Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Przedstawia nam się jako Edward. Ten dom jest jedynym jaki miał, choć mieszkał w wielu miejscach. Jest noc gdy zaczyna kopać w piwnicy, drążyć tunel. Do czego? Może do wieczności. Jeszcze tylko musi zająć się Emilią, ona nie che tu być. W końcu siada przy biurku i zaczyna pisać. Pamiętnik? Coś na kształt pamiętnika, albo dziennik podróży. Droga jaką pokonał jest mglista i pełna strachu i kończy się dokładnie w tym samym punkcie, w którym się zaczęła.

Najnowsza powieść Tomasza Sablika "Mój dom" to szczególnie intymna, sentymentalna podróż, a jednocześnie bardzo filmowy slow burn horror. Groza pełna smutku, który sączy się powoli, prawie niezauważalnie, jak krew z rany, która miała być już zagojona. To książka skrajnie odmienna od tych, które wcześniej pisywał Tomasz i choć znajdziemy w niej elementy wprost nawiązujące do świata literackiego horroru, jak chociażby motyw czarnej magii - pięknie wprowadzony swoją drogą - to przez całą lekturę miałam wrażenie, że to jednak nie o tym. Nie o taką magię tu chodzi i nie o takie duchy.

Główną oś fabuły tworzą wspomnienia Edwarda, począwszy od wczesnego dzieciństwa kiedy to jako chłopiec zaczął już rejestrować rzeczywistość i po swojemu się z nią mierzył. Złowróżebne znaki każą nam sądzić, że jego los i tak jest już przesadzony, a mimo to towarzysząc mu przez lata dzieciństwa i wczesnej młodości mamy nadzieję, że to nie tak, że iluzja jest tylko iluzją, a chłopięcy strach nie ma podstaw w realnym świecie. Retrospekcje przeplatane są narracją tu i teraz, to właśnie tu stawiane są pytania na które szukamy odpowiedzi w przeszłości. Zdaje się, że nie zna ich nawet sam narrator przez co wiwisekcja jego umysłu zajmuje nas równie mocno, co podążanie szlakiem jego wspomnień. Będziecie się zastanawiać, co takiego kryje się w piwnicy domu dziadka, czego szuka Edward, co przydarzyło się Emilii i czemu znajduje się w tym domu wbrew swojej woli. Niemal do samego końca te wszystkie elementy, wszystkie przywołane fakty nie dają nam klarowności tak w ocenie postaci Edwarda jak i oddzieleniu tego co prawdziwe a co wyobrażone w jego wspomnieniach.

Przez cała lekturę towarzyszy nam mgliste przeczucie nadejścia czegoś krańcowego, co zmiecie z powierzchni ziemi dom i jego mieszkańców. A może tak właśnie powinno się stać dawno temu, nim przysięgi zostały złożone, a dusza chłopca została spętana krótkim sznurem. To opowieść o traumie, o byciu samym, o próbie zdefiniowania swojej tożsamości na nowo po tym, jak przeszedł po niej huragan dzieciństwa. Dzieciństwa pełnego niewypowiedzianej wprost groźby, lęku przed iluzją siły, nieobecności żywych i obecności umarłych. Każde dzieciństwo jest pełne czarnej magii, złego uroku rzucanego przez świat dorosłych. Edward zaprasza Was do swojego domu. Możecie się bać tam wejść, ale i tak to zrobicie. A ciekawość zabija nie tylko czarne koty.
https://bibliahorroru.pl/

Przedstawia nam się jako Edward. Ten dom jest jedynym jaki miał, choć mieszkał w wielu miejscach. Jest noc gdy zaczyna kopać w piwnicy, drążyć tunel. Do czego? Może do wieczności. Jeszcze tylko musi zająć się Emilią, ona nie che tu być. W końcu siada przy biurku i zaczyna pisać. Pamiętnik? Coś na kształt pamiętnika, albo dziennik podróży. Droga jaką pokonał jest mglista i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na głębokiej prowincji w okolicach Kalisza, gdzieś między Bożą Wolą a Sumieniem, Marcin Bieńczuk próbuje stworzyć dom dla siebie i swojej żony, Renaty. Małżonkowie decydują się na wymontowanie odziedziczonego przez Renatę domu rodzinnego co jest zadaniem karkołomnym i kosztownym. Jednak zdecydowanie trudniej jest im odbudować to co było pomiędzy nimi. W miejscu gdzie wychowała się żona Marcina czeka na nią wiele niełatwych wspomnień, a jak się zdaje cała okolica przesiąknięta jest międzypokoleniową traumą, nasiąknięta dawnymi urazami i tragediami o których nie da się zapomnieć. Gdy do Marcina i Renaty dociera informacja o śmierci ich wspólnej koleżanki, Julii w ich relację wkrada się jeszcze większa nieufność.
„Bezwładność” jest bodajże trzecią powieścią w dorobku Jacka Łukawskiego. „Bezwładność’ w pierwotnym założeniu miała być marriage thrillerem skupionym na obrazie rozpadu małżeństwa skoncentrowanym na psychologii postaci, jednak historyczne zainteresowania autora kazały mu poświęcić uwagę zagadnieniom związanym z czarnymi kartami historii regionu, gdzie osadził akcję powieści. Tak więc poza wizją pogrążonych w cichym konflikcie małżonków ich kłamstw i sprzecznych dążeń mamy jeszcze bardzo ciekawe tło, można powiedzieć bohatera zbiorowego czyli społeczność małej miejscowości wraz z jej brudnymi tajemnicami. Wątkiem poniekąd scalającym te dwa ważne dla fabuły elementy jest wątek kryminalny związany ze śmiercią Julii, którą znał zarówno Marcin jak i Renata i… inni mieszkańcy. Bardzo ciekawie maluje się tu postać Partyzanta, czyli skłóconego z większością wsi starca niemogącego pogodzić się z śmiercią córki. Jego wspomnienia z czasów wojny są chyba najmocniejszą częścią składową świata przedstawionego w powieści – wbijają w ziemię głęboko.

Mamy więc dużo grzybów w barszczu, dużo motywów w stosunkowo niewielkiej objętościowo powieści, każdy jest ciekawy i angażujący, ale odniosłam wrażenie, że żadnemu z nich nie poświęcono wystarczająco dużo czasu by zdołały wybrzmieć i nabrać mocy. To jedyny zarzut jaki mogę postawić „Bezwładności”.

Na głębokiej prowincji w okolicach Kalisza, gdzieś między Bożą Wolą a Sumieniem, Marcin Bieńczuk próbuje stworzyć dom dla siebie i swojej żony, Renaty. Małżonkowie decydują się na wymontowanie odziedziczonego przez Renatę domu rodzinnego co jest zadaniem karkołomnym i kosztownym. Jednak zdecydowanie trudniej jest im odbudować to co było pomiędzy nimi. W miejscu gdzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co zobaczysz, gdy otworzysz oczy? Sufit swojej sypialni? Śpiącego obok kota? Skotłowaną pościel? Wstrętny budzik, który się na Ciebie od rana wydziera? A co zobaczysz gdy otworzysz oczy tak naprawdę? Gdy Twoje powieki rozciągną się niemal do czoła pod naporem wdzierającej się do oczu prawdy. Co wtedy zobaczysz? Jaka jest Twoja prawda umykająca przed wzrokiem?

Cztery opowieści, cztery piekła, cztery traumy. Skromne, niedługie opowiadania Szymona Majcherowicza, których bohaterzy doświadczyli w swoim życiu czegoś, przed czym nie sposób uciec. Trauma, Moi Drodzy jest bowiem jak niegojąca się rana na duszy. Rana, w której jest trucizna, dlatego nie może się zagoić. Albo jak swędząca wysypka, którą rozdrapujesz mimo, że wiesz, że nie powinieneś tego robić, nie jesteś w stanie nad tym zapanować. Motyw traumy w literaturze jest wręcz wszechobecny. Jeśli weźmiecie na warsztat pierwszy lepszy thriller o seryjnym zabójcy w jego finale przeczytacie o traumie, której doświadczył. Nie twierdzę, że nie lubię takich rozwiązań, ale w literaturze mainstreamowej trauma postrzegana jest tylko na poziomie behawioralnym i służy jako uzasadnienie konkretnego zachowania. To mało, to zbyt mało! Szymon nie bawi się w psychotraumatologa i jak sam mówi, traumę romantyzuje. Obcując z bohaterami jego opowiadań przyglądamy się nie tylko ich zachowaniom osób mających doświadczenia traumatyczne, ale zaglądamy im w dusze. I widzimy ciemność.
Tytułowe opowiadanie ze zbioru „Otwieram oczy” jest jednym z najdłuższych. Dotyka bardzo bolesnego zagadnienia przemocy seksualnej skierowanej wobec dziecka. Pisane w narracji pierwszoosobowej, dotyka nas tym bardziej.Obraz odtworzonych wspomnień bohatera to ledwie kilka brutalnych zdań. Ale to wystarczy byśmy zechcieli uciec stamtąd i nigdy więcej nie oglądać się za siebie. Weirdowa forma jest tu zaznaczona najwyraźniej i przydaje lekturze wrażenia nierealności. Stale stoimy gdzie pomiędzy snem a jawą, zastanawiając się, czy bohater zdoła zmierzyć się z prawdą i czy jego dążenia mają jakikolwiek sens? Czy cokolwiek może mu przynieść ukojenie? Bezimienny idzie w to z zapałem samobójcy, dobrowolnie schodzi do piekła z którego wyszedł. Czy wyszedł? Czy jednak wciąż tam jest?
„Kula” trafiła mnie chyba najmocniej. Może z powodu kobiecej bohaterki, mojej imienniczki i możliwości identyfikacji z nią, a może poruszyła mnie desperacja z jaką owa bohaterka ucieka, walczy, buduje fasady, tworzy wokół siebie kolejne fikcyjne rzeczywistości. Impet jej działań, ich krwawe żniwo i wszechobecne poczucie osaczenia przez własną psychikę to właśnie czynniki decydujące o sile przekazu.Być może gdyby opowiadań było pięć to właśnie piąte spodobałoby mi się najbardziej, bo tak właśnie było przy każdym kolejnym. „Kula” przyszła ostatnia, gdy byłam już pewna, że nie mogę zostać bardziej psychicznie sponiewierana.

„Zaćmienie” przyszło pierwsze. Tytuł jak najbardziej adekwatny, bo to historia złożona z urwanych wspomnień i zatartych śladów. Ojciec zniknął i pozostawił po sobie niepokój. Jątrzące się i niejasne przeczucie, że tego dnia jego miejsce w domu zastąpiło kłamstwo.

„Sąsiadka” to kolejny przykład tego, że największym wrogiem człowieka jest jego własna psyche. Na naszych szeroko otwartych oczach runie ta licha konstrukcja zdrowego umysłu. Do życia bohatera ktoś wtargnął, wtargnął i coś zabrał, zabiera cały czas i nie zamierza przestać, aż nie zostanie zupełnie nic. Tu po raz kolejny zauważyłam, że autor nie boi się używać bezwzględnych środków wyrazu. Są one doskonale uzasadnione, bo o ile przy formule grozy nadprzyrodzonej zasadność pewnych elementów możemy poddać w wątpliwość – mało kto porwie się na to by życie pozagrobowe uwalać w gównie – tak ludzki umysł uwięziony w pętli psychozy nie zna żadnych zahamowań.

Szymon Majcherowicz swoim debiutem – tak, kurde, to debiut – pokazuje nam grozę dziwną, ale nie udziwnioną. Grozę bardzo bliską, bo tkwiącą w nas. Właśnie takich książek potrzebuję. Szkoda mi czasu na rzeczy średnie, na płytkie oddechy i stawanie w półkroku

Co zobaczysz, gdy otworzysz oczy? Sufit swojej sypialni? Śpiącego obok kota? Skotłowaną pościel? Wstrętny budzik, który się na Ciebie od rana wydziera? A co zobaczysz gdy otworzysz oczy tak naprawdę? Gdy Twoje powieki rozciągną się niemal do czoła pod naporem wdzierającej się do oczu prawdy. Co wtedy zobaczysz? Jaka jest Twoja prawda umykająca przed wzrokiem?

Cztery...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mała drewniana chata jest domem dla Jakuba i jego żony Julii. Przed nią rozciąga się widok na kilometry pustyni. Od południa ogrodzona jest ścianą lasu. Są w niej bezpieczni, najgorsze już za nimi. Udało im się przetrwać, nie zachorować, nie umrzeć. Żyją niczym rozbitkowie pokładając nadzieję w sobie nawzajem, lub jak woli Jakub, w Bogu. Wraz z mieszkającymi nieopodal Danielem i Martą tworzą maleńką społeczność ocalałych. Nie ma już metropolii, nie ma cywilizacji jest przejmująca cisza i przytaczająca ciemność. W tej ciszy Jakub nasłuchuje głosu boga, zaś Julia marzy o nowym początku jakim byłoby pojawienie się na świecie ich dziecka. Gdy na ich progu w deszczową noc pojawia się nieznajoma, młoda dziewczyna bóg odwraca swoją twarz od Jakuba. Na początku była ciemność, a ciemność przyprowadziła ze sobą lęk.

Można powiedzieć, że „Lęk” to powieść postapokaliptyczna, ale kiedy tylko zasiądziecie do lektury zauważycie jak szybko wymknie się temu schematowi. Z pierwszych partii powieści nie da się wywnioskować, co tak naprawdę skłoniło jej bohaterów do prowadzenia takiego trybu życia. Chata na pustkowi z cieknącym dachem, skromne izby, brak elektryczności. Relacja Jakuba i Julii nie należy do najłatwiejszych, wzajemne pretensje rzucają długie cienie, spojrzenia bywają zimne jak listopadowa noc. Nim trafili na skraj pustyni wydarzyło się wiele. Obraz apokalipsy, która zdziesiątkowała ludzkość w świecie przedstawionym autora to nie jest spektakularna klęska żywiołów. To seria małych tragedii i trudnych wyborów. Nie spotkacie tu Kingowskiego rozmachu, ludzi o fantastycznych zdolnościach. Są tylko ludzie. I ich lęk. Wszystko to zepchnęło Jakuba i Julię w ciemność zostało jednak gdzieś zduszone, stłamszone, stłoczone, przysypane pustynnym piaskiem, oddzielone zatrzaśniętymi drzwiami. Jednak te drzwi wkrótce się otworzą, stanie w nich dziewczyna. Młodziutka, bezbronna, szukająca schronienia. Co tak naprawdę Jakub i Julia wpuszczą do swojego domu?

„Lęk” różni się od „Windy” tak jak „Winda” różniła się od „Próby sił„. Nie wydaje mi się, że w jakikolwiek sposób spodziewałam się tego co spotkam na kartach tej powieści. Groza „Lęku” jest dalece subtelna, niewypowiedziana jak słowa skargi, które uwięzły w gardle, bo było ich za dużo. Emocje kipią i iskrzą, bo nie mogą znaleźć ujścia. Pragnienia i poczucie winy sprawiają, że świat Jakuba wali się po raz wtóry, a ile apokalips może przeżyć jeden człowiek? Od razu Wam mówię, że Tomasz nie starał się stworzyć bohaterów, których pokochacie i zapragniecie napić się nimi kawy. Będziecie chcieli potrząsnąć Jakubem, dać w twarz Julii, a dziewczyna, której na imię Żywia będzie próbować wpędzić Was w psychiczny dyskomfort z rodzaju tych, który dopada człowieka zafascynowanego i przerażonego jednocześnie. Każda z tych postaci jest trudna do jednoznacznej oceny, co tym bardziej budzi zamęt i chaos.

W tym chaosie aż roi się od metafor i odwołań. To czego nie da się przeoczyć to fakt, że jest opowieść o lęku. Podskórnej obawie, że za chwilę mój świat się skończy, mój świat się skończył. Mój świat nigdy nie istniał. Jest tylko ciemność.

*Książka objęta patronatem Biblii Horroru

Mała drewniana chata jest domem dla Jakuba i jego żony Julii. Przed nią rozciąga się widok na kilometry pustyni. Od południa ogrodzona jest ścianą lasu. Są w niej bezpieczni, najgorsze już za nimi. Udało im się przetrwać, nie zachorować, nie umrzeć. Żyją niczym rozbitkowie pokładając nadzieję w sobie nawzajem, lub jak woli Jakub, w Bogu. Wraz z mieszkającymi nieopodal...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tomasz otrzymawszy serię z karabinu losowych nieszczęść pakuje manatki i wyrusza przed siebie. Nie musi zostawiać dziewczyny, bo ta go już w tym wyręczyła, nie musi rzucać pracy, bo to praca rzuciła jego. Siedząc na stacji pkp i zastanawiając się nad tym gdzie się udać, nawiązuje rozmowę z nieznajomą, która staje się jego towarzyszką. Wraz dziewczyną przedstawiającą się jako Denatka wsiada do byle jakiego pociągu i trafia w Bieszczady. Ich wspólna tułaczką kończy się w Stuposianach gdzie brnąc w śnieżnych zaspach w końcu docierają do pensjonatu „Czarny potok”. Tam odcięci od świata za sprawą śnieżycy spędzają kilka dni wypełnionych zdarzeniami tyle dziwnymi co przerażającymi.

Po swoim pobycie na „Stacji” Marcina Majchrzaka i doświadczeniu swego rodzaju zachwytu nad jego debiutem głodnym wzrokiem wypatrywałam „Głodu”, jego następnej powieści. I choć ta okazała się prozą odmienną od „Stacji” to nadal jest to książka, której poziom przewyższa 'średnią grozową' w Polsce. Mamy do czynienia z talentem, Drodzy Państwo.

„Głód” to po trosze powieść drogi, w której podróż jaką odbywa bohater zyskuje odrobinę metafizyczny wymiar. Jest zerwaniem z codziennością, którą poznajemy na tyle, by wiedzieć jak bardzo Tomasz może mieć dość. Jest też zerwaniem z rzeczywistością, bo to, czego ostatecznie doświadcza ciężko pomieścić w ciasnych ramach realności.

Podobnie jak zadziało się to w przypadku „Stacji” tak w „Głodzie” dominuje klimat atawistycznego lęku przed życiem i jego hym… urokami. Tomasz to bohater, z którym nie trudno się utożsamić nawet jeśli nie mieliście przyjemności przerzucać na magazynie skrzyni z wódą, to myślę, że obraz kryzysu jakiego doświadczy nie będzie dla Was czymś obcym.

Jego towarzyszka niedoli, Natalia zwana Denatką to postać niezwykle barwna. Też się zakochałam;) Jest jak lodowata rzeka, do której wpada Tomek. Swoją drogą nie mam pojęcia skąd autor bierze te ksywy. Najpierw kolega Gówno, teraz koleżanka Denatka.

W narracji „Głodu” z pewnością odnotujecie mniej iście schopenhauerowskiej filozofii niż w „Stacji”, ale chyba Marcin nie byłby sobą, gdyby nie podrzucił czytelnikowi kilku przewrotnych spostrzeżeń na temat kondycji świata i ludzi.

„No to ponownie: bardzo nam przykro. Klik-klak. Wybierz jeden, aby połączyć się z konsultantem. Wybierz dwa, aby otrzymać ofertę wakacyjną w piekle. Wybierz zero, aby popełnić samobójstwo.”

Czarny humor to też urok tej książki.

Całość podzielono na dwie części z czego pierwsza, jak już wspomniałam, to obraz podróży i dotarcia do jej celu, przedziwnego bieszczadzkiego pensjonatu. Tu stopniowo za plecami naszych bohaterów przekrada się groza. Klimacik trochę jak w „Lśnieniu”, czy „1408” trochę jak w „Całopaleniu”. Cudaczna właścicielka pensjonatu, widmowi goście sąsiedniego pokoju i milcząca starowina. Izolacja, klaustrofobia, potrzask, pułapka.

Wtedy przychodzi część druga i tu, Mili Państwo, zaczyna się jazda. Tajemnice zostają rozwikłane, a trup pada gęściej niż śnieg. Jest wręcz ekstremalnie brutalnie i jeśli stoicie to usiądźcie, jeśli siedzicie to się połóżcie. Osobiście nie spodziewałam się takiego finału i zostałam totalnie wytrącona z równowagi. I choć może wolałabym żeby autor dalej poszedł w weird, a nie w ekstremę to nie mogę mieć pretensji, bo akcja jest jak kubeł zimnej wody. Na twojej głowie, na mrozie, w nocy.

Już się zapewne domyślacie, że „Głód” zaspokoi Wasz głód wrażeń. Nakarmi Was grozą. Smacznego.
https://bibliahorroru.pl/

Tomasz otrzymawszy serię z karabinu losowych nieszczęść pakuje manatki i wyrusza przed siebie. Nie musi zostawiać dziewczyny, bo ta go już w tym wyręczyła, nie musi rzucać pracy, bo to praca rzuciła jego. Siedząc na stacji pkp i zastanawiając się nad tym gdzie się udać, nawiązuje rozmowę z nieznajomą, która staje się jego towarzyszką. Wraz dziewczyną przedstawiającą się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Czujesz tak jak myślisz" to jedna z moich ulubionych pomocy w pracy praktycznej dzieciakami. Dorwałam się do niej już parę lat temu łapiąc gdzieś fragmenty, polując na kolejne, bo kupno książki w starym wydaniu graniczyło z cudem. I wreszcie jest, wznowienie od Wydawnictwa Zysk i s-ka. Odnowiona, moim zdaniem dużo atrakcyjniejsza okładka i rezygnacja ze śliskiego kredowego papieru to dodatkowe plusy nowej odsłony książki. Zawartość pod względem merytorycznym nie różni się niczym. Zawiera te same podstawy teoretyczne i te same praktyczne ćwiczenia. Terapia Poznawczo -Behawioralna kojarzy się z bardzo praktycznym i konkretnym podejściem i jest nastawiona na uzyskanie konkretnego efektu, zmiany danego zachowania. Tak też zbudowana jest ta książka. Czytając kolejne strony nie doświadczycie wrażenia, że nie bardzo wiadomo do czego to zmierza a metody pracy są przedstawione w ogólnikach. Wierzcie mi, przekopałam się przez gro publikacji i żadna nie zadowoliła mnie w takim stopniu jak "Czujesz tak jak myślisz". Nie jest to też żadna wiedza podana pigułce i na skróty, widać, że autor doskonale widział czym chce się podzielić i to zrobił. Większość książki poświęcona jest aspektowi czysto praktycznemu, znajdziecie w niej dużo materiału, który możecie wykorzystać jako karty pracy zarówno w pracy z grupą jak i indywidualnie. Jeśli chodzi o wiek, to w moim przypadku stosuję je u dzieciaków powyżej czwartej klasy bez żadnego limitu wieku. Zwróćcie też uwagę na cenę. Pomoce tego typu z wydawnictw akademickich czy szkolnych, lub zorientowanych ściśle na tematykę naukową mogą kosztować nawet cztery razy tyle.

"Czujesz tak jak myślisz" to jedna z moich ulubionych pomocy w pracy praktycznej dzieciakami. Dorwałam się do niej już parę lat temu łapiąc gdzieś fragmenty, polując na kolejne, bo kupno książki w starym wydaniu graniczyło z cudem. I wreszcie jest, wznowienie od Wydawnictwa Zysk i s-ka. Odnowiona, moim zdaniem dużo atrakcyjniejsza okładka i rezygnacja ze śliskiego kredowego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Życie kierowcy taksówki Roberta Rota kręci się wokół pracy i rodziny. Dąży by zapewnić byt żonie oraz córkom jednocześnie egzystując w ułudzie, że nic nie zmąci ich szczęścia. Swoje problemy skrywa głęboko, starając się bagatelizować nasilające się migreny zdolne zwalić tego silnego mężczyznę z nóg, oraz nieokreślony lęk mający swoje źródło w przerażających wizach ileokroć staje oko w oko z windą. Zupełnie niepozorną windą w bloku mieszkalnym.

To tylko część historii, którą zawiera najnowsza powieść Tomasza Sablika. Gdzieś w tle inna rodzina czepia się ostatnich strzępek nadziei na powrót zaginionej młodej kobiety. Być może jacyś policjanci prowadzą śledztwo. Być może ojciec dziewczyny oskarża o jej zaginięcie chłopaka. Być może niewłaściwy młody mężczyzna zna właściwe źródło problemów mieszkańców bielskiego apartamentowca. Być może, ale szkielet tej opowieści to zaledwie czubek góry lodowej, która sunie prosto na czytelnika. Nie dowiecie się co, tak naprawdę jest jej istotą do chwili zderzenia z prawdą ostateczna. I nieuchronną.

“-To nieuchronne, prawda?

– Nieprawda. Nie zgadzam się.

-To nieuchronne i dobrze o tym wiesz.”

“Winda” to dowód na to, że źródło grozy może wybić wszędzie. Nie ma lepszego lub gorszego miejsca na ulokowanie ludzkiej tragedii i bardziej lub mniej wiarygodnego piekła. Każdy nosi je w sobie i widzi je tam, gdzie pada jego wzrok.

Dawno, dawno temu Czesław Miłosz w posłowiu do “Panny Nikt” Tomka Tryzny napisał, że wcale nie potrzeba szekspirowskich królów i władczyń ze sztyletem by ukazać w literaturze wielkie namiętności i tragedie, wystarczy pierwsza z brzegu podstawówka i grupa dziewczątek. Nie jest Miłoszem, ale pozwolę sobie stwierdzić, że Tomkowi Sablikowi także nie potrzeba było królów, władczyń, ani gotyckiego zamku. Wystarczyła zwyczajna rodzina, facet podobny zupełnie do nikogo i winda w bloku, dwa kroki od mieszkania. Groza w powieści jest o tyle silna, że osadzono ją w normalności, skontrastowano z niespiesznie płynącą codziennością. Wyobraźcie sobie, że wracacie z pracy i nagle przed Waszymi oczami wybucha rzeka krwi. Skąd? Jak? Dlaczego? Nie, rzeki krwi zostawmy Kubickowi, to tylko przykład. W przypadku “Windy” nie będziecie w stanie zbyć całej, kolosalnie rozrośniętej warstwy paranormalnej prostą teorią obłędu. Tomasz postarał się by pod konwencjonalnymi zwyczajami skryć atawistyczny lęk i paranoiczne podejrzenie. Nawet jeśli poczynicie jakieś założenia, fabuła książki jest skonstruowana w taki sposób, by zaatakować z innej strony.

Powiedzieć, że jest w niej groza to jak nie powiedzieć nic. Ona jest grozą, istnieje grozą, oddycha grozą i to groza o niej stanowi. Co więcej jest to groza mojego ulubionego rodzaju, podszyta niewysłowionym smutkiem, który wywołać może tylko to co krańcowe i ostateczne. Oczywiście jest w niej też duży- delikatnie mówiąc – pierwiastek okrucieństwa, ale podany w sposób świadczący o wrażliwości autora aniżeli chęci szokowania i uprawiania taniej groteski. Mam w niej swoje ulubione sceny, cieszę się, że ostatecznie ich nie wycięto z uwagi na dość kontrowersyjny wydźwięk. Wszak piekło nie podlega cenzurze. Ta książka jest taka jak powinna być, w każdym calu. Horror wzorcowy, horror ostateczny.

Ile razy bym jej nie czytała nadal budzi we mnie emocje. Zazdroszczę tym, którzy będą ją czytać po raz pierwszy. Pierwsza przejażdżka “Windą” to doświadczenie, które zmienia sposób postrzegania gatunku. Owocuje kacem, ale z rodzaju tych przypominających pośmiertną sztywność, a nie jelitówkę;) Cóż zgodnie z moimi prognozami okazuje się, że ciesząca się tyloma pozytywnymi recenzjami “Próba sił” była tylko próbą sił;) Drobną wprawką w porównaniu z tym co Tomasz pokazał w “Windzie”.

Ps.Dla osób które książkę już czytały przygotuję bardziej szczegółową analizę tekstu, która pojawi się już po premierze.

Moja ocena: 10/10

*Książka objęta patronatem Biblii Horroru
https://bibliahorroru.ga/

Życie kierowcy taksówki Roberta Rota kręci się wokół pracy i rodziny. Dąży by zapewnić byt żonie oraz córkom jednocześnie egzystując w ułudzie, że nic nie zmąci ich szczęścia. Swoje problemy skrywa głęboko, starając się bagatelizować nasilające się migreny zdolne zwalić tego silnego mężczyznę z nóg, oraz nieokreślony lęk mający swoje źródło w przerażających wizach ileokroć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W święto zakochanych na jednej z ulic metropolii Nyx dochodzi do śmiertelnego wypadku. Ze względu na niejasne okoliczności całego zajścia sprawa musi zostać zbadana przez policję. Przejmuje ją detektyw Hank Zaborski. Wkrótce mężczyzna odkrywa, że nie tylko nikt nie widział ofiary tuż przed potrąceniem – jakby zmaterializowała się na miejscu tylko po to by umrzeć, ale i badanie jej ciała wskazuje na delikatnie mówić, anomalie. Odpowiedzialny za potrącenie pijany kierowca twierdzi, że widział na drodze anioła. Jednak tym, co najbardziej zwraca uwagę detektywa jest umieszczona w portfelu denata fotografia. Przedstawia ona ostatnią ofiarę seryjnego mordercy, którego Hank ścigał. Wspomnienie o martwej Manouk Rijkard spędza mu sen z powiek od dziesięciu lat. Teraz zmuszony jest je odgrzebać by odkryć co stało się na jednej z ulic Nyx.

Uwielbiam debiuty, szczególnie takie w self publishigu, gdzie nikt nie narzuca autorowi co ma pisać i jak ma pisać żeby się sprzedać. W ten sposób, owszem, można się nadziać na nielichą grafomanię, ale jest też szansa na odkrycie samorodnego talentu, za którym nie stoi totalitarny redaktor inicjujący i banda innych specjalistów. Tak jest w przypadku Piotra Andera, który stworzył książkę, w której w żaden sposób nie będziecie w stanie rozpoznać pierwszego powieściowego podejścia.

“Mroczny rewers” powstawał etapami rozciągniętymi na lata przyjmując różne formy i tytuły, aż w końcu stał się tym, czym jest. Gatunkowo najbardziej pasuje do thrillera z wątkami kryminalnymi, jednak sama nazwałam go kryminałem metafizycznym. Nie wiem, czy coś takiego w ogóle istnieje i czy ktoś ubiegł Piotra w podobnym zamyśle, ale sama nie spotkałam się z tak daleko idącymi wybiegami filozoficznymi w gatunku, który jest uważany nie inaczej jak za literaturę rozrywkową.

Już od pierwszych akapitów pozbywamy się złudzeń, że oto przyjdzie nam obcować z klasyczną historią o detektywie. Oczywiście pod pewnymi względami Hank Zaborski ulega stereotypom, ale…

Zacznijmy od tego, że akcja powieści osadzona jest w nieistniejącym mieście. Nie mamy pojęcia w jakim kraju ani na jakim kontynencie leży. Nyx ze swoim motylem Morpho jako symbolem miasta jest metropolią bardzo kosmopolityczną, spotykamy tu ludzi różnych narodowości o różnych korzeniach, zaś sam opis tego miejsca może przynieść na myśl zarówno Londyn, jak i Amsterdam, czy Nowy York. Autor wykorzystuje tu swoją szeroką wiedzę ogólną o świecie i obserwacje chodzących po nim ludzi, dzięki czemu każda kreacja, czy to bohatera, czy sytuacji jest realistyczna i wiarygodna. Wielka dbałość o szczegóły budowania świata przedstawionego sprawia, że najbardziej upierdliwy recenzent nie będzie miał do czego się przyczepić. Nasz piękny język ulega iście wojskowej musztrze jakiej poddaje go autor. Osobiście odebrałam to jako ogromny szacunek dla czytelnika, co w czasach autorów, którzy opierają swój research na jednym artykule w Wikipedii i z dumą obnoszą się z brakiem znajomości gramatyki, nie jest zbyt często spotykane.

Fabuła “Mrocznego rewersu” ma przykuć uwagę widza zagadką domniemanej zbrodni, tajemniczego wypadku, ale to zaledwie punkt wyjścia dla dużo głębszej znaczeniowo historii. To książka, w której spotkacie archetypowe motywy literackie od tragedii antycznej począwszy, przez surrealizm, na tańcu ze śmiercią kończąc.
Przyglądając się kolejnym częścią składowym powieści miałam wrażenie, że autor bezczelnie popisuje się tym, że potrafi opisać wszystko, wszystko opowiedzieć. Chcecie kryminał? Proszę bardzo z lekkością i bez nadęcia przedstawiam Wam Hanka Zaborskiego, który zjada tą pijaczkę Chyłkę na śniadanie. Chcecie tragicznego w skutkach romansu, proszę bardzo, oto femme fatale i jej śmiech w ciemności unoszący się nad złamanym sercem mężczyzny. A może thriller? Mam tu takiego jednego seryjnego morderce z gotowym modus operandi. A może horror? Zapraszam do kostnicy, gdzie wizytuje śmierć we własnej, gnijącej osobie.

Nie ma w “Mrocznym rewersie” elementu, przed którym autor próbowałby się uchylić, z którym nie dałby sobie rady. Mało tego wszystko zgrabnie połączył po to, by na koniec powiedzieć: los się pomylił, a Wy daliście się nabrać.

W święto zakochanych na jednej z ulic metropolii Nyx dochodzi do śmiertelnego wypadku. Ze względu na niejasne okoliczności całego zajścia sprawa musi zostać zbadana przez policję. Przejmuje ją detektyw Hank Zaborski. Wkrótce mężczyzna odkrywa, że nie tylko nikt nie widział ofiary tuż przed potrąceniem – jakby zmaterializowała się na miejscu tylko po to by umrzeć, ale i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W małym bezimiennym miasteczku mieszka Olga, jej upośledzony brat, jej ojciec i jej przyjaciele. To oni będą mieli swój udział w zgłębieniu mrocznej tajemnicy miasteczka związanej z siecią podziemnych bunkrów.

Kim jest Aleksandra Szałek, autorka "Wykluczonych" nie mam bladego pojęcia. Przypuszczam, że książka może być jej literackim debiutem.

Tematyka powieści jest dość szeroka, można ją nazwać horrorem, gdzie tajemnicze zjawiska przyczyniają się do niewyjaśnionych zgonów. Można ją nazwać powieścią psychologiczną, bo takowa jej warstwa jest bardzo rozbudowana.

Można ją nazwać kryminałem z uwagi na toczące się tu policyjne śledztwo. Można ją też nazwać powieścią młodzieżową, bo pojawia się tu młodzi bohaterowie, ich świat, ich problemy.

To bardzo uniwersalna książka i jestem przekonana, że nie będzie miała problemu z zaskarbieniem sobie sympatii czytelników.

Napisana jest całkiem nieźle, zwłaszcza, że w mojej ręce trafił egzemplarz przed korektą. Styl może nie jest zbyt wyrobiony, czasami pojawiają się zgrzyty, ale ogólne wrażenie jest pozytywne. Nie męczyłam się brnąć przez kolejne strony. Wręcz przeciwnie, całość pokonałam szybko.

Jak wspomniałam pojawia się tu sporo wątków. Wszytko zaczyna się od nastoletniej Olgi. Jej postać niekoniecznie mnie porwała, była skonstruowana nazbyt schematycznie - typowa zbuntowana małolata gardząca całym światem z własną rodzina włącznie. Jej przyjaciele też nie odbiegają od standardów tworząc trochę bezbarwne stado. To chyba te młodzieżowe elementy kuleją tu najbardziej.

Znacznie lepiej jest z wątkami ghost story. Nie chce Wam zdradzać zbyt dużo, ale pojawi się tu bardzo intrygująca postać o bardzo specyficznych właściwościach. To ona będzie kluczem do rozwiązania tajemnicy, a jej historia jest na tyle przygnębiająca, że niejednemu czytelnikowi może pocieknąć łezka.

Wątki kryminalne, czyli po pierwsze, śledztwo w sprawie zaginionego brata Olgi jest zaprezentowane z niespotykanym umiarem. Policjanci z małego miasteczka nie zachowują się jak agenci FBI, chwała za to. Pojawiający się przy tej okazji antagoniści to świetna koncepcja, bardzo wiarygodni i stosownie odpychający. Poczułam, że mam tu do czynienia z ludźmi autentycznie złymi - Każdy z innego powodu, niemniej jednak Szałek trafiła w punkt łącząc podłość z głupotą.

Cała zagadka kryminalna jest tu budowana po cichu i z rozsądkiem, bez zbędnego kluczenia, czy dziwnych manewrów. Wszytko bez wysiłku składa się w całość. Pierwsza zagadka łączy się z drugą zagadką z przed lat związaną z tajemniczym zgonem młodego chłopaka. Rozwiązując tę łamigłówkę trafiamy na kolejną jeszcze starszą sprawę natury kryminalnej, której rozwikłanie jest kluczem do wszystkich powieściowych wydarzeń.

Na koniec psychologia, jak napisałam najpotężniejsza warstwa, rozbudowana ale nie do przesady by trącić patosem, wodolejstwem, czy tym co nazywam 'psycholstwem i wymyślactwem'.

Tu dużą rolę odegrał wątek tytułowych 'wykluczonych', ludzi takich jak brat Olgi, w jakiś sposób niepełnosprawnych. Szałek nie rozczula się nad nimi za nadto, ale zaznacza jak łatwo w ich przypadku o wtrącenie w rolę ofiary. Nie wiem, czy autorka miała do czniania z taką problematyką w pracy, czy życiu prywatnym ale pokazała, że ma spore pojęcie w tej kwestii. Nie wyłapałam żadnych błędów, a zawsze na nie poluję, gdy autor wkracza na niepewny grunt nauk psychologicznych.

Reasumując, bardzo udana książka. Masa dobrych pomysłów wykorzystanych na tyle na ile było to możliwe. Czyta się ją doprawdy przyjemnie i mogę powiedzieć, że centralnie trafiła w mój gust.

W małym bezimiennym miasteczku mieszka Olga, jej upośledzony brat, jej ojciec i jej przyjaciele. To oni będą mieli swój udział w zgłębieniu mrocznej tajemnicy miasteczka związanej z siecią podziemnych bunkrów.

Kim jest Aleksandra Szałek, autorka "Wykluczonych" nie mam bladego pojęcia. Przypuszczam, że książka może być jej literackim debiutem.

Tematyka powieści jest dość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Szczecinie znikają ludzie. Ekipa policjantów pod wodzą Aleksandra Pieńkowskiego ma problem ze sprecyzowaniem kto może być winny fali porwań. Giną zarówno rozrywkowe studentki jak i poważni businessmani, nawet akademicki wykładowca psychologii. Jakiego sprawce może interesować tak rozbieżna grupa? Jaki może mieć motyw?

Początkowo tropów jest niewiele, ale gdy pojawia się wątek wiadomości, jakie wszystkie zaginione osoby otrzymały nim słuch po nich zaginął, kiełkuje pierwszy pomysł. Cytaty z biblii mogą wskazywać na kogoś, kto wysługując się słowem bożym postanawia przeprowadzić iście starotestamentową krucjatę. Jak wiadomo, nie ma ludzi bardziej niebezpiecznych niż religijni fanatycy...

Po drugą z książek Piotra Rozmusa sięgnęłam bardzo niechętnie. Jego debiut dał mi, co prawda sporo uciechy, ale nie da się ukryć, że było w tym z mej strony sporo drwiny dla starań autora. ALE jako że każdemu należy dać drugą szansę i wierzę, że ludzie potrafią uczyć się na błędach, skorzystałam z okazji przeczytania "Kompleksu boga".

Co mogę powiedzieć ze stu procentową pewnością, to to, że jest zdecydowanie lepiej. Nie wiem, czy autor sam wpadł na pomysł, że żonglerka amerykańskimi realiami na polskim podwórku wypadła żałośnie, czy też może ktoś mu to zasugerował, ale fakt jest taki, że zostawił twardy amerykańskich gliniarzy za oceanem i nie wciskał do fabuły wątków z 'zagramanicznych' filmów sensacyjnych, jak wybuchające samochody, czy policjant, że Szczecinka o nazwisku Donovan:)

Zamiast wałkować trudne życie gliniarza z kryminalnej, o którym jak było widać, pojęcie miał mgliste skupił się na postaci mordercy i ofiar.

Tu wymalował całkiem wiarygodne historie.

Sprawa zaczyna się od pana businessmana zajmującego się nieruchomościami. Piękny, młody i bezwzględny rekin przedsiębiorczości zostaje upolowany w czasie, własnego polowania. Polowania na dupy. Temat dup jest w jego życiu bardzo ciekawym aspektem. Autorowi udało się stworzyć ciekawy życiorys postaci i w tym przypadku potknął się w zasadzie tylko raz. Ale czy ktoś to wychwycił, po z mną - upierdliwą mną? Wątpię. Bohater o imieniu Krystian w czasie monologu zachwytu nad samą sobą rzecze, że 'naiwni żółtkowie' z Tokio puszczą mu za bezcen swoja ziemię. Hola, hola. Czy aby autor nie wie, że każdy fragment Japonii jest zagospodarowany do ostatniego centymetra i japoński businessman prędzej popełnił by seppuku niż sprzedał białemu wyrzutkowi fragment swej ojczyzny? To bardzo niefortunna wstawka, aż grysie w oczy.Wiedza ogólna tu kuleje, a pan Rozmus powinien czasem dwa razy zastanowić się zanim wystrzeli z siebie wywód na temat, o którym nic nie wie. To zresztą problem, który bardzo wytykałam mu przy recenzji poprzedniej książki: brak orientacji w teranie, na który się porywa.

Następną postacią jest pani psycholog. Atrakcyjna - jak wszystkie kobiety pojawiające się w tej powieści - i inteligentna doktor Ewa, zostaje uprowadzona z przystanku autobusowego wracając z uczelni. Trafia do piwnicy, a później do klatki w owej piwnicy obok wcześniej wspomnianego Krystiana.

Obydwoje trafili tam, bo mają coś na sumieniu. O ile przewina Ewy wydaje się błaha, o tyle w przypadku Krystiana złożenie całopalnej ofiary za jego dusze byłby całkiem na miejscu.

Ale klatek mamy trzy. Czas na trzecią ofiarę, studentkę, Natalię, która zostaje porwana prosto, z delikatnie mówiąc, 'nieudanej randki'. I ona podpadła bogu...

Ofiar będzie ostatecznie czworo, choć ostatni z zainteresowanych załapie się ledwo na koniec imprezy.

Mamy też naszego zbira, który już w prologu prezentuje psychotyczne objawy. Wstęp mówi nam dosyć sporo na temat tego, dlaczego nasz antybohater porywa się na starotestamentową krucjatę. Nie dowiadujemy się jednak wszystkiego, bo 'najsmaczniejsze kąski' zostają na koniec. Co się oczywiście chwali, choć autor posłużył się tu bardzo pospolitym wątkiem.

Tytuł powieści mówi nam w zasadzie wszytko na temat jego poczynać. Kompleks boga, który doskwiera aspirującemu zbawicielowi jest przyczyną całego zamieszania.

Można rzec, że dużo tu psychologii, czyż nie? Pamiętam, że w poprzedniej powieści, po za tym, że autor mylił imiona bohaterów, nazywał pentagram 'sześcioramienną gwiazdą', to nie odróżniał jeszcze psychiatry od psychologa klinicznego, co spowodowało u mnie dużą wesołość.

Jako, że w wypadku "Kompleksu boga" cała siła powieści opiera się na psychologii musiał w tym temacie pogrzebać. Już nie myli psychiatry z psychologiem, ale znać powierzchowność jego wiedzy. Rzuca hasłami typu 'zaburzenia z grupy A klasyfikacji DSM V' jak by chciał popisać się wiedzą, pewno z google, bo w branży psychologicznej w Polsce dalej jedzie się na ICD 10 ewentualnie DSM IV.

Jedną ze swoim bohaterek uczynił wykładowcą psychologii. Pomijając fakt, że owa bohaterka wykładając na pierwszym roku opowiada swoim studentom o Freudowskim modelu osobowości, w ramach zajęć z 'psychologii osobowości, który to przedmiot na polskich uczelniach zarezerwowany jest dopiero na trzecim roku, to jeszcze w treść wykładu autor wplata niekiedy całe zdania przerznięte ze strony internetowej. Daleko nie szukał, bo wpisując w google hasła 'ego, id i super ego' znajdziemy je na trzeciej stronie z ukazanych wyników;) To dopiero reacherch! Taki King, na przykład, przez dziesięć lat zbierał materiały do jednej ze swoich powieści, bodajże "Łowca snów", a polski pisarz ma google ;).... No nic, użycie tematu psychoanalizy zostało zapewne podyktowane zapatrzeniem się (znowu) w amerykańskie kino, gdzie w każdym wątku związanym z psychologią musi pojawić się Freud. Albo plamy atramentowe;)

W powieści zostaje wykorzystany jeszcze jeden modny na polu psychologii wątek, najpopularniejsze zaburzenie świata, które w naturze występuje rzadko, ale w kinie i literaturze w przypadku niemal co drugiego mordercy. Ah, kocham schematy. Nie mamy tu więc żadnego novum, ale i tak jest ciekawie. Tak, jest ciekawie, mimo iż autor parokrotnie zawodzi brakiem wiedzy ogólnej - jeszcze kilka przykładów bym przytoczyła, ale szkoda czasu. Mimo to książka jest ok. Może dlatego, że wciąż mam w pamięć gafy z debiutu?

Styl też jest dobry, przystępny, prosty. Autor zaczął unikać przydługich porównań, którymi była usiana "Bestia" co wyszło mu na zdrowie. Całość czyta się przyjemnie i jedyne co mogłam jej zarzucić, to mało oryginalny motyw przewodni, potknięcia na polu wiedzy ogólnej i powierzchowne traktowanie psychologii, na której de facto opiera się cały pomysł. Dużego plusa daje za sprawne poprowadzenie wątków obyczajowych. W tych fragmentach Rozmus wręcz płynie i aż miło się to czyta.

Może powinien spróbować w sił w obyczajówkach? Tam nie musiałby zapuszczać się na tak grząski grunt, na którym widać we fragmentach z psychologią i wątkami kryminalnymi porusza się bardzo niepewnie i jakby boi się napisać coś bardziej wywrotowego i dalszego o schematu.

Czy sięgnę po następną książkę autora jeśli takową wyda? Myślę, że tak, chociażby po to by śledzić postępy. Może będzie jeszcze lepiej?

RECENZJA OPUBLIKOWANA TAKŻE NA BLOGU: http://horrorsandscaryshits.blox.pl/html

W Szczecinie znikają ludzie. Ekipa policjantów pod wodzą Aleksandra Pieńkowskiego ma problem ze sprecyzowaniem kto może być winny fali porwań. Giną zarówno rozrywkowe studentki jak i poważni businessmani, nawet akademicki wykładowca psychologii. Jakiego sprawce może interesować tak rozbieżna grupa? Jaki może mieć motyw?

Początkowo tropów jest niewiele, ale gdy pojawia się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Piotr Kawecki jest lekarzem transplantologiem. Pracuje w klinice i walczy o życie tych, którzy z różnych przyczyn skazani byliby na śmierć. Przeszczepia to owo, aż pewnego dnia staje przed dylematem, czy iść o krok dalej? Czy dokonać tego, czego nikt do tej pory nie zrobił?

Oczywiście zrobi to, a czytelnik, który sięgnie po powieść "AlekSandra" będzie miał okazję się o tym przekonać.

Kolejny debiut literacki. Tym razem Novae Res dała szansę aspirującej autorce z dyplomem z psychologii i filozofii, co, jak głosi okładka ma jej umożliwić wgląd w ludzką naturę i jego relację ze światem zewnętrznym.

Powieść "AlekSandra", czy raczej niespełna 88 stronicowa nowelka, wydrukowana dużą czcionką bardzo mnie zasmuciła. Nie chodzi mi o to, że z opisanej tu historii bije smutek, smuci mnie to, że autorka chciała ją opublikować. Każdy pisać może i wydawać też i gorąco zachęcam do tego wszystkich, którzy czują takową potrzebę, ale najpierw trzeba dwa razy się zastanowić, czy produkt jest gotowy.

"AlekSandra" gotowa nie jest pod żadnym względem. Ani pod kątem fabuły, ani pod kątem formy.

Stylu tu nie ma wcale. Jest jakaś relacja z pewnych wydarzeń opisana bardzo skromnie, ozdabiana wciąż tymi samymi przymiotnikami, żeby tylko zdania były bardziej złożone. Na błędach stylistycznych się nie znam, ale potrafię zauważyć, że tekst nie ma polotu, jest kanciasty. Z tym to już raczej nic nie da się zrobić, korekta nie załatwi tego rodzaju braków.

A fabuła? Cóż, pomysł ambitny, ale znowu mamy braki. Książka jest krótka, ale nawet w krótkiej formie da się nakreślić jakieś portrety bohaterów, zwłaszcza, że można ich zliczyć na palcach jednej ręki. Piotr Kawecki nie ma nic po za imieniem i nazwiskiem. Wieku, koloru oczu, temperamentu, jakiś swoich zachowań osobniczych, że tak ujmę. Wiemy, że wykonuje ważny zawód, że dużo pracuje, w jakiejś anonimowej klinice z anonimowymi ludźmi, w anonimowym mieście. Wiąże go 'jakaś' relacja z pewną kobietą i konflikt z kolegą z pracy. Ma też gosposie, Panią Marię, która ciągle się martwi, a jej myśli to ustawiczne frazesy, które autorka upycha w fabułę.

Dodałabym do tego jeszcze bardzo słabo budowane dialogi.

Medycyna jest ważnym, można powiedzieć, głównym tematem powieści, ale ten wątek też nie jest dopracowany. Wiemy, że nasz bohater przeszczepi mózg, a pierwsza w historii operacja będzie trwałą jedenaście godzin - prędziutko, to bodajże pierwszy przeszczep ręki, której nie trzeba łączyć z rdzeniem kręgowym, która nie ma w sobie miliona połączeń neuronowych, trwał 12 godzin - ale niech będzie, że mamy tu wątek sci-fi. Ale znowuż, wprowadzenie wątku sci- fi też wymaga dużego nakładu pracy ze strony autora. W końcu za to kochamy fantastykę, że niemożliwe staje się możliwe. Gdy czytamy np. o sztucznej inteligencji dowiadujemy się jak została stworzona. Nie ważne, że podstawy teoretyczne bywają liche, ale przynajmniej w jakiś sposób starają się objaśniać istnienie takiej opcji. Pani Zaniewska porostu wyjęła jeden mózg i wstawiła w miejsce innego i po krzyku. Liczyłam, że nadrobi szerokimi rozważaniami na temat konsekwencji takiego zabiegu, ale tu znowu mamy bieg na skróty.

Bardzo widoczna jest skłonność autorki do upraszczania, domniemana znawczyni ludzkiej natury powinna wiedzieć, że ludzie nie są prości, a cała siła bohatera literackiego tkwi w jego złożoności. Bohater musi być JAKIŚ. Jego charakter ma wpływ na całokształt powieści. Jeśli bohater jest nijaki to powieść też.

Kanciasty styl i kanciata treść oparta na wspomnianych frazesach i spłycaniu całego świata przedstawionego. W wielu momentach lektury po prostu chciało mi się śmiać. Jej bohater, postać przezroczysta, góruje nad resztą nijakich bohaterów z jakiś nieznanych mi przyczyn. Otaczają go osoby nie mające ani odrobiny siły przebicia: Pracownicy prosektorium, którym całkowicie obce jest znaczenie słowa 'transplantolog', czy komisja etyczna krajowej rady transplantacyjnej (tu zwana komisją lekarską), która wobec pomysłu Piotra 'zamierza złożyć zażalenie'. Wszytko to w moim odczuciu dowodzi tego, że pojecie autorki o procedurach lekarskich jak i o 'naturze człowieka' (już uwielbiam ten zwrot) jest bardzo nikłe. Nie rozwija wątków, w które należałoby włożyć więcej wysiłku, tak jakby sam temat powieści - ambitny - miał załatwić wszytko.

Do tego mamy trochę rozważań moralnych nad samym faktem dokonywania przeszczepów, ale tak na dobrą sprawę nie wynika z tego nic po za pustosłowiem i półgębkiem wyrzucanych z ust bohaterów wątpliwości.

Całość jest po prostu słaba. No, słaba. Trzeba by mocno popracować na tym pomyłem. Wzbogacić go, nadać mu jakiś konkretniejszy wymiar. Przemyśleć. Bo na razie jest bardzo jałowy. Zaledwie szkic powieści, nie powieść.

Piotr Kawecki jest lekarzem transplantologiem. Pracuje w klinice i walczy o życie tych, którzy z różnych przyczyn skazani byliby na śmierć. Przeszczepia to owo, aż pewnego dnia staje przed dylematem, czy iść o krok dalej? Czy dokonać tego, czego nikt do tej pory nie zrobił?

Oczywiście zrobi to, a czytelnik, który sięgnie po powieść "AlekSandra" będzie miał okazję się o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sięgnęłam po tę książkę z przekory. Miałam okazję czytać o niej bardzo niepochlebne opinie, jedna nawet wytykała autorowi chorobę psychiczną i poddawała w wątpliwość cel publikacji. Wobec takich zarzutów nie mogłam przejść obojętnie, bo autorka opinii zarzekała się, że nawet "Mein Kampf" jej tak nie oburzył.

Nie wiem, "Mein Kampf" nie czytałam, a debiutancka książka Krzysztofa Numpsa bardzo mi się spodobała.

"Na krawędzi" to historia czterdziestoletniego imigranta, który próbuje układać swoje życie na zielonej wyspie. Idzie mu to nijak. Znajduje się na życiowym zakręcie, zwisa nad krawędzią.

Dzięki barwnym opisom autora wyrabiamy sobie przekonanie, że tego człowieka nie czeka nic dobrego. Ba, on sam potwierdza tę myśl na każdym kroku wyrzucając z siebie niezliczone pokłady rozczarowania światem. Nienawidzi wszystkiego i wszystkich. Bez mrugnięcia okiem ocenia życie innych ludzi przy jednorazowym kontakcie i toczy piane z ust przekonany o tym, że każdemu, ale to każdemu wiedzie się lepiej od niego. Wierzy, że jest z góry skazany na przegraną. Oczywiście uważa to za niesprawiedliwe, ale czy faktycznie tak jest? Czy nasz bohater nie pakuje się w szambo na własne życzenie?
Damian pije. Nie jest imprezowym lwem. Zalewa się w samotności, lub w towarzystwie żony, która dla dobra małżeńskiej komunikacji upija się razem z nim. Jego zachowanie nosi wszelkie cechy choroby alkoholowej. Pojawiają się paranoiczne rojenia, dolegliwości fizyczne i przekonanie, że szklaneczka whisky w mik ukoi wszelkie bolączki.

Paranoiczne rojenia, przy nich warto się zatrzymać, bo nie wątpliwie stanowią ozdobę tej książki. To za pewne za ich sprawą w mniej elastycznych czytelnikach rozbudziła przekonanie, że autor zdrów na umyśle nie jest.

Mnie szalenie się one podobały. Wyrażały, wydobywały na światło dziennie wszytko to, co najgorsze w naszym bohaterze. Bez pardonu, bez cackania się. Były siłą tej postaci.

Barwne opisy Damianowych mniemań na temat tego, jak funkcjonuje świat i jak należałoby się z nim rozprawić. Może i ja zaraz zostanę uznana za chorą, ale, kurczę, bliska jest mi filozofia gloryfikująca zagładę ludzkości. Miliony ludzi na całym świecie zasługują na bombę atomową, wirusa eboli, czy wybuch wulkanu, które to wymierzą sprawiedliwość za tych, którzy sami nie mogli tego zrobić.

Może Damianowi brakuje trochę zdroworozsądkowego podejścia, ale przepełniająca go frustracja i choroba alkoholowa pogłębia po prostu to, co każdy logicznie myślący człowiek i tak widzi. Chyba, że widzieć nie chce. Takich Damian nienawidzi najbardziej.

"Może depresja nie była żadną choroba tylko świadomością celu, do którego zmierza ten świat?"

Wiele poruszanych przez autora kwestii unaocznia to, na co większość ludzi zamyka oczy, bo inaczej nie potrafiliby normalnie funkcjonować. Problem jego bohatera polega na tym, że oczu przymknąć nie chce, choć ostatecznie znajduje inne, chyba najlepsze rozwiązanie. Zamiast oczy zamykać i udawać, że gówna nie ma, skieruje je w innym kierunku, tam gdzie trawa jest zielona, gównem nie uwalana. Zobaczyć jasną stronę rzeczy, tylko to może uratować człowieka, którego percepcja nie pozwala na wybiórczą ślepotę.

Po za filozoficznymi, dość kontrowersyjnymi w swym wydźwięku, elementami, oraz paranoicznymi wizjami tego, jak rozprawić się ze złem, uświadczymy w powieści czegoś za co miliony kur domowych pokochały "Pięćdziesiąt twarzy Graya". Porno. Bo erotyka w odniesieniu do powieści "Na krawędzi" raczej nie pasuje. Porno, to dobre słowo. Damian rozmiłowany jest w seksie, na tyle, że nieustannie czytamy opisy jego wyczynów. Tych z młodości i tych z dorosłości, a także tych, które sobie tylko wymyślił. Tu wrażliwe serca nieświadomych męskiego punktu widzenia niewiast musiały zadrżeć:) Może nawet nie jest to typowo męski punkt widzenia, bo nie można odebrać kobietom prawa do seksualnego rozpasania i swobody w tej dziedzinie, która w świecie Damiana ociera się właśnie o pornografię. Tak czy inaczej, gro czytelników będzie zszokowane. Na szczęście seksuologa trudno zszokować to też podeszłam do tych opisów z zainteresowaniem. Bez oceniania. A trzeba przyznać autorowi, że o 'tych sprawach' umie pisać równie dobrze jak i o egzystencjalnych rozterkach. No, wiem, wulgarnie, no wiem bez ckliwego romantyzmu, ale kurczę to bardzo naturalistyczne podejście jest już chyba zdrowsze nich żegnanie się krzyżem na widok stojącego penisa.

Umie opowiadać tak, żeby nie nudzić, więc to już jest dokonanie. Nie miałam wrażenia, że autor chce szokować na siłę, jego przekaz wydawał mi się przede wszystkim dobitnie szczery. Trochę taka spowiedź trochę sesja terapeutyczna. Bez ozdobników, bez głaskania. Lubię coś takiego.

Książka reklamowana było jako 'świat oczami psychopaty'. Pozwolę się nie zgodzić. Damian żadnym psychopatą nie jest. Psychopata nie łapie wkurwu na widok relacji z masowego mordowania delfinów, bo jest mu z tego powodu bardzo wszytko jedno. Nie jest zdolny do poświęcenia dla drugiej osoby, ani nawet do refleksji nad samym sobą. To wszystko wymaga empatii a tego psychopaci nie mają.

Ogólnie nie mam żadnych zarzutów wobec powieści. Jest króciutka, szybko się ją czyta, autor ma swój styl, który nie każdemu musi się podobać, ale lepsze to niż bezpłciowa grafomania spełniająca kryteria dobrego wypracowania. Historia nie jest niczym szczególnym, ale wciąga i jest 'o czymś'.
BIBLIA HORRORU:http://horrorsandscaryshits.blox.pl/html

Sięgnęłam po tę książkę z przekory. Miałam okazję czytać o niej bardzo niepochlebne opinie, jedna nawet wytykała autorowi chorobę psychiczną i poddawała w wątpliwość cel publikacji. Wobec takich zarzutów nie mogłam przejść obojętnie, bo autorka opinii zarzekała się, że nawet "Mein Kampf" jej tak nie oburzył.

Nie wiem, "Mein Kampf" nie czytałam, a debiutancka książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Nowym Jorku, jak w każdej metropolii codziennie dochodzi do zbrodni. Tarllow, starzejący się glina jest tego świadom jak mało kto. Z cynizmem obserwuje świat mordów, gwałtów i grabieży, nie przywiązuje dużej wagi do ludzkich tragedii, nie interesuje się, nie wnika, z nikim nie nawiązuje bliższych relacji. To w jakiś sposób ma go ochronić przez emocjonalnym dołem.

Pewnego dnia gdy dostaje wezwanie do kamienicy przy Pearl Street mocno zrewiduje swoje przekonanie o własnej emocjonalnej kuloodporności.

Na ścianie zobaczy rozchlapany mózg swojego współpracownika, a tuż po tym zwaliste cielsko szalonego mordercy, który załatwiwszy jego kumpla pada martwy od kuli wystrzelonej przez Tarllowa.

Wkrótce na jaw wyjdzie niechlubna tajemnica jaką skrywa budynek przy perłowej ulicy. Swoją metę urządził tam ktoś, kto pomysłowością, sprawnością, wizją przewyższa kompetencje niejednego seryjnego zabójcy. Łowca, którego tożsamość odkrywać będziemy powoli na kartach powieści Ellisa w swoim życiu zabił około dwustu osób. Każdą ofiarę z innej broni, nieprzypadkowej, precyzyjnie dopasowanej do ofiary, mającej swoją historię.

Teraz cały ten złom spada na głowę Tarllowa i dwójki speców od materiałów dowodowych, którzy muszą dopatrzeć się modus operandi, swoistego wzorca zbrodni w powywieszanej jak w sanktuarium spluwach, by w ten sposób zdemaskować sprawce, który w oczach nowojorskiej policji nie istnieje.
Warren Ellis w zasadzie nie jest pisarzem, a przynajmniej nie jest to jego konik. Brytyjczyk specjalizuje się w branży komiksowej, w tych wszystkich "Iron Manach" i innych dziwadłach budzących wypieki na twarzy u chłopców. małych i dużych. Napisał jednak kryminał, mocno osadzony w świecie realnym, nie odlatujący w kosmos, gdzie superbohaterem jest wypłowiały gliniarz, wyszczekana lesbijka i maniak nowinek technicznych.

To trio ma za zadanie schwytać Łowce. Nasi bohaterzy pozytywni nie porywają swoja charakterystyką. Tarllow, jak każdy spec od chwytania za jaja przestępców jest cierpki i samotny, jego współtowarzysze to z kolei kolorowi, fajniaccy wariaci, którzy toczą ze sobą cyniczne dyskusje.

Nie zainteresowali mnie szczególnie i jeśli mam być szczera to w czasie lektury ożywiałam się dopiero, gdy na arenę wkraczał Łowca. Spora część powieści poświęcona jest światu widzianego oczyma naszego szaleńca, geniusza zbrodni, który ma problem z pogodzeniem się z amerykańską rzeczywistością. Nie akceptuje cywilizacji, w swojej wyobraźni widzi Manhattan jako indiańską wyspę, gdzie ludzie żyją w zgodzie z naturą. Nienawidzi przybyłych z europy ludzi.

Dzięki jego postaci mamy szansę poznać historię Nowego Jorku, kulturę Indian i pierwotne, rdzenne zwyczaje mieszkańców Ameryki. Ta wizja skontrastowana jest z rzeczywistością, którą zimnym spojrzeniem omiata Tarllow, tj. konsumpcjonizm, chytrość, chęć posiadania władzy, amoralność.

Niestety cała opowieść wtłoczona jest w ramy kryminału, co do tego nie ma wątpliwości, celem czytelnika jest śledzenie poczynać policjantów, jakkolwiek byli by nudni i przeciętni, to oni są na tapecie.

Reasumując powieść mnie nie porwała, mimo widocznych zalet dominuje tu schematyczność i przycina ona skrzydła wyobraźni, którą tak skutecznie podsyca postać antybohatera.

Wkrótce, z uwagi na to, że Warren Ellis zajmuje się też pisaniem scenariuszy, możemy spodziewać się serialowej wersji tej historii. Myślę, że tam sprawdzi się dużo lepiej, bo i tak w czasie lektury miałam wrażenie, że mam przed sobą kolejny odcinek CSI.

BIBLIA HORRORU:http://horrorsandscaryshits.blox.pl/html

W Nowym Jorku, jak w każdej metropolii codziennie dochodzi do zbrodni. Tarllow, starzejący się glina jest tego świadom jak mało kto. Z cynizmem obserwuje świat mordów, gwałtów i grabieży, nie przywiązuje dużej wagi do ludzkich tragedii, nie interesuje się, nie wnika, z nikim nie nawiązuje bliższych relacji. To w jakiś sposób ma go ochronić przez emocjonalnym dołem.

Pewnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Doczekałam się. W lipcu ukazała się kontynuacja powieści "Pan na Wisiołach. Mroczne siedlisko".

Dla przypomnienia: Była to historia rodziny Smutów, którzy przeprowadzają się z Warszawy do Wisiołów, wsi leżącej w Starogórach. Tam napotykają szereg niewytłumaczalnych zdarzeń, spotykają dziwnych ludzi, zderzają swój światopogląd z ich wierzeniami.

Nie są tam mile widziani przez większość osadników, mogą zakłócić to nad czym Ci od wieków pracowali. Są też tacy, którzy planują wykorzystać nowych mieszkańców do własnych celów.

Pierwszy tom powieści urwał się w najmniej odpowiednim momencie, zostawiając czytelnika w półkroku na drodze do zakończenia tej historii:

Magda znajduje się pod urokiem demonicznego cygana, Czaruś chce wiać z domu, bo rodzice nie chcą zaprowadzić go do dziadka Kaużana, który miał sprawić, że będzie mówił, na Tymka zaczaja się niejaki Limpert i agenci CBA, nasłani przez jego ex szefa. Zemstę na małym Smucie planuje Grażka, której jakimś cudem udało się uciec z kamieniołomów. Gdzieś między upadkiem i klęską tkwi jeszcze stary przyjaciel Tymka Mateusz, który też wskoczy na scenę, w nie do końca odpowiednim momencie.

Piotr Klupa w "Mrocznym siedlisku" zdążył zbudować tyle wątków, że aż obawiałam się, że sam się w tym pogubi, gdy przyjdzie pora na ich rozwiązanie.

Z mozołem budowana intryga w zasadzie objawiła swoje tajniki już w pierwszej książce, teraz przyszedł czas już tylko na upewnienie się co do pewnych kwestii. Tak też się stało jeśli idzie o wątek przeklętego Cygana i jego ukochanej, czy sędziwych mieszkańców Wisiołów chcących żyć wiecznie.

W tym całym zamieszaniu zdążyłam już całkowicie zapomnieć o prologu "Pana na Wisiołach". O tym, że Tymek stracił pamięć i wylądował w barze z bandyckim węzłem na szyi. Od tego zaczyna się ta historia i na tym się kończy. Wszystko jest jednak inaczej niż wówczas podejrzewałam. Szkoda tylko, że nadal nie wiadomo jak Tymek ocalił życie, jak Cygan bez skrzypiec i pomocy znachora wrócił do swojej postaci, dlaczego Czaruś tak nagle zaczął mówić?Ciekawość mnie zżera.

Raczej nic nie wskazuje na to by autor zamierzał kontynuować swoją historie, ale kto wie?

Względem odpowiedzi na swoje pytania mam pewne podejrzenia, ale tak naprawdę to nadal nic nie wiem. Tajemniczy świat Wisołów nadal jest tajemniczy. Może tak być powinno.
Polecam obydwie części "Pana na Wisołach", jeśli lubicie takie klimaty oczywiście.

Obydwie części powieści Piotra Klupy możecie zgarnąć w konkursie na blogu Biblia horroru:
http://horrorsandscaryshits.blox.pl/2014/07/Konkurs.html

Doczekałam się. W lipcu ukazała się kontynuacja powieści "Pan na Wisiołach. Mroczne siedlisko".

Dla przypomnienia: Była to historia rodziny Smutów, którzy przeprowadzają się z Warszawy do Wisiołów, wsi leżącej w Starogórach. Tam napotykają szereg niewytłumaczalnych zdarzeń, spotykają dziwnych ludzi, zderzają swój światopogląd z ich wierzeniami.

Nie są tam mile widziani...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tymoteusz Smuta niepijący alkoholik rezygnuje z błyskotliwej kariery w stolicy na rzecz protego życia na prowincji. Zabiera ze sobą swoją dzielną żonę Magdę, która pomimo jego pijackich ekscesów nadal przy nim trwa, oraz milczącego synka Czarusia.

Pretekstem do przemeblowania życia stał się nieoczekiwany spadek po dziadkach, których nasz bohater nigdy nie poznał. Okazały dom we Wsi Wisiły w Starogórach jest teraz jego dziedzictwem. Mężczyzna pełen wielkich nadziei osiedla się z rodziną w miejscu, gdzie próżno szukać oznak postępu cywilizacyjnego typowego dla XXI wieku.

Nie znaczy to, że Smutom zabraknie atrakcji. Już w pierwszych dniach od przeprowadzki Czaruś spotyka na swojej drodze psychola biegającego po wsi za bezpańskimi psami w celu ich eksterminacji. Dzielny chłopiec ratuje jednego z czworonogów.

Tymczasem jego ojciec spotyka bratnią duszę. Tajemniczy cygan Gajgaro, który swoją obrotność i życiową mądrość zawdzięcza chyba samemu diabłu jest jednym z ciekawszych person jakie kręcą się po Wisiołach. Podobnym jemu dziwaków nie zabraknie. Stary golibroda, wcześniej wspomniany psychol, napalony na Magdę 'Rumun', czy pół ślepy znachor, to tylko niektórzy z nich.

Wszytko w Wisiłach jest jakieś inne, dziwne, czas się tu zatrzymał i tylko nieliczni wiedzą o co w tym tak naprawdę chodzi.

Powieść Piotra Klupy przykuła moją uwagę już samą okładką. Ale czy tytuł "Pan na Wisołach" nie zapowiada się równie intrygująco jak wizerunki bohaterów umieszczone na okładce?
Wiedziałam, że muszę ją przeczytać i nie żałuję bo to jedna z lepszych wydanych w tym roku powieści.

Uwielbiam gdy świat folkloru zderza się ze światem realnym. Tak właśnie dzieje się u Klupy. Głęboko zakorzenione wierzenia, tradycyjne obrządki burzące grozę i sprzeciw w ludziach nie wychowanych w ich duchu, na stałe obecne są w tajemniczych Wisiłach.

Smutowie zostają wrzuceni w wir wydarzeń, których nie rozumieją, zaczynają postrzegać świat od zupełnie innej strony.

W Wisilach ożywają demony, w ludziach budzą się dziwne zdolności i nieodkryte dotąd pragnienia.

Klimat opowieści jest niesamowity. Osobiście wciągnęłam się w nią bez reszty, a gdy okazało się, że ta historia nie znajdzie końca już teraz w tej powieści byłam boleśnie rozczarowana.

Fabuła "Mrocznego siedliska" urywa się w punkcie kulminacyjnym. Nawał wątków jest przeogromny, a każdy z nich pieczołowicie rozwijany toteż nie dziwi mnie, że historia Smutów ostatecznie została rozłożona na więcej powieściowych części. Już nie mogę doczekać się "Krzyku mandragory", czyli części drugiej "Pana na Wisiołach".

Warto zaznaczyć, że tak jak przystało na książkę utrzymaną w pogańskim duchu nie zabraknie tu swoistej ludowej mądrości.Autor porusza tu wiele kwestii, nad którymi warto się zastanowić.

Nie jest to jedynie powieść grozy, oparta na taniej grotesce nastawiona na budzenie lęku, czy obrzydzenia. Nic z tych rzeczy!

Wątki obyczajowe, jak rodzinne problemy Smutów, czy dramaty mieszkańców Wisołów dawkowane są z pełną rozwagą, tak byśmy nadal jedną nogą stali w świecie realnym podczas, gdy druga będzie bezradni zwisać nad przepaścią niewiadomej, pełnej tego co nienazwane i fantastyczne.

Każda z powieściowych postaci jest barwna, posiada swoją historię, którą auror sączy nam do świadomości kropelka po kropelce, tak aby zainteresować czytelnika jednoczenie nie demaskując swoich postaci.

Od strony warsztatu pisarskiego autor spisuje się wyśmienicie. W jego powieści nie zabraknie ani prostoty, ani przewrotności, ani momentów, gdzie w poetycki sposób opisuje sferę fantastyczną jak i humoru, często czarnego z jakim wykłada prawdy o ludzkiej naturze. Pisze po po prostu dobrze, a jego pomysł na świat przedstawiony jest wyśmienity. Już teraz z niecierpliwością oczekuję dalszego ciągu, obym tylko nie musiała czekać zbyt długo!

Opinia także na blogu:http://horrorsandscaryshits.blox.pl/html

Tymoteusz Smuta niepijący alkoholik rezygnuje z błyskotliwej kariery w stolicy na rzecz protego życia na prowincji. Zabiera ze sobą swoją dzielną żonę Magdę, która pomimo jego pijackich ekscesów nadal przy nim trwa, oraz milczącego synka Czarusia.

Pretekstem do przemeblowania życia stał się nieoczekiwany spadek po dziadkach, których nasz bohater nigdy nie poznał. Okazały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

'A kto umarł, ten nie żyje'
Pewnego dnia w małym miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych starsze małżeństwo doświadcza... cudu. Ich syn, który tragicznie utonął przed pięćdziesięcioma laty stanął w ich drzwiach. Taki sam jak feralnego lata, gdy ich opuścił. Kim jest TEN Jacob? Skąd przybył? I przede wszystkim, dlaczego?

Incydent w Arkadii nie jest przypadkiem odosobnionym. Tysiące a nawet miliony ludzi, którzy opuścili ziemski padół powraca. Rząd stanów zjednoczonych powołuje specjalne biuro do sprawy "Przywróconych".

Jason Mott zadaje w swojej powieści bardzo ważne pytanie: Co by było gdyby...?

Inspiracją dla jego książki była refleksja, która zrodziła się w jego głowie pod wpływem tęsknoty za zmarłą matką. Co by było, gdyby ona wróciła? Czy byłaby taka sama? Czy nadal by ją kochał? Jak by się zachował?

A co gdyby "Przywróconych" było więcej? Jak zareagowałyby tysiące ludzi na świecie, którzy pochowali swoich bliskich, w jakiś sposób pogodzili się z ich śmiercią, poukładali swoje życie? Czy przyjęliby do wiadomości nowy stan rzeczy? Hym...

"Przywróceni" są próbą odpowiedzi na to pytanie. Wizją autora prezentującą ludzką reakcję na ... 'zmartwychwstanie'. Obrazem zbiorowej, histerii, przerażenia, ale także radości dla tych, którzy w głębi serca czekali na powrót ukochanych zmarłych.

Głównymi bohaterami tej historii jest stare małżeństwo, głęboko religijna Lucille i jej mąż Harold. Ich ośmioletni, niewątpliwie martwy i pogrzebany syn wraca do nich. Początkowo sceptyczna wobec zjawiska powrotów kobieta otwiera serce dla swojego syna i nie wyobraża sobie, aby mogło być inaczej. Tymczasem setki innych ludzi, w tym mieszkańców Arcadi na, których się skupiamy, reaguje różnie. Powstają swoiste bojówki osób dopatrujących się w cudzie, zwiastuna apokalipsy. Chcą odizolowania "Przywróconych". Chcą ich 'śmierci'. Krzyczą, że to nie jest normalne. Zbiorowa histeria doprowadza do tego, że władze decydują się na radykalne kroki. Tworzą specjalne getta dla "Przywróconych", aby oddzielić ich od "Prawdziwie żywych'. Jedno z największych 'więzień' powstaje w Arcadii.

Dalszych dramatycznych wydarzeń można się domyślić.

"Zbyt wielu ludzi na tym świecie boi się zbyt wielu rzeczy. Ja też. Wciąż się czegoś boję. Na przykład tego, co widzę w telewizji. Bałam się, zanim wszytko się zaczęło, i będę się bała kiedy się skończy. Ale teraz się nie boję (...) Jestem spokojna bo wiem, że robię dobrze."

Powieść Motta ma coś biblijnej przypowieści. Autor nie specjalnie dba o szczegóły, związek przyczynowo skutkowy, logiczne, czy naukowe podejście. Nie stara się na siłę nic tłumaczyć. Według niego nie ma nic pewnego.

Książka jest czymś w rodzaju metafory i chyba tak należy ją czytać. Gdyby traktować ją jako fantastykę naukową mocno my kulała, ale jako powieść z pogranicza fantasy spisuje się bardzo dobrze. Mocno refleksyjne dzieło. Dodam, że jest to powieść debiutancka.

Opinia pojawi się również na blogu: http://horrorsandscaryshits.blox.pl/html

'A kto umarł, ten nie żyje'
Pewnego dnia w małym miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych starsze małżeństwo doświadcza... cudu. Ich syn, który tragicznie utonął przed pięćdziesięcioma laty stanął w ich drzwiach. Taki sam jak feralnego lata, gdy ich opuścił. Kim jest TEN Jacob? Skąd przybył? I przede wszystkim, dlaczego?

Incydent w Arkadii nie jest przypadkiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historię opisaną przez Lauren Beukes, pisarkę i dziennikarkę z RPA poznajemy z dwóch perspektyw:

Pierwszą śledzimy oczyma bezdomnego włóczęgi i mordercy, Harpera Curtisa, który pewnego dnia roku 1931 znajduje w Chicago tajemniczy dom. Z zewnątrz wygląda jak rudera jednak w środku skrywa przepych i niezwykłe możliwości. Znajduje się w nim pokój stanowiący portal do innych momentów w czasie. Poprzedni lokator domu, polski inżynier wykorzystywał ten fakt dla zysków finansowych, jednak Harper ma zupełnie inne potrzeby.

Przenosząc się w czasie poluje na dziewczęta. Wybiera je, gdy są jeszcze dziećmi, po czym znajduje je w przyszłości, jako młode kobiety i morduje w okrutny sposób.

Jest wybredny, wybiera dziewczyny, które jak określa, lśnią. W małych dzieciach dostrzega potencjał, który mógłby im zapewnić świetlaną przyszłość, szczęśliwe, niezwykłe życie. Harper jednak bezdusznie gasi to wewnętrzne światło wypruwając im wnętrzności.

Jedną z jego ofiar miała być Kirby, młoda, zwichrowana studentka dziennikarstwa, wychowana przez ekscentryczną i dość dysfunkcyjną matkę. Kirby jest jedną, która z zamachu na swoje życie wychodzi cało.

Jej prywatne śledztwo w sprawie mężczyzny, który usiłował ją zabić stanowi drugą perspektywę z jakiej śledzimy historię "Lśniących dziewczyn".

Lektura książki jest bardzo satysfakcjonująca. Zapewne autorka nie osiągnęłaby tego efektu, gdyby skupiła się tylko na Kirby, nie poszerzając spektrum obserwacji na antybohatera powieści.

Perypetie Kirby są dość typowe, jak na powieść kryminalną. Sprytna smarkula wtrynia się w środowisko, które może ułatwić jej zdobywanie informacji. Poznaje samotnika, Dana, który angażuje się w pomoc dziewczynie. Między bohaterami czuć napięcie seksualne, ciągnie ich do siebie, co pogłębia ich relację czyniąc ciekawszą - choć to oczywiście kwestia dyskusyjna, bo nie każdy czytelnik toleruje upychanie wątków romansowych do powieści z pogranicza grozy i akcji. Beukes czyni to jednak z pewną klasą i unika ckliwości, zastępując ją humorem.

Kirby jest sympatyczną i ciekawą bohaterką, ma charakter, ma ten blask, który przed laty dostrzegł w niej Curtis.

Mimo iż polubiłam Kirby dużo ciekawsze wydarzenia wyczytałam z 'rozdziałów Harpera'.

Autorka bardzo obrazowo przedstawia sceny spotkań dziewięciu lśniących dziewcząt z mordercą. Nie robi uników przed brutalniejszymi opisami jednocześnie pamiętając o tym, by dać szanse czytelnikowi na poznanie dziewcząt. Każda z nich jest bowiem inna. Różną je pokolenia, bo jak wspomniałam, Harper wyszukuje je w najróżniejszych czasach, tak więc mamy tu przekrój lśniących kobiet od lat 30 do 90, żyjących w zupełni innych realiach, pochodzących z różnych warstw społecznych i grup etnicznych.

Mamy szanse je poznać i zrozumieć, co takiego dostrzegł w nich morderca.

Wiele powieściowych wątków do końca pozostaje owianych tajemnicą. Nie wiemy skąd wziął się dom i dlaczego Harper był przekonany, że to ON nakazuje mu mordować - oczywiście jeśli wykluczymy chorobę psychiczną, bo ostatecznie nawet pies sąsiada może motywować świra do świrowania:) Niewiele też wiemy o samych Harperze, za wyjątkiem tego, że od maleńkości miał sadystyczne zapędy.

Te niejasności dają przestrzeń dla wyobraźni, choć dla niektórych czytelników mogą stanowić problem - założywszy, że ktoś od finału historii oczekuje rozplątania wszytki supełków i typowej 'kawy na ławę'.

Dla mnie historia domyka się w bardzo ciekawy sposób - zatacza koło. Doceniam autorkę za to, że tak sprytnie odnalazła się w czasowych przeskokach, nie gubiąc wątków po drodze.

Jej styl pisarski jest bardzo przystępny i poprawny. Widać w nim dziennikarskie zacięcie i umiejętność przykuwania uwagi czytelnika.

Dzięki wątkom fantastycznym książka różni się od standardowych powieści o seryjnych zabójcach, in plus, of course.

Historię opisaną przez Lauren Beukes, pisarkę i dziennikarkę z RPA poznajemy z dwóch perspektyw:

Pierwszą śledzimy oczyma bezdomnego włóczęgi i mordercy, Harpera Curtisa, który pewnego dnia roku 1931 znajduje w Chicago tajemniczy dom. Z zewnątrz wygląda jak rudera jednak w środku skrywa przepych i niezwykłe możliwości. Znajduje się w nim pokój stanowiący portal do innych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Jestem człowiekiem znikąd, który zmierza donikąd." To zdanie zamyka w sobie całą egzystencję bohatera debiutanckiej powieście anglisty z Wrocławia, Konrada Czerskiego.

Bruno Werner, młody spadkobierca rodzinnej fortuny to egocentryczny i rozmemłany typek, który jak zwykłam określać pewien typ człowieka: ma ambicje, żeby mieć ambicje. W chwili, gdy go poznajemy jest już 26 latkiem, a jego przedsiębiorczy rodzice giną w wypadku. Jego bardziej ogarnięty brat przejmuje rodzinną firmę, a nasz niebieski ptaszek przytula okrągłą sumkę, by dalej śnić swój sen o potędze. Nie skończywszy żadnych studiów, bez zawodu, bez pracy postanawia napisać swoją pierwszą powieść. Tu się zaczyna podróż, jak by się wydawało, zmierzająca donikąd. Drogowskazem na niej, ma być dla młodego literata, tajemnicza książka znaleziona na targi staroci oraz jego własna zmora wena.

Od pierwszych chwil nie zapałałam miłością do przystojnego - jak wynika z opisu- lesera. Mimo iż bohater drażnił mnie to okazał się być bardzo dobrym przewodnikiem po dość szalonym świecie "Donikąd". Pasował tam jak ulał!

Bruno, po za wrodzonym nieogarnięciem cierpi także na swego rodzaju psychiczne dysfunkcje. W powieści pojawiają się fragmenty, w których totalnie odpływa w niebyt, sam nazywając ten stan atakami. Winą za to obarcza Kaduka. Czym jest kaduk? Diabłem? Zjawą? A może bezpańska spuścizną, jeśli sięgnąć do prawa rzymskiego. Trzeba by o to zapytać autora:)

Nasz bezpański Bruno to dość inteligentny facet, więc jego wywody czyta się ciekawie, a domniemana choroba psychiczna dodaje całości smaku.

Historię wyprawy Bruna śledzimy z trzech perspektyw: Pierwsza to bieżące wydarzenia z jego życia: Śmierć rodziców, literackie bóle porodowe, romans z młoda businesswoman i wreszcie, śledztwo w sprawie książki.

Śledztwo przeplatane fragmentami czytanej przez bohatera powieści otwiera nową perspektywę. Jest nią świat tajemniczej książki niejakiego Daremo Inaia, która jest dość fantastyczną wizją alternatywnego świata.

Jest to świat, w którym żyje Utaguri- poszukiwacz odpowiedzi. Podróż jaką odbywa fikcyjna postać staje się dla Bruna inspiracją do własnych poszukiwań. Czego? Żeby on sam to wiedział:) Opisy świata Genei, szczególnie pustkowia od razu skojarzyły mi się z 'radosną' twórczością Beksińskiego.

Trzecia perspektywa to obraz życia młodej głuchoniemej mieszkanki Nowego Jorku. Nie miałam bladego pojęcia jak mistyczne przeżycia Sophie mają się do sprawy Bruna, ale w końcu wszytko się wyjaśnia- oczywiście tylko na tyle na ile życzy sobie tego autor "Donikąd".

Samo zakończenie zdaje się puszczać oko do czytelnika, który z góry założył, że wątpliwości Bruna, jego wrażenie 'nieistnienia' jest chorą projekcją nadpobudliwej wyobraźni.

SPOILER: Bo cóż, może faktycznie jest tak, że Bruno jest fikcją w równiej mierze jak Utaguri? Pojawił się w wizji Konrada, tak jak Utugari pojawił się w wizji Sophie. A może wszystkie postaci literackie jakie rodzą się w nagłym przypływie literackiego olśnienia zaczynają istnieć fizycznie, a Bruno różni się tylko tym, że miał przyjemność poznać swojego 'stwórce'? Słowa Bruna o tym, że "żyje w papierowym labiryncie" świetnie by się wpisywały w tę koncepcję.Tu wchodzimy na pole, które określiłabym niebezpieczną filozofią literacką. Jestem ciekawa, czy komuś z czytelników coś równie absurdalnego przyszło do głowy;)KONIEC SPOILERA.

Co mogę powiedzieć o tej książce od strony formy? Konrad Czerski nie spadł z księżyca- na co mogła by wskazywać treść jego powieści;) - Praca tłumacza zafundowała autorowie pewną wprawność językową i to widać.

Często posługuję się metaforą, czasami okraszoną ironią czasami wręcz przeciwnie, śmiertelną powagą.Takie krótkie opisy zawierające ten akurat środek językowy dają większe pojęcie o wewnętrznych przeżyciach bohatera niż rozwlekle analizy stanu ducha i bardzo mi się to podoba.

Jeśli chodzi o sam sposób snucia opowieści to miałam wrażenie, że trochę gubił wątki. Niczym jego bohater w czasie swojego dysocjacyjnego ataku. Czy to źle? Jeśli mielibyśmy do czynienia z twardym realizmem, byłaby to zbrodnia, ale to w końcu fantasmagoryczny świat przedstawiony rozchwianego artysty, więc takie potknięcia można uznać za zamierzone.

Podobał mi się cały klimat tej powieści. Nie wiem, czy autor jest fanem literatury Japońskiej, ale jego książka na kilometr zalatywała mi Murakamim. Co się doskonale składa, bo kocham Murakamiego:)

Dzieło dość nietypowe, jak na polski rynek wydawniczy. Nie wiem, czy będzie o nim głośno, ale mniemam, że 'coś z tego będzie'. Wywróżyłam sukces paru Oficynkowym debiutom, więc czekam na rychłe fanfary, bo jak na razie panuje cisza grobowa. Jakby co, to dostane lincz za sianie popeliny, ale mówię: "Donikąd" to dobra rzecz.

Biblia horroru: http://horrorsandscaryshits.blox.pl/html

"Jestem człowiekiem znikąd, który zmierza donikąd." To zdanie zamyka w sobie całą egzystencję bohatera debiutanckiej powieście anglisty z Wrocławia, Konrada Czerskiego.

Bruno Werner, młody spadkobierca rodzinnej fortuny to egocentryczny i rozmemłany typek, który jak zwykłam określać pewien typ człowieka: ma ambicje, żeby mieć ambicje. W chwili, gdy go poznajemy jest już 26...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Louise, matka siedmioletniego Josepha i żona Stuarta, bardzo ceni sobie święty spokój. Jak na ironię, to właśnie takiej wrażliwej duszy trafia się upierdliwy sąsiad rozmiłowany w starym rocku, który uporczywie nęka kobietę nocnymi balangami.

Poznajemy Louis pewnej deszczowej nocy kiedy to po raz kolejny idzie do swojego sąsiada na interwencję. Barwnie opisana przez autorkę sytuacja doskonale pokazuje nam z jakim typem osoby, mam tu na myśli naszą bohaterkę, będziemy mieć do czynienia przez całą lekturę "Chóru sierot".

Louis zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Nie brak jej humoru i animuszu, jednak rozwój wydarzeń następujących po nieudanej próbie odzyskania upragnionej ciszy pokazują nam drugą stronę jej charakteru. Paranoiczka? Być może.

Z czasem Louis zaczyna słyszeć nie tylko Freediego Mercurego dającego koncert u sąsiada, lecz także chóry chłopięce. Czy ma to związek z tym, że jej ukochany brzdąc opuścił rodzinne pielesze by zostać chórzystą w elitarnej, brytyjskiej szkole?

Do tej pory nie miałam do czynienia z prozą Sophie Hannah, czego bardzo żałuję. Autorka ma dość spory dorobek, a "Chórem sierot", będącym połączeniem ghost story z thrillerem psychologicznym pokazała, że trafia w mój gust idealnie.

Początkowo wydawało mi się, że akcja powieści rozwija się bardzo wolno, ale to nie prawda. Bardzo czytelne sygnały tego, co było w zamyśle autorki zauważamy dosyć wcześnie, ja je jednak zignorowałam. Dlaczego? Ano dlatego, że stawiałam na zupełnie inne rozwiązanie tej zagadki. Z premedytacją wypierałam inne możliwości. Tym samym Sophie Hannah zagrała mi na nosie.

Po za niewątpliwie dobrą i wielowymiarowa historią mamy tu do czynienia z dobrym i dopracowanym warsztatem literackim. Nie da się nudzić czytając tą powieść. Niebywale wciąga. Śledzenie losów głównej bohaterki, przeplatanych wewnętrznymi monologami i pełnym paranoidalnego humoru "Dziennikiem hałasów" jest po prostu dobrą zabawą.

Nie zabranie tu także bardziej czytelnej grozy i przede wszystkim suspensu, który jak przyznaje w posłowiu do książki jej autorka, jest bardzo bliski jej sercu. W ramach tego tekstu poznałam także jej filmowe gusta, a tym samym inspiracje. Podzielam jej entuzjazm wobec horrorów, o których wspomniała więc nie dziwne, że także jej twórczość mocno przypadła mi do gustu.

"Chór sierot"- jak najbardziej polecam.

Biblia horroru: http://horrorsandscaryshits.blox.pl/html

Louise, matka siedmioletniego Josepha i żona Stuarta, bardzo ceni sobie święty spokój. Jak na ironię, to właśnie takiej wrażliwej duszy trafia się upierdliwy sąsiad rozmiłowany w starym rocku, który uporczywie nęka kobietę nocnymi balangami.

Poznajemy Louis pewnej deszczowej nocy kiedy to po raz kolejny idzie do swojego sąsiada na interwencję. Barwnie opisana przez autorkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na początku listopada na naszym rodzimym rynku wydawniczym pojawiło się coś, czego do tej pory nie było: Biografia pierwszego basisty Metallicy. Każdy fan mocniejszego brzmienia, a liczę, że właśnie takich osób wśród fanów horrorów nie zabraknie, chociażby pokątnie słyszał o Cliffie Burtonie.

Cliff przyszedł na świat w '62 roku. Został z nami niestety tylko przez 24 lata. W '86 zginął w wypadku, w czasie trasy zespołu po Europie.

Czego dokonał w swoim krótkim życiu? Przede wszystkim przysłużył się temu, że kapela taka jak Metallica odniosła światowy sukces. Wreszcie ich zauważono. Nadał kształt brzmieniu zespołu, a premiera albumu "Kill'em all" jest uznawana za moment narodzin trash metalu.

Dzięki lekturze McIvera poznajemy biografię młodego muzyka ze szczególnym uwzględnieniem lat jego estradowej działalności.
Osobiście zanim przeczytałam "Żyć znaczy umrzeć" obejrzałam z tuzin dokumentów o Metallice i Cliffie, więc lektura była dla mnie uzupełnieniem tego, co już wiedziałam i poniekąd powtórką z rozrywki. Nie rozczarowałam się jednak, bo autor, który słynie z biograficznych przepraw przez działalność wielu zespołów metalowych, nie pominął najważniejszych faktów, dorzucił wiele smaczków.

Czego dowie się ktoś, kto z historią Cliffa nie miał do czynienia? Pozna początki jego fascynacji muzyką i grą na basie, do czego przysłużył się jego starszy, świętej pamięci brat. Po jego śmierci Cliff postanowił, że zostanie najlepszym basista na świecie. Ćwiczył niekiedy po dziewięć godzin dziennie. Poznawał teorię muzyki.

Spojrzawszy na niego, pośród reszty członków zespołu, spokojnie można stwierdzić, że był najbardziej profesjonalny, ambitny i zdeterminowany.

Z wypowiedzi innych muzyków z zespołu,których 'przesłuchał' autor, a także przedstawicieli innych kapel wyłania się obraz niemal kryształowy. Kłuci się to niejako z tym, co wcześniej miałam okazję dowiedzieć się na temat Burtona. Chociażby to, że ćpał i pił równo z resztą ekipy. McIrving skłania się raczej do robienia z niego najmniej pochłoniętego używkami członka Metallicy. Drugą rzeczą jest stosunek kolegów do jego postawy. Wcześniej słyszałam, że Cliff nie był żadną duszą towarzystwa, często był uważany za przeintelektualizowanego i zarozumiałego gościa. Gdzie leży prawda? Pewnie po środku. Nie będę się o to czepiać, w końcu o zmarłych mówi się dobrze, albo wcale;)

Autor skupia się na tym jak Cliff wpłynął na Metallice, ale poznajemy też go jako szarego człowieka. Faceta, który lubił sobie obejrzeć "Noc żywych trupów" i poczytać Lovectafta. Który nigdy nie zapalił ani jednego papierosa.

Jest to zdecydowanie lektura dla fanów zespołu Metallica, fanów mocnych brzmień. Raperzy i 'technomłoty' nie mają tu czego szukać;)

Na początku listopada na naszym rodzimym rynku wydawniczym pojawiło się coś, czego do tej pory nie było: Biografia pierwszego basisty Metallicy. Każdy fan mocniejszego brzmienia, a liczę, że właśnie takich osób wśród fanów horrorów nie zabraknie, chociażby pokątnie słyszał o Cliffie Burtonie.

Cliff przyszedł na świat w '62 roku. Został z nami niestety tylko przez 24 lata....

więcej Pokaż mimo to