-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać370
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
Ove Løgmansbø – Połów / Prom
Będzie złośliwie, chociaż niekoniecznie krótko. Jakiś czas temu przeczytałem Enklawę Ove Løgmansbø. I chociaż książka nie była wybitna, to można powiedzieć, że nie było też najgorzej. W sumie to było całkiem nieźle. Chociaż zakończenie okazało się kapciem, to początek mocno trzymał. Trochę atmosfery Twin Peaks i tak dalej. Ogółem – nie wspominam tej książki szczególnie źle.
Ostatnio okazało się, że Løgmansbø to tak naprawdę Remigiusz Mróz. Wzruszyłem ramionami, bo to żadne zaskoczenie, że jakiś znany pisarz pisze coś innego pod pseudonimem (zwłaszcza, że Enklawa, Połów i Prom to seria). A jako że miałem drugą i trzecią część serii na stosie „do przeczytania” (czy raczej: hałdzie), to stwierdziłem, że miło by było coś tak, jakby to powiedzieć, lżej. Więc przeczytałem dwie książki w ciągu kilku dni. I muszę stwierdzić: nie jest dobrze. I żadne radio nie uratuje tego stanu.
Jak się domyślasz – głównym bohaterem jest Hal Olsen, który sobie nagrabił w pierwszej części. W drugiej siedzi w więzieniu, ale pod koniec wychodzi. W trzeciej… eh, w trzeciej dalej sobie grabi, a na końcu ginie. A, przepraszam: SPOJLER ALERT. Chociaż serio, nic nie tracisz na tym spojlerze, bo zakończenie tej serii mogło być tylko jedno.
Połów, czyli druga część, to poszukiwanie prawdy o czaszce, które Farerzy znajdują w zwłokach jednego z grindwali podczas corocznego polowania. Do sprawy zostaje oddelegowana Katrine Ellegaard, bo zna teren i ludzi, a przy okazji jest doświadczoną śledczą. Do tego na przypadkowych badaniach wychodzi, że ma złośliwego raka piersi. W międzyczasie wraca temat Hala, który odsiaduje wyrok za morderstwo, ale próbuje wyjść zza krat. W gruncie rzeczy ta książka miała opowiadać o zapomnianych zbrodniach w małych społecznościach. Opowiedziała, co miała powiedzieć, ale w praktyce rozwaliła całkiem akceptowalne zakończenie poprzedniej części. I nie dała nic w zamian. To mnie tylko nieco wkurzyło, ale – kontynuujmy.
Trzecia część, czyli Prom, to już jazda bez trzymanki na monocyklu po lewym pasie autostrady. Z doniczką na głowie. U wybrzeża Wysp Owczych zostaje porwany prom (wiem, nie domyśliłbym się) i istnieją spore szanse, że terroryści mają na nim materiały radioaktywne. Żądają oddzielenia Wysp od Danii. Pech chce, że akurat na pokładzie jest Katrine Ellegaard, która rzuciła pracę w duńskiej policji i chce zacząć nowe życie z Halem. Gdy terroryści zatapiają prom okazuje się, że uciekli z niego i porwali Katerine. No i szantażują jej partnera. Kończy się to źle – zarówno dla Hala, jak i dla całej książki. Właśnie przez tą książkę będę złośliwy.
Ale po kolei.
W Enklawie Hal trafia do więzienia za morderstwo koleżanki swojej córki. I jako całość tamta książka, że tak to ujmę ładnie: żre. Ale w Połowie okazuje się, że niekoniecznie to musiał być Hal, a jego prawniczka dowodzi, że doszło do spisku nastolatek i że to nie on jest winny. Gdybym był Frarerem i usłyszał takie wyjaśnienie, to zadałbym trudne pytanie: no to kto zabił. W końcu to mała społeczność, więc wszyscy się jakoś kojarzą, a morderstwo zaburzyło z pewnością jej mir. Hal zostaje tylko uznany winnym ukrycia ciała, jednak dotychczasowa odsiadka zostaje uznana za odpowiednią karę.
Ale mordercy jak nie było, tak nie ma. Już zupełnie pomijam wątek kryminalny Połowu – temat fajny, chociaż rozwija się całkiem ciekawie do połowy książki, żeby pod koniec po prostu ciągnąć się na zasadzie „byleby do końca”. Jakoś nie przekonuje mnie docieranie do prawdy, jakie pokazano w tej opowieści. Z resztą – „prawda” okazuje się ani trochę nie ekscytująca. Czy nie dla takiego delikatnego dreszczyku czyta się kryminały?
Do tego nie zawsze pasuje mi rozlokowanie w czasie. Ogólnie – po przeczytaniu tych książek „trochę jednym tchem” odnoszę wrażenie, jakby były sklecone naprędce: jest pomysł, jakoś do końca. To paskudne wrażenie, bo początki tych trzech książek Mroza są naprawdę fajne (jako osobne twory), ale końcówki… nope.
Wreszcie: Prom. Tu to już jest pojechane, a ilość loose ends przekracza tolerancję (moją). Przede wszystkim: terroryści żądają opuszczenia Wysp Owczych przez wszystkich Duńczyków – drogą wodną, żeby widać było ich exodus. W tej ławicy płynie Hal, jednak odrywa się od niej i zmierza w kierunku promu. Chce uwolnić Katerine. Rycerz na białym koniu po przecenie? Pewnie tak, ale rycerz mocno błędny, a okazuje się też, że koń niekoniecznie żwawy.
Jak się domyślasz, napastniczy nie chcą mieć gości. Gdy niesforny bohater sobie uświadamia, że nie ma szans jej odbić sam i zawraca, porywacze wysadzają prom. Jakby nie patrzeć – to, że ginie kilkaset osób jest zasługą Hala. Nie ma o tym w książce ani słowa. Nikt nie ma do niego pretensji. Już to wywołało u mnie zażenowane zdziwienie, ale stwierdziłem, że jak ktoś tu marnuje mój czas, to wypadałoby powiedzieć, dlaczego czuję, że ktoś go zmarnował.
No i są materiały radioaktywne na promie. Najpierw jest stopniowe budowanie napięcia wokół nich, bo skądś się musiały wziąć. Że są, skąd są, po co są. A potem co? No właśnie: nic. Tonie prom, nie ma skażenia. A gdzie podobno podprowadzone materiały radioaktywne? No gdzie? O tym też jakoś nie ma w książce za wiele.
Do tego ciągłe kręcenie się Hala w okolicy policji – duńskiej i frarerskiej. Technicznie: człowiek podejrzany o morderstwo, nawet (podobno) zasłużony dla społeczności, a do tego uznany za winnego ukrycia ciała zamordowanej dziewczyny nie powinien być blisko organów prewencji. Nigdzie, nigdy. A na pewno – nie bez potrzeby. Tu – jest obok cały czas.
I nikt mnie nie przekona, że „współpraca” Hala z policją w Promie to „poważna potrzeba”. To utrudnianie śledztwa i osobista wendetta w czasie stanu wyjątkowego. To, co wyczynia w tej książce bohater przy pierwszym kontakcie z policją sprawiłoby, że wylądowałby skuty na tylnym siedzeniu radiowozu. Ale tak nie jest. Chyba tylko po to, żeby w końcu zginął. Niby ratuje sytuację, ale tylko połowicznie. Ale, eh. Szkoda gadać.
No i wszechobecne ekspozycje. Nie cierpię ekspozycji. Były fajne, gdy kończyła nimi swoje książki Agatha Christie. Ale to było… pół wieku temu. Ponad. Da się inaczej, ale nie tu. Pół biedy, jeśli historia się w tych ekspozycjach składa z tego, co czytelnik odkrył częściowo. Pod koniec Połowu miałem wrażenie, że wszystko jest w tej książce od nowa, bo ekspozycja.
Zakończenie, jakie funduje Prom to po prostu kpina. Przemyt narkotyków o wartości 70 milionów koron? Niby sumka spora, ale to raptem 36 milionów złotych i 9 milionów Euro. Żeby ją ukryć ginie kilkaset osób. Jeśli przychodzi Ci namyśl „strzelanie z muchy do komara”, to myślimy podobnie. Tak bezsensownego zakończenia kryminału dawno nie widziałem. Wreszcie – jak zgarnąć „dwa samochody narkotyków” (ciekawa miara) z promu, który zatonął w kilkanaście minut? Nie, nie znajdziesz na to pytanie odpowiedzi. Sensownej, bo tylko takie się liczą.
Do tego postaci są równie głębokie jak kałuża po mżawce, przewidywalne do granic możliwości. Ich rozterki moralne opierają się na zasadzie „hm… może nie, może tak, ale będzie tak, że Hal na górze”. No ja przepraszam bardzo, ale co to ma być. Do tego Frarerowie wyglądają tu jak banda uparciuchów, którzy są tylko uparci, tylko chlają i tylko się obijają. Nie wiem, jak jest w rzeczywistości, ale coś mi się wydaje, że ktoś może poczuć się obrażony tą serią książek. Czasem miałem wrażenie, że chronologia nie siedzi (onkologiem nie jestem, ale rokowania „jest pani zdrowa” po kilku miesiącach terapii sugerują raczej, że lepiej zmienić lekarza), logika kuleje lub leży (samotne pomykanie poszukiwanego zbiega po falach morskich przez dwa dni – w dobie GPS-ów i innych ustrojstw?), a całość – a zwłaszcza „drugie i trzecie akty” tych dwóch książek – były pisane na szybko.
Powiem tak: omijajcie Prom i Połów Ove Løgmansbø z daleka. Nie traćcie na nie czasu. Znajdziecie po polsku setki lepiej napisanych kryminałów i nie mówię tu tylko o tych uznanych i najlepszych. Enklawa na ich tle błyszczy jak diament, chociaż niekoniecznie mi się podobała. Żeby było śmieszniej – im bardziej o tym myślę, tym mocniej jestem przekonany, że to była nawet niegłupia książka. Potem się łapię na tym, że… tę „niegłupiość” ktoś po prostu skaszanił. Przykro, bo Remigiusz Mróz uchodzi za jednego z ciekawszych polskich pisarzy kryminałów. Ale to, co się odjaniepawla na kartach sagi z Wysp Owczych po prostu przekracza moje pojęcie. I to wcale nie jest komplement.
Ove Løgmansbø – Połów / Prom
Będzie złośliwie, chociaż niekoniecznie krótko. Jakiś czas temu przeczytałem Enklawę Ove Løgmansbø. I chociaż książka nie była wybitna, to można powiedzieć, że nie było też najgorzej. W sumie to było całkiem nieźle. Chociaż zakończenie okazało się kapciem, to początek mocno trzymał. Trochę atmosfery Twin Peaks i tak dalej. Ogółem – nie wspominam...
Ove Løgmansbø – Połów / Prom
Będzie złośliwie, chociaż niekoniecznie krótko. Jakiś czas temu przeczytałem Enklawę Ove Løgmansbø. I chociaż książka nie była wybitna, to można powiedzieć, że nie było też najgorzej. W sumie to było całkiem nieźle. Chociaż zakończenie okazało się kapciem, to początek mocno trzymał. Trochę atmosfery Twin Peaks i tak dalej. Ogółem – nie wspominam tej książki szczególnie źle.
Ostatnio okazało się, że Løgmansbø to tak naprawdę Remigiusz Mróz. Wzruszyłem ramionami, bo to żadne zaskoczenie, że jakiś znany pisarz pisze coś innego pod pseudonimem (zwłaszcza, że Enklawa, Połów i Prom to seria). A jako że miałem drugą i trzecią część serii na stosie „do przeczytania” (czy raczej: hałdzie), to stwierdziłem, że miło by było coś tak, jakby to powiedzieć, lżej. Więc przeczytałem dwie książki w ciągu kilku dni. I muszę stwierdzić: nie jest dobrze. I żadne radio nie uratuje tego stanu.
Jak się domyślasz – głównym bohaterem jest Hal Olsen, który sobie nagrabił w pierwszej części. W drugiej siedzi w więzieniu, ale pod koniec wychodzi. W trzeciej… eh, w trzeciej dalej sobie grabi, a na końcu ginie. A, przepraszam: SPOJLER ALERT. Chociaż serio, nic nie tracisz na tym spojlerze, bo zakończenie tej serii mogło być tylko jedno.
Połów, czyli druga część, to poszukiwanie prawdy o czaszce, które Farerzy znajdują w zwłokach jednego z grindwali podczas corocznego polowania. Do sprawy zostaje oddelegowana Katrine Ellegaard, bo zna teren i ludzi, a przy okazji jest doświadczoną śledczą. Do tego na przypadkowych badaniach wychodzi, że ma złośliwego raka piersi. W międzyczasie wraca temat Hala, który odsiaduje wyrok za morderstwo, ale próbuje wyjść zza krat. W gruncie rzeczy ta książka miała opowiadać o zapomnianych zbrodniach w małych społecznościach. Opowiedziała, co miała powiedzieć, ale w praktyce rozwaliła całkiem akceptowalne zakończenie poprzedniej części. I nie dała nic w zamian. To mnie tylko nieco wkurzyło, ale – kontynuujmy.
Trzecia część, czyli Prom, to już jazda bez trzymanki na monocyklu po lewym pasie autostrady. Z doniczką na głowie. U wybrzeża Wysp Owczych zostaje porwany prom (wiem, nie domyśliłbym się) i istnieją spore szanse, że terroryści mają na nim materiały radioaktywne. Żądają oddzielenia Wysp od Danii. Pech chce, że akurat na pokładzie jest Katrine Ellegaard, która rzuciła pracę w duńskiej policji i chce zacząć nowe życie z Halem. Gdy terroryści zatapiają prom okazuje się, że uciekli z niego i porwali Katerine. No i szantażują jej partnera. Kończy się to źle – zarówno dla Hala, jak i dla całej książki. Właśnie przez tą książkę będę złośliwy.
Ale po kolei.
W Enklawie Hal trafia do więzienia za morderstwo koleżanki swojej córki. I jako całość tamta książka, że tak to ujmę ładnie: żre. Ale w Połowie okazuje się, że niekoniecznie to musiał być Hal, a jego prawniczka dowodzi, że doszło do spisku nastolatek i że to nie on jest winny. Gdybym był Frarerem i usłyszał takie wyjaśnienie, to zadałbym trudne pytanie: no to kto zabił. W końcu to mała społeczność, więc wszyscy się jakoś kojarzą, a morderstwo zaburzyło z pewnością jej mir. Hal zostaje tylko uznany winnym ukrycia ciała, jednak dotychczasowa odsiadka zostaje uznana za odpowiednią karę.
Ale mordercy jak nie było, tak nie ma. Już zupełnie pomijam wątek kryminalny Połowu – temat fajny, chociaż rozwija się całkiem ciekawie do połowy książki, żeby pod koniec po prostu ciągnąć się na zasadzie „byleby do końca”. Jakoś nie przekonuje mnie docieranie do prawdy, jakie pokazano w tej opowieści. Z resztą – „prawda” okazuje się ani trochę nie ekscytująca. Czy nie dla takiego delikatnego dreszczyku czyta się kryminały?
Do tego nie zawsze pasuje mi rozlokowanie w czasie. Ogólnie – po przeczytaniu tych książek „trochę jednym tchem” odnoszę wrażenie, jakby były sklecone naprędce: jest pomysł, jakoś do końca. To paskudne wrażenie, bo początki tych trzech książek Mroza są naprawdę fajne (jako osobne twory), ale końcówki… nope.
Wreszcie: Prom. Tu to już jest pojechane, a ilość loose ends przekracza tolerancję (moją). Przede wszystkim: terroryści żądają opuszczenia Wysp Owczych przez wszystkich Duńczyków – drogą wodną, żeby widać było ich exodus. W tej ławicy płynie Hal, jednak odrywa się od niej i zmierza w kierunku promu. Chce uwolnić Katerine. Rycerz na białym koniu po przecenie? Pewnie tak, ale rycerz mocno błędny, a okazuje się też, że koń niekoniecznie żwawy.
Jak się domyślasz, napastniczy nie chcą mieć gości. Gdy niesforny bohater sobie uświadamia, że nie ma szans jej odbić sam i zawraca, porywacze wysadzają prom. Jakby nie patrzeć – to, że ginie kilkaset osób jest zasługą Hala. Nie ma o tym w książce ani słowa. Nikt nie ma do niego pretensji. Już to wywołało u mnie zażenowane zdziwienie, ale stwierdziłem, że jak ktoś tu marnuje mój czas, to wypadałoby powiedzieć, dlaczego czuję, że ktoś go zmarnował.
No i są materiały radioaktywne na promie. Najpierw jest stopniowe budowanie napięcia wokół nich, bo skądś się musiały wziąć. Że są, skąd są, po co są. A potem co? No właśnie: nic. Tonie prom, nie ma skażenia. A gdzie podobno podprowadzone materiały radioaktywne? No gdzie? O tym też jakoś nie ma w książce za wiele.
Do tego ciągłe kręcenie się Hala w okolicy policji – duńskiej i frarerskiej. Technicznie: człowiek podejrzany o morderstwo, nawet (podobno) zasłużony dla społeczności, a do tego uznany za winnego ukrycia ciała zamordowanej dziewczyny nie powinien być blisko organów prewencji. Nigdzie, nigdy. A na pewno – nie bez potrzeby. Tu – jest obok cały czas.
I nikt mnie nie przekona, że „współpraca” Hala z policją w Promie to „poważna potrzeba”. To utrudnianie śledztwa i osobista wendetta w czasie stanu wyjątkowego. To, co wyczynia w tej książce bohater przy pierwszym kontakcie z policją sprawiłoby, że wylądowałby skuty na tylnym siedzeniu radiowozu. Ale tak nie jest. Chyba tylko po to, żeby w końcu zginął. Niby ratuje sytuację, ale tylko połowicznie. Ale, eh. Szkoda gadać.
No i wszechobecne ekspozycje. Nie cierpię ekspozycji. Były fajne, gdy kończyła nimi swoje książki Agatha Christie. Ale to było… pół wieku temu. Ponad. Da się inaczej, ale nie tu. Pół biedy, jeśli historia się w tych ekspozycjach składa z tego, co czytelnik odkrył częściowo. Pod koniec Połowu miałem wrażenie, że wszystko jest w tej książce od nowa, bo ekspozycja.
Zakończenie, jakie funduje Prom to po prostu kpina. Przemyt narkotyków o wartości 70 milionów koron? Niby sumka spora, ale to raptem 36 milionów złotych i 9 milionów Euro. Żeby ją ukryć ginie kilkaset osób. Jeśli przychodzi Ci namyśl „strzelanie z muchy do komara”, to myślimy podobnie. Tak bezsensownego zakończenia kryminału dawno nie widziałem. Wreszcie – jak zgarnąć „dwa samochody narkotyków” (ciekawa miara) z promu, który zatonął w kilkanaście minut? Nie, nie znajdziesz na to pytanie odpowiedzi. Sensownej, bo tylko takie się liczą.
Do tego postaci są równie głębokie jak kałuża po mżawce, przewidywalne do granic możliwości. Ich rozterki moralne opierają się na zasadzie „hm… może nie, może tak, ale będzie tak, że Hal na górze”. No ja przepraszam bardzo, ale co to ma być. Do tego Frarerowie wyglądają tu jak banda uparciuchów, którzy są tylko uparci, tylko chlają i tylko się obijają. Nie wiem, jak jest w rzeczywistości, ale coś mi się wydaje, że ktoś może poczuć się obrażony tą serią książek. Czasem miałem wrażenie, że chronologia nie siedzi (onkologiem nie jestem, ale rokowania „jest pani zdrowa” po kilku miesiącach terapii sugerują raczej, że lepiej zmienić lekarza), logika kuleje lub leży (samotne pomykanie poszukiwanego zbiega po falach morskich przez dwa dni – w dobie GPS-ów i innych ustrojstw?), a całość – a zwłaszcza „drugie i trzecie akty” tych dwóch książek – były pisane na szybko.
Powiem tak: omijajcie Prom i Połów Ove Løgmansbø z daleka. Nie traćcie na nie czasu. Znajdziecie po polsku setki lepiej napisanych kryminałów i nie mówię tu tylko o tych uznanych i najlepszych. Enklawa na ich tle błyszczy jak diament, chociaż niekoniecznie mi się podobała. Żeby było śmieszniej – im bardziej o tym myślę, tym mocniej jestem przekonany, że to była nawet niegłupia książka. Potem się łapię na tym, że… tę „niegłupiość” ktoś po prostu skaszanił. Przykro, bo Remigiusz Mróz uchodzi za jednego z ciekawszych polskich pisarzy kryminałów. Ale to, co się odjaniepawla na kartach sagi z Wysp Owczych po prostu przekracza moje pojęcie. I to wcale nie jest komplement.
Ove Løgmansbø – Połów / Prom
Będzie złośliwie, chociaż niekoniecznie krótko. Jakiś czas temu przeczytałem Enklawę Ove Løgmansbø. I chociaż książka nie była wybitna, to można powiedzieć, że nie było też najgorzej. W sumie to było całkiem nieźle. Chociaż zakończenie okazało się kapciem, to początek mocno trzymał. Trochę atmosfery Twin Peaks i tak dalej. Ogółem – nie wspominam...
tl;dr - bardzo fajna rzecz.
Ktokolwiek zetknął się z literaturą izraelską zauważył zapewne dwie rzeczy: jakość przekładu (rzadko bowiem zdarzają się kiepskie przekłady z hebrajskiego) oraz dziwną skrupulatność opisów, w której detal łączy się z estetyką. Takie elementy widać w prozie Grossmana, Nuevo czy Oza. To, co się za nimi kryje analizują ojciec i córka – uznany pisarz Amos Oz i akademiczka Fania Oz-Salzberger – w książce Żydzi i słowa.
Niektórych może uderzyć credo autorów: są oni niewierzący, jednak starają się przybliżyć wagę słowa w kulturze żydowskiej. Skupiają się jednak nie tylko na religijnym wymiarze wszechogarniającego logos, ale wchodzą w kulturowe obszary jego działania. Sami zaznaczają, że książka nie jest próbą akademickiego podejścia do tematu, a jedynie luźnym esejem, w którym spostrzeżenia praktyków zderzają się z teorią i historią.
Wincyj: http://kurierliteracki.blogspot.com/2016/04/amos-oz-fania-oz-salzberger-zydzi-i-sowa.html
tl;dr - bardzo fajna rzecz.
Ktokolwiek zetknął się z literaturą izraelską zauważył zapewne dwie rzeczy: jakość przekładu (rzadko bowiem zdarzają się kiepskie przekłady z hebrajskiego) oraz dziwną skrupulatność opisów, w której detal łączy się z estetyką. Takie elementy widać w prozie Grossmana, Nuevo czy Oza. To, co się za nimi kryje analizują ojciec i córka – uznany...
tl;dr - dobrze przepracowana, mogło być nieco lepiej, jest o wiele lepiej niż było, w sumie warto
Pisanie o wznowieniach książek jest rzeczą trudną – najczęściej powiedziano już o nich wszystko, fale krytyki uspokoiły się i pozostał im tylko spokojny żywot publikacji w obiegu wtórnym oraz bibliotecznym. Podjęcie przez pisarza pracy mającej na celu ponowne przepracowanie raz wydanej opowieści wydaje się w tej sytuacji dosyć zuchwałe. Takiej zuchwałości dopuścił się Jakub Żulczyk wobec swojego thrillera Instytut. I wygląda na to, że wyszło to książce na dobre.
Zarys fabuły jest dosyć prosty: grupa osób zostaje zamknięta na ponad stu metrach w starej krakowskiej kamienicy, do której – z trudnych do określenia przyczyn – przywarła nazwa Instytut. Nie wiedzą oni, co się dzieje, czemu zostali zamknięci; nie mają żadnego kontaktu ze światem, działa jedynie telewizor. Do tego „Oni”, czyli „ci-którzy-nas-zamknęli” komunikują się w nieprzewidywalny sposób. A z pewnością nie wiadomo czemu to robią.
Pierwsze skojarzenie, które się nasuwa po takim opisie jest jednoznaczne: sztampa. Jednak jest to tylko kalka fabularna, użyta dla stworzenia nieco bardziej złożonej opowieści. Nie przeszkadzają temu nawet sztuczki podważające stawiane przez bohaterkę-narratorkę (i spadkobierczynię Instytutu) tezy o byciu punktem centralnym tej całej zawieruchy. Ciekawie wpleciona jest w opowieść przeszłość kamienicy, w której zamknięci są bohaterowie, która dodaje kolorów przedstawionej fabule.
Wincyj: http://kurierliteracki.blogspot.com/2016/03/jakub-zulczyk-instytut.html
tl;dr - dobrze przepracowana, mogło być nieco lepiej, jest o wiele lepiej niż było, w sumie warto
Pisanie o wznowieniach książek jest rzeczą trudną – najczęściej powiedziano już o nich wszystko, fale krytyki uspokoiły się i pozostał im tylko spokojny żywot publikacji w obiegu wtórnym oraz bibliotecznym. Podjęcie przez pisarza pracy mającej na celu ponowne przepracowanie...
Pilch przebił się do świadomości osób niezwiązanych mocniej z literaturą dzięki informacji, że jest on od lat niepijącym alkoholikiem. Zwrócił przez to uwagę na ciekawy problem pisarskiego picia, który często był uznawany, gdyby popatrzeć chociażby na twórczość Bukowskiego, za element nie tyle kreacji, co życia twórczego. Wszak najłatwiej wyzwolić się z okowów oczekiwań wobec twórczości przy pomocy jednego czy dwóch głębszych. Podnosi przy tym kwestię alkoholu w historii – to, co kiedyś było nazywane pijaństwem, dziś – przez wielu i trafnie – określone by było mianem alkoholizmu.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2016/02/jerzy-pilch-ewelina-pietrowiak-zawsze.html
Pilch przebił się do świadomości osób niezwiązanych mocniej z literaturą dzięki informacji, że jest on od lat niepijącym alkoholikiem. Zwrócił przez to uwagę na ciekawy problem pisarskiego picia, który często był uznawany, gdyby popatrzeć chociażby na twórczość Bukowskiego, za element nie tyle kreacji, co życia twórczego. Wszak najłatwiej wyzwolić się z okowów oczekiwań...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Należy zaznaczyć na początku, że nie jest to publicystyka – książka ta jest w rzeczywistości opracowaniem z pogranicza nauki i eseistyki naukowej, głównie za sprawą przedstawionego w niej aparatu analitycznego oraz rozbudowanych przypisów. Jednak tym, co pozwala jej zbliżyć się do obszaru przyjaźniejszego przeciętnemu czytelnikowi jest język; Heretyczka napisana jest żywo i przejrzyście, a przez to przywodzi na myśl lekkość anglosaskiej eseistyki naukowej.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2016/02/ayaan-hirsi-ali-heretyczka.html
Należy zaznaczyć na początku, że nie jest to publicystyka – książka ta jest w rzeczywistości opracowaniem z pogranicza nauki i eseistyki naukowej, głównie za sprawą przedstawionego w niej aparatu analitycznego oraz rozbudowanych przypisów. Jednak tym, co pozwala jej zbliżyć się do obszaru przyjaźniejszego przeciętnemu czytelnikowi jest język; Heretyczka napisana jest żywo i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Elsberg łączy błyskotliwie wiele elementów i udaje mu się stworzyć całkiem ciekawą opowieść. Wykorzystuje przywary ponowoczesnego społeczeństwa internetowego, jak potrzeba uwieczniania zjawisk nietypowych oraz dzielenia się tymi obrazami – ruchomymi czy statycznymi – z doświadczoną niecodziennością, i pokazuje je w sposób przesadzony. Zero jest po trosze dystopijną wizją współczesności (sic!), nawiązującą też do złowrogiego widma wszelkiej maści echelonów, jednak najbardziej niepokoić może jej prawdopodobność. Na takim niepokoju autor zdaje się budować swoje literackie twory (jak dowiódł w poprzedniej książce Blackout) i robi to bardzo skutecznie. Wprawdzie pomysły zawarte w Zero zdają się żywcem zaczerpnięte z innych tworów popkultury (by na Transcendencji i serialu Continuum poprzestać), jednak ich pomysłowe przetworzenie jest nie lada osiągnięciem.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2016/02/marc-elsberg-zero.html
Elsberg łączy błyskotliwie wiele elementów i udaje mu się stworzyć całkiem ciekawą opowieść. Wykorzystuje przywary ponowoczesnego społeczeństwa internetowego, jak potrzeba uwieczniania zjawisk nietypowych oraz dzielenia się tymi obrazami – ruchomymi czy statycznymi – z doświadczoną niecodziennością, i pokazuje je w sposób przesadzony. Zero jest po trosze dystopijną wizją...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ginekolodzy są zarazem literacko-dokumentalną opowieścią o procesie dostrzegania potrzeb kobiet i ich emancypacji. Proces – na tym gruncie – odbywał się (niestety) głównie dzięki mężczyznom i to właśnie ta oś jest wyraźnie widoczna w książce. Jedynie bardzo rozwinięta empatia niektórych z lekarzy pozwalała na zrozumienie faktycznych potrzeb, ale i lęków kobiet. Jest to zarazem opowieść o oddawaniu kobietom prawa do decydowania o własnym ciele oraz oddawaniu im godności, a nie tylko traktowania ich (politycznie i religijnie) jako narzędzi do zwiększania liczebności państwa i jego siły. I choć same pobudki, którymi kierowali się lekarze, często mogą być wątpliwe (pociąg do sławy, czcza rywalizacja), to efekty jakie wielu z nich udało się osiągnąć niewątpliwie przysłużyły się nawet nie tyle co samemu rozwojowi medycyny, co kobietom – czy to w ciąży, czy to w połogu, czy to zmagających się ze schorzeniami onkologicznymi.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2016/02/jurgen-thorwald-ginekolodzy.html
Ginekolodzy są zarazem literacko-dokumentalną opowieścią o procesie dostrzegania potrzeb kobiet i ich emancypacji. Proces – na tym gruncie – odbywał się (niestety) głównie dzięki mężczyznom i to właśnie ta oś jest wyraźnie widoczna w książce. Jedynie bardzo rozwinięta empatia niektórych z lekarzy pozwalała na zrozumienie faktycznych potrzeb, ale i lęków kobiet. Jest to...
więcej mniej Pokaż mimo to2015
Książka słaba, chociaż pokazuje ciekawe zjawiska. Nieco dyletancki opis i złamanie formuły reportażu nie sprzyja odbiorowi.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2015/12/marta-szarejko-zaduch-reportaze-o.html
Książka słaba, chociaż pokazuje ciekawe zjawiska. Nieco dyletancki opis i złamanie formuły reportażu nie sprzyja odbiorowi.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2015/12/marta-szarejko-zaduch-reportaze-o.html
2014
Znakomita rzecz. Doprawdy - znakomita. Kryminał ugryziony inaczej, sporo o kolonializmie. Książka pokazuje dobitnie, że w obszarach dawnych kolonii pojawia się coraz więcej dobrych literacko rzeczy.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2014/10/eleanor-catton-wszystko-co-lsni.html
Znakomita rzecz. Doprawdy - znakomita. Kryminał ugryziony inaczej, sporo o kolonializmie. Książka pokazuje dobitnie, że w obszarach dawnych kolonii pojawia się coraz więcej dobrych literacko rzeczy.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2014/10/eleanor-catton-wszystko-co-lsni.html
2015
1. Książka trzyma w napięciu, ale
2. przestaje w nim trzymać pod koniec.
3. Jest dosyć spójna, chociaż traci na dynamice.
4. Warto, pod rozwagę zwłaszcza.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2015/03/marc-elsberg-blackout.html
1. Książka trzyma w napięciu, ale
2. przestaje w nim trzymać pod koniec.
3. Jest dosyć spójna, chociaż traci na dynamice.
4. Warto, pod rozwagę zwłaszcza.
Więcej: http://kurierliteracki.blogspot.com/2015/03/marc-elsberg-blackout.html
2012-02-08
Eseistyka jest sztuką uprawianą od czasów, gdy żył jej ojciec – Montaigne. Od jego śmierci zarazem ewoluowała i pozostała w miejscu; jej zmiana polegała na rozszerzeniu tematyki i pomnożeniu narzędzi pracy – stałość opiera się na podobnej metodzie pracy – obracaniu problemu i przyglądaniu się mu z wielu stron. Właśnie taką, nowoczesną formę, ma eseistyczna książka Marka Bieńczyka, której trzecią reedycję niedługo wyda Świat Książki.
Marek Bieńczyk zasłyną jako tłumacz dzieł Milana Kundery, a jego późny debiut literacki miał miejsce na początku lat 90. minionego stulecia (esej o Zygmuncie Krasińskim – Czarny człowiek). Swój kunszt i znajomość dwoistości znaczeń przeniósł również na swoje teksty – wielokrotnie obraca samo słowo melancholia i bada jego zachowanie w różnych systemach językowych (począwszy od greki a na angielskim skończywszy).
Czytelnik jest oprowadzany przez narratora (tu – w domyśle – Bieńczyka) po świecie melancholii; narratora, który prowadzi niemal jak Wergili Dantego po zaświatach – z gawędą, historią i światłem. Tym ostatnim jest tu wiedza – to dzięki niej istota zadumy i tęsknoty staje się bliższa.
Opowieść z ogromną swobodą przechodzi od zarania dziejów zagadnienia, w których autor dopatruje się podwalin filozofii, ku współczesności, by po chwili powrócić do wieków średnich lub końca XIX wieku – wszystko po to, by przedstawić lepiej podjęty element opisu tytułowej melancholii. Właśnie to sprawne, niemal instrumentalne użycie faktów historycznych w połączeniu z podobnym wykorzystywaniem rozmaitych metod badawczych sprawia, że ten zbiór eseistyczny jest niezwykle współczesny i, tu należy użyć tego terminu, postmodernistyczny. Autor jest wolny w swoim kreowaniu rzeczywistości literackiej i nie obawia się po tę wolność sięgnąć. Ta swoboda sprawia, że obok Freuda i Foucaulta pojawia się esej o winie (!), które okazuje się być lekiem na melancholię.
Czytając tę książeczkę (140 stron) trudno oprzeć się wrażeniu jej bliskości z Fragmentami dyskursu miłosnego Rolanda Barthesa – obaj autorzy używają podobnych metod opisu, zwracają się do czytelnika w podobny sposób i dochodzą do podobnych wniosków (w momencie, gdy pojawia się kwestia braku i tęsknoty w opisie melancholii jedynym dopowiedzeniem, jakiego moim zdaniem zabrakło, jest barthesowska kategoria tęsknoty jako cechy, która ma w sobie coś kobiecego). Tu należy też zauważyć, że mimo niemal oczywistych punktów wspólnych, nazwisko francuskiego myśliciela nie pojawia się w bibliografii książki.
Trudno jest pisać krytycznie o tekście, który wzbudził zachwyt. Niemniej Melancholia Bieńczyka może mieć jedną wadę – zbytnią komplikację wywodu grożącą niezrozumieniem przez czytelnika. Swoboda, z jaką autor operuje wątkami i motywami robi wrażenie na odbiorcy – ich pochodzenie nie zawsze jest jasne, przez co niewprawiony czytelnik może być poszkodowany. Brak przypisów również nie ułatwia wychwytywania ukrytych znaczeń w tekście. Warto wspomnieć, że podobny zabieg był stosowany przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego (również tłumacza tekstów francuskich), jednak na mniejszą skalę. Tu – staje się to smaczkiem, który nie wszystkim musi być w smak.
Melancholia Marka Bieńczyka jest świetną książką eseistyczną – opowieścią o dziwnym stanie zawieszenia między myślą a tęsknotą. Z jednej strony – może stać się ciekawym uzupełnieniem kina van Tiera, z drugiej – jest to zbiór bardzo dobrych, współczesnych esejów do których warto wracać.
http://kurierliteracki.blogspot.com/2012/01/marek-bienczyk-melancholia-o-tych-co.html
Eseistyka jest sztuką uprawianą od czasów, gdy żył jej ojciec – Montaigne. Od jego śmierci zarazem ewoluowała i pozostała w miejscu; jej zmiana polegała na rozszerzeniu tematyki i pomnożeniu narzędzi pracy – stałość opiera się na podobnej metodzie pracy – obracaniu problemu i przyglądaniu się mu z wielu stron. Właśnie taką, nowoczesną formę, ma eseistyczna książka Marka...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jest to niesamowite, że ta książka ma 5,5/10. W tym serwisie.
Jasne, jeszcze jej nie ma w Polsce (co też się zdarza).
Jasne, jest trudna, jest dużo o broni, wiadomo jakim dziadostwie (w wersjach późniejszych) i trudnych tematach.
ALE.
To zarazem ważna książka o tym, że scentralizowane działania mające na celu walkę ze zmianami klimatycznymi często ograniczają się do pięknych słów.
Inicjatywy oddolne, nawet szalone, mogą być torpedowane bo tak, bo komuś to utrudnia życie.
A dokładniej: nie wiadomo dlaczego, ale komuś utrudnia życie.
Dla mnie ta książka pozostaje aktualna, podobnie jak każda inna powieść Stephensona dotykająca tematów społecznych i 'bliskiej, ale prawdopodobnej' przyszłości.
Jej aktualność jest tym bardziej przerażająca, że pokazuje bardzo możliwy scenariusz: zatapiania miast nadmorskich, walk o nowe tereny polodowcowe (które mają miejsce), stawiania interesów jednostkowych państw nad interesem globalnym (w końcu globalne ocieplenie dotyka nas wszystkich).
Trudna, ale bardzo dobra powieść. W sumie... do końca. Sypkiego (kto doczytał, ten wie).
Jest to niesamowite, że ta książka ma 5,5/10. W tym serwisie.
więcej Pokaż mimo toJasne, jeszcze jej nie ma w Polsce (co też się zdarza).
Jasne, jest trudna, jest dużo o broni, wiadomo jakim dziadostwie (w wersjach późniejszych) i trudnych tematach.
ALE.
To zarazem ważna książka o tym, że scentralizowane działania mające na celu walkę ze zmianami klimatycznymi często ograniczają się do...