rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nie zawsze kochałam czytać. Mniej więcej do czternastego roku życia raczej stroniłam od książek, woląc bieganie po podwórku czy modne wówczas gry komputerowe. Wciąż zauważam wiele braków w moich młodzieńczych lekturach, które postanowiłam nadrobić przy najbliższej okazji. Bo nigdy nie jest za późno, aby odzyskać utracone dzieciństwo! Sądziłam, że taka sposobność nadarzy mi się dopiero, kiedy pewnego dnia będę czytać swoim dzieciom, a to właśnie dzisiaj spędziłam dzień na fascynującej lekturze. I nie, nie mam dzieci, a jednak bez reszty dałam się ponieść pierwszej części słynnej „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz.

„Szósta klepka” to powieść o dojrzewaniu Celestyny Żak, która, jak przystało typowej nastolatce, zmaga się z pragnieniem akceptacji ze strony rówieśników, młodzieńczym buntem oraz pierwszą miłością. Jej historia stwarza pisarce okazję do przedstawienia losów całej rodziny Żaków, która z pewnością nijak ma się do dzisiejszego nuklearnego modelu rodziny. Poznajemy rodziców Cesi, ekstrawagancką siostrę Julię, ciocię Wiesię i jej synka oraz dziadka. Nie tworzą oni zamkniętej grupy, choć otaczająca ich przestrzeń w dużej mierze taka jest. (W całej powieści akcja tylko raz przenosi się poza Jeżyce, i to całkiem niedaleko – do Parku Moniuszki). Żakowie przyjmują pod swój dach ciężarną Krystynę, a potem opiekują się także jej nowo narodzoną córeczką oraz mężem. Ponadto nie mają nic przeciwko codziennym wizytom koleżanki Cesi, Danki, która w pewnym momencie sprawia nawet niemałe kłopoty, w akcie buntu zamykając się w wieżyczce. Mimo iż Małgorzata Musierowicz stworzyła rodzinę jednocześnie tradycyjną, co tolerancyjną i otwartą, to jednocześnie zamknęła ją w jeżyckim „getcie”, czyniąc zawierane przez nią związki silnie endogenicznymi.

Nie bez powodu wielu badaczy zauważyło, że książki Musierowicz trafiają zarówno do matek, jak i do córek – do dzieci, młodzieży, a nawet dorosłych. Niekiedy są podobno pochłaniane przez mężczyzn (co osobiście mnie dziwi). Przetłumaczone na wiele języków (w tym japoński!) trafiły w przeróżne zakamarki świata, pomimo tego że ich akcja niemal hermetycznie zamyka się w kręgu poznańskich Jeżyc. I chyba właśnie to te Jeżyce porwały mnie bez reszty, choć w niczym nie przypominają tych dzisiejszych. Sądzę, że gdyby akcja utworu rozgrywała się w innym mieście, nie wciągnęłaby mnie w takim stopniu. To piękne móc niemal krok w krok podążać tropem bohaterów. I choć Musierowicz przedstawiła tę dzielnicę w latach 70., a sam utwór pretenduje bardziej do miana bajki niż powieści realistycznej, to jednak doskonale rozpoznałam ulicę Słowackiego, którą ostatnimi czasy przemierzam co tydzień. Z ciekawości poszperałam w Internecie, by odnaleźć mieszkanie państwa Żaków (z żółtą wieżyczką). Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy odkryłam, że mam zajęcia w sąsiednim budynku.

Bruno Bettelheim stwierdził, że dziecku od najwcześniejszych lat należy czytać bajki, aby mogło ono poradzić sobie ze światem wewnętrznych fantazji. W innym wypadku uciekać ono będzie w ten oto świat później, już jako dorosła osoba. Dlatego po części zgadzam się z Kingą Dunin, która w recenzji z 1993 roku („W dolinie Borejków”) przekonywała czytelników o niebezpieczeństwie „baśniowości” Jeżyc wykreowanych przez Musierowicz, które polega na tym, że przedstawione w realnym otoczeniu będą realnie odbierane. Baśń powinna nosić na sobie wyraźne znamiona nierealności, aby należycie spełniać swoją funkcję. Dunin proponuje zatem rozgraniczenie prawdy od baśni w powieściach Musierowicz, które choć piękne, to przysłaniają obraz rzeczywistości. Lecz czy świat oparty na miłości i wartościach rodzinnych nie byłby tym, do czego warto dążyć? I chociaż coraz bardziej odbiega on od dzisiejszych realiów, szczególnie biorąc po uwagę niemal trzydzieści lat od wydania „Szóstej klepki”, to jednak warto przez krótką chwilę móc połudzić się jego prawdziwością. Byleby nie zatracić się w nim bez reszty! Musimy być świadomi, że mimo wszystko rodzina Żaków to po prostu utopia.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/11/szosta-klepka-magorzata-musierowicz.html

Nie zawsze kochałam czytać. Mniej więcej do czternastego roku życia raczej stroniłam od książek, woląc bieganie po podwórku czy modne wówczas gry komputerowe. Wciąż zauważam wiele braków w moich młodzieńczych lekturach, które postanowiłam nadrobić przy najbliższej okazji. Bo nigdy nie jest za późno, aby odzyskać utracone dzieciństwo! Sądziłam, że taka sposobność nadarzy mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Asystent śmierci” – czyli wolność słowa i (nie)tolerancja po duńsku

Pozostając w sferze tematyki emigracyjnej, zdecydowałam się zrecenzować kolejną powieść Bronisława Świderskiego – „Asystent śmierci”. Jest ona niejako rozwinięciem kwestii omawianych w „Słowach obcego”, tyle że z bardziej uwidaczniającym się rozczarowaniem duńskim systemem. Świderski tym razem wyraża swoje stanowisko wprost, nie kamuflując go jak wcześniej paradoksami czy wymownym milczeniem. Wysyła nam wyraźny komunikat – duńska wolność słowa nie jest równoznaczna z równością.


Główny problem poruszany w powieści rozpoczyna się w momencie wydrukowania przez Świderskiego artykułu dotyczącego antysemityzmu chrześcijanina Kierkegaarda – wielkiej chluby duńskiego narodu. Ale jak to? Jak ktoś „obcy” mógł pokusić się o tak obrazoburczą interpretację poglądów „duńskiego Homera”? No tak. „Obcy”. W chwili gdy zasymilowany i zasłużony mieszkaniec Danii wygłasza pogląd nieprzystający do poglądów „tutejszych”, na powrót zostaje napiętnowany mianem „obcego”.

Świderski nie poprzestaje na tym. Zestawia tę sytuację z głośną aferą dotyczącą publikacji w „Jyllands-Posten” karykatur Mahometa. Obnaża tym samym wadliwość duńskiej demokracji, która własne racje stawia wyżej od racji innej kultury – w tym przypadku muzułmańskiej. Nie dajmy się jednak zwariować. Oczywistym jest, że tak zwani gospodarze nie powinni ustępować na każdym polu emigrantom, którzy w istocie, korzystając z ich gościnności, zobowiązani są do przestrzegania pewnych zasad, w tym kluczowej – poszanowania odrębności kulturowej. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że pomysł umieszczenia w gazecie (dla równowagi) karykatur Jezusa Chrystusa, został definitywnie odrzucony.

Zdaję sobie sprawę, jak współcześnie gorącym i niebezpiecznym tematem jest postępująca islamizacja Europy. Budzi to zaniepokojenie, tym bardziej przy wzrastającej agresji i roszczeniowości tychże osób. Co ciekawe, Świderski porównał proces zasiedlania Europy przez islamistów do sytuacji Żydów z początku XX wieku.


„Kilkadziesiąt lat temu w Europie uciekinier miał twarz, która została natychmiast rozpoznana. Od razu został nazwany Żydem, uznany za wroga i zabity. Dzisiaj uciekinier ma twarz muzułmanina. Jakby europejska nienawiść, która jest nieśmiertelnym, poruszającym wiecznie otwartą paszczą smokiem, zawsze musiała mieć kogoś na pożarcie. (…) Żądają oni od obcych, aby mówili tak jak tubylcy, chodzili do duńskich szkół, ubierali się jak oni – stąd owa święta wojna z chustami na głowach muzułmanek, uznanymi za oznakę obcości, jakby sto lat temu kobiety europejskie nie ubierały się dokładnie tak samo. (…) W istocie bowiem nie ma różnicy między nienawiścią do Żyda i do muzułmanina”.

[Bronisław Świderski, „Asystent śmierci”, s. 210–211]



Doskonale znany jest nam los Żydów i wynikająca z niego pozycja „ofiary”, którą zajmować będą w naszym myśleniu przez długie lata, pomimo funkcjonującego jeszcze sto lat temu stereotypu Żyda – zabójcy Chrystusa i lichwiarza, czy chociażby dzisiejszych wydarzeń na Bliskim Wschodzie, które stawiają go raczej w pozycji „agresora”. Muzułmanom z kolei daleko do „ofiar”, toteż w zestawieniu karykatur Mahometa z antysemityzmem Kierkegaarda pierwsza kwestia nie budzi większego zgorszenia wśród grona szowinistycznych Duńczyków. Karykatury oburzają muzułmanów i uwidaczniają wadliwy system polityczny, jednak to Świderski najboleśniej odczuwa swą pozorną wolność słowa. Traci bowiem pracę i z dawnego obywatela Danii staje się swoistą „komórką raka”, która podobnie jak muzułmanie niszczy duńskie społeczeństwo.

Obrazoburcza rozprawa naukowa zmusza bohatera do poszukania nowej pracy, i w tymże właśnie celu udaje się do duńskiego urzędu, gdzie w końcu zostaje mu przydzielone stanowisko Asystenta śmierci. Związane jest ono z pewnym paradoksem – rząd finansuje jego pracę jedynie przez miesiąc, zatem zatwardziała urzędniczka Mette sugeruje mu, aby dołożył wszelkich starań do rychłej śmierci swojego podopiecznego.

Ale to nie byle jaki podopieczny! Trafnie czy nie trafnie stwierdzono, że jest Polakiem (na co wskazywać by miała końcówka jego nazwiska – -ski). W miarę rozwoju akcji Świderski stwierdza, że tajemniczy mężczyzna mógłby być równie dobrze muzułmaninem. Bądź co bądź wszystko wskazuje na to, że jest to ktoś „obcy” dla rządu – choć coraz „bliższy” bohaterowi. Praca staje się dla Bronisława spotkaniem z osobą, której może się zwierzyć, niekoniecznie licząc na odzew, a nawet wysłuchanie. Tożsamość człowieka w dużej mierze wytwarza się poprzez obcowanie z bliźnimi, co daje nam niejako lustro, w którym możemy ujrzeć własne odbicie. Świderski stara się nas przekonać, że „bliźni” to nie tylko nasz narodowy pobratymiec, ale każdy człowiek bez względu na wyznanie i kulturę.

Według powieści „Słowa obcego” to język stanowi największą barierę komunikacyjną. Zestawiając ten wniosek z kwestiami poruszonymi w „Asystencie śmierci”, widać, że należałoby znaleźć reprezentanta dla tych „słabszych”, „innych”, by przemawiać w ich imieniu i przerwać tym samym ich wyobcowanie. To współczucie i zrozumienie są pierwszymi stopniami do ulepszenia demokracji w obliczu napływającej fali emigrantów. Jednakże ci przybywający również muszą wyrazić chęć współpracy. W przeciwnym razie zawsze dany kraj (czy to Dania, czy jakiś inny) będzie podzielony na „naszych” i „obcych”.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/11/asystent-smierci-czyli-wolnosc-sowa-i.html#more

„Asystent śmierci” – czyli wolność słowa i (nie)tolerancja po duńsku

Pozostając w sferze tematyki emigracyjnej, zdecydowałam się zrecenzować kolejną powieść Bronisława Świderskiego – „Asystent śmierci”. Jest ona niejako rozwinięciem kwestii omawianych w „Słowach obcego”, tyle że z bardziej uwidaczniającym się rozczarowaniem duńskim systemem. Świderski tym razem wyraża...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Słowa obcego” – czyli ciężki los polskiego emigranta

Nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie słyszałam żadnej wzmianki o Bronisławie Świderskim – autorze obdarzonym zarówno talentem pisarskim, jak i wielką wrażliwością. Abstrahując jednak od wysokiego poziomu jego dzieł, chciałabym w większej mierze skupić się na kwestii jego doświadczeń życiowych, które wyzierają niemal z każdej poszczególnej strony. Spieszę z wyjaśnieniem – Bronisław Świderski to Polak żydowskiego pochodzenia, który wyrzucony z kraju w latach 70. trafia do Danii, gdzie asymiluje się z miejscową ludnością do „stopnia naukowego” (otrzymuje bowiem posadę w kopenhaskim Centrum Badawczym S. Kierkegaarda). Można by pomyśleć, że wiedzie spokojne życie naukowca, na którego narodowość nikt nie zwraca większej uwagi, biorąc pod uwagę wybitne zasługi. Nic bardziej mylnego! Obcy zawsze będzie obcym i pozostaje mu tylko wyczekiwać momentu, kiedy jego „obcość” zostanie mu wytknięta. W przypadku Świderskiego problem jest o tyle skomplikowany, że również w swojej ojczyźnie uważany jest za persona non grata. Czy zatem pochodzenie żydowskie, którego w młodości nawet nie był świadomy, obliguje go do życia w diasporze?

Tematem powieści „Słowa obcego” jest nie tylko paradygmat tytułowego „obcego”, ale konkretnie specyfika języka, którym się posługuje. To właśnie on jest czynnikiem, który łączy, ale i dzieli. Jest nieodłącznym elementem komunikacji, dlatego jego nieznajomość stwarza poważne bariery na drodze do porozumienia. W utworze to właśnie Obcy staje się inspiracją dla wykładowcy B. (alter ego autora) do stworzenia koncepcji „trzeciego języka”. „Jedynie tłumacząc na trzeci język, otrzymujemy tekst bezinteresowny, a zatem taki, który można nazwać partnerskim. Lub inaczej – który jest modelem demokratycznego dialogu” (Świderski 1998, s. 191). Niestety idealistyczna wizja pomostu nad tą swoistą językowo-narodowościową przepaścią legła w gruzach, a B. przez swoją buntowniczą postawę wobec władz instytutowych zostaje, podobnie jak obiekt jego badań, sprowadzony do grona niechcianych emigrantów.

Bardzo zaintrygował mnie stosunek profesor J. Tudsen do naszego języka, który równie dobrze mógłby symbolizować stosunek do niego wszystkich Duńczyków. Poniższa opinia jest tym bardziej rażąca, że wypowiada ją osoba wykształcona, która na co dzień zajmuje się nauczeniem języków słowiańskich. Oto do czego może kiedyś doprowadzić nas skrajna demokratyzacja świata:

„W instytucie pracujemy nad modernizacją języków słowiańskich tak, by uczynić je bardziej dostępnymi dla studentów. Na przykład polski ma wiele identycznych dźwięków, które zapisuje się tak różnie. Otóż ż i rz, u i ó, h i ch, si i ś, ci i ć… Kto potrafi uzasadnić te różnice? Jak student jest w stanie się ich nauczyć? (…) jeśli potrafimy uczynić polski bardziej logicznym, a zatem bardziej przystępnym dla studentów – to wasz język stanie się także bardziej popularny w etymologicznym sensie tego słowa, czyli właśnie demokratyczny”.

[Bronisław Świderski, „Słowa obcego”, s. 137]


Ja jednak podziękuję za taką demokrację. Najsmutniejsze jest to, że owa „modernizacja” już trwa, choć wypadałoby raczej nazwać ją „regresją”. Jestem dumna z naszego języka i nie przeszkadza mi jego gramatyka, ortografia, interpunkcja. I pewnie przez podobne do mojego poglądy polski nigdy nie będzie „demokratycznym” językiem. Nasze słowa poza Polską zawsze będą „słowami obcego”.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/11/sowa-obcego-czyli-ciezki-los-polskiego.html

„Słowa obcego” – czyli ciężki los polskiego emigranta

Nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie słyszałam żadnej wzmianki o Bronisławie Świderskim – autorze obdarzonym zarówno talentem pisarskim, jak i wielką wrażliwością. Abstrahując jednak od wysokiego poziomu jego dzieł, chciałabym w większej mierze skupić się na kwestii jego doświadczeń życiowych, które wyzierają niemal...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest coś bardzo dziwnego w dramatach Pawła Demirskiego, które swoją drogą dorobiły się ciekawej nazwy – „demidramy”. Coś przyciągającego i jednocześnie odpychającego – i nie mam tu na myśli wulgarnego i często niepoprawnego języka. To raczej chaos i farsowość przyczyniły się do tego, że w wielkich mękach przebrnęłam przez „Śmierć podatnika”. Z pewnością tego typu utwory powinno się oglądać na deskach teatru, zamiast czytać w domowym zaciszu. Dlatego właśnie zajęcia poświęcone Demirskiemu były dla mnie bardziej absorbujące niż lektura samego tekstu.

Z początku nie miałam bladego pojęcia, jaka idea przyświecała autorowi, gdy tworzył ten oto twór – ni to satyrę, ni to farsę, a z pewnością tekst przesycony niepoprawnością zarówno językową, jak i moralną. Mając w pamięci lekturę jego innego dramatu – „Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej” – spodziewałam się nie lada wyzwania, a już na pewno kilku podejść do odgadnięcia głównego tematu. I w końcu udało się! Oto jest – „bo to może nie jest system doskonały, ale lepszego nie wymyślono” – kapitalizm.

Po zapoznaniu się z enigmatycznymi nazwami osób dramatu można by pokusić się o próbę zinterpretowania go w odniesieniu do realiów towarzyszących jego powstawaniu. Nie znajdziemy jednak powiązań z polską polityką (około 2007 roku), gdyż zadaniem teatru prawdziwie politycznego jest inwencja, nie zaś wierne odwzorowanie rzeczywistości. „Śmierć podatnika” jest nawet nie tyle dramatem politycznym, co postpolitycznym – czyli ukazującym brak walki różnych idei i tradycyjnie pojmowanej władzy. W porządku postpolitycznym rządzą procedury, nie zaś wyznaczone osoby. Przedstawionemu Dyktatorowi świetnie udaje się wykorzystać specyfikę „najlepszego z możliwych systemów”.

Dyktator jest bowiem cyniczny – nie boi się mówić wprost, obnażając przy tym swą niemoralną naturę: „gówno pracujesz – trzeba wezwać moją drugą twarz – twarz igrzysk – festiwalu dobrego humoru i twarz tych, którzy zastępują tych tam no kolesi z antycznego tego Rzymu – którzy reprodukują symbole kultury masowej, jakby się same nie reprodukowały”. Ponadto posługuje się wieloma dyskursami, niejako chcąc wpisać każdy z nich w panujący porządek, a tym samym usankcjonować swoją władzę. Poprzez pewnego rodzaju elastyczność, która charakteryzuje również zjawisko globalizacji, jest w stanie zyskać sobie elektorat wszelkiego rodzaju ugrupowań.

W państwie postpolitycznym człowiek nie jest obywatelem, lecz zwykłym podatnikiem. Demirski proponuje nam pewnego rodzaju eksperyment – mianowicie solidarne wycofanie wszystkich swoich oszczędności z banków. Konsekwencji takiego działania możemy się tylko domyślać, jednocześnie utwierdzając się w przekonaniu, że jednak my, szarzy obywatele, a raczej konsumenci-podatnicy, mamy realny wpływ na władzę. Pytanie tylko, czy warto z niego skorzystać…

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/11/demidramy-smierc-podatnika-czyli.html

Jest coś bardzo dziwnego w dramatach Pawła Demirskiego, które swoją drogą dorobiły się ciekawej nazwy – „demidramy”. Coś przyciągającego i jednocześnie odpychającego – i nie mam tu na myśli wulgarnego i często niepoprawnego języka. To raczej chaos i farsowość przyczyniły się do tego, że w wielkich mękach przebrnęłam przez „Śmierć podatnika”. Z pewnością tego typu utwory...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ucieczka do „Mato Grosso”

„Przybyszowi z dalekiej Europy ogarniętej wojenną pożogą całe Rio de Janeiro wydaje się symbolem pokoju. Fale oceanu głuszą echa strzałów z odległego kontynentu”.

Czasami trafia się nam niezwykła książka w najmniej spodziewanym momencie. Czytamy przypadkową pozycję, która wpadła nam w oko na sklepowej czy bibliotecznej półce. Ja moją przygodę z „Mato Grosso” rozpoczęłam od korekty i redakcji nowego wydania. Choć mozolne sprawdzanie powinno obrzydzić mi lekturę, tak naprawdę pozwoliło mi uciec od miejskiego gwaru wprost do brazylijskiej głuszy. Mimo że powieść Wacława Korabiewicza ma już ponad pięćdziesiąt lat, wciąż stanowi azyl dla swych czytelników – tak jak dzika natura dała bohaterom schronienie przed wojenną pożogą.

Nie znałam wcześniej zarówno samego Wacława Korabiewicza, jak i jego twórczości. Zmierzyłam się z nią po raz pierwszy i z pewnością… nie ostatni. Świetnie skonstruowane opisy, często metaforyczne, uczyniły lekturę „Mato Grosso” doświadczeniem nie tylko poznawczym, ale również literackim. Autor nie zarzuca czytelnika nawałem informacji, lecz przedstawia je w przystępny sposób.

Co wiadomo o Wacławie Korabiewiczu?

Urodził się w 1903 roku w Petersburgu, zmarł natomiast w Warszawie w 1994. W latach 30. był lekarzem okrętowym na „Darze Pomorza”. Wraz z załogą internowany w Sztokholmie po wybuchu wojny. Mieszkał w Londynie, gdzie założył Koło Opieki nad Żołnierzem. Przebywał również w São Paulo i Rio de Janeiro, skąd organizował pomoc dla polskich jeńców wojennych. W 1942 roku uczestnik wyprawy w głąb dżungli brazylijskiej, którą relacjonuje w powieści „Mato Grosso”.

Wacław Korabiewicz ma na swoim koncie całkiem spory dorobek literacki. Przy licznych reportażach podróżniczych wyróżnia się pozycja „Inne drogi Jezusa. O czym milczy Kościół” oraz „Wiersze niemodne”. Szczególnie interesujące wydają się jego relacje z wypraw w egzotyczne kraje Afryki.

Mato Grosso

„Mato Grosso jest drugim z kolei co do wielkości stanem Republiki Brazylijskiej. Nie byle co: około milion trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni. Tylko niewielka część tego stanu jest zaludniona. Olbrzymią resztę stanowi las zamieszkały przez zwierzęta albo dzikie szczepy Indian. Mówiąc ściśle, tak zwany Wielki Las (Mato Grosso) pokrywa jedynie północną część stanu o tej nazwie, granicząc ze stanem Amazonas. Na południu rozpościerają się moczary i tak zwane campos cerrados, czyli suche stepy”.
[W. Korabiewicz, „Mato Grosso”, s. 25]

Bohaterowie powieści wyruszają na wyprawę życia wprost w głąb Wielkiego Lasu. Słabo zbadane, dzikie tereny, gdzie mogą czaić się zastępy wrogo nastawionych Indian czy krokodyli, stanowią dla nich nie lada wyzwanie. Stanisław (zwany przez pozostałych Myśliwcem) jest inicjatorem i kierownikiem tej ekspedycji, co niejednokrotnie przysparza reszcie wielu problemów. Ten zdziwaczały agronom do końca powieści wzbudza nieufność wśród kompanów, wytwarzając jednocześnie napięcie charakterystyczne dla powieści kryminalnych. Wacław Korabiewicz wykreował bowiem owego mężczyznę na niezrównoważonego myśliwego, który wykorzystuje obcowanie z przyrodą jako „zalegalizowaną formę mordu”, i możliwe, że zdolny byłby nawet do morderstwa swojego towarzysza. Z końcem „Mato Grosso” dowiadujemy się, ile prawdy jest w tych mrocznych przypuszczeniach.

To, co zachwyciło mnie w powieści Korabiewicza, to wiernie oddane piękno tamtejszej przyrody. Dzięki wrażliwości autora nie mamy do czynienia z suchym, obiektywnym opisem, ale czysto literackim oddaniem specyfiki regionu. Najlepszym rozdziałem jest według mnie Śmierć arary, który podkreśla bezsens ludzkiego postępowania wobec niewinnych zwierząt.

Europejskie Mato Grosso

„Wszystkich Niemców po wojnie należy tutaj skierować, bo Brazylia jest prawdziwym czyśćcem”.
W. Korabiewicz, „Mato Grosso”, s. 57]

Niezwykle ciekawa wydała mi się druga płaszczyzna tej powieści, którą mianowicie stanowiły wydarzenia rozgrywające się ówcześnie w Europie. Właściwie bohaterowie tylko domniemają, co takiego dzieje się w ich ojczyźnie. Zazwyczaj starają się o tym nie myśleć, jednakże wspomnienia bliskich niekiedy utrudniają im to. Mato Grosso choć niebezpieczne w swojej dzikości stanowi dla nich ucieczkę przed wojenną pożogą.

Mimo tysięcy kilometrów dzielących ich od Europy, nadal czują się zagrożeni rozgrywającymi się w niej wydarzeniami. Mato Grosso to ich azyl, ale tylko z pozoru. Wielokrotnie dżungla stanowi projekcję tego, co dzieje się na ich rodzimym kontynencie. Prawo dżungli obowiązuje zarówno tutaj, jak i w Europie. Myśliwi polujący na niewinne zwierzęta są niczym żołnierze strzelający do cywilów. Wobec poniższego cytatu wyraźnie uwidacznia się podobieństwo losu brazylijskiej zwierzyny do ówczesnego losu ludzi. Może myśliwi z Mato Grosso nie dostrzegali wtedy tej analogii, a może jednak tym nieco ironicznym stwierdzeniem autor podkreślił tę zbieżność:


„Tylko w naszym spaczonym pojęciu śmierć oznacza konanie męczące i długie. W krainie Wielkiego Lasu to zaledwie jedno mgnienie oka, jeden błysk świadomości, jeden krzyk rozpaczy. Jeden i już… beznadziejny”.
[W. Korabiewicz, Mato Grosso, s. 79]


Prawo dżungli

Choć powieść Wacława Korabiewicza zachwyca opisami i ciekawymi informacjami na temat zwierząt i roślinności brazylijskiej głuszy, kryje się za tym wszystkim smutna refleksja. Wiele niewinnych stworzeń musiało ucierpieć w tej wyprawie, aby zadowolić żądnych wrażeń i łupów poszukiwaczy. Autor zdaje sobie z tego sprawę, jednak Myśliwiec już nie. Los tych zwierząt wydaje się tym bardziej okrutny, kiedy zaczniemy Mato Grosso postrzegać jako odpowiednik Europy. Wtedy wyprawa Myśliwca wydaje się zbrodniczym najazdem na teren, do którego nie ma najmniejszych praw. Jednakże tak właśnie urządzony jest nasz świat, w którym słabszy musi przegrać. Prawo dżungli, o którym niejednokrotnie wspomina autor, obowiązuje także poza dżunglą – nawet w pozornie cywilizowanym świecie.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/09/ucieczka-do-mato-grosso.html

Ucieczka do „Mato Grosso”

„Przybyszowi z dalekiej Europy ogarniętej wojenną pożogą całe Rio de Janeiro wydaje się symbolem pokoju. Fale oceanu głuszą echa strzałów z odległego kontynentu”.

Czasami trafia się nam niezwykła książka w najmniej spodziewanym momencie. Czytamy przypadkową pozycję, która wpadła nam w oko na sklepowej czy bibliotecznej półce. Ja moją przygodę z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Gesty” Ignacego Karpowicza vs Gest Kingi Dunin

Przez ponad dwa tygodnie wstrzymywałam się z recenzją kolejnej powieści Ignacego Karpowicza, chcąc nieco oswoić się z niedawnymi okolicznościami. Czekałam, aż sprawa Nagrody Nike przycichnie, a portale internetowe przestaną podejmować dyskusje na temat domniemanego gwałtu/molestowania. Nie da się ukryć, że aktualnie Karpowicz jest pisarzem modnym, a ostatnimi czasy stał się nawet pudelkowym celebrytą (prawdopodobnie czerpiąc inspirację z Michała Witkowskiego czy Wojciecha Kuczoka). Nie ukrywam, że cała ta sytuacja wpłynęła na moją ocenę jego „Gestów” – zarówno literackich, jak i tych pozaliterackich – sprawiając, że pomiędzy wierszami zaczęłam dostrzegać człowieka z krwi i kości – nie zaś wyidealizowaną sylwetkę uzdolnionego twórcy.

„Gesty” pochłonęłam niemal jednym tchem, delektując się wnikliwą charakterystyką motywacji i pragnień głównych bohaterów. Pokochałam i jednocześnie znienawidziłam Grzegorza, którego egocentryzm zdominował nie tylko jego własne życie, ale także konstrukcję rozdziałów, z których każdy, bez wyjątku, rozpoczyna się literą „G”. „G” jak Gesty – zarówno te rozumiane altruistycznie, choć częściej te prozaiczne. Z niemal każdej strony wyłania się językowa obsesja Grzegorza, będąca także obsesją samego Karpowicza (wszakże polonisty i pisarza). Bo któż zwróciłby uwagę na to, że „jajecznica na boczku” to rzeczownik nieożywiony? Czy na gramatyczny dowód na wieczność miłości, jakim jest aspekt niedokonany? Uwielbiam utwory Karpowicza, gdyż oprócz oryginalnych opowieści o losach tych zwykłych-niezwykłych, są także historią naszego języka – starego, a jednak wciąż nie do końca zbadanego. Splatające się ze sobą homonimy czy językowe paradoksy udowadniają, że polszczyzna jest wciąż żywa i to właśnie ona kształtuje nasz sposób postrzegania rzeczywistości.

„Gesty” to przede wszystkim opowieść o uczuciach – głównie o miłości własnej, matczynej, synowskiej, młodzieńczej, zakazanej czy niedokonanej. Jeszcze nie spotkałam się z tak trafnym i poruszającym oddaniem jej istoty. Może to moje polonistyczne zboczenie, ale nie mogę wyjść z podziwu dla poniższego fragmentu:

„Przecież nasze kochanie było wieczne, bo niedokonane. Czynność odbywająca się czy też trwający stan nie mogą się skończyć, są teraźniejszością, gramatyka nie dopuszcza innego rozwiązania. Tylko to, co dokonane występuje w czasie: w przeszłym lub przyszłym. To, co niedokonane, trwa w teraźniejszości, nigdy się nie kończy i nie spełnia. A jednak, a mimo to, wbrew gramatyce i słownikom – uczyniłem naszą miłość wyjątkową lub raczej: wyjątkiem”.

[Ignacy Karpowicz, Gesty, s. 86–87]


Jak zmieniło się moje nastawienie do Ignacego Karpowicza w ciągu ostatniego miesiąca, podczas którego miałam możliwość zobaczyć go na spotkaniu literackim, a potem być świadkiem jego publicznych przepychanek z dawną „przyjaciółką”, outingu oraz przyznania mu przez publiczność symbolicznej Nagrody Nike? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tak naprawdę niewiele. Nie wiem, czy polubiłabym go prywatnie – może i nie. Wiem z pewnością, że dobra literatura broni się sama.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/10/gesty-ignacego-karpowicza-vs-gest-kingi.html

„Gesty” Ignacego Karpowicza vs Gest Kingi Dunin

Przez ponad dwa tygodnie wstrzymywałam się z recenzją kolejnej powieści Ignacego Karpowicza, chcąc nieco oswoić się z niedawnymi okolicznościami. Czekałam, aż sprawa Nagrody Nike przycichnie, a portale internetowe przestaną podejmować dyskusje na temat domniemanego gwałtu/molestowania. Nie da się ukryć, że aktualnie Karpowicz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szare myszki i mężczyźni

"Książki – to na nic się nie zda. Człowiek musi mieć kogoś... kogoś bliskiego. Wszystko jedno kogo, byle to był ktoś bliski".

Zauważyłam, że wielu czytelników podczas lektury powieści „Myszy i ludzie” największą wagę przywiązuje do kwestii przyjaźni. Przyznam, że sama mam jeszcze w głowie cytowane wyżej słowa George’a mówiące o relacji łączącej go z towarzyszem, jednak od samego początku najbardziej zaciekawił mnie zagadkowy tytuł. Dlaczego „Myszy i ludzie”, a nie chociażby „Ludzie i myszy”? Możliwe, że John Steinbeck już w samym tytule pragnął zasygnalizować ważną pozycję tych z pozoru nieistotnych gryzoni, których rola ograniczała się do zadowalania żądnego miłości półgłówka Lenniego. Pytanie tylko: dlaczego wyróżnił właśnie myszy? Dlaczego nie nawiązał w tytule do szczeniaka, którego olbrzym również zagłaskał na śmierć?

Oryginalny tytuł brzmi „Of Mice and Men”. Dobrze wiemy, że „men” może równie dobrze oznaczać tylko mężczyzn (jakkolwiek dyskryminujące jest to dla płci przeciwnej). Słowo „Mice” byłoby w takim zestawieniu nawiązaniem do kobiet, a zarazem podkreśleniem ich znikomości i małości wobec dominujących mężczyzn. Świat kreowany przez Steinbecka jest zdecydowanie światem mężczyzn – spośród wszystkich postaci poznajemy tylko jedną kobietę i to w dodatku uważaną za pannę lekkich obyczajów.


Gdzieś we wspomnieniach bohaterów przewija się również tajemnicza dziewczyna zaatakowana niegdyś przez Lenniego, który to incydent zmusił dwóch kompanów do ucieczki z miejsca poprzedniej pracy. Kobiety nie tylko są niepotrzebne w tej rzeczywistości, ale również powodują problemy samą swoją obecnością. Świetnie podkreślone zostało to poprzez chorobliwą zazdrość Curleya o swoją małżonkę. Właściwie nie wiemy, czy rzeczywiście była prostytutką. Jest to sygnalizowane jedynie w przypuszczeniach pracowników, wyraźnie zaniepokojonych śmiałymi wizytami młodej damy.

Intrygujące jest podobieństwo losów powieściowych myszy do losu żony Curleya. Lenny potraktował je identycznie – jako piękne okazy, które winien podziwiać i głaskać. W przypadku żony Curleya zabiegi nierozgarniętego olbrzyma zakończyły się tragicznie. Kiedy przerażona zaczęła krzyczeć, on również przestraszony wrzaskiem skręcił jej kark. W ten oto sposób uciszył nie tylko broniącą się kobietę, ale także kobietę, która swoim, może i nazbyt śmiałym zachowaniem, starała się przekroczyć granicę męskiego grona, niejako naruszyć ówcześnie obowiązujące normy społeczne.

A może Steinbeck był mizoginistą? W końcu myszy bardziej kojarzą się ze szkodnikami aniżeli z ofiarami. Zakończenie powieści może u niektórych wywołać współczucie wobec niewinnego Lenniego, który niczym biblijny Adam skusił się na oferowany owoc. Bo w gruncie rzeczy to ona prosiła go o pogłaskanie swych włosów. Poprzez tę właśnie sytuację Steinbeck pokazał swoją wizję lepszego świata, pozbawionego problematycznych szkodników – szarych myszek, których irytujące popiskiwania należy zduszać w zarodku, zanim przemienią się w przerażające wrzaski.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/10/szare-myszki-i-mezczyzni.html#more

Szare myszki i mężczyźni

"Książki – to na nic się nie zda. Człowiek musi mieć kogoś... kogoś bliskiego. Wszystko jedno kogo, byle to był ktoś bliski".

Zauważyłam, że wielu czytelników podczas lektury powieści „Myszy i ludzie” największą wagę przywiązuje do kwestii przyjaźni. Przyznam, że sama mam jeszcze w głowie cytowane wyżej słowa George’a mówiące o relacji łączącej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Macierzyństwo jest nierozerwalnie związane ze sferą sacrum – ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie jeszcze przez wiele dziesięcioleci i trwać będzie tak długo, jak długo Pismo Święte będzie zakorzenione w naszej kulturze. Co prawda, pojawiają się odmienne metody interpretacyjne, jednakże na dzień dzisiejszy nie stanowią one zagrożenia dla tradycji religijnej. Choć niektórzy napominają (czy to z ambony, czy mównicy) o negatywnych konsekwencjach tzw. ideologii gender czy feminizmu, na razie są one jedynie dodatkowym punktem odniesienia, możliwością spojrzenia na sporne kwestie z innej perspektywy. Takiej właśnie okazji dostarcza nam lektura powieści Sylwii Chutnik o ironicznym tytule „Dzidzia”.

Dzidzia nie jest bowiem dzidzią w powszechnie rozumianym znaczeniu tego słowa – roześmianym niemowlakiem, który sprawia radość każdym swoim uśmiechem. Dzidzia w tym wypadku to stan psychofizyczny – nie niedojrzałość, a niedorozwój. Dzidzia jest nastolatką i ma na imię Karolinka, choć częściej nazywa się ją „kadłubem”. Urodziła się bez rąk i nóg, co sprowadza jej sprawność do poziomu kilkumiesięcznego dziecka.

Wiadomo, że w dyskursie religijnym zarówno macierzyństwo, jak i niepełnosprawność traktowane są jako dana z góry misja. Posłannictwo to przyrównywane jest do dźwigania krzyża, jak czynił to Jezus blisko dwa tysiące lat temu. Gloryfikujemy lub chociaż aprobujemy takie heroiczne postawy, dopóki nie dotkną bezpośrednio nas. Bo któż jest w stanie przewidzieć, czy w obliczu cierpienia nie porzuci swoistego krzyża i nie wybierze łatwiejszej drogi? Sylwia Chutnik pokazuje, co się dzieje, gdy wziąwszy krzyż na swoje ramiona, stwierdzamy, że nie jesteśmy w stanie dłużej go dźwigać. Zarówno macierzyństwo, jak i niepełnosprawność ulegają w Dzidzi deheroizacji, a pozostałemu cierpieniu nie towarzyszy podniosły ton, a raczej groteska i deformacja.

Wbrew pozorom nie tylko tytułowa Dzidzia kreowana jest na ofiarę. Współczujemy jej ze względu na niepełnosprawność, jednak ona sama zdaje się być szczęśliwa przy swej matce. Niewiele rozumie z tego, co dzieje się wokół niej, co ułatwia jej jaką taką egzystencję. Dopiero pod koniec powieści jej losy przybierają inny obrót (w znaczeniu przenośnym, jak i dosłownym, o czym przekonacie się po lekturze) – Dzidzia zostaje zabrana spod matczynej opieki i początkowo przeniesiona do kościoła jako coś w rodzaju relikwii – z czasem i stamtąd wyrzucona. Autorka przez świetnie zarysowane sytuacje pokazała wiele paradoksów naszej rzeczywistości. Zdarza się, że niepełnosprawni są wykorzystywani, a niekiedy to oni wykorzystują swoją niepełnosprawność, by żerować na innych. Jest to niestety wciąż temat tabu, dlatego niektórzy nadal nie wiedzą, jak zachowywać się wobec takich osób.

Wracając do wspomnianych ofiar – przez pierwszą połowę utworu zdecydowanie jest nią matka Dzidzi. To kobieta doświadczona zarówno przez swoje własne życie, jak i haniebną spuściznę, jaką zostawili jej przodkowie. Zdana tylko na siebie, samotnie wychowuje niepełnosprawną córkę, nie mogąc nawet cieszyć się z tej tzw. pociechy, którą przecież powinno być każde dziecko dla swej matki. Wiedzie skromne i trudne życie oparte na prozaicznych czynnościach.

„Zasiłek socjalny, dodatek chorobowy i renta matki. Alimentów nie ma, gdyż mężowi się zmarło i nie płaci, a poza tym on od samego początku mówił, żeby usunąć, po co to bachory siać, usunąć, ale stara nie słuchała i teraz ma klops. Niech się męczy, niech posapuje wokół dusznego pokoju, w swoich dusznych ciuchach sprzed lat.

Dzidzia próbuje dogonić pustym wzrokiem swoją krzątającą się matkę. Twarz wykrzywia w grymasie, chce wydać dźwięk. Jedno chrząknięcie: popraw mi poduszkę. Dwa chrząknięcia: pić, daj mi pić. A trzy to weź mnie do eutanazji daj, bo już, kurwa, nie mogę”.

[Sylwia Chutnik, „Dzidzia”, s. 32]

Powyższy fragment świetnie pokazuje, w jaki sposób Sylwia Chutnik łamie stereotypy dotyczące macierzyństwa. Określona na okładce książki jako Matka Polka Strajkująca zdaje się podzielać przedstawione przez siebie założenia. Bo bycie matką to nie tylko radości, ale także smutki – i to w dodatku te najbardziej prymitywne. W „Dzidzi” nie ma miejsca na gloryfikujące cierpienie, tylko na to upodlające, skłaniające do pierwotnych odruchów.

Uważam tę powieść za bardzo ważną, gdyż zmienia podejście czytelnika lub chociaż zmusza go do głębszej refleksji. I nie, nie jest przeznaczona wyłącznie dla kobiet! Mężczyźni również mogą znaleźć przyjemność w lekturze „Dzidzi”. Z pewnością nie jest to pozycja dla konserwatystów, gdyż obrazoburcze podejście do macierzyństwa, a szczególnie do polskiego mitu Matki Polki, może przyprawić ich o palpitacje serca. W końcu przyjęło się, że dziecko to dar. Tymczasem Dzidzia jest po prostu karą.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/09/dzidzia-matki-polki-strajkujacej.html

Macierzyństwo jest nierozerwalnie związane ze sferą sacrum – ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie jeszcze przez wiele dziesięcioleci i trwać będzie tak długo, jak długo Pismo Święte będzie zakorzenione w naszej kulturze. Co prawda, pojawiają się odmienne metody interpretacyjne, jednakże na dzień dzisiejszy nie stanowią one zagrożenia dla tradycji religijnej. Choć niektórzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Sierpień czterdziestego pierwszego, milion z hakiem lat temu, jak gdyby przed Potopem, dawno, dawno temu...” żyła Sonia, zwana także Sońką – niezbyt rozgarnięta, lecz urocza… Białorusinka. Nie – wbrew pozorom to nie jest powieść o II wojnie światowej! To raczej powieść o najważniejszej wojnie stoczonej przez bohaterkę – walce z całym światem o… miłość. Absurdalnie wybrzmiewa to słowo, jeśli zdamy sobie sprawę, kogo obdarzyła tak wielkim uczuciem. Bo czyż można kochać Niemca, hitlerowca, nazistę (jak zwał, tak zwał)? Sonia pokazuje, że można. Wierzymy, że historia ta wydarzyła się naprawdę, lecz w rzeczywistości jest słowną realizacją wizji autorskiej. Ale jakże prawdziwą w swojej fikcyjności!

W zeszłą sobotę miałam okazję uczestniczyć w spotkaniu z Ignacym Karpowiczem z cyklu „My, Mieszczanie” (proszę nie sugerować się tym mylącym tytułem, gdyż mieszczaństwo było tematem raczej niechętnie podejmowanym zarówno przez autora, jak i prowadzącego – Błażeja Warkockiego). Rozmowy w dużej mierze dotyczyły dwóch najnowszych powieści pisarza – „ości” oraz „Sońki”. Pierwsza z nich jeszcze mniej więcej mieści się w tematyce cyklu, lecz druga ze względu na akcję toczącą się w tzw. małej ojczyźnie – nie. Lecz to właśnie dyskusja o „Sońce” budziła największe emocje. I nie bez przyczyny.

Mamy bowiem do czynienia z utworem niezbyt pokaźnej objętości opowiadającym historię miłości „niemożliwej” (dokładnie tego słowa użył prowadzący, rozpoczynając dyskusję). Ta wciągająca i będąca „na czasie” tematyka pozwoliła mi pochłonąć „Sońkę” w zaledwie jeden wieczór, co ostatnimi czasy nieczęsto mi się zdarza, nawet przy emocjonujących lekturach. Można by pomyśleć, że powieść ta zmierza w stronę kiczu – w końcu opowiada o styranej przez życie staruszce, która swego czasu wiele wycierpiała przez swój romans z Niemcem, a więc zdradę narodową, za którą karano wtedy na wiele wyszukanych sposobów. Lecz Karpowicz nie byłby Karpowiczem, gdyby poprzestał na tym wątku. Stworzył więc drugą płaszczyznę – historię o snuciu opowieści, w której największą rolę odgrywa słuchacz – z naciskiem na odgrywanie roli, które to sformułowanie jest jak najbardziej na miejscu w zestawieniu z jego profesją. Igor Grycowski jest bowiem dramaturgiem i po części porte-parole autora. Świadczy o tym nie tylko prawdziwe imię, które bohater początkowo ukrywa przed czytelnikami, ale także osadzenie akcji w rodzinnych stronach Karpowicza. Sam autor przyznał, że „Sońka” jest prawdopodobnie najważniejszą z jego powieści, gdyż związana jest z miejscem, z którego pochodzi. Jest przez to bardzo osobista. Co więcej, redakcja jej zajęła mu blisko sześć lat, w ciągu których skrócił ją z prawie sześciuset do dwustu stron.

To właśnie fragmenty, w których Igor obnaża mechanizm tworzenia wzruszeń, są najważniejsze dla zrozumienia wymowy całego utworu. Pokazują to, czego przeciętny czytelnik nie dostrzega – a mianowicie, że Holocaust, II wojna światowa, powstanie warszawskie są po prostu wykorzystywane do zarabiania pieniędzy. Bazując na opowiedzianej przez kogoś historii, często okupionej wielkim cierpieniem, autorzy sprzedają przecież niemało książek. A czy obchodzi ich sprawa, o której piszą? Czy potrafią zrozumieć okres, w którym zazwyczaj nie przyszło im żyć? Karpowicz piętnuje takie postawy. Dlatego między innymi nie zdecydował się na rozmowę z osobą, która była pierwowzorem wykreowanej przez niego postaci. Sońka powstawała w jego wyobraźni na podstawie jednego zasłyszanego niegdyś zdania. Jako dziecko dowiedział się, że w pobliskiej wsi była taka, co romansowała z Niemcem. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy z wagi takiego postępowania. Dopiero z biegiem lat zdanie to dojrzało w nim, by w końcu urosnąć do wspaniałej powieści.

Poniżej cytuję fragment jednego z erudycyjnych popisów autora, w którym przewiduje reakcje różnych grup odbiorczych na „Sońkę”. Niektóre bardzo trafnie obnażają ograniczenia, z którymi spotykają się pisarze, chcąc pisać pod dyktando społeczne. Jak stwierdził Karpowicz, w Polsce nie funkcjonuje już sylwetka pisarza jako wieszcza narodu. Zamiast drogowskazem częściej jest on lustrem. Bo przecież najbardziej lubimy książki, które odzwierciedlają nas samych – nasze poglądy, charakter, przeżycia. W moim przypadku podobnie było z „Sońką” – odnalazłam w niej własne refleksje. Oczywiście świetny styl Karpowicza miał również niemały wpływ na mój zachwyt. Dzięki tej powieści znalazł się on w gronie moich ulubionych autorów, zdecydowanie przodując, jeśli chodzi o polską literaturę najnowszą.

„«Królowe Stojło» zostało przez krytyków przyjęte lodowato, żadnego ocieplenia klimatu. Trudno uwierzyć, czytając recenzje, że aż tyle błędów udało się popełnić w trzygodzinnym spektaklu – to zasługiwałoby na jakieś wyróżnienie albo choć zasiłek zdrowotny. Feministki zarzucały ohydny neokonserwatyzm, tak okropny pewnie dlatego, że nieuwzględniający recepcji drugiej fali feminizmu. (– OMG – rzucił Igor, czytając recenzję o tym, czego spektakl nie uwzględnia; «Królowe Stojło» nie uwzględnia wielu rzeczy, na przykład lądowania na Księżycu. I co to, WTF, znaczy «analiza intersekcjonalna»?! – za którą został nieoczekiwanie pochwalony). Konserwatyści, także ci z neonem neo- na przedzie, nie potrafili pogodzić się z wizją historii: historia to nie jest garb, to nie jest parch ni skurwysyństwo uczynione ludziom przez ludzi, lecz wartość, tutaj deptana i zohydzana, wartość nad wartościami, alleluja, Bitwa Warszawska i promieniowanie laserowe Matki Boskiej, pokonującej bolszewików na okoliczność późniejszego ściągnięcia środków finansowych od wiernych. Białorusini niezadowoleni – niby nic dziwnego, oni zawsze są niezadowoleni, tak się nacjom robi, gdy są stuleciami podduszane – bo poczuli, że swojskość to mniej niż naród, a do tego przypisy do wypowiedzi po białorusku wszędzie, w programie teatralnym i książce, jakby białoruski w Polsce nie był „po prostu” rozumiany; więc znowu zostali pomniejszeni i upokorzeni, a przecież ciągle graniczą na karku z Rosją. Dla Polaków spod znaku promieniowania planety Krypton i ultrafioletu Gorejącego Serca Jezusowego ogólnie koszmar, ani słowa o powstaniu warszawskim i Bożej Łasce. Ponadto zbyt udziwniona inscenizacja oraz nazbyt klasyczna z drugiej strony, że powieki same opadają. Krytycy lewicowi pytali, czy liberalne elity potrafią się wzruszać, gdy nie ma obok Shoah, chociaż oczywiście całym sercem są za Holocaustem, to znaczy w kulturze i odniesieniach doń. A mniejszości LGBT oburzone heteronormatywnością, i to – ohyda! zaścianek! w wydaniu heteronormatywnym! W streszczeniu: nikt nie był zadowolony: dupy zawracanie, głowy trucie i bąków zbijanie, kijem Wisłę po prostu, a Odrę kajakiem, twierdzili krytycy w polifonicznej zgodzie. Festiwal kręcenia nosem obracał się jak tybetański młynek lub karuzela”.
[Ignacy Karpowicz, Sońka, s. 76–77]

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/09/kreowanie-wzruszen-sonka-ignacego.html

„Sierpień czterdziestego pierwszego, milion z hakiem lat temu, jak gdyby przed Potopem, dawno, dawno temu...” żyła Sonia, zwana także Sońką – niezbyt rozgarnięta, lecz urocza… Białorusinka. Nie – wbrew pozorom to nie jest powieść o II wojnie światowej! To raczej powieść o najważniejszej wojnie stoczonej przez bohaterkę – walce z całym światem o… miłość. Absurdalnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Duch czy Dusza?

Jak to jest z tymi duchami i życiem pozagrobowym? Wierzyć, czy nie wierzyć? Nie zapytam, czy istnieją, bo bynajmniej nie to jest sednem tej sprawy. Popkultura pokazuje nieco kiczowaty, dość zbanalizowany obraz kontaktów z zaświatami, sprowadzając je do ekscytujących seansów spirytystycznych lub melodramatów rodem z „Uwierz w ducha”, niestety zatracając przy okazji kwestię psychologii tego doświadczenia. Dowodów istnienia lub nieistnienia duchów możemy szukać w dogmatach religijnych lub teoriach naukowych, w zależności od wniosku, do którego pragniemy dojść. Olga Tokarczuk w powieści o tajemniczym tytule „E.E.” wykorzystuje praktyki mediumistyczne jako doskonały pretekst do stworzenia historii o kobiecym dojrzewaniu, presji otoczenia, nowatorskiej ówcześnie teorii psychoanalizy, ale co najważniejsze – o aspekcie duchowym w życiu człowieka.

Zanim sięgnęłam po tę pozycję, zastanawiało mnie znaczenie jej tytułu. Łatwo go rozszyfrować jeszcze przed lekturą, choćby po przeczytaniu notki na tylnej części okładki, jednak moje wydanie – Wydawnictwa „Ruta” – takowej nie posiadało. Tytuł mianowicie to po prostu inicjał. „E.E.”, czyli Erna Eltzner – główna bohaterka, dziewczynka nieco zagubiona w rzeczywistości z początku XX wieku, a przede wszystkim w swojej własnej rodzinie, w której jest praktycznie niezauważalna – do czasu! Wszystko zmienia się, gdy w omdleniu dostrzega ducha zmarłego dziadka.

W istocie Erna nie jest jedyną główną bohaterką. Nawet trafniejsze byłoby określenie jej jako postaci, wokół której zogniskowana jest akcja. Sama Erna jest przeważnie bierna w swoim postępowaniu. Zdaje się być zabawką czy obiektem doświadczalnym w rękach amatorów spirytyzmu, lekarzy, a nawet własnej rodziny. Już na poziomie tytułu możemy dostrzec, że jej obraz jest powierzchowny i niepełny – wręcz uwarunkowany oczekiwaniami, jakie stawiają przed nią inni.

„E.E.” to także przykład tzw. literatury menstruacyjnej, która ukazuje doświadczenia typowe dla kobiet (w tej powieści jest to dosłownie pierwsza menstruacja młodej bohaterki). Tokarczuk przedstawiła nie tylko aspekt fizyczny kobiecości, ale także społeczny i psychiczny. Psychicznym byłyby zmiany zachodzące w Ernie w trakcie jej dojrzewania, społecznym zaś – izolacja kobiet od świata mężczyzn charakterystyczna dla akcji utworu, czyli początku XX wieku.

Dostrzegam wiele zalet tej powieści, lecz niestety akcja była momentami zbyt „rozwleczona”. Może autorka pragnęła stworzyć coś na kształt powieści polifonicznej, dopuszczając do głosu większość z przedstawionych postaci. Niektóre te rozdzialiki były dla mnie bez znaczenia, nic nie wnosiły do fabuły, a powtarzały informacje, o których była mowa wcześniej. Jednak gdyby nie ukazywanie tych innych punktów widzenia, utwór byłby uboższy, bo pozbawiony wielu interesujących refleksji na temat duszy i życia człowieka. Poniżej cytuję jedną z takich wypowiedzi, konkretnie Waltera Frommera traktującą o duchach i reinkarnacji.

„Nieśmiertelna dusza opuszcza ciało fizyczne, ale przez jakiś czas pozostaje jeszcze w swoich innych, niematerialnych ciałach: eterycznym i astralnym. Niedługo po śmierci fizycznej rozkłada się ciało eteryczne, czyli znika forma. Teraz zmarły istnieje jako ciało astralne; to stadium trwa, dopóki nie wyczerpią się jego afekty, żądze i przywiązania. Czasem krócej, czasem dłużej, to zależy, kim był zmarły, co robił, jak myślał, jak żył. Nazywamy ten czas przebywania w ciele astralnym «czasem czyśćca». Po rozpadnięciu się ciała astralnego człowiek istnieje nadal jako ciało mentalne. Istnieje tak długo, aż dojrzeje do powtórnego przejścia w życie fizyczne. […]

Duch wyszukuje sobie takie warunki życia, które byłyby najlepsze do zebrania nowych doświadczeń. Kiedy już wybierze ciało swojej przyszłej matki, wciela się w nie i przychodzi na świat, rodzi się. Powstaje nowy człowiek. Ze starego zostaje tylko duch, a ciała fizyczne, eteryczne i astralne są zupełnie nowe. A ponieważ pamięć dawnych doświadczeń mieści się w ciele astralnym, nowy człowiek nie pamięta już tego, kim był przedtem”.
[Olga Tokarczuk, E.E., s. 80–81]

Właściwie czym jest ta swoista dusza – duchy, o których wciąż rozprawia się w tej powieści? Trudno mi powiedzieć, gdyż teorii przedstawionych było niemal tyle, co bohaterów. Pokusiłabym się jednak o interpretację, iż to tak naprawdę nasze własne wspomnienia i żądze tworzą coś na kształt duchów. Upiory byłyby po prostu naszymi majakami, wewnętrznym lękiem. W pewnym momencie w utworze Teresa Frommer, która kiedyś również była medium, zauważa, że niektórym uczestnikom seansu towarzyszą związane z nimi duchy. Co ciekawe, duch (forma męska) ma raczej znaczenie pejoratywne. Natomiast dusza (forma żeńska) kojarzy się już z nieodłącznym elementem każdego człowieka, którego nazwanie bezdusznym jest wielką obelgą. Ta ciągła przeplatanka duchów z duszami może i jest przypadkowa, ale trudno mi w to uwierzyć, jeśli przypomnę sobie inne utwory Tokarczuk, które kiedyś miałam okazję czytać. „E.E.” jawi się zatem jako opowieść o świecie duchowym, który jest tak samo męski, jak i żeński.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/09/kim-jest-erny-eltzner-czyli-ee-olgi.html

Duch czy Dusza?

Jak to jest z tymi duchami i życiem pozagrobowym? Wierzyć, czy nie wierzyć? Nie zapytam, czy istnieją, bo bynajmniej nie to jest sednem tej sprawy. Popkultura pokazuje nieco kiczowaty, dość zbanalizowany obraz kontaktów z zaświatami, sprowadzając je do ekscytujących seansów spirytystycznych lub melodramatów rodem z „Uwierz w ducha”, niestety zatracając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na końcu drugiej części „Uczty dla wron” George Martin domniemywał, iż kolejny tom „Pieśni Lodu i Ognia” ukończy w ciągu roku, a tymczasem zajęło mu to jeszcze pięć lat! Wyobrażam sobie to wieloletnie wyczekiwanie fanów serii spragnionych poznania losów Tyriona, Daenerys, Jona i innych postaci pominiętych w poprzednim tomie. Co więcej, niezbyt porywająca akcja „Uczty...” sprawiła, iż wielu liczyło na jakąś rekompensatę ze strony twórcy. Jak jednak wiadomo, wraz z oczekiwaniami czytelniczymi wzrasta także poprzeczka ustawiona dla autora. Niestety, moim zdaniem Martin jej nie przeskoczył.

Zaczynając lekturę, cieszyłam się, że w końcu poznam punkt widzenia wspomnianych wyżej bohaterów. Mile zaskoczyło mnie rozwinięcie losów Davosa, o których w poprzednim tomie znalazłam tylko kilka wzmianek. Z zafascynowaniem śledziłam czary Melisandre oraz służbę Fetora u Ramsaya Boltona. Jednak rozdziały, po których spodziewałam się najwięcej, po prostu mnie nudziły. Tyrion wciąż dokądś zmierza, starając się umykać łowcom nagród oraz własnemu sumieniu. Daenerys dla odmiany nie opuszcza Meereen, bezskutecznie próbując powstrzymać morderstwa Synów Harpii. Jon natomiast z każdym kolejnym rozdziałem staje się coraz silniejszym Lordem Dowódcą, jednocześnie tracąc przyjaźń współbraci.

Zdecydowanie ucieszyła mnie iskierka nadziei dla rodu Starków. Może w kolejnych tomach w Winterfell znów zapanują Wilki. Jest to tym bardziej prawdopodobne, gdy uwzględni się sympatię samego Martina. Myślę, że nie bez powodu zaczął on cały cykl „Pieśni Lodu i Ognia” od przedstawienia losów tej rodziny. Zdradzę, że w tej części ujawnia się ich sojusznik, który z czasem może pomóc im powrócić do czasów świetności.

Nadal nie wiem, którzy z zalotników Daenerys będą owymi trzema głowami smoka. Obawiam się, że nawet w drugiej części „Tańca ze smokami” nie będzie mi dane się o tym dowiedzieć. Szczerze kibicuję młodemu Martellowi, którego małżeństwo z Matką Smoków mogłoby wynagrodzić Dornijczykom tragiczną śmierć księżniczki Eli. Niestety sądzę, że Daenerys odziedziczyła szaleństwo swojego ojca. Spodziewam się, że zapragnie rządzić sama, a pewnego dnia wypuści swoje smoki, by obróciły w popiół każdego, kto się jej sprzeciwi.

Oczekiwałam więcej wrażeń po pierwszej części najnowszego tomu „Pieśni Lodu i Ognia”. Można by sądzić, że rosnąca popularność powieści i serialu sprawi, że autor zaskoczy nas niezwykłymi zwrotami akcji. Martin ustawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, tworząc tak znakomitą „Nawałnicę mieczy”. Wątpię, że zdoła znów osiągnąć ten poziom, bo albo zwyczajnie się wypalił, albo dalsze zaplanowane losy bohaterów nie są już tak emocjonujące.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/09/taniec-ze-smokami-czesc-1.html

Na końcu drugiej części „Uczty dla wron” George Martin domniemywał, iż kolejny tom „Pieśni Lodu i Ognia” ukończy w ciągu roku, a tymczasem zajęło mu to jeszcze pięć lat! Wyobrażam sobie to wieloletnie wyczekiwanie fanów serii spragnionych poznania losów Tyriona, Daenerys, Jona i innych postaci pominiętych w poprzednim tomie. Co więcej, niezbyt porywająca akcja „Uczty...”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Druga część z pewnością była dla mnie dużym zaskoczeniem. Po niezbyt ciekawej lekturze „Cieni śmierci” nastawiłam się na równie nużącą kontynuację w „Sieci spisków”. Nic bardziej mylnego! Teraz pierwszy utwór tego tomu jawi mi się jako wprowadzenie do kluczowej akcji „Uczty dla wron”, która wciągnęła mnie nie mniej niż wydarzenia poprzednich tomów.

Autor w dalszym ciągu skupia się przede wszystkim na losach Cersei, Jaime’a, Brienne oraz Żelaznych Ludzi, wspominając niekiedy o perypetiach w Dorne, z których dowiadujemy się ciekawych informacji dotyczących wydania księżniczki Arianne za księcia, który niegdyś umarł ukoronowany płynnym złotem. Wobec nieszczęśliwego losu młodego Viserysa książę Doran planuje połączyć się ze starodawnym rodem Targaryenów inną drogą – ślubem Daenerys z jego synem Quentynem. Ten świetnie zapowiadający się zwrot akcji może zaowocować w ciekawe wydarzenia w kolejnym tomie, czyli w „Tańcu ze smokami”, tym bardziej, że o rękę Matki Smoków będą starać się także Wronie Oko oraz Victarion. Niedługo dowiem się, czy to właśnie ci pretendenci będę owymi głowami trójgłowego smoka, o którym wspominała przepowiednia.

Gdy czytałam drugą część „Uczty dla wron”, w pewnym momencie nasunął mi się dziwny wniosek, który nie przystaje do średniowiecznej konwencji, w której napisany jest cały cykl „Pieśni Lodu i Ognia”, a mianowicie: George Martin porusza kwestię płci, podważając wyższość mężczyzn nad niewiastami. Pewnie zauważyłam to, bo jestem kobietą, która nie zgadza się z przypisaną jej niegdyś rolą „podczłowieka”. Z pozoru George Martin pokazuje właśnie owo upodlenie, z którym niegdyś słaba płeć musiała się mierzyć na każdym kroku, czy było się księżniczką, czy zwykłą żebraczką. Autor jednak stworzył wiele postaci kobiecych, które przełamują ten stereotyp – to m.in. Daenerys, Arya, Brienne, a nawet (z trudem muszę to przyznać) Cersei. Negatywny wpływ owego stereotypu szczególnie zauważalny jest w losach Dziewicy z Tarthu, którym Martin poświęcił znaczącą ilość rozdziałów. Nazywana dziwolągiem z powodu wyglądu i zamiłowania do walki wciąż spotykała się z drwinami, a nawet z jawną niechęcią. Choć nie polubiłam zbytnio jej ślepego oddania przysięgom i pewnym mężczyznom, muszę przyznać, że jest jedną z najwyrazistszych kobiecych postaci całego cyklu.

Autor ukazuje nie tylko nieszablonowe postaci kobiece. Choć znaczącą przewagę mają bohaterowie odważni i męscy, spotykamy także tchórzliwego grubaska Sama czy słabowitego maminsynka Roberta Arryna, który ssał matczyną pierś do około ósmego roku życia. Uwielbiany przez wielu Tyrion także przełamuje pewne schematy, udowadniając, że męstwo to nie tylko żądza walki fizycznej, ale także potyczki słowne. Niestety, w tej części nie jest nam dane je obserwować. Na końcu lektury dowiedziałam się, że autor rekompensuje tę niedogodność w kolejnym tomie, którego akcja, rozgrywając się w tym samym czasie, skupia się właśnie na losach Tyriona oraz równie wyczekiwanych przeze mnie Daenerys, Jona, Stannisa i pozostałych pominiętych w „Uczcie dla wron”. Żałuję, że pewnie prędko nie dowiem się, jaki los spotkał Cersei. Znając długość czasu potrzebnego Martinowi na napisanie kolejnych tomów, pewnie poczekam na to kilka lat.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/08/uczta-dla-wron-czesc-2-siec-spiskow.html

Druga część z pewnością była dla mnie dużym zaskoczeniem. Po niezbyt ciekawej lekturze „Cieni śmierci” nastawiłam się na równie nużącą kontynuację w „Sieci spisków”. Nic bardziej mylnego! Teraz pierwszy utwór tego tomu jawi mi się jako wprowadzenie do kluczowej akcji „Uczty dla wron”, która wciągnęła mnie nie mniej niż wydarzenia poprzednich tomów.

Autor w dalszym ciągu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po długim oczekiwaniu w bibliotecznej kolejce na kolejny tom „Pieśni Lodu i Ognia” w końcu mogę powrócić do mojej przygody z tą serią. Nie spodziewałam się po „Uczcie dla wron” tak wielkiej dawki emocji, jaką dostarczyła mi poprzednia część. Przygotowywałam się na nieciekawe relacje z wydarzeń na murze, sugerując się wronami w tytule. Co więcej, wiele opinii kazało mi myśleć, że przebrnięcie przez nią będzie wielką udręką. Istotnie, muszę stwierdzić, iż zauważyłam wyraźny spadek napięcia i rozwleczoną akcję skupioną na bohaterach, za którymi zwyczajnie nie przepadam. Mimo to nadal zaczytywałam się bez opamiętania, może częściowo po to, aby jak najszybciej dowiedzieć się, co się stało z ojcobójcą Tyrionem. Niestety, zamiast tego spędziłam dwa dni na psioczeniu na Cersei, której od tego tomu nienawidzę jeszcze bardziej.

Odkąd czytam „Pieśń Lodu i Ognia” mam w zwyczaju przekartkowywać poszczególne jej części, kiedy nie mogę się doczekać rozdziałów dotyczących moich ulubionych bohaterów. Przy tej lekturze robiłam to nagminnie. Mniej więcej w połowie zdecydowałam się sprawdzić utwór do końca, co tylko mnie dobiło. Gdzie jest Tyrion? Co z Branem i Daenerys? Dlaczego nie poznajemy punktu widzenia Jona Snowa, a tylko Samwella? Czemu o losie cebulowego rycerza dowiadujemy się z rozmowy Cersei z jej poplecznikami? Co na to wszystko Stannis i Melisandre? Nawałnica mieczy otworzyła wiele wątków, których Martin w tej części nawet nie porusza. Możemy za to dogłębnie poznać motywacje Brienne, Cersei, Królobójcy oraz Żelaznych Ludzi. Pytanie tylko, czy rzeczywiście kogokolwiek one obchodzą.

Wielką zaletą „Uczty dla wron” z pewnością są postaci z Dorne, a przede wszystkim Żmijowe Bękarcice. Widzę w tym wątku ogromny potencjał dla twórców serialu. Mam nadzieję, że w kolejnym sezonie zobaczymy jak najwięcej Dornijczyków, bo szczerze mówiąc, mam już dość intryg w Królewskiej Przystani. Coraz bardziej kibicuję w walce o tron Stannisowi i Daenerys. Właściwie na tronie mógłby zasiadać ktokolwiek, byleby strącił z niego panoszącą się Cersei. Wcześniej to król Joffrey zasłużył sobie na miano bohatera znienawidzonego przez czytelników. Teraz sądzę, że na to miano pracuje jego matka.

Zawiodłam się na tej części, jednak jeszcze przed jej lekturą byłam na to przygotowana. Mam tylko nadzieję, że kolejne tomy okażą się ciekawsze, a autor ukazał losy choćby Daenerys i Tyriona. Może tym razem skupił się na postaciach, które niedługo przyjdzie nam pożegnać? Liczę na to, że Cersei odejdzie w iście martinowskim stylu.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/08/uczta-dla-wron-czesc-1-cienie-smierci.html

Po długim oczekiwaniu w bibliotecznej kolejce na kolejny tom „Pieśni Lodu i Ognia” w końcu mogę powrócić do mojej przygody z tą serią. Nie spodziewałam się po „Uczcie dla wron” tak wielkiej dawki emocji, jaką dostarczyła mi poprzednia część. Przygotowywałam się na nieciekawe relacje z wydarzeń na murze, sugerując się wronami w tytule. Co więcej, wiele opinii kazało mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zupełnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej pozycji. To moje pierwsze podejście do twórczości Sylwii Chutnik. Nie ukrywam, że autorka zaintrygowała mnie jeszcze przed lekturą. Ekscentryczny wygląd, zdeklarowany feminizm, nagrody literackie – czułam, że stopniowo budzi się we mnie uznanie dla jej osoby. Bałam się jedynie mojego pierwszego czytelniczego wrażenia. I niepotrzebnie! Mimo sugestywnego tytułu utwór „W krainie czarów” nijak ma się do dobrze znanego nam wyśnionego świata małej Alicji. To prędzej świat, w jaki trafiłaby Alicja wiele lat później – dorosła i odarta z dziecięcych złudzeń.

„W krainie czarów” to zbiór opowiadań, które pojedynczo ukazały się już wcześniej w kilku antologiach. Zebrane i uporządkowane tworzą pewnego rodzaju mozaikę ludzkich losów, ze zdecydowaną przewagą tych tragicznych. Dlatego już sam tytuł zakrawa na ironię – nie znajdziemy tutaj magii i szczęścia, a jeśli już, to śmiech przez łzy czy radość psychopaty po dokonanym morderstwie. Nawet tytułowa kraina czarów, która pojawia się w pierwszym opowiadaniu, to nic innego jak miejsce bolesnych wspomnień z dzieciństwa. Właściwie wyodrębniłam jednego głównego bohatera tego cyklu. Jest nim śmierć we wszystkich swoich odsłonach: od tej fizycznej, poprzez stopniowe przemijanie, aż do zupełnego zapomnienia. Kraina czarów jest w takim razie miejscem, gdzie wskrzeszona zostaje pamięć o z pozoru nic nieznaczących osobach, a w którym tradycyjne pojmowanie rzeczy zostaje odwrócone o 180 stopni. .

Ogólnie rzecz biorąc, każde z opowiadań było oryginalne i wciągające na swój sposób, jednak największe wrażenie zrobiły na mnie następujące utwory: „Wszystko zależy od pani”, „Dancing”, „Przeszkadzały” oraz „Piwnica”. Pierwsze trzy spodobały mi się ze względu na poruszaną tematykę. Ostatnie było świetne w swojej formie, kunszcie literackim autorki oraz w sposobie ukazania powstania warszawskiego niejako „od piwnicy”. Wolę nie wtajemniczać bardziej w treść, bo mogłoby to pozbawić Was efektu zaskoczenia, który jest kluczowym elementem całego zbioru.

Na ogół nie czytam opowiadań, jednak jestem pewna, że kiedyś powrócę do Krainy czarów Sylwii Chutnik. Jej utwory mają w sobie coś niezwykłego. Przyciągają uwagę, mimo że objętościowo są naprawdę niewielkie. To nie lada sztuka zaintrygować czytelnika w trakcie lektury kilkunastu stron. Sylwia Chutnik robi to doskonale. Cieszę się, że znalazłam kolejnego polskiego autora wartego uwagi.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/08/sylwia-chutnik-w-krainie-czarow.html

Zupełnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej pozycji. To moje pierwsze podejście do twórczości Sylwii Chutnik. Nie ukrywam, że autorka zaintrygowała mnie jeszcze przed lekturą. Ekscentryczny wygląd, zdeklarowany feminizm, nagrody literackie – czułam, że stopniowo budzi się we mnie uznanie dla jej osoby. Bałam się jedynie mojego pierwszego czytelniczego wrażenia. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie zachęcająca rekomendacja znajomej. Po pierwsze, nie podoba mi się sam tytuł. „Cichy wielbiciel” brzmi banalnie i kojarzy się z romansem. Po drugie, okładka również mnie nie przyciąga – widzimy na niej zdjęcie przerażonej dziewczyny, która prawdopodobnie przetrzymywana jest przez oprawcę w piwnicy. Po trzecie, Olga Rudnicka? Kto to w ogóle jest? Co zatem ostatecznie kazało mi podjąć to ryzyko, jakim była lektura tej książki? Poznań! To właśnie on jest miejscem akcji.

„Cichy wielbiciel” to zgrabnie napisana książka jak na czytadło, którym w gruncie rzeczy jest. Ma zadanie w lekki sposób przedstawić historię, która zachwyci grono czytelników i po prostu się sprzeda. Sama byłam zaskoczona tym, jak bardzo wciągnęła mnie ta historia. Momentami była zabawna, a innym razem wręcz przerażająca. Spodobało mi się przede wszystkim to, że autorce przyświecał szczytny cel – chciała bowiem rozpowszechnić wiedzę o stalkingu, który w momencie, kiedy pisała tę powieść, nie traktowany był jako przestępstwo. Dzięki temu „Cichy wielbiciel” jest pozycją, która nie tylko bawi, ale także porusza ważkie problemy.

Czym jest stalking? Chyba każda z nas miała kiedyś cichego wielbiciela. Nawet mężczyźni mogą odszukać w swej pamięci dziewczyny, które wzdychały do nich ukradkiem. Powszechnie przyjmuje się, że anonimowe listy z wyznaniami i wszelkie pomysłowe dowody uczuć są romantyczne. Powieściowa Julia przez dłuższy czas spotykała się z oskarżycielskim tonem swoich bliskich, którzy nie rozumieli jej niepokoju spowodowanego wyczynami amatora jej wdzięków. Wiersze takie romantyczne, kwiaty takie piękne i to poświęcenie – godne uznania! Zauroczenie może jednak szybko przerodzić się w obsesję, tak samo jak początkowe zaciekawienie Julii zmieniło się w nieustanny strach i poczucie osaczenia. Stalking to po prostu uporczywe nękanie, najgorsze, gdy przybiera formę maniakalnej „miłości”. Bo trudno jest nienawidzić kogoś, kto nieustannie twierdzi, że nas kocha. Błędne koło wyrzutów sumienia i nienawiści sprawia, że ofiara prześladowań traci kontrolę nad swoim życiem i w końcu staje się wyizolowana społecznie.

Jak już wspomniałam, sięgnęłam po tę powieść ze względu na Poznań, w którym rozgrywa się jej akcja. Liczyłam na coś więcej. Może na dokładniejsze zarysowanie topografii miasta, ukazanie jego magii. Tak naprawdę akcja mogłaby toczyć się w każdym innym miejscu. Autorka wybrała właśnie to, żeby ułatwić sobie zadanie (notka z tyłu okładki informuje, że kończyła studia w Poznaniu). Zirytowały mnie również podobieństwa między Olgą Rudnicką a główną bohaterką. Czy pani Rudnicka nie ma na tyle wyobraźni, żeby stworzyć jakąś oryginalniejszą postać? Mieszkam od trzech lat w Poznaniu. Widziałam wiele wyrazistych osobistości na ulicach tego miasta. Niestety to postać stalkera trzymała mnie przy tej książce. Choć tak naprawdę to zwykły psychopata, przynajmniej nie przypomina reszty zblazowanych bohaterów, których życie opiera się na pogoni za pracą i pieniędzmi.

Podsumowując, uważam, że „Cichy wielbiciel” jest powieścią godną uwagi ze względu na tematykę, którą porusza. Elementy thrillera sprawiają, że niekiedy czyta się ją z zapartym tchem. Niestety, nie przypadli mi do gustu główni bohaterowie. Autorka przedstawiła Poznań jako skupisko ludzi owładniętych nieustannym pędem, którzy zapominają o tym, co w życiu najważniejsze – mianowicie o miłości i przyjaźni. Może to po prostu wyznacznik naszych czasów? Czasów, w których uczucia dla jednych tracą znaczenie, a dla innych stają się zgubną obsesją.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/08/nie-taki-romantyczny-ten-cichy.html

Prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie zachęcająca rekomendacja znajomej. Po pierwsze, nie podoba mi się sam tytuł. „Cichy wielbiciel” brzmi banalnie i kojarzy się z romansem. Po drugie, okładka również mnie nie przyciąga – widzimy na niej zdjęcie przerażonej dziewczyny, która prawdopodobnie przetrzymywana jest przez oprawcę w piwnicy. Po trzecie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiele słyszałam o Marku Krajewskim, a były to przeważnie pochlebne opinie. Ostatnio nawet dowiedziałam się, że niektóre z jego powieści mają zostać zekranizowane. To przeważyło szalę – musiałam w końcu sięgnąć po którąś z jego pozycji. Szczególnie zainteresował mnie cykl utworów z przedwojennym Wrocławiem w tle. Breslau i naziści to naprawdę świetny pomysł na książkę. Czy jednak Krajewski spełnił moje oczekiwania wobec tak obiecującej tematyki?

Druga wojna światowa to prawdopodobnie najczęściej podejmowany temat zarówno przez filmowców, jak i pisarzy. Niestety do pewnego stopnia uległ on zbanalizowaniu. Ostatnio coraz częściej spotykam się z dobrymi katami, którym należy współczuć, a także z przeniesieniem uwagi czytelników na niewinne dzieci, czy to żydowskie, niemieckie, rzadziej polskie. Jak jest jednak u Krajewskiego? Po pierwsze, nie opisuje on czasów wojny, lecz lata poprzedzające ją. Po drugie, nikogo nie stara się usprawiedliwić ani rozgrzeszyć. W powieści „Śmierć w Breslau” nie ma ani dobrych, ani złych bohaterów. Są tylko ofiary i kaci, a i tak nie sposób jest wyznaczyć konkretnej granicy pomiędzy tymi dwiema postawami.

Mam problem z oceną tego utworu. Czytałam go w sumie przez miesiąc, gdyż wciąż przegrywał walkę z innymi książkami, które w tym czasie pochłonęłam. Ostatnio jednak udało mi się dotrwać do końca i, o dziwo, czas ten nie był dla mnie męczarnią. Krajewski ma w swoim stylu coś bardzo ciężkiego, co czasami utrudnia dostateczne skupienie się na akcji. Mniej więcej w połowie powieści stwierdziłam, że mam dość. Skumulowanie niemiecko brzmiących nazwisk i ulic również nie jest pomocne przy lekturze, ale możliwe, że jest to moje subiektywne odczucie wynikające z awersji do języka niemieckiego. Mimo to moje wrażenia po zakończeniu lektury były dobre. Przede wszystkim dzięki oryginalnej tematyce, z którą nie spotkałam się do tej pory.

Cała akcja była dla mnie czasami przerażająca, a czasami groteskowa. Miałam wrażenie, że oglądam dziwny film złożony z oderwanych od siebie sekwencji. Trochę zawiodła mnie także pewna „tajemnica”, której zbyt łatwo można było się domyślić. Czy polecam tę pozycję? Uważam, że na pewno warto się z nią zapoznać, choćby z pierwszymi stronami. Nie każdemu przypadnie do gustu styl Krajewskiego. Myślę, że gdybym nie była wytrwała, polegałabym po siedemdziesięciu stronach. Zmusiłam się jednak do przeczytania kolejnych rozdziałów, które stawały się coraz ciekawsze. Gdybym miała ocenić tę książkę według mojego pierwszego wrażenia, z pewnością byłaby to bardzo słaba ocena. Na końcu jednak powieść ta wiele zyskała w moich oczach. Pytanie tylko, czy jest dopuszczalne, aby kryminał nudził…


http://jadro-byka.blogspot.com/2014/08/smierc-w-breslau-marek-krajewski.html

Wiele słyszałam o Marku Krajewskim, a były to przeważnie pochlebne opinie. Ostatnio nawet dowiedziałam się, że niektóre z jego powieści mają zostać zekranizowane. To przeważyło szalę – musiałam w końcu sięgnąć po którąś z jego pozycji. Szczególnie zainteresował mnie cykl utworów z przedwojennym Wrocławiem w tle. Breslau i naziści to naprawdę świetny pomysł na książkę. Czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak to jest być młodym polonistą w kraju bez perspektyw dla humanistów? Pracować za psie pieniądze, a mimo to być wdzięcznym opatrzności za jakąkolwiek szansę wykazania się w zawodzie? Ignacy Karpowicz w swojej debiutanckiej powieści stara się odpowiedzieć na te pytania, podkreślając jednak już w samym tytule, że coś tu jest „Niehalo”.

Sięgnęłam po ten utwór z wielkim zaciekawieniem. A to z powodu pozytywnych wrażeń, jakie wywołały we mnie „Ości” i „Balladyny i romanse”, oraz ze względu na tematykę, która, nie ukrywam, jest mi bardzo bliska. Tak, studiuję polonistykę i, podobnie jak powieściowy Maciek, trafię do jakiejś redakcji (oczywiście przy sprzyjających wiatrach i odpowiednim zapotrzebowaniu na redaktorów).

Maciek jest niejako młodszą i nieco mniej zblazowaną wersją Adasia Miauczyńskiego, którego mieliśmy okazję poznać w „Dniu świra” w reżyserii Marka Koterskiego. Pierwsza część „Niehalo” do złudzenia przypomina klimat tego kultowego już filmu. Poznajemy bowiem studenta ostatniego roku polonistyki, który nie może uporać się ze swoją promotorką, współpracownikami z redakcji, a nawet z własną rodziną, która, jak okazuje się na końcu powieści, opiera się na pewnym kłamstwie. Oczywiście, do tej masy problemów dochodzą także uwikłania w związki/romanse z kobietami, w których to relacjach Maciek nie sytuuje się w roli macho – raczej w pozycji nieudolnego kochanka.

Mimo pierwszego pozytywnego wrażenia nie jestem w stanie ocenić tej książki równie wysoko, jak zrobiłam to w przypadku „Ości” czy „Balladyn i romansów”. Początkowo urzekł mnie styl Karpowicza, jednak mniej więcej w połowie utworu stał się on chaotyczny, przez co straciłam zainteresowanie zarówno akcją, jak i zabiegami językowymi. Sytuacje zejścia z cokołów Piłsudskiego i Popiełuszki były dla mnie po prostu naciągane – taki tam pomysł na przedstawienie mentalności polskiej, która staje się ostatnio do znudzenia popularna (patrz: „Ciemno, prawie noc”). Jednak coś kazało mi ostatecznie dojść do wniosku, że powieść ta jest czymś więcej niż egotyczną paplaniną sfrustrowanego humanisty – a mianowicie jej zakończenie, które częściowo wyjaśnia czytelnikowi, skąd u Maćka to swoiste rozdarcie pomiędzy powinnościami wobec innych a własnymi pragnieniami.

Chciałabym pewnego dnia natrafić na jakiś utwór ukazujący dzień z życia szczęśliwego polonisty. Bo albo owi humaniści to straszni malkontenci, albo faktycznie zawód ten pozbawiony jest perspektyw. Wolę jednak złożyć tę kwestię sporną na karb krzywdzącego stereotypu, mając nadzieję, że mnie jednak czeka świetlana przyszłość.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/08/niehalo-czyli-dzien-swira-wedug.html

Jak to jest być młodym polonistą w kraju bez perspektyw dla humanistów? Pracować za psie pieniądze, a mimo to być wdzięcznym opatrzności za jakąkolwiek szansę wykazania się w zawodzie? Ignacy Karpowicz w swojej debiutanckiej powieści stara się odpowiedzieć na te pytania, podkreślając jednak już w samym tytule, że coś tu jest „Niehalo”.

Sięgnęłam po ten utwór z wielkim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

— No wiesz, bawimy się, mordujemy i tak dalej, ale nigdy w pojedynkę!
— No, ale potop… — Kama nieśmiało zaprzeczyła.
— Potop był monoteistyczny. Wiesz, z monoteizmem jest jak z onanizmem. Powinien być karalny. [Ignacy Karpowicz, „Balladyny i romanse”, s. 442]

Ta dość obszerna książka jest zlepkiem historii postaci, których losy krzyżują się w pewnym momencie ich życia. Poznajemy starą pannę Olgę, jej bratanicę Ankę, zagubionego Janka, kuzynkę Kamę i jej narzeczonego oraz ich homoseksualnych przyjaciół. Z początku powieść ta bardzo mnie zaciekawiła, lecz mój entuzjazm słabł w miarę, jak dostrzegałam coraz więcej podobieństw z „Ościami”. Starałam się jakoś przeboleć ponowną dawkę kompilacji różnych życiorysów (w tym życiorysów homoseksualistów), tłumacząc sobie, że „Balladyny…” powstały jako pierwsze, a więc jeśli mam coś do zarzucenia powstałym analogiom, to zarzuty powinnam kierować w stronę „Ości”. Oba te utwory przedstawiają specyfikę współczesnych związków oraz mechanizmy wytwarzania się relacji międzyludzkich. Podczas gdy „Ości” kładą na te kwestie bardzo duży nacisk, „Balladyny i romanse” skupiają się raczej na transgresyjności ówczesnej rzeczywistości, szczególnie w warstwie religijnej i obyczajowej.

Koncepcja autora staje się jasna dla czytelnika mniej więcej w połowie utworu, kiedy do akcji wkraczają różnej maści bogowie: począwszy od Jezusa, Allacha, Buddy, Ozyrysa na bóstwach olimpijskich kończąc. W tajemniczy sposób znikają wszystkie żelazka i kawa, których miejsce zajmują bogowie, zstępując z niebios i opuszczając swe sarkofagi. Bank Materii bankrutuje, skazując wielu z nich na życie zwykłych, zapracowanych śmiertelników. Jedynie „kobieta” sukcesu Nike może się cieszyć bogactwem, którego dostarcza jej „firma szewsko-odzieżowa”. Jej partner, Jezus Chrystus, postanawia zaburzyć naturalny cykl – tym razem nie zmartwychwstać.

Ignacy Karpowicz ma w swoim stylu coś niezwykłego. Jest po części gawędziarzem, ale także językoznawcą. Uwielbiam sposób, w jaki operuje on polszczyzną, starając się wykraczać poza narzucane przez nią normy. Szczególnie zainteresowała mnie kwestia łączliwości leksykalnej, którą Karpowicz zdecydowanie rozszerza o wiele kreatywnych propozycji.

Zestawiając „Balladyny i romanse” z „Ościami”, skład pierwszej propozycji wypada dużo lepiej. Przy „Ościach” strasznie drażniły mnie duże wcięcia akapitowe i „awangardowa” paginacja. „Balladynom...” nie miałam nic do zarzucenia. Co więcej – rozmiar i rodzaj fontu ułatwiły mi lekturę.

Jak oceniam tę lekturę? Stanowczo wysoko, szczególnie za część poświęconą uwspółcześnionym bogom. Karpowicz pokazał, że mity odarte z patosu i historycznego dystansu stają się śmieszne, a niekiedy wręcz groteskowe. Sam tytuł nawiązuje do największego polskiego mitu – romantyzmu. „Ballady i romanse” zamienione na „Balladyny i romanse” z pewnością przyprawiłyby Mickiewicza o ból głowy. Nasz największy wieszcz narodowy niejako „wrzucony do jednego worka” ze znienawidzonym przez siebie Słowackim, traci monopol na polski „rząd dusz”. Autor pragnie przekonać Polaków stopniowo zrywających z martyrologiczną mentalnością, że idea ta przeminie, zarówno jak wcześniejsze bóstwa, jak i te, którym zapomnienie dopiero wróży. Pozostaje jednak nadzieja, że nowe wierzenia, jak dotychczas, będą czerpać inspiracje z tych aktualnie nam znanych...

„Jezus zaciągnął podobno dług wdzięczności wobec Ozyrysa. To od niego właśnie zaczerpnął pomysł na zmartwychwstanie i przezwyciężenie materii oraz śmierci”. [Ignacy Karpowicz, „Balladyny i romanse”, s. 197]

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/08/balladyny-i-romanse-ignacy-karpowicz.html

— No wiesz, bawimy się, mordujemy i tak dalej, ale nigdy w pojedynkę!
— No, ale potop… — Kama nieśmiało zaprzeczyła.
— Potop był monoteistyczny. Wiesz, z monoteizmem jest jak z onanizmem. Powinien być karalny. [Ignacy Karpowicz, „Balladyny i romanse”, s. 442]

Ta dość obszerna książka jest zlepkiem historii postaci, których losy krzyżują się w pewnym momencie ich życia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po raz pierwszy czytałam powieść Martina z takim przejęciem, i to nie tylko z powodu śmierci wielu z kluczowych postaci całego cyklu. Pod koniec książki zapoznałam się z paroma wydarzeniami, których scenarzyści nie zamieścili jeszcze w serialu. W dużej mierze dotyczyły one Jona Snowa i jego pozycji w Nocnej Straży. Pozostałe epizody znałam z adaptacji telewizyjnej, jednak jej odstępstwa od pierwowzoru książkowego uczyniły moją lekturę choć trochę nieprzewidywalną.

Ramsay Snow

Czytając dwie części Nawałnicy mieczy, ze zgrozą oczekiwałam rozdziałów opisujących tortury, jakie w serialu Ramsay Snow stosował na Theonie Greyjoyu. Doczekałam się jedynie wzmianki w rozmowie Robba Starka na temat skóry zdartej z małego palca dziedzica Żelaznych Ludzi. Martin nie wprowadził żadnych makabrycznych scen, natomiast takowe wprowadzili scenarzyści. Trudno mi ocenić to odstępstwo. Choć nadal wzdragam się na wspomnienie kastracji Theona, muszę przyznać, że serialowy Ramsay Snow jest postacią bardzo wyrazistą.

Ygritte

Kolejną nieścisłość zauważyłam w scenie śmierci Ygritte. Nie towarzyszył jej patos i przesadny romantyzm, który zaobserwowałam w serialu. Ygritte umiera w bitwie. Jon znajduje ją konającą, potem spala jej ciało zgodnie z obrządkiem Wolnych Ludzi. Przed śmiercią Dzika ani nie mierzy do Snowa z łuku, ani nie zostaje zastrzelona przez (o, ironio!) chłopca. Uważam, że w powieści „miłość” tych dwojga nie była tak głęboka, jak chcą nas przekonać scenarzyści, m.in. poprzez desperacką decyzję Jona o udaniu się do obozu Dzikich celem zabicia Mance’a Rydera. W powieści Jon zostaje do tego wręcz zmuszony przez Janosa Slynta i innych zaprzysiężonych braci.

Silny Belwas

Podczas lektury zarówno pierwszej, jak i drugiej części Nawałnicy mieczy wciąż myślałam o Silnym Belwasie. Zastanawiałam się, czy faktycznie w serialu go nie ma, czy może umknął mojej uwadze wśród wielu przewijających się na ekranie postaci. Upewniłam się w pierwszym z przypuszczeń, gdy porównałam jego powieściowy pojedynek z wojownikiem z Meereen z potyczką Daario Naharisa z tymże samym. Może okazało się, że Silny Belwas jest za mało znaczący, żeby angażować kolejnego aktora, a tym samym narażać się na kolejne koszty...

Jorah Mormont i Arstan

Nieco zdziwiło mnie ujawnienie się Joraha Mormonta i Barristana Selmy'ego, które miało miejsce jeszcze przed bitwą o Meereen. W serialu ten drugi od razu ujawnia swoją tożsamość, przysięgając wierność Daenerys. Mormont natomiast zostaje zdemaskowany właśnie przez Barristana, gdy przybywa posłaniec z obiecanym dla niego ułaskawieniem od poprzedniego króla, Roberta. Myślę, że te drobne różnice wprowadzone przez scenarzystów uprościły tę historię, sprowadzając ją finalnie do tego samego – wygnania Mormonta.

Nie przypominam sobie również erotycznych scen z udziałem Niedźwiedzia z Matką Smoków. Widz mógł się tylko domyślać uczucia, jakie rycerz żywił do swojej królowej. Dopiero w chwili wygnania wyznaje jej swoją miłość – jako główną przyczynę zakończenia szpiegostwa dla Uzurpatora. W powieści jest on jednak śmielszy – zaskakuje Daenerys, sugerując, że mógłby być jej kochankiem, a zarazem jedną z trzech głów przepowiedzianego jej smoka.

Jaime Lannister

Zirytowały mnie różnice w przedstawieniu relacji Jaime–Cersei. W serialu Królobójca został „wybielony” – pokazano go z nieznanej jeszcze dobrej perspektywy. Widzimy jego cierpienie wynikające z rozstania z ukochaną kobietą, która w dodatku jest jego rodzoną siostrą. Wzrusza nas moment śmierci Joffreya (ich pierworodnego syna), kiedy na chwilę jednoczą się w cierpieniu, próbując go uratować. Co jednak pokazuje nam George Martin? Jaime przyznaje wprost, iż Joffrey to tylko jego nasienie. Co więcej, zasłużył sobie na śmierć. Autor nie uraczył nas rzewną scenką, w której biologiczny ojciec bezradnie patrzy na śmierć syna. Królobójcy nie było nawet w Królewskiej Przystani podczas wesela, na którym miało miejsce owo otrucie.

Tyrion Lannister

Wspominając o Królobójcy, powinnam poruszyć przy okazji kwestię jego rozmów z oskarżonym Tyrionem. Wzruszyło mnie oglądanie ich braterskiej miłości. Jednak po przeczytaniu powieści pozostała we mnie gorycz rozczarowania. Martin co prawda wyraźnie pokazuje miłość Jaime’a do Tyriona, jednak nadaje jej znamiona naiwności (podobnie zresztą jeśli chodzi o jego miłość do Cersei). Na początku mojej przygody z Pieśnią Lodu i Ognia sądziłam, iż Jaime jest okrutnym i zakochanym w sobie rycerzem. Teraz sądzę, że to narzędzie w rękach krewnych. Jego pożegnanie z Tyrionem było gorzkie. Jaime wyznał bratu prawdę o jego pierwszej żonie – Tyshy – w związku z czym Tyrion okłamał go, iż faktycznie zabił Joffreya.

Oberyn Martell

Z niecierpliwością czekałam na tę postać, mając w pamięci świetną rolę Pedra Pascala. Chciałam choć trochę nacieszyć się księciem z Dorne, zanim polegnie w pojedynku z Górą. Muszę jednak przyznać, że powieściowy Oberyn nie wzbudził we mnie sympatii. Denerwowały mnie jego zuchwałość i sarkazm. W serialu podejmuje się próby walki w imieniu Tyriona, aby pomścić swoją siostrę, ale także wierząc w jego niewinność. Moim zdaniem pierwowzór tej postaci nie działał z tak szlachetnych pobudek. Kierowała nim głównie żądza zemsty, dlatego jego śmierć była tak okrutna.

Shae

To wynika pewnie z moich subiektywnych odczuć. Serialowa Shae nijak ma się do tej powieściowej. Uważam, że aktorka jest albo źle dobrana, albo po prostu nie potrafiła oddać charakteru tej postaci. Co więcej, adaptacja próbuje przekonać widzów o uczuciu łączącym ją z Tyrionem. Martin nie pozostawia żadnych złudzeń. Ich znajomość ma wyłącznie charakter erotyczny. Sam Tyrion, choć zaślepiony, wciąż podejrzewa ją o zainteresowanie wyłącznie jego złotem. Jeśli chodzi o samą scenę jej uduszenia przez dawnego kochanka – w powieści nie wyczułam takiego dramatyzmu jak w serialu.

Catelyn Stark

Nie lubiłam tej postaci aż do teraz. Odtwórczyni roli, Michelle Fairley, ma aktualnie 50 lat, podczas gdy Catelyn Stark jest wyjątkowo piękną kobietą po trzydziestce. Dodatkowo wyróżnia się gracją i inteligencją. Nie wiem, co podkusiło twórców, żeby wybrać do tej roli akurat tę aktorkę. Może pragnęli zrobić z lady Catelyn matronę. Jeśli tak – osiągnęli swój cel.

Powieściowe Krwawe Gody różniły się trochę od tych ukazanych przez stację HBO. Konkretną różnicą jest m.in. poderżnięcie gardła przez lady Catelyn nie żonie lorda Freya (jak w serialu), lecz jego niezbyt rozgarniętemu bękartowi. Widz żegna się z lady Stark w scenie, w której jeden ze zdrajców podrzyna jej gardło. Jednak w epilogu Nawałnicy mieczy czeka na czytelnika niespodzianka związaną z tą postacią. Wątpię, aby twórcy serialu zdecydowali się na wprowadzenie tego wątku. Czytałam niegdyś, że sam Martin uznał, iż był on zbędny.

Jeyne Westerling

Nie lubię zarówno serialowej, jak i powieściowej Jeyne, choć te dwie wersje znacząco różniły się od siebie. W serialu próbowano przyciągnąć widza kolejnym wątkiem miłosnym, natomiast Martin przedstawił ich małżeństwo jako wynik chwili słabości, która zmusiła honorowego Robba do związania się z dziewczyną, a tym samym do zerwania przysięgi złożonej lordowi Freyowi. W serialu umiera ona w dość efektowny i brutalny sposób. Każdego poruszyłoby wbicie sztyletu w brzuch kobiety spodziewającej się dziecka. Martin jednak nie był wobec tej postaci tak okrutny. Jeyne nie była obecna na weselu. Do samego końca Nawałnicy mieczy nie pojawiła się żadna wzmianka, jakoby miała ją spotkać jakaś krzywda. Jej ród został ułaskawiony przez Tywina Lannistera.


Im dłużej zastanawiam się nad różnicami między serialem a książką, tym więcej ich dostrzegam. Mam wrażenie, że twórcy chcą przerobić Pieśń Lodu i Ognia na wersję możliwie jak najbardziej odpowiadającą gustom współczesnych widzów. Dlatego pojawiają się wątki miłosne, które według mnie są po prostu erotycznymi przygodami bohaterów. Dlatego także rezygnują oni z udziału w akcji wielu postaci, jak stryj Kevan Lannister, minstrel lady Lysy z Orlego Gniazda oraz wspomniany Silny Belwas. Działania takie mają przeróżne konsekwencje. Zazwyczaj ułatwiają odbiór serialu, ale niekiedy zmuszają twórców do uśmiercania postaci, którym Martin pozwolił żyć – mam na myśli m.in. Grenna (zwanego Żubrem) czy Jojena Reeda. Jestem prawie pewna, że ostatecznie zrezygnowano z tzw. Lady Stoneheart (czyli nowej wersji Lady Catelyn). W epilogu próbuje ona wraz z grupą Berica Dondarriona uzyskać informacje o pobycie Aryi. W serialu zastąpiono tę scenę walką Ogara z Brienne z Tarthu.

Im dłużej zagłębiam się w Pieśń Lodu i Ognia, tym bardziej zachwyca mnie świat, który wykreował George R.R. Martin. Chciałabym zwrócić uwagę na tło historyczne tych powieści, które do tej pory pomijałam w swoich postach. Mam wielką nadzieję, że pewnego dnia powstanie serial opowiadający o losach młodego Eddarda Starka, jego rodzeństwa, a ukazujący czasy rebelii. Sądzę, że taki miniserial przypadłby do gustu wielu fanom serii. Tymczasem pozostaje mi delektować się kolejnymi tomami – teraz już z elementem zaskoczenia.

Po raz pierwszy czytałam powieść Martina z takim przejęciem, i to nie tylko z powodu śmierci wielu z kluczowych postaci całego cyklu. Pod koniec książki zapoznałam się z paroma wydarzeniami, których scenarzyści nie zamieścili jeszcze w serialu. W dużej mierze dotyczyły one Jona Snowa i jego pozycji w Nocnej Straży. Pozostałe epizody znałam z adaptacji telewizyjnej, jednak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsza część trzeciej powieści z cyklu Pieśni Lodu i Ognia miło mnie zaskoczyła. Spodziewałam się raczej powolnego wypalania się pomysłów autora, natomiast zaobserwowałam coś wręcz odwrotnego. George R.R. Martin konsekwentnie rozwija wątki dotyczące poszczególnych postaci. Niekiedy nawet zadziwia mnie, mimo że wydarzenia z tej części są mi w dużej mierze znane z serialu.

Szczególną uwagę zwróciłam na losy Robba Starka i jego matki, które dotychczas wydawały mi się nużące. Zazwyczaj miałam ochotę przekartkować dotyczące ich rozdziały, gdyż wciąż opisywały serie zwycięstw na froncie. W tej części pojawiło się wiele komplikacji: niespodziewane małżeństwo Robba i zerwany sojusz z Freyami, konsekwencje wypuszczenia przez lady Catelyn Królobójcy oraz sprawa lorda Rickarda Karstarka. Autor zwiększa napięcie wokół tych postaci, m.in. poprzez ukazanie wizji Karlicy dotyczącej krwawego oblężenia Riverrun.

Pieśń Lodu i Ognia to zbiór wielu punktów widzenia poszczególnych postaci, które nie są albo złe, albo dobre. Martin tworzy bohaterów dynamicznych. I tak właśnie Arya, ledwie jedenastoletnia dziewczynka (właściwie dama z Winterfell), schodzi na złą drogę poprzez kolejno dokonywane morderstwa. Z kolei Jaime Lannister – do tej pory znany czytelnikowi głównie jako Królobójca, kochanek siostry oraz jako ten, który przyczynił się do kalectwa Brana – teraz ujawnia kierujące nim motywacje, kiedy dopuścił się zdrady jako gwardzista króla Aerysa.

Pod koniec tej części pojawia się także Oberyn Martell – świetnie zapowiadająca się postać Czerwonej Żmii. Przybywa do stolicy, oczekując obiecanej przez Lannisterów zemsty za morderstwo jego siostry Elii i jej dzieci. Z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały dotyczące jego poczynań. Serial dał mi przedsmak (niekoniecznie pozytywny) jego pojedynku. Liczę na to, że w książce będzie on mniej brutalny.

Podsumowując, muszę stwierdzić, iż Martin literacko wciąż utrzymuje się na wysokim poziomie. Od tworzonych przez niego historii trudno się oderwać. Bardzo podoba mi się wielość punktów widzenia – czytelnik może poznać historię widzianą oczami zarówno Starków, jak i Lannisterów. Po przeczytaniu tej części, dochodzę do wniosku, że niewielu bohaterów możemy podzielić na dobrych lub złych. Zazwyczaj kieruje nimi walka o przetrwanie rodu lub obowiązek służenia swym panom.

http://jadro-byka.blogspot.com/2014/07/nawanica-mieczy-czesc-1-stal-i-snieg.html

Pierwsza część trzeciej powieści z cyklu Pieśni Lodu i Ognia miło mnie zaskoczyła. Spodziewałam się raczej powolnego wypalania się pomysłów autora, natomiast zaobserwowałam coś wręcz odwrotnego. George R.R. Martin konsekwentnie rozwija wątki dotyczące poszczególnych postaci. Niekiedy nawet zadziwia mnie, mimo że wydarzenia z tej części są mi w dużej mierze znane z...

więcej Pokaż mimo to