potrzeba by poświęcać mu kolejną książkę? Myślę, że tak. Porównując "Witajcie w Dunder Mifflin" do wcześniejszej książki "The Office. Opowieść o kultowym serialu" autorstwa Andy'ego Greene'a, warto zaznaczyć, że obie te książki uzupełniają się nawzajem. Andy Greene skupił się na analizie samego serialu, jego fabuły, postaci i wpływu na telewizję, podczas gdy Baumgartner i Silverman koncentrują się bardziej na kuluarach stworzenia i pracy nad serialem, relacjach między aktorami oraz wpływie "The Office" na popkulturę. Obie te książki tworzą pełniejszy obraz tego fenomenu telewizyjnego, w pewnym sensie się uzupełniając.
Jednym z najciekawszych elementów "Witajcie w Dunder Mifflin" są rozmowy z twórcami i obsadą serialu. Dowiadujemy się, jakie były inspiracje do stworzenia amerykańskiej wersji "The Office" (na bazie brytyjskiego pierwowzoru), jakie były wyzwania i nieoczekiwane trudności podczas kręcenia, a także jakie były pierwsze reakcje widzów. Anegdoty i wspomnienia aktorów oraz innych osób zaangażowanych w produkcję dodają książce swoistej swojskości.
Autorzy przybliżają proces castingu i wybierania aktorów, co jest niezwykle ciekawe, zwłaszcza dla fanów serialu. Dowiadujemy się, jakie były pierwsze wrażenia obsady odnoszące się do swoich postaci, jak kreowali swoje role i jakie były kulisy kręcenia kultowych scen.
Jednak "Witajcie w Dunder Mifflin" to nie tylko retrospekcja. Książka skupia się również na wpływie "The Office" na kulturę. Autorzy pokazują, że "The Office" jest czymś więcej niż zwykłym serialem telewizyjnym - to fenomen, który wciąż bawi miliony.
Nie można pominąć poczucia humoru, które jest obecne na każdej stronie książki. Autorzy nie zapominają, że "The Office" to przede wszystkim komedia, dlatego cała książka jest przesiąknięta humorem i ironią, która była charakterystyczna dla serialu. To sprawia, że czytelnik nie tylko dowiaduje się nowych rzeczy, ale także bawi się świetnie. No a wszystko jest bogato ilustrowane licznymi kadrami z serialu oraz zdjęciami zza kulis.
"Witajcie w Dunder Mifflin. Historia serialu The Office" to książka, która z pewnością ucieszy wszystkich fanów tego serialu. Jeśli odpowiedzią na wasz słabszy dzień jest śmianie się z Michaela Scotta – koniecznie powinniście sięgnąć po tę pozycję. Polecam!

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

ZA KULISAMI FENOMENU

"The Office" przez lata było najchętniej oglądanym serialem telewizyjnym i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Książka, która ukazała się niedawno na polskim rynku kierowana jest do fanów tego kultowego show, którzy pragną poznać kulisy jego powstania. Autorzy tłumaczą też wpływ „The Office” na popkulturę. Ta obszerna i przystępna opowieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

IDEALNE COSY CRIME NA JESIEŃ

Jeśli ktoś śledzi moje recenzje, to prawdopodobnie zauważył, że robię się coraz bardziej wybrednym czytelnikiem. Straszliwie marudzę i zdarza mi się nawet psioczyć na polskich autorów, którzy biorą się za kryminalne historie. A to fabuła nie trzyma się kupy, a to idą zbytnio na skróty. Jedni mi podpadają bezsensowną brutalnością, drudzy z kolei biorą się za komedie kryminalne, sięgając Himalajów żenady. Może to już kryzys wieku średniego, że tak ciężko znaleźć mi wśród nowości satysfakcjonującą lekturę. Coraz rzadziej zresztą ostrzę sobie zęby na autorów, których nie znam. Jak to się zatem stało, że przeczytałem dwa tomy powieści Izabeli Szylko?

Pierwszy wygrałem w konkursie, pozwalając sobie na jakiś sarkastyczny komentarz, który szczęśliwie inni najwidoczniej musieli uznać za zabawny. W ten sposób trafili do mnie „Poszukiwacze siódmej księgi” z dedykacją od autorki: „Tomaszowi, doceniając poczucie humoru, i nadzieją na podobną reakcję”.


Cóż, jeśli mam być szczery, to uśmiechnąłem się nie będąc wcale przekonanym, że poczucie humoru autorki może dorównywać mojemu. Dlatego „Poszukiwacze siódmej księgi” trafili na spód mojej książkowej hałdy hańby, aby czekać na lepsze czasy, gdy odkopię się z czytelniczych zaległości. Przyszedł jednak czas gdy zmęczony lekturami, które „musiałem przeczytać” zechciałem czegoś lżejszego. Droga autorko, byłem w błędzie – doceniam Twoje poczucie humoru i oceniam je znacznie wyżej od mojego. Myliłem się okrutnie i bardzo z tego powodu się cieszę. Świetnie się bawiłem w trakcie lektury.


UDANY CROSSOVER VINCI I KODU LEONARDA DA VINCI

Już od pierwszych stron powieść Izabeli Szylko wciąga. To istotne. Dziś szybko trzeba schwytać uwagę odbiorcy, jeśli chcemy ją utrzymać. Muszę przyznać, że w „Poszukiwaczach siódmej księgi” mamy jedno z lepszych otwarć jakie czytałem. Szybko polubiłem głównego bohatera, a akcja rozwijała się tak dynamicznie, że nie wiem kiedy wchłonąłem kilkadziesiąt pierwszych stron. Jeśli autorowi udała się taka sztuka, może mieć pewność, że zostaniemy z nim już do końca.

Jak już wspomniałem na wstępie – jestem wybrednym czytelnikiem. Często mi coś przeszkadza w głównych bohaterach. Tymczasem Izabela Szylko wykreowała postaci Jerzego oraz Alicji w ten sposób, że naprawdę od samego początku im kibicowałem. I to wręcz bezkrytycznie.

W pierwszym tomie podróżujemy sporo po Polsce. Lecimy samolotem, jedziemy pociągiem, prowadzimy pościg taksówką i uczestniczymy w ucieczce autem z komisu. Jesteśmy w Warszawie, Krakowie, Olsztynie, Fromborku, Toruniu i Wieliczce. Jak sam tytuł wskazuje, w tej części całość akcji skupia się na odnalezieniu zaginionej siódmej księgi, która nie ukazała się w przełomowym dziele Kopernika. A wiele wskazuje na to, że faktycznie księga owa powstała. Co zawiera i gdzie jej szukać? To spędza sen z powiek Alicji, towarzyszącemu jej Jerzemu (który wybrał się do Krakowa tylko na pogrzeb babci, a nagle znalazł się w cyklonie szalonych wydarzeń) i „tym złym” (kimkolwiek oni są?!).


Czytając „Poszukiwaczy siódmej księgi” nie mogłem odpędzić się od pewnych skojarzeń. Po pierwsze klimat opisywanych wydarzeń przypomniał mi jedną z moich ulubionych polskich komedii – „Vinci”. Tam chodzi o fałszerstwo i kradzież sławnego obrazu. Jestem przekonany, że jeśli znacie ten film, a przeczytanie również opisywaną książkę, zrozumiecie skąd moje skojarzenia. Wszak dobre fałszerstwo nie jest złe 😉

Przygody Alicji i Jerzego poniekąd przypominają również te, które opisywał Dan Brown w „Kodzie Leonarda da Vinci”. Okazuje się, że mamy polską autorkę, która radzi sobie nie gorzej niż autor tego sławnego bestsellera. Czapki z głów. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że „Poszukiwacze siódmej księgi” to książka lepsza, ale możliwe, że teraz przemawia przeze mnie lokalny patriotyzm, który każe mi również wyżej cenić Mikołaja Kopernika, niż wspominanego Leonarda da Vinci. Czy jednak tych dwoje było konkurentami? A może jednak byli wzajemnie darzącymi się szacunkiem przyjaciółmi, którzy wymieniali listy? Nie wiem, ale może jakąś wskazówkę znajdziecie w powieściach Izabeli Szylko.


COSY CRIME

Naprawdę cieszę się, że mogę Wam z czystym sumieniem polecić te dwa kryminały. Jedyne czego można przyczepić się w przypadku „Poszukiwaczy siódmej księgi” to fakt, że narracja urywa się w samym środku akcji. Dlatego sięgając do pierwszego tomu, należy na podorędziu mieć już przygotowaną kontynuację przygód Alicji i Jerzego.

Warto podkreślić to, że „Tajemnica siódmej księgi” utrzymuje wysoki poziom pierwszego tomu. Tym razem robi się bardziej globalnie. Podróżujemy między Meksykiem a Kanadą, przemierzając w międzyczasie niemalże całe Stany Zjednoczone. Akcja znów jest wartka, i robi się coraz bardziej niebezpiecznie. W tym tomie dowiadujemy się też kim są „oni”, ci źli, którzy również chcą odkryć tajemnicę, którą skrywa niepublikowana siódma księga.


Powieści Izabeli Szylko określiłbym mianem cosy crime. Choć autorka utrzymuje stale wysokie napięcie i pojawiają się ofiary, to jednak oszczędza nam zbędnych opisów zbrodni. To naprawdę miła odmiana po lekturze „Domu obok” od Klaudii Muniak, która wręcz epatuje nas bardzo naturalistycznymi opisami tortur, które niewiele tak naprawdę wnoszą do książki. Izabela Szylko skupia się na dobrze skonstruowanej fabule i poszukiwaniu rozwiązania zagadki.

Trzeba przyznać, że całkiem nieźle to wszystko sobie wykoncypowała i poskładała w opowieść. Lektura tych książek to była naprawdę przyjemność. W końcu trafiłem na powieści sensacyjne, które bez zażenowania mogę polecać znajomym. Jest tu i humor, i dobry język i przede wszystkim niebanalny pomysł. Tak trzymać! Polecam!

Trudno mi nawet określić, która część podobała mi się bardziej. Dlatego traktuję te dwa tomy jako naprawdę świetną całość. Zwłaszcza, że po skończeniu pierwszego tomu od razu przeskoczyłem do drugiego – co i Wam sugeruję!



Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

IDEALNE COSY CRIME NA JESIEŃ

Jeśli ktoś śledzi moje recenzje, to prawdopodobnie zauważył, że robię się coraz bardziej wybrednym czytelnikiem. Straszliwie marudzę i zdarza mi się nawet psioczyć na polskich autorów, którzy biorą się za kryminalne historie. A to fabuła nie trzyma się kupy, a to idą zbytnio na skróty. Jedni mi podpadają bezsensowną brutalnością, drudzy z kolei...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeremiego Clarksona chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. To postać kontrowersyjna ale obecna w show biznesie już od wielu lat. Nic dziwnego, że również jego pisarstwo budzi różne emocje. Wątek ten pojawił się nawet w niedawno czytanej przeze mnie powieści Izabeli Szylko – „Poszukiwacze siódmej księgi”. Główni bohaterowie, Alicja i Jerzy, odkrywają, że są bratnimi duszami rozmawiając na wszelkie tematy. Okazuje się, że zgadzają się nawet w kwestii oceny Jeremego Clarksona – jest zabawny jako prezenter, ale jego książki już znacznie mniej.

Ta opinia fikcyjnych bohaterów literackich sprawiła, że z pewną obawą sięgałem po „Diddly Squat”. Faktycznie lubię cięty humor Clarksona i uważam, że Top Gear zawdzięczało niebywałą popularność właśnie jego osobowości. Jednak czy potrafi być równie zabawny w tekście, tak jak jest na ekranie? Faktycznie przypomniałem sobie, że czytałem dawniej jakąś jego książkę poświęconą motoryzacji, i nie wciągnęła mnie szczególnie. Czy rolnicze rozkminy Jeremiego Clarksona warto zatem czytać? Wszak dziwny tytuł „Diddly Squat” to jednocześnie nazwa farmy, której właścicielem stał się ten brytyjski prezenter. I choć jest już starszym, sfrustrowanym (czego wyraz znajdujemy w książce) facetem, to jednak oddał się nowej pasji bez reszty. Do tego stopnia, że został laureatem nagrody dla Najlepszego Rolnika 2021 roku.

Jeremy Clarkson nie dba o bycie poprawnym politycznie. Właśnie jego cięty język sprawił, że zyskał taką popularność. Ten sam język sprawia jednak, że co jakiś czas przysparza sobie niemałych kłopotów. Zwolniono go z BBC, uśmiercając faktycznie w ten sposób wieloletni sukces Top Gear. I choć wielu wróżyło mu koniec kariery, to jednak Jeremy Clarkson się nie zmienia. Zmieniło się jedynie to, że został pełnokrwistym rolnikiem. Nienajgorsza opcja, której poniekąd mu zazdroszczę. Może gdy będę już starszy i zrażę do siebie społeczeństwo, również przeniosę się na wieś by zająć się produkcją żywności. To godne i sensowne zajęcie.

Mam sentyment do brytyjskiej przyrody i wsi za sprawą ukochanych książek Jamesa Herriota. Jakże się ucieszyłem gdy już na pierwszych stronach Clarkson odwołuje się do tego świetnie piszącego weterynarza. I choć oczywiście książki tych dwóch autorów znacznie się różnią, zarówno stylem jak i czasem powstania, to jednak opowiadają o tej samej, brytyjskiej wsi. Może już mniej sielankowej, ale wciąż odpłacającej satysfakcją za niewątpliwy trud jaki trzeba zainwestować w pracę na niej.

„Diddly Squat” to de facto zbiór felietonów. Siłą rzeczy są to teksty krótkie, które można bardzo szybko przyswoić. Wciąga jednak tak bardzo, że ciężko się oderwać od lektury i ją sobie dawkować. Jak to bywa w dzisiejszych czasach, wydawnictwo nieco nadmuchało tę książkę. Niby to ponad 250 stron, ale wiele tu pustych przestrzeni, stron tytułowych i obrazków. Dlatego w moim odczuciu książka ta jest zbyt krótka. Żałuję, że tak szybko mi się skończyła, ponieważ naprawdę świetnie mi się ją czytało.

W „Diddly Squat” pełno jest zgryźliwych komentarzy. Jeremy Clarkson nie bierze jeńców. Nie ukrywa co myśli na temat ekoterrorystów, rządu Wielkiej Brytanii, umów międzynarodowych, Brexitu, Trumpa i Bidena, instagramowych influencerów, itp. Jego język jest dosadny, ale nie wulgarny. Przy czym nie sądzę, że jego intencją jest obrażenie kogokolwiek. Nie oszczędza również siebie. Swój rolniczy talent obśmiewa w końcu znacznie bardziej niż wyżej wymienionych.

Nawet jeśli Clakrson bezkompromisowo uderza w głupie (jego zdaniem) postulaty ekologów zrzeszonych pod flagami z wizerunkami Grety Thunberg, nie można mu zarzucić braku miłości do przyrody. Choć irytują go wegetarianie oraz weganie walczący z jedzeniem mięsa, bo sam nie tylko chętnie spożywa, ale i produkuje mięso, nie można po lekturze tej książki stwierdzić, że jest obojętny na los bydła i drobiu. Choć sam organizuje polowania na bażanty w swojej posiadłości, ostro sprzeciwia się klatkowej hodowli kurczaków na skalę przemysłową. Warto przeczytać felietony Jeremego Clarksona i wyrobić sobie zdanie czy w jego zdroworozsądkowym podejściu nie ma czasem więcej logiki niż w „zrównoważonym rozwoju” lansowanym w gabinetach parlamentu, tak dalekich od codzienności przeciętnego rolnika.

Książka bawi, ale też skłania do myślenia. Wielokrotnie śmiałem się w głos, a nieczęsto zdarza mi się to w trakcie lektury (nawet tych książek, które wydawane są jako komedie). Szczerze polecam i czekam na kolejne felietony Jeremego Clarksona. Są naprawdę godne uwagi.

Jeremiego Clarksona chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. To postać kontrowersyjna ale obecna w show biznesie już od wielu lat. Nic dziwnego, że również jego pisarstwo budzi różne emocje. Wątek ten pojawił się nawet w niedawno czytanej przeze mnie powieści Izabeli Szylko – „Poszukiwacze siódmej księgi”. Główni bohaterowie, Alicja i Jerzy, odkrywają, że są bratnimi duszami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

HIMALAJE ŻENADY

Miało być śmiesznie, ale coś poszło nie tak. Mam wrażenie, że Iwona Banach robiła wiele, aby zabłysnąć, ale nawet nie zaiskrzyła. Przynajmniej między mną jako czytelnikiem, a nią jako autorką komedii kryminalnej – nic nie zaiskrzyło. Niestety, ale musze to otwarcie napisać, przez większość lektury tej książki, czułem się jakbym wspinał się na Himalaje żenady. Nie skończyłbym tej powieści, gdyby nie zobowiązanie recenzenckie.

Sam pomysł na książkę jest trafiony. Motyw starszych osób, które biorą się za rozwiązywanie spraw kryminalnych jest przecież znany i lubiany. Można by nawet powiedzieć, że już dość dobrze wyeksploatowany. Przecież Agatha Christie, mistrzyni kryminału, często zlecała rozwiązanie zagadek pannie Marple. Lubimy się też pośmiać ze starszych osób – bardzo miło wspominam komedię pomyłek i szalone przygody „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął” autorstwa Jonasa Jonassona.

Również na rodzimym rynku wydawniczym pomysł Iwony Banach nie jest czymś nowym. Mam wrażenie, że na popularyzację gatunku komedii kryminalnych niemały wpływ miała seria książek Jacka Galińskiego, gdzie główną bohaterką była Zofia Wilkońska. Zaczął od niezłego „Kółko się pani urwało”, ale w kolejnych tomach raczej obniżał loty. Tak, że trzeci tom z serii – „Kratki się pani odbiły” – był już dla mnie ciężkostrawny, właśnie z powodu mało zabawnych żartów. Na tyle byłem zażenowany lekturą, że po kolejne dwa tomy nie miałem już ochoty sięgać.

Tymczasem w moje dłonie trafiło „Geriatryczne biuro śledcze”, które w dużej mierze bazuje właśnie na bardzo nieśmiesznych żartach. Nie wiem do kogo planowała autorka trafić z tą książką. Może gdybym posiadał tą wiedzę, byłbym w stanie też zrozumieć dlaczego proponowane nam gagi są w jej odczuciu zabawne i zachęcające do przewracania kolejnych kartek.

Oczywiście są różne gusta i z założenia nie należy o nich dyskutować. Nie uważam, że mam szczególnie wysublimowane poczucie humoru. Nie stawiam się ponad innymi. Nie myślę, że jeśli coś mnie nie bawi, nie może być to śmieszne dla innych. Dlatego sami oceńcie, czy sięgając po lekką komedię kryminalną macie ochotę na tego typu dowcipy:

„- No powiedział, żebym to dał ciotce tej dziewczyny z tęczą na głowie.
- I dokładnie tak powiedział? – zdziwiła się Ada.
- Nie, dokładnie to powiedział: „Daj to ciotce tej w chuj pierdolniętej dziewuchy, z tęczowym kołtunem na łbie”. Pasuje? – zdenerwował się barman.
- „W chuj pierdolniętej? Dziewczyny? Bardzo obrazowe… To znawczy w co pierdolniętej? Bo ona, że tak powiem, nie ma rzeczonego narządu? – zapytała lekko już wstawiona Ada.
- Ja jej w gacie nie zaglądałem – obraził się barman.”
Mnie tego typu wymiany zdań nie tylko nie bawią – po prostu mnie żenują. Irytuje mnie też niepotrzebna wulgarność w książkach. Może jestem człowiekiem starej daty, ale traktuję sięganie po literaturę jako spotkanie ze sztuką wyższą. Gdy mam ochotę na randkę z rynsztokowym językiem, wystarczy odpalić debatę polityków, lub przejechać się tramwajem po mieście. Dlatego cenię sobie książki, w których autorzy nie wkładają w usta swoich bohaterów niepotrzebnych przekleństw. W tym samym czasie, w którym czytałem „Geriatryczne biuro śledcze” Iwony Banach, poznawałem również kryminały Izabeli Szylko. Nie przypominam sobie by użyła choć jednego niecenzuralnego słowa, a mimo to wiemy, kto jest bandytą, a kto „tym dobrym”. Byłem zaskoczony (i zniesmaczony) językiem, którego zdecydowała się używać w swojej komedii Iwona Banach. Autorka dojrzała, spod pióra której wyszło już całkiem sporo książek – nie tylko komedii kryminalnych, ale również takich adresowanych do dzieci.

Z przykrością muszę to stwierdzić, że nie będę wspominał dobrze tej lektury. Szkoda – pomysł na komedię naprawdę dobry, ale nie wykorzystany. Wyszło bardziej żenująco, niż faktycznie śmiesznie. Nie polubiłem się z bohaterami, choć rozumiem co stało za ich pomysłem stworzenia biura śledczego. Aktywizacja seniorów jest ważna. To by osoby starsze miały poczucie sprawczości i sensu swojego życia – to temat bardzo poważny, który oczywiście można odpowiedzialnie sygnalizować nawet w formie komedii kryminalnej. Ja jednak się sparzyłem i nie planuję sięgać po kolejne książki tej autorki.

HIMALAJE ŻENADY

Miało być śmiesznie, ale coś poszło nie tak. Mam wrażenie, że Iwona Banach robiła wiele, aby zabłysnąć, ale nawet nie zaiskrzyła. Przynajmniej między mną jako czytelnikiem, a nią jako autorką komedii kryminalnej – nic nie zaiskrzyło. Niestety, ale musze to otwarcie napisać, przez większość lektury tej książki, czułem się jakbym wspinał się na Himalaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prorok-męczennik czy bandyta?


Sięganiu po książki wydawnictwa Novae Res towarzyszy niemały stres. To ono w końcu odpowiada za moje najbardziej spektakularne czytelnicze rozczarowania. Dlatego do lektury biografii Tupaca Shakura zabierałem się jak pies do jeża. Wciąż obawiałem się, że zdzieli mnie po twarzy, ale spotkało mnie niezwykle miłe zaskoczenie – książka jest napisana naprawdę dobrze, pozbawiona błędów edytorskich, a narracja wciąga już od pierwszych stron.

Trzeba tu oddać Łukaszowi Skibińskiemu, że chwyta naszą uwagę pierwszym rozdziałem i utrzymuje ją aż do końca, nawet jeśli (siłą rzeczy) nie wszystkie rozdziały są dla nas równie interesujące. To biografia, która została napisana z konkretnym pomysłem. Autor potrafi posługiwać się językiem polskim (co niestety nie jest regułą wśród wydawniczych nowości) na tyle swobodnie, by przemycać do książki drobne żarciki i co jakiś czas puszczać do nas oko. Jest to jednak również biografia z tezą, z którą osobiście się nie zgadzam, bo choć nie odmawiam nikomu prawa, aby stawiać pomnik Tupacowi, to jednak Łukasz Skibiński nieco przesadził z jego rozmiarem i szlachetnością materiału z jakiego postanowił go stworzyć.





NIEŁATWA HISTORIA

Tupac Shakur znany jest pokoleniu, które w latach 90-tych oglądało MTV. Pytanie jednak co o nim faktycznie wiemy? Rozpoznałbym go na zdjęciach i byłbym w stanie stwierdzić, że to raper, który został zastrzelony. Tutaj moja wiedza się kończyła, dlatego zdecydowałem się przeczytać biografię autorstwa Łukasza Skibińskiego. Na czym polegał fenomen Tupaca? Przecież w latach 90-tych zastrzelono na świecie znacznie więcej ludzi, których nie jestem w stanie rozpoznać na zdjęciach. Coś jednak musiało Tupaca Shakura na tyle wyróżniać, że zapisał się w społecznej świadomości (nawet jeśli tylko dość powierzchownie).

Łukasz Skibiński podchodzi do tematu bardzo rzetelnie. Kreśli nam w pierwszej części swojej książki cały kontekst w jakim funkcjonował Tupac Shakur. I nie chodzi jedynie o ten kontekst najbliższy, rodzinny. Chodzi o kontekst społeczny Stanów Zjednoczonych, które chyba do dziś nie do końca uporały się z kwestią rasizmu.

Choć nie ma w tej biografii przestrzeni na gruntowne przedstawienie całej historii, to jednak w telegraficznym skrócie autor opisuje nam walkę czarnoskórych o równe traktowanie. Sporo miejsca poświęca przede wszystkim dwóm postaciom z sztandarów, o odmiennym podejściu do niewątpliwego problemu z jakim mierzyła się Ameryka. Zanim poznamy Tupaca Shakura, mamy możliwość dowiedzieć się więcej o Malcolmie X, który wzywał do otwartej walki z rasizmem (z akcentem na słowo walka). Łukasz Skibiński odwołuje się też do osoby Martina Luthera Kinga, który chciał osiągnąć ten sam cel (równość), ale zmierzał tam inną, pokojową drogą.

Dlaczego tyle miejsca w biografii Tupaca Shakura autor poświęca Malcolmowi X i Martinowi Luther Kingowi? To staje się jasne w dalszej części książki. Łukasz Skibiński stawia ich wszystkich w jednej linii. Uważa, że Tupac Shakur był niemniej zasłużony (o ile nie więcej) na polu walki z rasizmem, niż tych dwóch, powszechnie znanych liderów.




CZARNY JEZUS?

To bardzo odważna teza. Autor oczywiście ma do niej pełne prawo, tak jak czytelnik ma prawo uśmiechnąć się pod nosem i pokręcić z niedowierzaniem głową. Mówi się, że im głębiej w las, tym więcej drzew. W przypadku omawianej biografii, im więcej stron za nami, tym odważniejsze są stwierdzenia Łukasza Skibińskiego:

„Jego znajomi i sąsiedzi ginęli od kul z dużo bardziej błahych powodów. Tupac zaś stał w jednej ławie z takimi osobistościami jak Malcolm x i Martin Luther King, choć wydaje się to dla wielu przesadą. Nie umiało więc inaczej o sobie i swojej przyszłości myśleć, jak tylko w kategoriach zagrożenia. Twierdził, że nie dożyje trzydziestki. Była to tylko kwestia czasu.”

„Bez względu na to czy Tupac robił to umyślnie, czy też nie, wpisał się w pewien ewangeliczny model: postępowaniem przysporzył sobie wrogów, został opuszczony przez najbliższych i osądzony przez media oraz społeczeństwo, a osoby pragnące jego odejścia skazały go na śmierć. Tupac, tak jak Jezus, kroczy ku swojej Golgocie z krzyżem symbolicznie wytatuowanym na plecach oraz w koronie z bandany. Czy komuś się to podoba, czy nie – był, jest i będzie rewolucjonistą na wzór buntownika z Nazaretu, który był równie niewygodny dla współczesnych mu ludzi.”




Zestawianie Tupaca z Chrystusem jest dla mnie naprawdę dużą przesadą. Łukasz Skibiński robi to jednak konsekwentnie, rozpisując się na temat tego, że czarnoskóra społeczność poszukiwała i potrzebowała czarnego Jezusa. Rzekomo odnajduje go w osobie Tupaca. Czy rzeczywiście?

Już pojawiające się w pierwszej części książki porównywanie Tupaca do starotestamentowego Jeremiasza, płaczącego proroka, jest w moim odczuciu sporym nadużyciem. Mógłbym jednak znaleźć pewne punkty styczne – pełne emocji obnażanie bezprawia, które toczy Stany Zjednoczone, tak jak niegdyś działo się to w pokoleniu Judy. Jednak tym, którzy próbują określać Tupaca mianem oczekiwanego przez uciśnionych posłańca Bożego, mogę tylko zacytować słowa prawdziwego Mesjasza, Jezusa Chrystusa:

„Strzeżcie się fałszywych proroków. Przychodzą oni do was w owczej skórze, wewnątrz jednak są drapieżnymi wilkami. Rozpoznacie ich po ich owocach. Bo czy zbiera się winogrona z cierni albo figi z ostu? Podobnie każde dobre drzewo wydaje dorodne owoce, a drzewo zepsute — owoc bez wartości. Dobre drzewo nie może wydawać marnych owoców, a drzewo zepsute dorodnych”
(Mateusza 7:15-18).




OWOC ŻYCIA TUPACA SHAKURA

Należy sobie zatem zadać pytanie o to jakie były nie tylko słowa Tupaca, ale jakie było jego życie. Co do warstwy artystycznej, dość gruntownej analizy kolejnych płyt dokonał Łukasz Skibiński w następujących po sobie rozdziałach. Wsłuchiwał się nawet w to co znajduje się w tle poszczególnych nagrań i wyciąga z tego ciekawe wnioski, porównując Tupaca do proroka albo psalmisty.

Niewątpliwie jest to artysta, który wywarł spory wpływ na otoczenie. Jednak czy na tyle trwały, by stawiać mu taki pomnik i oddawać niemalże boską cześć?

„Po śmierci Tupaca zaczęto malować obrazy, na których on sam przybiera postać Chrystusa. Czuł się namaszczony, by przyjąć na siebie brzemię misji, którą nie każdy raper mógłby udźwignąć. Świadczy o tym muzyka i jej wpływ na kolejne pokolenia. Głos Tupaca nie milknie, mimo że fizycznie został unicestwiony. Jak w przypadku Malcolma X i wielu innych afroamerykańskich aktywistów, tak i tutaj wyrok był kwestią czasu. Jego nieustępliwość, młodzieńcza pasja i świadomość społeczna wyhodowana na gruncie spuścizny Czarnych Panter zwiastowała smutne konsekwencje dla czarnego obywatela białej Ameryki. Do dziś nie wiemy, kto konkretnie podjął decyzję o usunięciu Tupaca ze sceny polityczno-muzycznej. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone i nikt nie wie, czy kiedykolwiek prawda wyjdzie na jaw. Jedno jest pewne – stoi za tym konkretny człowiek. Człowiek więc jest sprawcą wszelkiego zła na świecie. Człowiek i zdolność do kłamstwa, który to urosło do rangi kultu: prawda w oczach ludzi fałszywych będzie zawsze brana za bluźnierstwo. Tupac stał się kozłem ofiarnym, wypełniając jedynie to, czego nauczyła go matka – bycie prawdomównym i wyrażanie swojego zdania. Miał prawo czuć się zwierzyną łowną lub nawet męczennikiem, wystawionym na pożarcie lwom, ponieważ to samo uczyniono także z Jezusem. Nie został ukrzyżowany przez obcym mu naród czy nową religię– wyrok zapadł dzięki zaangażowaniu swoich.”

Autor biografii uparcie wraca do zestawiania Tupaca z Jezusem. Jednak Chrystus nie cierpiał za swoje grzechy. Tupac natomiast trafił do więzienia (oraz zginął) nie za winy innych, ale za to jak prowadził swoje życie. Zarzut gwałtu, narkotyki, nawoływanie do nienawiści, gangsterskie porachunki. Choć sam wyrwał się z biedy, to jednak trudno uznać go za filantropa. Kule dwukrotnie go dosięgały nie dlatego, że wzywał świat do miłości i wzajemnego szacunku. Nawet jeśli gdzieś w środku tego pragnął, nie to było bezpośrednią przyczyną jego śmierci. Stało się to na ulicy w Las Vegas, miasta grzechu, niewiele po tym jak kamery zarejestrowały jego udział w bójce. Zatem „rozpoznacie ich po ich owocach”. Niech każdy samodzielnie odpowie sobie na pytanie kim był Tupac Shakur: prorokiem-męczennikiem czy artystą-bandytą?

Biografię polecam, bo czyta się ją dobrze. Nie ogranicza się jedynie do przybliżenia osoby Tupaca Shakura. Choć koniec końców nie mogę zgodzić się z wnioskami autora, to jednak jego książka dała mi sporo do myślenia… a za to przecież książki tak cenimy.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Prorok-męczennik czy bandyta?


Sięganiu po książki wydawnictwa Novae Res towarzyszy niemały stres. To ono w końcu odpowiada za moje najbardziej spektakularne czytelnicze rozczarowania. Dlatego do lektury biografii Tupaca Shakura zabierałem się jak pies do jeża. Wciąż obawiałem się, że zdzieli mnie po twarzy, ale spotkało mnie niezwykle miłe zaskoczenie – książka jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie książki, które trafiają w nasze dłonie przez przypadek. Ewidentnie tak było z "biografią" Sylasa. Ktoś pożyczył mi tę książkę, choć nie szczególnie wyrażałem nią wielkie zainteresowanie. Francine Rivers kojarzy mi się z chrześcijańskimi romansami, co niekoniecznie jest tą gałęzią literatury, po którą sięgam najchętniej.

Do tego na okładce znajduje się informacja, że jest to piąta część cyklu. Jednak jest to dość mylące. Po prostu autorka napisała pięć książek, poświęconych pięciu różnym postaciom biblijnym, które nie grają na kartach Słowa Bożego ról pierwszoplanowych. Historia Sylasa jest ostatnią, ale całkowicie niezależną powieścią i zdecydowanie nie musicie wcześniej sięgać po książki poświęcone Kalebowi, Aaronowi, Jonatanowi czy Amosowi.

Rekomendowałbym natomiast znajomość Dziejów Apostolskich (a najlepiej również nowotestamentowych listów Pawła) aby lepiej odnaleźć się w kreowanej przez Francine Rivers historii. Nie do końca wiem jak zaklasyfikować tę książkę. To swoiste biblical-fiction. W oparciu o pojawiające się w Słowie Bożym strzępy informacji, autorka tworzy biografię Sylasa, człowieka z którym stykamy się podczas lektury Biblii, ale naprawdę niewiele możemy o nim powiedzieć.

Autorka nie twierdzi, że opisuje prawdziwą historię Sylasa. Jednak stara się również, aby nie była to wersja niemożliwa, którą wykluczałaby analiza biblijnej narracji. Na ile „biografia” ta jest wiarygodna – ocenić powinniście sami. Czy to możliwe, że Sylas jest opisywanym w ewangeliach majętnym młodzieńcem, który odszedł zasmucony gdy Jezus powiedział mu, iż powinien sprzedać wszystko i rozdać potrzebującym, a następnie Go naśladować? Czy Sylas mógł być wśród tych dwóch uczniów, którzy spotkali Jezusa po zmartwychwstaniu na drodze do Emaus? Czy jednocześnie Sylas mógł być autorem listu do Hebrajczyków?

To wszystko jest możliwe, choć mało prawdopodobne. Szczęśliwie jednak w książce tej autorka mniej skupia się na rozwijaniu wątków wątpliwych, niż na literackim przedstawieniu historii dobrze znanych z Dziejów Apostolskich. Możemy przypomnieć sobie podróże apostoła Pawła oraz pewne wydarzenia i kontrowersje jakie mu towarzyszyły. Robimy to patrząc z perspektywy Sylasa, postaci drugoplanowej, ale niezwykle istotnej w tworzącym się Kościele.

Dla mnie była to przyjemna powtórka z historii powstawania pierwszych społeczności chrześcijańskich. Niewiele mnie w tej książce zaskoczyło, i właściwie się z tego cieszę. Trzeba przyznać, że autorka dobrze się czuje w odmalowywaniu kontekstu kulturowo-historycznego czasów biblijnych. Zdecydowanie może być to powieść, która poszerzy naszą wiedzę.

Jeśli chodzi o sam styl Francine Rivers, to delikatnie rzecz ujmując – nie jest to moja ulubiona autorka. Bardziej cenię treść tej powieści niż jej formę. Moim największym zarzutem wobec historii Sylasa jest to, co wielu uzna za największy atut twórczości Francine Rivers – wplecenie do fabuły wątku romantycznego. Jak już wspomniałem, autorka tworzy przede wszystkim chrześcijańskie romanse. Nie spodziewałem się jednak, że podobny wątek uda jej się dołączyć do historii Sylasa. Cóż, widocznie wystarczająco jej nie doceniłem :)

Mi osobiście mocno to zgrzytało, ale rozumiem, że większość czytelników (a właściwie czytelniczek) oczekuje miłosnego happy endu, gdy sięga po książkę tej autorki. Dlatego przebolałem wątek romantyczny i pozwoliłem Francine Rivers by przeniosła mnie do miejsc, które znam z lektury Dziejów Apostolskich.

Choć książka nie jest wybitna i ma swoje braki, to jednak koniec końców oceniam ją pozytywnie. Skłoniła mnie do kilku naprawdę wartościowych refleksji, a to przecież w książkach cenimy najbardziej. Dlatego polecam, zwłaszcza tym, którzy ufają biblijnym relacjom.

Są takie książki, które trafiają w nasze dłonie przez przypadek. Ewidentnie tak było z "biografią" Sylasa. Ktoś pożyczył mi tę książkę, choć nie szczególnie wyrażałem nią wielkie zainteresowanie. Francine Rivers kojarzy mi się z chrześcijańskimi romansami, co niekoniecznie jest tą gałęzią literatury, po którą sięgam najchętniej.

Do tego na okładce znajduje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

CZAS NA CYFROWY DETOKS

Jest to książka, która powinna być obowiązkową lekturą w szkołach. Każdy powinien się skonfrontować z opisywanym tu problemem. Ponieważ, po prawdzie, to o czym pisze Johann Hari dotyczy wszystkich z nas. Jesteśmy notorycznie okradani i czy coś z tym robimy? Bynajmniej! Jest wręcz odwrotnie – sami dostarczamy niezbędnych informacji największym na rynku złodziejom, aby tym skuteczniej okradali nas z naszej uwagi!

Nie jest to bicie piany. Autor nie robi wideł z igły. Przedstawia rzetelne badania, które pokazują to co ciężko jest przeoczyć, jeśli uda się nam oderwać wzrok od ekranów – jesteśmy na równi pochyłej jeśli chodzi o zdolność skupiania naszej uwagi. Szczycimy się jej podzielnością, ale tak naprawdę nie rozumiemy mechanizmów działania naszego mózgu, dlatego też nie dostrzegamy jak wielką cenę przychodzi nam płacić za to w jaki sposób żyjemy.

Mimo, że książka ta bardzo mnie interesowała i naprawdę wciągnęła, to czytałem ją rekordowo długo. Tłumaczę to tym, że zwyczajnie ciężko było mi się konfrontować z jej treścią, i widzieć co stronę jak łatwo ulegam manipulacjom w moim życiu. Oddaję swoją prywatność „za miskę soczewicy”. Jeśli podejdziecie do lektury tej książki z otwartą głową – prawdopodobnie wielokrotnie będziecie zawstydzeni. Ale gdy pieką nas uszy, jest szansa by coś jeszcze w naszym życiu zmienić. Jestem przekonany, że podstawowym celem jaki przyświecał Johannowi Hariemu, było właśnie to – by choć część czytelników podjęła walkę o odzyskanie siebie i tak bezkarnie rozkradanej uwagi.


Johann Hari zaprasza nas w podróż. Sam zjeździł cały świat, spotykając się z najróżniejszymi autorytetami badawczymi oraz osobami stojącymi za nowymi technologiami. Zebrał pokaźną ilość danych, które nie pozostawiają nam cienia wątpliwości, że naprawdę jesteśmy okradani z uwagi. Demaskuje na łamach swojej książki największych złodziei, a nawet spokojnie się z nimi spotyka i rozmawia. Chyba coś jest na rzeczy, skoro najbliżsi twórców np. Instagrama nie korzystają z tej aplikacji. Po prostu wiedzą jak zostały zaprojektowane poszczególne narzędzia – by zrobić z naszego umysłu sieczkę.

Jednak podróż, w którą zabiera nas autor nie dotyczy tylko i wyłącznie spotkań z autorytetami w opisywanej dziedzinie. Dotyczy ona przede wszystkim opowieści o jego osobistym doświadczeniu, kiedy to postanowił zrobić sobie całkowity detoks od Internetu. Ten eksperyment oraz przyczyny, które go do tego skłoniły, opisane są bardzo dokładnie w pierwszej części książki.

Trzeba oddać Johannowi Hariemu, że ma świetne poczucie humoru, dzięki któremu potrafi przekazać nam nawet suche dane w taki sposób, że ciężko oderwać się od lektury. Czytając tą książkę non-stop coś sobie notowałem i rozmawiałem ze znajomymi o wszystkim czego się z niej dowiedziałem. A było tego naprawdę dużo.

W dalszej części książki autor coraz bardziej odsłania swoje dość radykalne poglądy, które zdecydowanie stawiają go po lewej stronie sceny politycznej. Momentami część ta stawała się dla mnie ciężkostrawna, ale nie przeszkadza mi to ocenić tej książki bardzo wysoko i szczerze wszystkich zachęcać do tego by zapoznać się z wielką pracą jaką wykonał Johann Hari. Przede wszystkim jednak zebrał się na odwagę by pisać o rzeczach niełatwych do przyjęcia. Jesteśmy zbyt łatwowierni i dajemy się wykorzystywać tym, którzy swoje nieczyste intencje potrafią opakować w taki sposób, że wręcz prosimy się o grabież.


To nie tak, że autor atakuje kogokolwiek z nas. Raczej odważył się opisać swoje własne doświadczenie, które prawdopodobnie okaże się bardzo tożsame z Twoimi myślami. Zastanów się czy nie mógłbyś się podpisać pod takim wyznaniem?

„– Docierało do mnie, że jakoś nie potrafię kontrolować tego, jak korzystam z internetu. Łapałem się na tym, że bezmyślnie godzinami śledzę w mediach społecznościowych najdrobniejsze wzmianki o takich wydarzeniach jak wybory prezydenckie w USA, nic tym nie osiągając. Odbijało się to nie tylko na mnie jako na rodzicu, ale też na mojej pracy naukowej. Zdałem sobie sprawę z tego, że moja praca poniekąd polega na tym, że myślę inaczej niż wszyscy. Przebywałem jednak w środowisku, w którym otrzymywałem te same informacje co każdy i myślałem o tych samych rzeczach co inni”.

Ten detoks od sieci wiele dał autorowi. Ale też owocował niezbyt przyjemną autorefleksją:

„Czułem się tak, jakby wszędzie otaczali mnie ludzie nastawieni na nadawanie, nie na odbiór. Przyszła mi nagle do głowy myśl, że narcyzm jest deformacją uwagi, co przejawia się wtedy, gdy kieruje się ją tylko na siebie i swoje ego. Nie mówię tego z poczuciem wyższości. Wstyd mi opisywać, co sobie uświadomiłem w tamtym tygodniu, gdy najmocniej zatęskniłem za internetem. W moim normalnym życiu codziennie – czasami kilka razy dziennie – zaglądałbym na Twittera i Instagram, sprawdzając, ilu mam followersów. Nie interesowałyby mnie aktualności, inne informacje czy plotki, lecz jedynie moje statystyki. Jeżeli liczby by się zwiększyły, cieszyłbym się niczym owładnięty obsesją posiadania pieniędzy sknera, który sprawdziwszy stan swoich akcji, odkrył, że od poprzedniego dnia troszeczkę się wzbogacił. To tak jakbym mówił sobie: „Widzisz? Obserwuje cię coraz więcej ludzi. Liczysz się”. Nie brakowało mi tego, co mają do powiedzenia. Odczuwałem brak samych liczb i poczucia tego, że one rosną.”


Ta książka to alarm. Nie dzieje się dobrze. I nie są to wydumki przewrażliwionego, rozhisteryzowanego socjologa. Wiele danych przytaczanych w tej książce jest zatrważających. Ignorujemy nasze potrzeby. Nie przywiązujemy wagi do sygnałów jakie wysyła nam nasze ciało. A potem dziwimy się, że ciężko jest nam skupić się na czymkolwiek przez dłuższą chwilę. To wszystko jednak jest pokłosiem naszych codziennych decyzji. Kiedy ostatnio dobrze się wyspałeś?

„Dzisiaj czterdzieści procent Amerykanów chronicznie nie dosypia, dostarczając organizmowi mniej niż wynosi niezbędne minimum, czyli siedem godzin snu na noc. W Wielkiej Brytanii, co niewiarygodne, dwadzieścia trzy procent osób sypia po mniej niż pięć godzin. Jedynie piętnaście procent z nas po obudzeniu czuje się rześko. To nowe zjawisko. Od 1942 roku przeciętna ilość przesypianego czasu skróciła się o godzinę. W ciągu minionego stulecia dzieciom ubyło średnio osiemdziesiąt pięć minut snu. Naukowa debata na temat precyzyjnego określenia skali naszej utraty snu wciąż się toczy, ale National Sleep Foundation obliczyła, że długość naszego snu zmalała przez zaledwie sto lat o dwadzieścia procent.”

„Po dwóch nieprzespanych nocach każdy się rozlatuje, może też dojść do tego, gdy sypia się po cztery lub pięć godzin i ciągnie się to przez parę tygodni. Jego słowa coś mi przypomniały: na skraju takiego stanu żyje czterdzieści procent nas.”

„Dlatego wszyscy żyjemy w pośpiechu, wszyscy jesteśmy impulsywni, a za kółkiem łatwo wpadamy w złość. Widać to wszędzie wokoło… Przebadano to i dowiedziono laboratoryjnie: człowiek sądzi, że myśli jasno, ale tak nie jest. O wiele mniej jasno, niż mógłby to robić… Kiedy śpimy lepiej, mnóstwa problemów ubywa… choćby tych z zaburzeniami nastroju, otyłością czy koncentracją… Mnóstwo szkód jest wówczas naprawianych.”


Mógłbym przytoczyć tu wiele fragmentów z tej książki, ale zamiast tego po prostu zachęcam Was, abyście po nią sięgnęli. Ona naprawdę jest warta naszej uwagi. Niech nas zmusi do refleksji.

Na mnie już mocno wpłynęła. Sprawiła, że ode chciało mi się korzystać z mediów społecznościowych. Poświęcam za to więcej czasu na regularny sen i już widzę tego pozytywne efekty. To naprawdę ważna i potrzebna książka!

CZAS NA CYFROWY DETOKS

Jest to książka, która powinna być obowiązkową lekturą w szkołach. Każdy powinien się skonfrontować z opisywanym tu problemem. Ponieważ, po prawdzie, to o czym pisze Johann Hari dotyczy wszystkich z nas. Jesteśmy notorycznie okradani i czy coś z tym robimy? Bynajmniej! Jest wręcz odwrotnie – sami dostarczamy niezbędnych informacji największym na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zwierzęta na wojnie Teresa Kowalik, Przemysław Słowiński
Ocena 6,8
Zwierzęta na w... Teresa Kowalik, Prz...

Na półkach:

Książka Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik wypełnia pewną lukę na rynku wydawniczym. Mnóstwo mamy już książek, które traktują o konfliktach, jednak nie spotkałem się dotychczas z podobnym tytułem do "Zwierząt na wojnie". Już sam ten fakt wiele nam mówi. Mało kto przejmował się losem zwierząt, w czasach gdy i ludzkie życie zdawało się nie być zbyt wysoko cenione.

Dla przykładu weźmy bezsens I Wojny Światowej, w której zginęły miliony żołnierzy, ostrzeliwujące wzajemnie linie okopów. Przez miesiące front przesuwał się o kilkaset metrów, by zaraz wrócić do poprzedniego miejsca. Jestem wciąż przytłoczony filmem "Na zachodzie bez zmian", który świetnie ilustruje (w oparciu o powieść Ericha Marii Remarque) całą brutalność i głupotę wojny. Kadry z tego filmu zostaną ze mną na długo. Jednak podczas lektury "Zwierząt na wojnie" dotarło do mnie, że niewiele we wspomnianym filmie widziałem zwierząt. Warto jednak uzmysłowić sobie, że samych koni na froncie I Wojny Światowej zginęło ponad 10 milionów!
Są to szokujące liczny. Wojna była nie tylko brzydka. Była również okropnie śmierdząca, ponieważ nikt nie zadawał sobie trudu grzebania martwych zwierząt. Jeśli zdarzyło Wam się kiedyś mijać padlinę przy drodze, zdajecie sobie sprawę, że fetor milionów martwych koni musiał być niewyobrażalny. Tymczasem codziennie statkami sprowadzano ze Stanów Zjednoczonych tysiące nowych zwierząt, by uzupełnić braki na froncie.

Przemysław Słowiński i Teresa Kowalik podają nam mnóstwo informacji, z którymi nie spotkamy się w innych pozycjach dotyczących wojen. Dali głos naszym "braciom mniejszym", jak określał zwierzęta kiedyś święty Augustyn. Cała książka nasączona jest wręcz ciekawostkami. Choć nie wiem czy to najlepsze określenie tych wszystkich informacji, które często są nie tylko szokujące, ale też zatrważające i... dobijające.

Okazuje się, że w obliczu wojny należałoby zrewidować takie pojęcia jak "zezwierzęcenie" oraz "bycie ludzkim". Wielokrotnie zastanawiałem się w trakcie lektury tej książki, kto tak naprawdę jest zwierzęciem?! Bolesną prawdą jest to, że wojna to "zorganizowany obłęd". Ktoś mądrzejszy ode mnie stwierdził kiedyś, że w jej wyniku przegrywają wszyscy, którzy znaleźli się na polu bitwy. Nawet zwycięzcy nie wygrywają. Książka Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik otwierają nam oczy na to, że wśród przegranych wojen znajdują się również dziesiątki milionów zwierząt.

Książka jest arcyciekawa. Dowiedziałem się z niej mnóstwa rzeczy. Choć w większości jest to pewnie wiedza bezużyteczna, bo nie sądzę bym kiedykolwiek potrzebował przekonać słonia do natarcia na grupę wroga, to jednak pochłonąłem tę książkę bardzo szybko.

Na plus zapisać należy również dużą ilość zdjęć i odwołań do tekstów źródłowych. Wydawnictwo Fronda oddało w nasze ręce solidnie przygotowaną pozycję. Sam styl autorów nie należy może do najwybitniejszych, ale wspiera nas w lekturze. Czasem doskwierały mi niepotrzebne powtórzenia, ale oceniam książkę wysoko.

Zdecydowanie polecam, z tą jednak uwagą, że książka traktuje nie tylko o niebywałym bohaterstwie wybranych zwierząt. Znacznie więcej tu informacji o ich przejmującym cierpieniu i okrucieństwie ludzi.


Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Książka Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik wypełnia pewną lukę na rynku wydawniczym. Mnóstwo mamy już książek, które traktują o konfliktach, jednak nie spotkałem się dotychczas z podobnym tytułem do "Zwierząt na wojnie". Już sam ten fakt wiele nam mówi. Mało kto przejmował się losem zwierząt, w czasach gdy i ludzkie życie zdawało się nie być zbyt wysoko cenione.

Dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię sięgać po kryminały nieznanych mi autorów, jednak powinienem być już na tyle mądry, by wiedzieć, że "Bestseller platformy Amazon" nie jest najlepszą rekomendacją, która obiecuje nam wybitną książkę. Miano bestsellera zbyt łatwo dziś zdobyć, ponieważ nie dotyczy ono najlepiej sprzedających się pozycji! Chodzi po prostu o sprzedaż określonej ilości egzemplarzy. Dla przykładu, by stać się bestsellerem New York Timesa, wystarczy sprzedać 5 tysięcy książek. Nie jest to wielkie wyzwanie w kraju liczącym ponad 330 milionów mieszkańców. Sami możecie dokonać obliczeń... Nie powinno nas dziwić, że niemalże każda książka jest bestsellerem.

Wracając jednak do Ciphera, bestsellera platformy Amazon, odnosi się wrażenie, że napisany on został z nadzieją, że wkrótce Netflix wykupi prawa do ekranizacji tego kryminału. Cały scenariusz jest gotowy i nie będzie wymagał nawet zbytniego wysiłku przy adaptacji go na netflixowe standardy. Isabella Maldonado zadbała o odpowiednią reprezentację mniejszości etnicznych. Główna bohaterka jej opowieści jest latynoską. Byłą wicedyrektorką FBI jest silna Afroamerykanka, która była oczywiście uciskana zewsząd i nikt nie dawał jej szans na awans, ale swoją ponadprzeciętną pracą i wytrwałością pokazała innym miejsce w szeregu. Postaci najmniej pozytywne to - o dziwo! - biali mężczyźni. Cipher - chory psychicznie przestępca, odpowiedzialny za mordowanie tabunów bezbronnych kobiet - jest silnym, białym mężczyzną.

Chciałoby się stwierdzić, że to nic zaskakującego. Przecież czytelnicy chcą czytać o silnych kobietach, które dokopują mężczyznom znęcającym się nad słabszymi. Z każdą jednak stroną coraz bardziej przeszkadzał mi nadmiar amerykańskiego patosu, który serwuje nam autorka. Jest chyba coś w mentalności mieszkańców USA, że wszystko musi być największe. Stąd też sprawą Ciphera bardzo szybko żyje cały świat.

I tu moim zdaniem autorka nieco przeszarżowała. Bo skoro całe biuro FBI deleguje wszystkie środki by namierzyć jednego człowieka, to naprawdę ta książka powinna być znacznie krótsza. Tymczasem wciąż pozostaje on nieuchwytny, i bez przeszkód podróżuje po całych Stanach, jednocześnie regularnie kontaktując się ze społeczeństwem za pomocą mediów społecznościowych. Całkowicie tego nie kupuję...

Jest w tej historii kilka absurdalnych momentów, o których nie wspomnę w tym miejscu, ponieważ byłyby to spoilery. Uwierzcie mi po prostu, że autorka zapędziła się kilka razy w kozi róg i postanowiła wybrnąć z tej sytuacji po najmniejszej linii oporu. Szkoda...

Książkę czyta się szybko i wciąga, bo takie są przecież kryminały, ale trudno mi ocenić ją wysoko. Główna bohaterka - agentka specjalna Nina Guerrera - jest nie tylko przerysowana, ale w moim odczuciu po prostu niesympatyczna. Rozumiem, że traumatyczne wydarzenia z dzieciństwa i młodości mogły ją skrzywić, jednak w takiej sytuacji nie powinna być dopuszczona do pracy w terenie.

Moim największym zarzutem jest jednak ten ciężkostrawny patos. O ile przywykłem do pewnych nieścisłości w kryminałach i przymykam oko na to, że zazwyczaj gdy autor nie ma świeżych pomysłów, decyduje się, że telefony komórkowe nagle się rozładowują albo tracą zasięg, to jednak styl Isabelli Maldonado był dla mnie wyzwaniem:

"- Zrobiłam to, ponieważ Biuro cię potrzebuje. - Postukała się palcem wskazującym w klatkę piersiową. - I mnie też. - Nina nie odpowiedziała, więc Shawna kontynuowała podniesionym głosem: - FBI to organizacja, w której większość wciąż stanowią biali mężczyźni. Kiedy mnie przyjmowali, niewiele kobiet pracowało jako pełnoprawne agentki. Wyobraź sobie, jak zareagowali na czarnoskórą kobietę. Podobnie jak ty, pracowałam ciężej niż inni, żeby udowodnić swoją wartość. Stacjonowałam na gównianych posterunkach, brałam gówniane sprawy i używałam gównianego sprzętu, ale schowałam dumę do kieszeni i po latach pracy zdobyłam pozycję, dzięki której mogłam przecierać szlaki innym. Tak właśnie było w twoim przypadku i nie mam zamiaru za to przepraszać. - Ciężko westchnęła."

I może nie ma potrzeby więcej tu pisać (ciężkie westchnięcie). Kryminał brutalny i wulgarny. Jest wiele lepszych na rynku, które mógłbym polecić w tej kategorii.
"Cipher" pomyślany jest jako rozpoczęcie cyklu, ale nie polubiłem się na tyle z głównymi bohaterami aby towarzyszyć im w kolejnych częściach.
Choć nie ukrywam, że jestem ciekaw jaką sprawę wymyśli im Isabella Maldonado, skoro już pierwsza angażowała całe Stany Zjednoczone... A zdaje się, że każda kolejna powinna być tylko większa...

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Lubię sięgać po kryminały nieznanych mi autorów, jednak powinienem być już na tyle mądry, by wiedzieć, że "Bestseller platformy Amazon" nie jest najlepszą rekomendacją, która obiecuje nam wybitną książkę. Miano bestsellera zbyt łatwo dziś zdobyć, ponieważ nie dotyczy ono najlepiej sprzedających się pozycji! Chodzi po prostu o sprzedaż określonej ilości egzemplarzy. Dla...

więcej Pokaż mimo to