Słowa obcego Bronisław Świderski 6,2
ocenił(a) na 79 lata temu „Słowa obcego” – czyli ciężki los polskiego emigranta
Nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie słyszałam żadnej wzmianki o Bronisławie Świderskim – autorze obdarzonym zarówno talentem pisarskim, jak i wielką wrażliwością. Abstrahując jednak od wysokiego poziomu jego dzieł, chciałabym w większej mierze skupić się na kwestii jego doświadczeń życiowych, które wyzierają niemal z każdej poszczególnej strony. Spieszę z wyjaśnieniem – Bronisław Świderski to Polak żydowskiego pochodzenia, który wyrzucony z kraju w latach 70. trafia do Danii, gdzie asymiluje się z miejscową ludnością do „stopnia naukowego” (otrzymuje bowiem posadę w kopenhaskim Centrum Badawczym S. Kierkegaarda). Można by pomyśleć, że wiedzie spokojne życie naukowca, na którego narodowość nikt nie zwraca większej uwagi, biorąc pod uwagę wybitne zasługi. Nic bardziej mylnego! Obcy zawsze będzie obcym i pozostaje mu tylko wyczekiwać momentu, kiedy jego „obcość” zostanie mu wytknięta. W przypadku Świderskiego problem jest o tyle skomplikowany, że również w swojej ojczyźnie uważany jest za persona non grata. Czy zatem pochodzenie żydowskie, którego w młodości nawet nie był świadomy, obliguje go do życia w diasporze?
Tematem powieści „Słowa obcego” jest nie tylko paradygmat tytułowego „obcego”, ale konkretnie specyfika języka, którym się posługuje. To właśnie on jest czynnikiem, który łączy, ale i dzieli. Jest nieodłącznym elementem komunikacji, dlatego jego nieznajomość stwarza poważne bariery na drodze do porozumienia. W utworze to właśnie Obcy staje się inspiracją dla wykładowcy B. (alter ego autora) do stworzenia koncepcji „trzeciego języka”. „Jedynie tłumacząc na trzeci język, otrzymujemy tekst bezinteresowny, a zatem taki, który można nazwać partnerskim. Lub inaczej – który jest modelem demokratycznego dialogu” (Świderski 1998, s. 191). Niestety idealistyczna wizja pomostu nad tą swoistą językowo-narodowościową przepaścią legła w gruzach, a B. przez swoją buntowniczą postawę wobec władz instytutowych zostaje, podobnie jak obiekt jego badań, sprowadzony do grona niechcianych emigrantów.
Bardzo zaintrygował mnie stosunek profesor J. Tudsen do naszego języka, który równie dobrze mógłby symbolizować stosunek do niego wszystkich Duńczyków. Poniższa opinia jest tym bardziej rażąca, że wypowiada ją osoba wykształcona, która na co dzień zajmuje się nauczeniem języków słowiańskich. Oto do czego może kiedyś doprowadzić nas skrajna demokratyzacja świata:
„W instytucie pracujemy nad modernizacją języków słowiańskich tak, by uczynić je bardziej dostępnymi dla studentów. Na przykład polski ma wiele identycznych dźwięków, które zapisuje się tak różnie. Otóż ż i rz, u i ó, h i ch, si i ś, ci i ć… Kto potrafi uzasadnić te różnice? Jak student jest w stanie się ich nauczyć? (…) jeśli potrafimy uczynić polski bardziej logicznym, a zatem bardziej przystępnym dla studentów – to wasz język stanie się także bardziej popularny w etymologicznym sensie tego słowa, czyli właśnie demokratyczny”.
[Bronisław Świderski, „Słowa obcego”, s. 137]
Ja jednak podziękuję za taką demokrację. Najsmutniejsze jest to, że owa „modernizacja” już trwa, choć wypadałoby raczej nazwać ją „regresją”. Jestem dumna z naszego języka i nie przeszkadza mi jego gramatyka, ortografia, interpunkcja. I pewnie przez podobne do mojego poglądy polski nigdy nie będzie „demokratycznym” językiem. Nasze słowa poza Polską zawsze będą „słowami obcego”.
http://jadro-byka.blogspot.com/2014/11/sowa-obcego-czyli-ciezki-los-polskiego.html