rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Bardzo pachnąca książka! Nie tylko ze względu na tytuł i kwiaty na okładce. Każdy rozdział zaczyna się opisem jakiegoś zapachu np. mandarynki, lawendy, paczuli, bzu...a motyw perfum odgrywa ważną rolę.
O tej powieści czytałam opinie, że jest naiwna, infantylna, pełna zbiegów okoliczności. No i w sumie trochę tak jest, ale taka bywa specyfika powieści 'kocykowych", otulających, pocieszających, lekkich, dających wytchnienie od problemów codzienności. Tam z założenia bohaterka spotka na swojej drodze dobrych ludzi, którzy jej pomogą, dostanie dom w spadku, znajdzie swoje miejsce na ziemi itp. Szczęśliwe zakończenie murowane!
Słuchało mi się audiobooka bardzo przyjemnie, choć nie wszystkie fragmenty wciągały mnie jednakowo. Część "paryska" mniej, ożywiłam się, gdy akcja przeniosła się do Małej Przytulnej.
Gdy pojawiły się trzy starsze panie ( Halina, Malwina, Balbina) bawiłam się znakomicie. I tak mi się wydaje, że to już charakterystyczne dla twórczości M. Witkiewicz: postać rezolutnego, wygadanego dziecka i równie rezolutnej, energicznej babci/starszej pani ( tu akurat występują dość licznie).
Fajne czytadło.

Bardzo pachnąca książka! Nie tylko ze względu na tytuł i kwiaty na okładce. Każdy rozdział zaczyna się opisem jakiegoś zapachu np. mandarynki, lawendy, paczuli, bzu...a motyw perfum odgrywa ważną rolę.
O tej powieści czytałam opinie, że jest naiwna, infantylna, pełna zbiegów okoliczności. No i w sumie trochę tak jest, ale taka bywa specyfika powieści 'kocykowych",...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka z kategorii 'ładne, ale nudne". Moim zdaniem do bestsellera jej daleko i nie ma w niej nic, co mogłoby szczególnie porwać czytelnika.
Oczywiście mamy tu motyw książek, czytania, wpływu lektur na życie, antykwariatu, ba - mowa o całej dzielnicy pełnej księgarni i wyspecjalizowanych antykwariatów. Owszem to stanowi "smaczek", ale to za mało, by się wyróżniać, zwłaszcza, że obecnie mamy istny wysyp azjatyckich powieści o księgarniach/bibliotekach/klimatycznych sklepikach i kawiarniach. Książek o poszukiwaniu i znajdowaniu sensu życia, swojego miejsca na ziemi, o uczuciach, potrzebie zrozumienia, o stracie, nadziei ( itp. itd...) też jest na pęczki.
Fabuła dość prosta, całość jakaś taka pobieżna i powierzchowna.
Głównej bohaterce Takako posypało się życie prywatne i zawodowe, znalazła kąt i pracę u wujka w rodzinnym antykwariacie, stopniowo wyszła z marazmu (dzięki książkom, a jakże!).
W drugiej części poznajemy historię Momoko, żony wujka, która kilka lat temu go opuściła i teraz wróciła. Takako nawiązuje z nią dobre relacje i dowiaduje się przyczyn tajemniczego zniknięcia ciotki. A to dość smutna, traumatyczna historia. Tylko jakoś tak mam wrażenie, że całość rozmyła się w nieciekawym sposobie opowiadania i nieistotnych szczegółach. Niby to krótkie, a bardzo mi się dłużyło.
Podobno drugi tom jest słabszy od tego, więc już podziękuję.

Książka z kategorii 'ładne, ale nudne". Moim zdaniem do bestsellera jej daleko i nie ma w niej nic, co mogłoby szczególnie porwać czytelnika.
Oczywiście mamy tu motyw książek, czytania, wpływu lektur na życie, antykwariatu, ba - mowa o całej dzielnicy pełnej księgarni i wyspecjalizowanych antykwariatów. Owszem to stanowi "smaczek", ale to za mało, by się wyróżniać,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z reguły nie sięgam po literaturę tego typu (romans na wojennym tle), ale tym razem zrobiłam wyjątek. Wobec debiutu Magdaleny Wojtkiewicz nie miałam wielkich oczekiwań, a wręcz dość sceptyczne podejście. Okładkowe hasła typu "historia wojennej zawieruchy i miłości, która nie powinna się wydarzyć" jakoś mnie nie przekonują i nie przepadam za fikcją osadzoną w wojennych realiach. Obawiałam się, że będzie to stereotypowa, schematyczna, egzaltowana opowieść w stylu szkolnego wypracowania, skoncentrowana na wątku uczuciowym, z pobieżnie nakreślonym tłem historycznym.

Okazało się jednak, że powieść została napisana całkiem zgrabnie, tzw. lekkim piórem, a przy tym konkretnie, bez zbędnych dygresji, Czytało mi się ją bardzo przyjemnie, trudno było oderwać się od lektury, choć oczywiście tematyka należała do tych trudnych, poważnych i kontrowersyjnych.

Celowo nie będę pisać o fabule, by nie zdradzić zbyt wiele. Krótko tylko wspomnę, że przeniesiemy się do czasów wybuchu II wojny światowej, do Gdańska, Warszawy, a także do... malowniczego Jastkowa w gminie Ćmielów. I to właśnie ten powód, dla którego sięgnęłam po "Błękitną wstążkę".

Fabuła jest dynamiczna, wciągająca, z wyraźnie zarysowanym kontekstem historycznym, a emocje i przemiany bohaterów są dobrze oddane. Śledząc losy postaci nie da się pozostać wobec nich obojętnym, nie obędzie się bez wzruszenia, oburzenia niepewności, zdenerwowania, zdziwienia... Nie unikniemy chwili wahania i zastanowienia nad decyzjami, wyborami i czynami bohaterów. I jeśli nawet wątek romansowy nas nie przekona, to warto zauważyć, że Magdalena Wojtkiewicz przybliża nam wiedzę o zbrodni w Lesie Piaśnickim koło Wejherowa (tzw. "Pomorski Katyń"), a nie jest to częsty motyw w literaturze popularnej. I jeśli kogoś "Błękitna wstążka" skłoni do zagłębienia się w ten temat, do sięgnięcia do artykułów, materiałów historycznych, to jest - według mnie - sukces.

Książka jest doskonale wyważona, jeśli chodzi o ilość opisów i dialogów, a także o przedstawianie wydarzeń z perspektywy postaci Anny i Horsta.
Autorka zachowała umiar w dawkowaniu szczegółów, jednocześnie nie unikając scen przemocy i okrucieństwa. Wydaje mi się, że wszystko opisała w wystarczającym stopniu, by zachować istotny przekaz i oddziaływać na odbiorcę. Momentami może jednak nieco zbyt pobieżnie, budząc w czytelniku niedosyt - tu mam na myśli wątki dotyczące poszczególnych bohaterów.
Z wielkim wyzwaniem, jakim jest opis sceny miłosnej, też poradziła sobie wspaniale, bez wulgarności, bez śmieszności, zmysłowo i subtelnie.
Czytając "Błękitną wstążkę" miałam poczucie, że wszystko jest odpowiednio uporządkowane, wszystko czemuś służy, każda postać, każde wydarzenie - ma znaczenie dla fabuły. Ładnie poprowadzono motyw błękitnej wstążki, widać, że tytuł nie od parady.

Mam nadzieję, że zarówno autorka jak i redaktorka zadbały, aby wszystko się zgadzało pod względem historycznym. Nie jestem w stanie tego do końca zweryfikować, ale chociażby sądząc po przypisach, można przypuszczać, iż pisanie powieści poprzedził rzetelny research. Niestety, znalazłam coś co mi "zgrzytało", z tym, że nie chodzi o fakt historyczny, a język postaci - otóż użyto wyrażenia, które powstało znacznie później niż czas akcji powieści. Nie jest to jednak aż tak wielki mankament, by przesłonić walory tej książki, która jest naprawdę niezła, tym bardziej jak na debiut.

Wydaje mi się, że są szanse na drugi tom tej opowieści, bo autorka jakby celowo nie dopowiedziała losów niektórych postaci, a w zakończeniu mamy ewidentnie otwartą furtkę na dalsze dzieje Anny Malickiej i Horsta Kluzera.
I chyba każdy, kto przeczytał "Błękitną wstążkę" chętnie poznałby, co było dalej....

Z reguły nie sięgam po literaturę tego typu (romans na wojennym tle), ale tym razem zrobiłam wyjątek. Wobec debiutu Magdaleny Wojtkiewicz nie miałam wielkich oczekiwań, a wręcz dość sceptyczne podejście. Okładkowe hasła typu "historia wojennej zawieruchy i miłości, która nie powinna się wydarzyć" jakoś mnie nie przekonują i nie przepadam za fikcją osadzoną w wojennych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze skojarzenia z drabiną to wspinanie się, hierarchia, awans społeczny, kariera, dążenie do osiągnięcia celów, pokonywanie trudności, a w znaczeniu dosłownym: narzędzie do wejścia wyżej, droga ewakuacji/ucieczki...
Okazuje się, że tytuł został dobrany idealnie, bo wszystkie te odniesienia pasują jak ulał do treści najnowszej książki Eugenii Kuzniecowej, której debiut "Nim dojrzeją maliny" został dobrze przyjęty, a mnie osobiście - zachwycił. Tym razem mój czytelniczy zachwyt ustąpił miejsca zadowoleniu, bo "Drabina", choć, owszem, podobała mi się, to zanadto mnie nie oczarowała.

Wydawało mi się, że będzie to lektura, którą pochłania się jednym tchem, a jednak spędziłam nad nią sporo czasu, z lekką irytacją, ale także z sympatią kibicując bohaterom. Zupełnie nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, kiedy coś zacznie się dziać, w którą stronę to wszystko ma zmierzać.
Z pewnością nie ma co liczyć na wartką akcję, czy pogłębioną analizę psychologiczną postaci, tu kluczową rolę odgrywa atmosfera - gęsta, pełna niepokoju, niepewności, tęsknoty, wyczekiwania i nadziei.

Odnalazłam tu klimat czeskich komediodramatów w reżyserii Petera Zelenki, w których występuje galeria nietuzinkowych, mających swoje "dziwactwa" postaci, a humor miesza się ze smutkiem i goryczą. Czytając, "widziałam" niektóre sceny i według mnie aż się prosi, by zekranizować "Drabinę", choć pewnie dla niektórych lekka, komediowa opowieść o wojnie i uchodźcach byłaby nie do przyjęcia.

Po wybuchu wojny na Ukrainie do mieszkającego w Hiszpanii, nieśmiałego, introwertycznego Tolika przyjeżdża niemal cała jego familia: matka, cioteczna babka - była artystka estradowa, wuj na wózku inwalidzkim, siostra z koleżanką, a do kompletu dwie kotki (teściowa z synową!) i pies.
Rodzina trwa w takim zawieszeniu, z niepokojem śledzi wiadomości z ojczyzny, rozmyśla nad stanem swoich opuszczonych mieszkań i ogrodów, tęskni za utraconym. Wszyscy mają poczucie tymczasowości. Odskoczni szukają w codzienności - gotowaniu, sadzeniu pomidorów ( w fontannie!), chodzeniu na targ po owoce, grze na flipperze, majsterkowaniu. Można odnieść wrażenie, że nikt nie czuje się sobą, wszystko jest na opak, pojawiają się np. dylematy czy masz prawo tęsknić za psem podczas gdy giną ludzie? Czy w obecnych okolicznościach jest miejsce na randki, uczucia?
Niedawno zakupiony, wymarzony dom (póki co pełen pozostałych po poprzedniej właścicielce rzeźb, aniołków, jezusków i gobelinów) jest obszerny, ale szybko staje się "ciasny", bowiem Tolik czuje się osaczony, zaczyna się ukrywać w swoim pokoju, wchodzi do niego po drabinie, aby tylko uniknąć pytań i uwag rodziny. Nic dziwnego, bo ciągle go strofują, zwłaszcza matka: o pracę w nocy, picie kawy, o bieganie, o kolor koszuli... Traktują go jak nastolatka, a nie dorosłego mężczyznę.
Do tego Tola czuje wyrzuty sumienia, bo nie idzie walczyć na front. Ma jednak świadomość, że pracując jak dotąd ( jest programistą) może wspomóc Ukrainę finansowo oraz zapewnić schronienie i byt rodzinie. Z tym, że na dłuższą metę przebywanie z nią jest uciążliwe.
W jego firmie zostaje zorganizowana huczna impreza charytatywna, potem pojawia się kwestia na co przeznaczyć zebrane środki. Pada pomysł, by część przekazać... Rosjanom, sprzeciwiającym się dyktaturze, ale nie spotyka się to z powszechną aprobatą.
W końcu pojawia się opcja powrotu do kraju. Zaczynają się przygotowania, nieporozumienia, perypetie... Finał zaskakuje nie tylko Tolika.

"Drabina" to opowieść o emigracji - zarobkowej i wojennej; o wojnie z perspektywy uchodźców i obcokrajowców; o różnych punktach widzenia na tę samą sprawę; o poczuciu presji, lęku, tęsknocie, o skomplikowanych relacjach rodzinnych; o zaradności i bezradności.
Kuzniecowa opowiedziała o trudnej tematyce w lekki sposób, ale wcale jej tym nie umniejszyła. Dużo w powieści czarnego humoru, śmiechu przez łzy oraz zwykłej codzienności. Postaci wykreowane przez autorkę budzą sympatię i choć ich działania nie zawsze wydają się racjonalne, to nie sposób im nie kibicować i nie życzyć powodzenia. Na szczególną uwagę zasługuje pięknie podkreślony wątek zwierząt - ewakuowanych z Ukrainy i otoczonych opieką.

Nie jest to powieść, którą uznałabym za wybitną i szczególnie ważną, ale doceniam jej humor, lekkość, koloryt i w ogóle pomysł na podjęcie trudnych tematów z nieco innej perspektywy.
Bardzo podoba mi się okładka, pasująca do treści, od razu wprowadzająca w upalny hiszpański klimat. Żałuję niestety, że tekstowi nie poświęcono należytej uwagi, bowiem znalazłam kilka literówek, a w niektórych momentach coś "zgrzytało" stylistycznie. Te drobne mankamenty nie przesłoniły jednak przyjemności z lektury. Z chęcią będę śledzić twórczość Eugenii Kuzniecowej, bowiem ciekawi mnie, co ta pisarka jeszcze wymyśli, w którą stronę - tematycznie i gatunkowo - podąży.

Pierwsze skojarzenia z drabiną to wspinanie się, hierarchia, awans społeczny, kariera, dążenie do osiągnięcia celów, pokonywanie trudności, a w znaczeniu dosłownym: narzędzie do wejścia wyżej, droga ewakuacji/ucieczki...
Okazuje się, że tytuł został dobrany idealnie, bo wszystkie te odniesienia pasują jak ulał do treści najnowszej książki Eugenii Kuzniecowej, której...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tak miało być Przemek Corso, Julia Żugaj
Ocena 5,4
Tak miało być Przemek Corso, Juli...

Na półkach:

Jestem zaskoczona. Sygnowana nazwiskiem influencerki/wokalistki Julki Żugaj oraz autora/lektora/konferansjera Przemka Corso powieść młodzieżowa okazała się daleka od ideału, ale przyzwoita, i to w podwójnym znaczeniu.
Obyło się bez wulgaryzmów, nieobyczajnych scen, toksycznych zachowań - bezpieczne treści.
Ta niedługa opowieść o rodzinie, przyjaźni, pierwszej miłości, sporcie, marzeniach i determinacji napisana została dość poprawnie, prostym językiem, przyjemnym w odbiorze. Niewykluczone, że przeoczyłam jakieś błędy, czy potknięcia, bo słuchałam audiobooka, a wtedy mniej skupiam się na samym tekście (jestem raczej wzrokowcem).

Fabuła jest niezbyt oryginalna, wręcz banalna, nierozbudowana ( momentami niestety spłaszczona i streszczona), może nawet nudnawa, ale spokojna, pełna sielankowej atmosfery, ciepła i miłości, ze smutną nutą, utrzymana w klimacie amerykańskiego filmu familijnego. Czasem po prostu takich potrzebujemy dla poprawy nastroju.
Pamiętam jak w soboty czekało się na cykl "Walt Disney przedstawia", gdy po animowanej bajce nadawano właśnie taki familijny film, często o szkolnej drużynie (hokeja, koszykówki, baseballu itp.) rozgrywającej ważny mecz, a w tle były perypetie uczuciowe i problemy rodzinne bohaterów. I właśnie w tym stylu jest "Tak miało być".

Mia mieszka wraz z mamą i jej drugim mężem w nadmorskim miasteczku Cape Mae w New Jersey. Gra w baseball, do którego pasją zaraził ją ojciec. Podczas wakacji uczęszcza na treningi. Zaprzyjaźnia się z mieszkającą u babci tajemniczą Sophie, poznaje jej starszego brata... Nietrudno domyślić się, że coś między nimi zacznie się dziać.
Wkrótce ma odbyć się mecz z drużyną z Nowego Yorku. Okazuje się, że tata Mii nie może wtedy przyjechać. To jednak nie wszystko, z czym musi zmierzyć się nastolatka...

Można zarzucić, że bohaterki zachowują się zbyt dziecinnie ( i zbyt grzecznie) jak na 17 lat, lecz zważywszy na to, że odbiorcami, a raczej odbiorczyniami tej książki zapewne będą dziewczyny 10-13 l. ( a może nawet i młodsze fanki Julii), to nie stanowi większego problemu.
Trochę marudziłam na te amerykańskie realia, nie potrafię zweryfikować, czy tam wszystko się zgadza. Oświećcie mnie proszę, czy w USA rośnie bez (lilak)?
Odnoszę wrażenie, że to taki wyidealizowany obrazek, domki jak z pocztówki, rodzinne posiłki, impreza na plaży i ten roznosiciel prasy na rowerze, ciągle nie trafiający gazetami pod drzwi (kadr jak z filmu, co nie?)
Podobało mi się to, że pasją głównej bohaterki nie był makijaż, czy taniec, ale baseball, choć mogłoby być nieco więcej opisów, czy szczegółów związanych z tą dziedziną sportu. Przyjmuję jednak, że ważniejszy jest jednak wątek romantyczny i rodzinny, to na nich chcą się skupić nastoletnie czytelniczki, a nie na baseballowych treningach.
Doceniam przedstawienie pozytywnych relacji rodzinnych ( między rozwiedzionymi rodzicami, między ojcem a córką, między ojczymem a pasierbicą itd.) oraz zaakcentowanie przyjaźni, sportowego zaangażowania, otwartości, wzajemnej życzliwości. W ogóle jakoś tak sympatycznie było.
Spośród postaci szczególnie mnie ujęły babcia Agata o polskich korzeniach gotująca pierogi oraz Ben - wzór ojczyma, utalentowany kulinarnie, który nawet spróbował zrobić... żurek.

"Tak miało być" to żadne arcydzieło, ale jako czytadło, taki "american dream" czy raczej "friendship and love" dla młodszych nastolatek, w porównaniu z tym, co pojawia się na rynku wydawniczym (mam na myśli słynną "Rodzinę Monet" i hurtowo drukowane teksty z wattpada) to naprawdę ujdzie.
Audiobooka słuchało mi się przyjemnie, czyta Marta Wągrocka.

Jestem zaskoczona. Sygnowana nazwiskiem influencerki/wokalistki Julki Żugaj oraz autora/lektora/konferansjera Przemka Corso powieść młodzieżowa okazała się daleka od ideału, ale przyzwoita, i to w podwójnym znaczeniu.
Obyło się bez wulgaryzmów, nieobyczajnych scen, toksycznych zachowań - bezpieczne treści.
Ta niedługa opowieść o rodzinie, przyjaźni, pierwszej miłości,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trochę skusiła mnie śliczna, kwiatowa okładka, trochę zadziałał jakiś impuls, koniec końców nieco "w ciemno" zgłosiłam się do zrecenzowania tej książki. Początkowo miałam wrażenie, że pomyliłam się, bo ta pozycja to zupełnie nie moja bajka, jednak z każdą kolejną stroną coraz bardziej ją doceniałam.

W kilkunastu opowieściach autorka odwołuje się do własnego, bogatego doświadczenia (a trzeba przyznać, że w życiu spotkało ją wiele i dobrego i złego). Opowiada o swoich przejściach, o trudnych sytuacjach w jakich się znalazła, o tym, jak była traktowana przez rodzinę, bliskich, znajomych i nieznajomych; o kryzysach i efektach podjętych działań. Dzieli się swoimi przeżyciami i przemyśleniami. Opowiada o swoich słabych i mocnych stronach, nie wywyższa się, nie jest ideałem.
Myślę, że niejednej osobie może tym dodać skrzydeł i dać piękną lekcję, jak nie poddawać się mimo przeciwności losu i jak doceniać te tytułowe "ciche cuda", których doświadczamy na każdym kroku, ale często ich nie zauważamy, nie dostrzegamy jaką niosą wartość.

Na zdjęciu na skrzydełku okładki widnieje piękna, uśmiechnięta, emanująca radością i szczęściem kobieta, z kwiatami w długich włosach, z błyskiem w oczach. Patrząc na nią, nikt by nie pomyślał, ile przeszła. Dopiero lektura książki "Ciche cuda" nam to uświadamia. Jej życie nie było różami usłane, wręcz przeciwnie, począwszy od trudnego dzieciństwa, jednak - dzięki niesamowitej woli i samozaparciu - z brzydkiego kaczątka wykluł się łabędź. Swoim życiorysem mogłaby obdzielić kilka osób, niestety, tyle się naraz skumulowało na jednym "koncie". I to nie jest tak, że od pewnego momentu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko układa się idealnie, bo są nadal górki i dołki, zakręty i mielizny, ale też... świeci słońce i kwitną kwiaty, które same zasiejemy.

Jestem pod ogromnym wrażeniem osobowości Anny H. Niemczynow, jej odwagi, szczerości, otwartości, dystansu do siebie. Owszem, momentami może brzmi jak "Coelho w spódnicy", ale trzeba przyznać, że porusza i motywuje, w sposób, który naprawdę może dotrzeć do odbiorcy. Naprawdę podziwiam, że zechciała tak otwarcie i bezpośrednio podzielić się prywatnymi sprawami, sytuacjami, w których znalazła się (i zapewne znajdzie) niejedna osoba - np. brak akceptacji, samotne macierzyństwo, nieudane małżeństwo, toksyczni ludzie, anoreksja, bulimia, uzależnienie od sportu, emigracja, choroba. Wydaje mi się, że łatwiej przeżyć i pokonać własne problemy, wiedząc, że ktoś też takich (a może i gorszych) doświadczał i wyszedł z nich zwycięsko. I nie chodzi tu o licytowanie się czyja sytuacja była gorsza, a czyja lepsza, ale o takie poczucie wspólnych doświadczeń, o przekonanie się, że każdego może to spotkać i że "da się z tym coś zrobić".

Niemczynow jest osobą wierzącą, w książce daje temu wyraz, dzieli się modlitwami, ale nie próbuje nikogo "nawracać", niczego nie narzuca. Po prostu opowiada o własnej ścieżce wiary, pielgrzymce, roli modlitwy w jej życiu. Co ciekawe, zarzucono jej, że ( cytuję) "taka z pani katoliczka, jak z koziej dupy wiatrak". Tymczasem jest wrażliwą, tolerancyjną osobą, która uważa, że wiara lub jej brak to prywatna sprawa, a jej powieści z założenia są świeckie, poruszające wiele różnych problemów. Po prostu - życiowe.
Nie czytałam jeszcze żadnej z nich. Zdążyłam się jednak dowiedzieć, że autorka podejmuje szeroką tematykę obyczajową, nie omija trudnych, ważnych spraw, niejednokrotnie wykorzystując w swojej prozie to, czego sama w jakiś sposób doświadczyła, przeżyła. Ten autentyzm wydaje się być mocnym atutem. Niewykluczone, że kiedyś sięgnę po którąś z powieści Anny H. Niemczynow.

Nie wszystko w "Cichych cudach" mi się podobało, mam tu na myśli zwracanie się do czytelnika "przyjaciółko", "przyjacielu", nieco egzaltowany styl oraz polecanie własnych książek. To jednak moje subiektywne wrażenie i absolutnie nie przekreśla wartości tej publikacji. Im bardziej się w nią zagłębiałam, tym bardziej doceniałam, jaka jest ważna i potrzebna. Szczególnie poleciłabym ją młodym osobom, choć starszym też, wszystkim znajdującym się na życiowym zakręcie, w poczuciu beznadziei. Ta książka nie daje gotowych recept, ale wspiera, skłania do refleksji, inspiruje do zmian, dodaje skrzydeł. To świadectwo życia, które warto poznać.

Trochę skusiła mnie śliczna, kwiatowa okładka, trochę zadziałał jakiś impuls, koniec końców nieco "w ciemno" zgłosiłam się do zrecenzowania tej książki. Początkowo miałam wrażenie, że pomyliłam się, bo ta pozycja to zupełnie nie moja bajka, jednak z każdą kolejną stroną coraz bardziej ją doceniałam.

W kilkunastu opowieściach autorka odwołuje się do własnego, bogatego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetna publikacja! Już sama okładka nawiązująca do "Telegazety" przykuwa uwagę i niczym "magiczny przycisk" uruchamia funkcję "a pamiętasz...?"
Ta książka to nie tylko zbiór ciekawych wywiadów z telewizyjnymi osobowościami, ale taka " furtka" prowadząca do krainy wspomnień z czasów lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Nie da się uciec od sentymentów, znajdziemy jednak tu o wiele więcej - zajrzymy za kulisy szklanego ekranu, dowiemy się jak powstawały i jak były realizowane popularne programy i seriale, przekonamy się jak to wszystko "działało" i - co najważniejsze - poznamy bliżej prowadzących, aktorów, reżyserów.

Od małego byłam, jak to się dziś mówi, książkarą, ale telewizja zajmowała bardzo ważne miejsce w moim życiu, zwłaszcza, że mowa o czasach przedinternetowych. Długo by wyliczać programy, na których wychowało się moje pokolenie, np. "5-10-15", "Tik-Tak", "Piątek z Pankracym", "Teleranek", "Z kamerą wśród zwierząt"... I te wszystkie "dobranocki", i te seriale dla dzieci nadawane w czasie "teleferii"... Właściwie cała ówczesna oferta telewizji była nam znajoma. Któż nie kojarzy naukowej "Sondy" , historycznych "Sensacji XX wieku" czy specyficznej czołówki magazynu "Morze"?! Któż nie pamięta familijnych seansów z kolejnymi odcinkami "W kamiennym kręgu", "Ptaków ciernistych krzewów" czy "Dynastią"? Któż nie oglądał teleturnieju "Miliard w rozumie" czy "Koło Fortuny"?! A później nowoczesne "talk-show", coraz więcej zagranicznych formatów, programów rozrywkowych, muzycznych, reality-show, sit-comy, pierwsze polskie telenowele, pierwsze paradokumenty....
Chłonęliśmy to wszystko jak gąbka, łykaliśmy jak młode pelikany, głodni popkultury. Dopiero po latach zaczynamy się być może zastanawiać, na czym polegał fenomen tych wszystkich programów, kto i dlaczego to wszystko wymyślił i jak to realizowano.

Bazą tej publikacji był podcast "Dawno temu w telewizji" w radiu newonce. Jego genezę też znajdziemy na łamach tej książki. Przyznam, że nie znałam, ale zaczęłam słuchać i mam wiele do nadrobienia.

Kamil Bałuk zaprosił do rozmowy wiele znanych i lubianych ( lub nie) osób m.in. Magdę Mołek, Paulinę Chylewską, Ilonę Łepkowską, Elżbietę Zapendowską, Mariusza Szczygła, Jacka Kawalca (na okładce widnieje cały spis treści). Przeprowadził profesjonalne wywiady, w których odwoływał się do solidnego researchu oraz do własnych wspomnień i spostrzeżeń na temat omawianych programów. Odebrałam je jako niesamowicie szczere, naturalne, swobodne, barwne, inteligentne, ambitne, treściwe, pełne dziennikarskiej wnikliwości i szacunku do rozmówcy. Nie zabrakło anegdot, ciekawostek, ale przede wszystkim zza sentymentalnej kurtyny wyłoniła się gorzka rzeczywistość.

Gdybym miała wybrać, które z nich najbardziej mi się podobały, byłyby to wywiady z Elżbietą Zapendowską (jakże szalone życie!), Rafałem Rykowskim (jeśli komuś to nazwisko nic nie mówi, to hasło "Kogo witam, kogo goszczę?" powie mu wszystko ;-) ) oraz z... Magdą Mołek, którą dotąd postrzegałam całkiem inaczej.
Zresztą to trudny wybór, bo w sumie żadnego wywiadu nie "przekartkowałam", wszystkie okazały się zajmujące i wnosiły coś nowego.
Z nich wyłonił się nie tylko zbiór arcyciekawych telewizyjnych osobowości, ale również obraz telewizji po 1989 r., w czasie przełomu, przemian, nowości, eksperymentów, gdy polska popkultura dopiero raczkowała, a względy finansowe i poglądy dyrektorów nie pozwalały "robić tu MTV". To także opowieść o tym, jaką cenę ma popularność, jaki wpływ ma telewizja na społeczeństwo, od czego zależą takie czy inne decyzje i jak kręte potrafią być ścieżki kariery.

Nie zliczę, ile razy nad tą książką mocno się zdziwiłam, uśmiechnęłam się szeroko, czy pokiwałam głową z zadumą.
"Włączyło" mi się mnóstwo obrazów, skojarzeń, nie obyło się bez poszukiwań archiwalnych nagrań. Wiele się dowiedziałam, sporo mnie zaskoczyło, co nieco sobie przewartościowałam. To było wspaniałe doświadczenie poznać z pierwszej ręki kulisy "Randki w ciemno", "Roweru Błażeja", "Idola", "997" "Piratów", "Miodowych lat" czy seriali i programów, przy których pracował Okił Khamidov. Na przestrzeni lat wiele się zmieniło, zarówno jeśli chodzi o technologię, media, jak i oczekiwania odbiorców. To, co dla nas było nowością, obecnie jest już archaiczne. Dobrze, że można o tym poczytać - dla nas to wspomnień czar, dla młodszych - lekcja historii telewizji. Książka, która łączy, a nie dzieli. Przydałby się kolejny tom.

Świetna publikacja! Już sama okładka nawiązująca do "Telegazety" przykuwa uwagę i niczym "magiczny przycisk" uruchamia funkcję "a pamiętasz...?"
Ta książka to nie tylko zbiór ciekawych wywiadów z telewizyjnymi osobowościami, ale taka " furtka" prowadząca do krainy wspomnień z czasów lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Nie da się uciec od sentymentów, znajdziemy jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chilijska pisarka, od lat mieszkająca w USA, autorka kultowego "Domu dusz", jest w pewnym sensie "kobietą mojej duszy", toteż nie mogłam pominąć jej najnowszej książki, stanowiącej zbiór autobiograficznych rozważań na temat m.in. życia, miłości, starzenia się, feminizmu, twórczości. Dzięki tej lekturze poznałam bliżej ulubioną autorkę i doszłam do wniosku, że optymizmu i dystansu do siebie można jej pozazdrościć.

Przeczytałam sporo książek pióra Isabel Allende, z przyjemnością sięgnęłam także po niezbyt obszerny tomik, w którym pisarka dzieli się z czytelnikami osobistymi refleksjami i życiowym doświadczeniem. Teksty są krótkie, można je czytać po kolei, razem tworzą spójną całość, ale też da się je podczytywać "na wyrywki", bowiem przypominają felietony w prasie i choć nie mają odrębnych tytułów to każdy z nich ma temat przewodni, mniej lub bardziej wyraźną puentę.
Allende opowiada o swoich korzeniach, dzieciństwie, rodzinie, pracy, swoim postrzeganiu świata. O tym, jak narodził się jej feminizm, bunt oraz irytacja maczyzmem. O roli kobiet, skutkach patriarchatu, przemocy, o konieczności zmian. O miłości na różnych etapach życia, kobiecości oraz o pogodzeniu się z nieuniknioną starością i śmiercią.
Przywołuje w opowieściach ważne dla niej postaci kobiet: matkę Panchitę, młodo zmarłą córkę Paulę, agentkę literacką i przyjaciółkę Carmen Balcells, czy Elizę Sommers - bohaterkę powieści "Córka fortuny". Wspomina również mężczyzn takich jak jej dziadek ( tradycjonalista, który jednak uważał, że małżeństwo to bardzo korzystny interes dla mężczyzn, ale kiepski dla kobiet), dyplomata wujek Ramon, czy trzeci mąż Roger.

Obserwacje i stwierdzenia Allende dla osób oczytanych, świadomych, "siedzących" w temacie feminizmu nie okażą się nowe, ani odkrywcze. Stanowią jednak taką esencję, wypunktowanie najważniejszych spraw i na pewno pozwolą innym wiele sobie uświadomić. Podobnie jak uwagi o przemocy wobec kobiet, czy o funkcjonowaniu osób w podeszłym wieku w społeczeństwie. Być może to, co dla większości jest oczywistością, do niektórych trafi dopiero właśnie w takiej "pigułce" - odpowiednio naświetlone, podparte przykładami, w krótkim, przystępnie napisanym tekście.

Odebrałam Isabel Allende jako osobę pełną wigoru, optymizmu, madrą, aktywną, mającą poczucie humoru i dystans do siebie.
Jej życie nie było usłane różami, jeśli już to były one mocno kolczaste. Z każdego zdarzenia czerpała doświadczenie, które potrafiła przekuć w cenną lekcję na dalsze życie. Ma świadomość swoich zalet i wad. Wie, że "dusza młodnieje, ale ciało ulega degradacji". Cieszy ją jej obecny wiek, bycie kobietą; to, że nie musi udowadniać "męskości", czyli być silną osobowością, może sobie pozwolić na "luksus proszenia o pomoc i popadania w sentymentalizm". Uważa swą starość za cenny dar, tym bardziej, że ma to szczęście póki co być sprawną, samodzielną, kochaną. Ma świadomość bliskości śmierci - porównuje ją do eleganckiej kobiety, która czeka na nią w ogrodzie i przypomina, że trzeba wykorzystać każdy dzień. Marzy o lepszym świecie, pełnym piękna, pokoju, radości, harmonii, życzliwości, bez agresji i dyskryminacji. Uważa, że trzeba skończyć z patriarchatem. Podkreśla, że posłuszeństwo, uległość, strach szkodzą kobietom tak bardzo, że nie mają świadomości swoje władzy.
Wierzy w to, że młode pokolenia, głównie kobiety zmienią świat.

"Kobiety mojej duszy" to taka książka-przyjaciółka, opowiadająca o kondycji kobiety we współczesnym świecie, wspierająca, dająca nadzieję. To publikacja nie tylko dla fanów twórczości Isabel Allende, dobrze byłoby, gdyby przeczytali ją także mężczyźni. Osobiście będę do niej co jakiś czas wracać, z przyjemnością również zajrzę do innych książek chilijskiej pisarki.

Chilijska pisarka, od lat mieszkająca w USA, autorka kultowego "Domu dusz", jest w pewnym sensie "kobietą mojej duszy", toteż nie mogłam pominąć jej najnowszej książki, stanowiącej zbiór autobiograficznych rozważań na temat m.in. życia, miłości, starzenia się, feminizmu, twórczości. Dzięki tej lekturze poznałam bliżej ulubioną autorkę i doszłam do wniosku, że optymizmu i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

" (...) choćby człowiek miał pięćdziesiąt i sto pięćdziesiąt lat, zawsze jest do cudzej śmierci nieprzygotowany"
(Zośka Papużanka, Żaden koniec, Marginesy 2023, s. 43)

Dorota Sumińska i Tomasz Wróblewski byli parą w liceum. Potem ich drogi rozeszły się, ale w myśl powiedzenia "stara miłość nie rdzewieje" po wielu latach i przejściach znów utworzyli związek.
Przeżyli wspólnie czternaście szczęśliwych, aktywnie spędzonych, pełnych podróży i planów na przyszłość lat. Zgodnie dzielili ze sobą codzienność, w tym opiekę nad licznymi zwierzętami, uzupełniali się, choć także kłócili."Nie byliśmy idealną parą" - wyznaje autorka.
Zamierzali osiąść na Sri Lance. Wzięli ślub. Śmierć brutalnie to wszystko przerwała. Została pustka...

Sumińska, lekarka weterynarii, znana czytelnikom głównie z audycji radiowych i książek o zwierzętach, napisała bardzo osobistą, emocjonalną książkę poświęconą jej zmarłemu mężowi - uznanemu lekarzowi interniście, specjalizującemu się w medycynie ratunkowej.

Obawiałam się, że będzie to niesamowicie smutna, przygnębiająca historia, ale nie do końca taka była, bo chociaż opowiada o stracie bliskiej osoby, o pracy lekarza, który ciągle styka się z chorobami, cierpieniem i śmiercią, to zawiera także dużo jasnych punktów, ciepłych, pogodnych wspomnień, anegdot z życia wziętych, które wywołują uśmiech.
Miałam także obawy, czy to nie będzie taka "laurka", ale lektura szybko je rozwiała. Dorota Sumińska przedstawiła bowiem swojego partnera nie omijając jego wad i nałogów. Przybliżyła jego sylwetkę opierając się na konkretnych przykładach, na podstawie wspomnień znajomych, kolegów, współpracowników. Przytoczyła historie z czasów jego studiów medycznych, szkolenia wojskowego, lekarskich praktyk, dyżurów na SOR, wspólnych podróży.

Tomasz Wróblewski był introwertykiem opancerzonym w swojej skorupie, nałogowym palaczem, wspaniałym diagnostą, wybitnym i cenionym specjalistą, odpowiedzialnym, opiekuńczym, mądrym, odważnym, wrażliwym na krzywdę ludzi i zwierząt człowiekiem, pozornym twardzielem.

Książka "Moje życie z Tomkiem" to literackie pożegnanie, swoisty dziennik żałoby, listy pisane do nieobecnego, upamiętnienie ciekawej osobowości. Na pewno dla autorki to jakaś forma autoterapii, Dla czytelników - szczera, wzruszająca i skłaniająca do refleksji opowieść, która wskazuje na to, co jest najważniejsze.
"Ciągle myślę o tym, jak płytko patrzymy na świat. Jak mało zauważamy, a potem, gdy jest już za późno, tęsknimy za niezauważonym". ( s. 152)

W mojej opinii to wartościowa publikacja, dzięki której na podstawie osobistej historii można wyciągnąć uniwersalne wnioski.

" (...) choćby człowiek miał pięćdziesiąt i sto pięćdziesiąt lat, zawsze jest do cudzej śmierci nieprzygotowany"
(Zośka Papużanka, Żaden koniec, Marginesy 2023, s. 43)

Dorota Sumińska i Tomasz Wróblewski byli parą w liceum. Potem ich drogi rozeszły się, ale w myśl powiedzenia "stara miłość nie rdzewieje" po wielu latach i przejściach znów utworzyli związek.
Przeżyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na książki Zośki Papużanki czekam zawsze z niezachwianą pewnością, że kolejna historia zaskoczy mnie tematem i sposobem opowiadania, a jednocześnie znajdę tam to, co w jej stylu lubię i cenię. Nieprzewidywalność. Grę konwencjami literackimi. Piękny język. Ironię. Tym razem dostałam wszystko z nawiązką. Tylko zupy kminkowej nie mogę przeboleć, bo nie znoszę tej przyprawy.

"Żaden koniec" to niby ma być historia o śmierci, a jest o życiu. Ma wielu narratorów. Wielu bohaterów. Składa się z kawałków tak jak puzzle, o których zresztą mowa na początku. Albo jest jak wyszywana serweta, jak wyhaftowany wzór, który często się powtarza, a czasem plączą się nitki.

Zaczyna się w sumie zwyczajnie. Niedzielny poranek, kot sępi żarcie. Jakub wyjeżdża z domu, po drodze dowiaduje się, że jego babcia umarła. Poznajemy Helenkę, synową zmarłej. Widzimy babcię u zakonnic. Cofamy się do czasów, gdy Krystyna była pięcioletnią dziewczynką, która uciekła z domu. Skaczemy do opowieści Marty, wspominającej swoje i brata dzieciństwo. W międzyczasie Jakub na kolacji u kuzynki Justysi wspomina czas, gdy jako dziecko musiał na kilka dni zostać u babci. I dalej w ten deseń, przechodzimy od postaci do postaci, dostajemy fragmenty, wybrane karty z rodzinnego albumu, pełnego niedopowiedzeń i tajemnic.
Czasem odzywa się "wszystkowiedzący nieczuły narrator po teatrologii" - i to jest właśnie papużankowy styl, który uwielbiam.

W powieści jest taki moment, gdzie matka mówi do córki, że już jej więcej nic nie powie, bo ta przecież książki nie będzie pisać. Zarzuca jej, że nie umie przyprawiać i w tej książce byłoby nie po kolei. I tak właśnie jest!
Próżno tu szukać chronologii wydarzeń, czy szczegółowych wyjaśnień.
Czytelnik musi sobie to wszystko poukładać, ogarnąć wszystkie koligacje, stopniowo i właściwie od końca poznaje historię Krystyny, obrazki/scenki z życia jej dzieci i wnuków.
Powstaje taki patchwork, rodzinna makatka, wyszyta nieco krzywo, z załataną dziurą, gdzieniegdzie rozpruta.

Smutna i pełna goryczy, ale niepozbawiona poczucia humoru i okruchów ciepła, jest ta historia.
Historia o życiu i śmierci, o końcu i początku, o pamięci i niepamięci, o szukaniu miłości, o radzeniu sobie (i o nieradzeniu też), o tym, jak przewrotny i powtarzalny bywa los. O pytaniach, na które nie ma odpowiedzi. O tym, że niczego się nie dowiadujemy. O tym, że "choćby człowiek miał pięćdziesiąt i sto pięćdziesiąt lat, zawsze jest do cudzej śmierci nieprzygotowany" ( s. 43)
To również opowieść o relacjach rodzinnych, często toksycznych, o schematach, w które można brnąć, albo je przerwać. I jak na Papużankę przystało, to opowieść piękna pod względem językowym.

Przewijają się przez tę powieść motywy pisania książki oraz teatru, wodewilu. Nawet mamy tekst rozpisany jak w dramacie, a bohaterowie przyjmują role innych. Ba, pojawiają się nawet kuplety! To wszystko nie wzięło się bez powodu. Raz, że ojciec Krystyny grał w amatorskim teatrze, dwa - "Wodewil różni się od życia nadmiernie i dlatego ludzie potrzebują wodewilu, bo mają dość życia" (s. 45).
O słynnej metaforze życia jako teatru już nawet nie wspominam, bo to chyba najczęstsza myśl, jaka przychodzi do głowy podczas lektury. I ciekawa jestem, czy inne osoby, czytając tę powieść, też miały ochotę czytać ją na głos. I czy mają ochotę przeczytać ją jeszcze raz. Ja tak. Zdaję sobie bowiem sprawę, że w pierwszej, powierzchownej lekturze można wiele przegapić, w drugiej - coś nowego wyłuskać. Tylko błagam, nie kminek!

W moim odczuciu "Żaden koniec", a zwłaszcza partia tekstu z punktu widzenia Marty, w pewnym stopniu koresponduje z... "Cudzoziemką" Marii Kuncewiczowej. Znalazłam też nawiązanie do utworu Stanisława Wyspiańskiego, pewnie już domyślacie się którego.

Zapewne nie każdy podzieli moje zachwyty, ale dla mnie każda książka Zośki Papużanki to wspaniałe czytelnicze doświadczenie, współczesna proza polska w wydaniu tej autorki smakuje mi najlepiej.

http://zycieipasje.net/2023/08/zaden-koniec-zoska-papuzanka-recenzja/

Na książki Zośki Papużanki czekam zawsze z niezachwianą pewnością, że kolejna historia zaskoczy mnie tematem i sposobem opowiadania, a jednocześnie znajdę tam to, co w jej stylu lubię i cenię. Nieprzewidywalność. Grę konwencjami literackimi. Piękny język. Ironię. Tym razem dostałam wszystko z nawiązką. Tylko zupy kminkowej nie mogę przeboleć, bo nie znoszę tej przyprawy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko odrywam się od prozy i sięgam po poezję, zwłaszcza tę współczesną, jednak jeśli już to się zdarza, to zazwyczaj trafiam na wyjątkowo ciekawe tomiki. Tak też było i tym razem, gdy dostałam "Idziemy, jest stromo" Igora Frendera. Długo kazałam tej książce leżakować, zaglądałam do niej, ale nie czułam się gotowa, by się z nią zmierzyć. Tym bardziej, że już sam tytuł ostrzega, że nie będzie to łatwa wędrówka i zapowiada dynamikę poetyckich obrazów, które mogą okazać się dla nas zaskakujące.

Idziemy? Dokąd nas zaprowadzi doktor nauk medycznych, filmowiec amator, aktywista i promotor kultury niezależnej, autor dwóch powieści kryminalnych i członek Grupy Literycznej Na Krechę?
Zejdziemy po schodach do piwnicy wspomnień, czy będziemy wspinać się po drabinie marzeń? A może pójdziemy wąską kamienistą ścieżką wśród stromych skał współczesności? Czy to będzie wycieczka, a może... ucieczka? Ostrożnie! Jest stromo!

Tomik wydany przez Fundację Otwartych na Twórczość FONT pod patronatem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich podzielony jest na dwie części: rozdział I - "jak tak to TAK" i rozdział drugi "I trzy kropki". Zawiera łącznie 56 wierszy białych, wolnych, o różnej długości. Ich charakterystyczną cechą, na którą od razu zwróciłam uwagę, jest duża ilość czasowników. Dzięki temu utwory stają się dynamiczne, wiele się tam dzieje.

Mówi się czasem, że wiersze są jak fotografie, na których zatrzymał się czas, albo, że poeta maluje słowem obrazy. Dla mnie teksty Igora Frendera są raczej jak kadry filmowe, uchwycone okiem kamery zdarzenia i doznania. Słychać w nich dźwięki, odgłosy, te realne i metaforyczne np. dzwoni telefon, trzaskają drzwi, ktoś stuka, farba odpada ze ściany, cierpienie kapie z sufitu. Obecne są efekty świetlne ( słońce, lampka, coś błyszczy...) I oczywiście ruch - ciągle ktoś idzie, wchodzi, wychodzi, siada, wkracza, sięga, zapala... itp. Nawet w takich pozornie statycznych obrazach jest dynamika np. w wierszu "Zbrodnia": krzesła bez oparć, rozrzucone kartki, skrzeczy wrona, a kot zjada szynkę...

Natomiast ze względu na odbiór skojarzyłabym te wiersze ze... sprężynami o różnej wielkości, grubości i sile rozciągania, które drgają, skaczą, coś w nas naciskają, drażnią... I my te sprężyny możemy sobie trochę po swojemu powyginać. Dopasować poetyckie wersy do naszych osobistych doświadczeń i wyobrażeń.

Trudno tak ogólnie ująć tematykę i nastrój tych wierszy. Na pewno intrygują, wzbudzają uczucie niepokoju, nawet czasem buntu, niezgody na otaczający nas świat. Zachęcają do dalszego drążenia tematu kondycji współczesnego człowieka, szukania sensu życia, do wywodu "zamęt istnienia wynika z..."
Częste motywy, jakie w rozmaitych konfiguracjach przewijają się przez ten tomik to: dom, drzwi, klucz, wędrówka, powrót, rozstanie, śmierć, alkohol, maska, gra, przeszłość, światło. Występuje też autotematyczny motyw wiersza, pisania.
Można powiedzieć, że to takie liryczne przygody człowieka wrażliwego, który wędruje przez życie świadomy nakładania masek i tej całej gry, ma poczucie przemijania, nietrwałości, bezradności, marazmu, szuka wartości, uczuć. Czytelnik wędruje wraz z nim od wiersza do wiersza, rzeczywiście jest stromo, pesymistycznie, ale warto iść, bo... "życie z ogłoszonym wyrokiem/żąda kolejnych kroków".
całość mojej recenzji:
https://zycieipasje.net/2023/07/idziemy-jest-stromo-igor-frender-recenzja/

Rzadko odrywam się od prozy i sięgam po poezję, zwłaszcza tę współczesną, jednak jeśli już to się zdarza, to zazwyczaj trafiam na wyjątkowo ciekawe tomiki. Tak też było i tym razem, gdy dostałam "Idziemy, jest stromo" Igora Frendera. Długo kazałam tej książce leżakować, zaglądałam do niej, ale nie czułam się gotowa, by się z nią zmierzyć. Tym bardziej, że już sam tytuł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do pewnego momentu ta powieść jest niezwykle kojąca, otulająca jak patchworkowa narzuta uszyta przez panią Lynde, pogodna, pachnąca szczęściem i nadzieją. Anne i Gilbert pobierają się, a następnie przeprowadzają do uroczego domku w zatoce Four Winds, gdzie poznają barwne postaci "znające Józefa": kapitana Jima oraz pannę Cornelię. Montgomery jednak zadbała, by tę sielankę podlać sporą porcją goryczy, a błękitne niebo przysłonić burzową chmurą, czy to opowiadając tragiczną historię Leslie Moore, czy wspominając los nieszczęśliwych, zaharowanych kobiet z gromadką dzieci, biednych rodzin z okolic, schorowanych osób, a także przypisując smutne wydarzenie państwu Blythe. W pewnych momentach trudno nie uronić łzy, a wręcz można spłakać się jak bóbr.

Anne odkąd została panią doktorową, stara się być "poważną matroną", gospodynią, ale nadal zdarza jej się tańczyć na plaży o zmierzchu, zachwycać przyrodą, wyobrażać duchy dawnych mieszkańców domu. Już nie jest może taka roztrzepana i rozgadana, ale nadal jest romantyczką i marzycielką, więcej w niej jednak refleksji, dystansu, po prostu dojrzałości. Potrafi się wycofać, uszanować czyjeś emocje; zrozumieć, że nie każdy od razu chce się z nią zaprzyjaźnić, choć nadal pozostaje otwarta na innych. Jej bagaż doświadczeń staje się coraz cięższy. Czytelnikom żal, że Anne porzuciła karierę nauczycielską i literacką na rzecz domowego ogniska i rodziny, nie pozostaje nam jednak nic innego jak pogodzić się z wyborem bohaterki i śledzić jej dalsze perypetie.

"Wymarzony dom Anne" tylko po części jest historią szczęśliwego młodego małżeństwa, to opowieść o przyjaźni, stracie, śmierci, żałobie, nadziei, o blaskach i cieniach życia, niesprawiedliwości społecznej, konfliktach damsko-męskich, o społeczności nadmorskiej miejscowości, o zmianach.
Można odnieść wrażenie, że ten tom został napisany ze szczególnym zaangażowaniem, jest wyraźnie mniej chaotyczny. To już nie jest zbiór epizodów o mieszkańcach miasteczka, czy anegdot z życia bohaterów, dopisany ku uciesze czytelników, a fabularnie przemyślana całość, w której duża rolę odgrywają, jak skarby w szkatułce, opowieści snute przez kapitana Jima, czy panią Cornelię. To dzięki nim Anne i Gilbert poznają historię domu, okolicy i jej mieszkańców. Na szczególną uwagę zasługuje to jak budowała się relacja między Anne a Leslie, bo to nie była "przyjaźń od pierwszego wejrzenia", a sama Leslie okazała się skomplikowaną psychologicznie postacią.

Ta powieść jest znacznie dojrzalsza, poważniejsza niż poprzednie, porusza wiele trudnych problemów społecznych i osobistych dramatów, życiowych ciosów. Nawet jeśli są tylko wspomniane, czy ujęte w krótkim rozdziale, choć zasługiwałyby na więcej miejsca. Trzeba jednak pamiętać, że ta część cyklu została wydana w 1917 r. i nad pewnymi sprawami nie pochylano się zanadto. Wydaje mi się, że gdyby Lucy Maud Montgomery żyła współcześnie, byłaby świetną scenarzystką seriali obyczajowych, autorką powieści psychologicznych i reportaży społecznych, angażującą się w walkę o prawa kobiet, dzieci, osób wykluczonych. Była doskonałą obserwatorką ludzkich charakterów, niezwykle
wrażliwą, inteligentną, ambitną. Wyprzedzała swoją epokę, nie miała możliwości, szans by w pełni rozwinąć skrzydła.

Dla osób wychowanych na starym tłumaczeniu Stefana Fedyńskiego i wydaniach Naszej Księgarni, może być "szokiem", że Montgomery pisała o Leslie Moore, a nie Ewie, a marszałek Elliot nie był żadnym marszałkiem. Te zmiany i błędy były w niektórych wydaniach już poprawiane, dopiero jednak tłumaczenie Bańkowskiej, moim zdaniem, wydobyło "sedno" powieści Lucy Maud Montgomery.

"Wymarzony dom Anne" to wymarzona porcja uśmiechów i wzruszeń, radości i smutków, ciekawych postaci, pięknych opisów przyrody. Nie miałam sentymentu do pierwszego polskiego przekładu, nie sądzę, bym czytała go więcej niż raz, toteż treść zatarła się w mojej pamięci i z tym większą przyjemnością przeczytałam teraz ten tom. Nie wyobrażam sobie nie kontynuować tej serii.

Do pewnego momentu ta powieść jest niezwykle kojąca, otulająca jak patchworkowa narzuta uszyta przez panią Lynde, pogodna, pachnąca szczęściem i nadzieją. Anne i Gilbert pobierają się, a następnie przeprowadzają do uroczego domku w zatoce Four Winds, gdzie poznają barwne postaci "znające Józefa": kapitana Jima oraz pannę Cornelię. Montgomery jednak zadbała, by tę sielankę...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Podhale oraz Orawa, Spisz i Pieniny Przewodnik dla dużych i małych Barbara Gawryluk, Aleksandra Krzanowska, Paweł Skawiński
Ocena 9,0
Podhale oraz O... Barbara Gawryluk, A...

Na półkach:

Spodziewałam się, że ta publikacja będzie ciekawa, kolorowa, pełna cennych informacji, ale szczerze przyznam, że zaskoczył mnie jej wysoki poziom, bogactwo treści i sposób ich przekazania. Toż to istna skarbnica wiedzy o Podtatrzu, która może zagiąć niejednego dorosłego. Wydawało mi się, że sporo wiem na temat geografii, przyrody, folkloru, ale np. kto jest honielnik, co to są fizioły i puścizna pierogowska – o tym nie miałam pojęcia. Dla dzieci takich zaskakujących ciekawostek będzie tu co niemiara, dowiedzą się bowiem co nieco chociażby o wsi łańcuchowej, małopolskim wulkanie, skarbie inkaskiej księżniczki, latającej fortecy… A przede wszystkim poznają tajemnice mniej znanych turystycznych szlaków oraz piękno polskiej przyrody.

Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki, przygotowanej z pasją i zaangażowaniem przez prawdziwych ekspertów: Barbarę Gawryluk, znaną i nagradzaną autorkę książek dla dzieci oraz Pawła Skawińskiego – wieloletniego dyrektora Tatrzańskiego parku Narodowego. O stronę wizualną zadbała natomiast graficzka Ola Krzanowska, mająca w dorobku ilustracje do kilkudziesięciu książek dla dzieci. Jej charakterystyczny styl i poczucie humoru sprawiają, że książkę ogląda się z przyjemnością, a wręcz nie można się od niej oderwać.

Co tu znajdziemy? Mapy, ciekawostki, legendy, informacje o florze i faunie, regionalnych potrawach, o parkach narodowych, opisy szlaków, muzeów, skansenów, ludowego budownictwa i strojów. Nie zabrakło cennych informacji o właściwym zachowaniu na szlakach, przy spotkaniu ze zwierzętami, numerów ratunkowych, praktycznych wskazówek.
A wszystko to świetnie wytłumaczone, podane przystępnym językiem, konkretnie, bez nadmiaru liczb i dat, choć te też się pojawiają.
Wizualnie – rewelacja! Kolorowo, przejrzyście, prosto, ale charakterystycznie, z humorem. Tu widać, że pióro autorów i pędzel graficzki współpracowały idealnie.

Autorzy przybliżają nam miejsca mniej znane, ale bardzo interesujące, ze względu na swoją historię, ukształtowanie terenu, walory przyrodnicze, zabytki itp. Zwiedzimy z nimi (dosłownie, bo namalowane postaci pani Gawryluk i pana Skawińskiego pojawiają się na kartach tej książki) Podhale, Orawę, Spisz i Pieniny, zdobędziemy bogatą wiedzę z wielu dziedzin, przeżyjemy przygodę i poczujemy emocje. Na końcu sprawdzimy się rozwiązując quiz.

To jest naprawdę przewodnik dla małych i dużych. Uczy, bawi, inspiruje.
Każdy niezależnie od wieku znajdzie tu coś dla siebie, a choćby miał doktorat z turystyki, geografii czy etnografii, to przynajmniej uśmiechnie się przy zabawnych napisach w dymkach nad ilustracjami.
Ze względu na duży format i twardą oprawę nie jest to książka, którą polecałabym do zabrania do plecaka na wakacje, ale do przygotowania się do wycieczki, czy po prostu do domowego “podróżowania palcem po mapie” – jak najbardziej!
W tej serii ukazały się także “Bałtyk” oraz “Tatry”. Tych przewodników nie możecie przegapić!

Spodziewałam się, że ta publikacja będzie ciekawa, kolorowa, pełna cennych informacji, ale szczerze przyznam, że zaskoczył mnie jej wysoki poziom, bogactwo treści i sposób ich przekazania. Toż to istna skarbnica wiedzy o Podtatrzu, która może zagiąć niejednego dorosłego. Wydawało mi się, że sporo wiem na temat geografii, przyrody, folkloru, ale np. kto jest honielnik, co to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dla tych, którzy gustują w literaturze biograficznej, interesują się filmem, lubią poznawać portrety nietuzinkowych osób, chłonąć klimat Paryża i Wiednia z dawnych lat, a przede wszystkim dla fanów gwiazdy kina lat. 50. i 60. XX w. Romy Schneider – to będzie wyśmienita lektura!

Sięgnęłam po tę książkę z nieoczywistych powodów, bo właściwie nie znam Romy Schneider, nie oglądałam filmów z jej udziałem. Ot, kojarzę tę aktorkę ze słyszenia, może czytałam jakiś artykuł o niej w kolorowej prasie i tyle. Kierowała mną intuicja i sympatia do literatury biograficznej jako gatunku.
Chciałam w sumie poznać tę ikonę kina, zajrzeć za kulisy sławy.

Autorką tej opartej na faktach powieści jest Michelle Marly, czyli właściwie Micaela Jary, pisarka, dziennikarka o polsko-niemieckich korzeniach. Znała ona osobiście rodzinę Romy Schneider, która naprawdę nazywała się Rosemarie Magdalena Albach-Retty. Udało się jej przedstawić aktorkę nie jako słynną postać z ekranu, ale jako człowieka z całym bagażem życiowych doświadczeń i problemów.

Dzięki niej w barwnej, emocjonalnej opowieści poznaliśmy tytułową “drogę do Paryża”: walkę młodej kobiety o podążanie za marzeniami i głosem serca, wyrwanie się z klatki, jaką były dla niej nadmierna kuratela matki i ojczyma oraz zaszufladkowanie w wizerunku cesarzowej Sisi i rolach niewinnych dziewcząt.
Śledziliśmy burzliwe miłosne perypetie z Alainem Delonem, trudną pracę z reżyserem Viscontim, znajomość z ikoną stylu i mody Coco Chanel. Przekonaliśmy się jak wielką cenę przyszło zapłacić ulubienicy tłumów za pójście własną drogą.

Romy Schneider była pracowita, ambitna, chciała grać w teatrze, rozwijać się zawodowo, a nie tylko spełniać oczekiwania rodziny, publiczności i mediów. Udało jej się wyjść poza ramki, w które ją wciśnięto. Długo jednak była marionetką, którą sterowali rodzice. Jako nastolatka wciągnięta w wir pracy i zawodowych zobowiązań, nie miała szans i czasu na prywatne życie. Z czasem coraz trudniej było jej się podporządkowywać. Zbuntowana Romy przeżywała huśtawkę emocji. W końcu ‘zerwała się z łańcucha’, postawiła wszystko na jedną kartę. I nawet walizka z milionem marek nie przekonała jej do zmiany powziętych planów.

Przeszła wielką przemianę, nie tylko pod względem wyglądu (elegancki francuski styl), ale przede wszystkim sposobu myślenia, podejścia do życia, podejmowania własnych decyzji, odważnego patrzenia w przyszłość.

Swoją opowieść Michelle Marly kończy na 1962 roku, kiedy przebojem kasowym kin w USA został film “Forever my Love” (o cesarzowej Sisi), Romy kręci “Pojedynek na wyspie”, gra Ninę w spektaklu “Mewa”, dostaje propozycję zagrania w “Procesie” w reżyserii Orsona Wellesa i wraz z Delonem bryluje na festiwalu filmowym w Cannes. Jej kariera jest w rozkwicie, a psychika – coraz bardziej w rozsypce. W posłowiu autorka streszcza dalsze losy gwiazdy kina. Niestety, nie były one szczęśliwe, naznaczone rozstaniami, rozpaczą, nietrwałymi małżeństwami, śmiercią syna, długami. To byłby materiał na kolejną część. Wydaje mi się jednak, że już wystarczy roztrząsania tak trudnych spraw, przy których łatwo o nieścisłości, przekłamania. Zachowajmy więc pamięć o Romy Schneider przez pryzmat jej aktorskich osiągnięć i życiowych zmian na owej dosłownej i metaforycznej drodze do Paryża.

Niestety, ta książka mimo swoich niezaprzeczalnych walorów i przystępnego stylu nie okazała się dla mnie “nieodkładalna” i czytałam ją “na raty”, z przerwami na inne lektury, od jesieni. Wydaje mi się, że mocno na to rzutował fakt, iż opisywane czasy, środowisko i postaci nie były na szczycie listy moich zainteresowań.
Nie żałuję jednak tego czytelniczego spotkania, albowiem była to ciekawa i przejmująca opowieść o silnej, odważnej, nieszczęśliwej kobiecie, którą można zinterpretować także jako przestrogę dla młodych ludzi, aby nie dali sobą sterować, aby podążali własną drogą, spełniali swoje marzenia, a nie cudze oczekiwania.

Dla tych, którzy gustują w literaturze biograficznej, interesują się filmem, lubią poznawać portrety nietuzinkowych osób, chłonąć klimat Paryża i Wiednia z dawnych lat, a przede wszystkim dla fanów gwiazdy kina lat. 50. i 60. XX w. Romy Schneider – to będzie wyśmienita lektura!

Sięgnęłam po tę książkę z nieoczywistych powodów, bo właściwie nie znam Romy Schneider, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cud, miód i ciasteczka! W dodatku nie byle jakie, bo księżycowe – bez pieczenia, że śnieżną skórką i wyjątkowym nadzieniem. Wykonane z sercem i pasją, zgodnie ze starą babciną recepturą. I nie są one jedynym smakołykiem, jakie azjatycka pisarka zafundowała nam w tej powieści. Wątek kulinarny splata się tu z wątkiem uczuciowym, ogromną rolę odgrywają chińskie tradycje i zwyczaje. Dwóch nastolatków w zabawnej i wzruszającej historii pokazuje nam jak ważne jest wsparcie rodziny, sięganie do tradycji, uczciwość i szczerość.
Wydaje mi się, że młodzież chętnie sięgnie po tego typu prozę, lekką, na wskroś współczesną, z k-popem w tle, a przy tym mądrą, która pod płaszczykiem komedii romantycznej przemyca ważne wartości.
Nie oglądałam “Bajecznie bogatych Azjatów” i nie czytałam “Heartstoppera”, do których nawiązuje opis na okładce, więc do nich się nie odniosę. Nie przepadam za takim etykietowaniem, bo tym sposobem można tyleż zachęcić, co zniechęcić odbiorców. Podobnie z nietłumaczonym tytułem – są fani i przeciwnicy takich praktyk. A szkoda byłoby, gdyby “Fake Dates and Mooncakes” nie spotkały się z szerszym zainteresowaniem, bo to naprawdę fajna i mądra, współczesna powieść młodzieżowa, w której zdecydowanie chodzi o coś więcej niż love story między dwoma chłopakami.

Już od pierwszych stron można wsiąknąć w niezwykły klimat tej rozgrywającej się w Nowym Yorku opowieści, poczuć smak pierożków xiao long bao, smażonego ryżu i innych smakołyków serwowanych przez “Wojowników Woka” – bar z kuchnią singapursko-chińską, w którym pracuje nastoletni Dylan Tang. Dość szybko poznajemy jego sytuację rodzinną i następuje zawiązanie akcji – spotkanie Theodora Sommersa. Pechowa dostawa okazuje się szczęśliwym początkiem skomplikowanej znajomości….

Chłopców różni przede wszystkim status społeczny i finansowy, ale mają azjatyckie korzenie i podobne doświadczenia – obaj stracili matki, wychowują się bez ojców (z różnych przyczyn), są samotni.
Dylan łączy naukę z pracą w gastronomii, czuje się odpowiedzialny za ciocię i kuzynów, chce pomóc utrzymać i wypromować rodzinny biznes, w związku z tym zamierza wziąć udział w konkursie kulinarnym na najlepsze ciasteczka z okazji Święta Środka Jesieni. Jest uczciwy, honorowy, szczery i skromny.
Natomiast Theo to “obrzydliwie” bogaty uczeń elitarnej szkoły, stać go niemal na wszystko, ale nie jest zadufanym w sobie egoistą, wręcz przeciwnie – okazuje się sympatyczny, pomocny, pracowity. Jest też sprytny i “złotousty”, potrafi wybrnąć z każdej sytuacji. Dyskretnie chce wspomóc finansowo “Wojowników Woka”. Dylan “wpadł mu w oko”. Zabiera go ze sobą na wesele kuzynki, gdzie mają udawać że są parą. Zauroczony nim Dylan musi ukrywać prawdziwe uczucia, poza tym czuje, że nie pasuje do świata celebrytów i bogaczy. To raczej Theo ma łatwiej, by zbliżyć się do rodziny Dylana, z ochotą spędza czas w barze, pomaga kuzynom, z ciekawością poznaje chińskie zwyczaje, przesądy, legendy, przysłowia itp. – wszak to też jego korzenie (ze strony matki).
Ktoś chce jednak za wszelką cenę rozdzielić zaprzyjaźnionych chłopaków. Obaj muszą udowodnić szczerość swych intencji i sami się przekonać, co do siebie czują i ile są w stanie poświęcić.

Trzeba przyznać, że debiutancka powieść Sher Lee to taki “american dream” oparty na popularnych motywach i kontrastach, gdzie miłość i prawda zwyciężają, trudności zostają pokonane, a marzenia się spełniają, mamy oczywiście happy end. Trudno jednak wyobrazić sobie, by mogło być inaczej, bowiem bohaterowie są tak sympatyczni, że nie sposób im nie kibicować i nie życzyć szczęścia. Nawet postaci drugoplanowe budzą sympatię i ciekawość, a już szczególnie Clover, suczka rasy corgi – adoptowana ze schroniska.

Błędem byłoby sprowadzić tę książkę tylko do wątku uczuciowego, bo moim zdaniem był on tylko tłem dla ukazania chińskiej kultury, obyczajowości, kuchni, dla podkreślenia roli tradycji i jej pielęgnowania, roli pamięci/wspomnień, a także takich wartości jak uczciwość, honor, solidarność, rodzina, opieka nad zwierzętami.
To również piękna opowieść o relacjach rodzinnych, o tym jak ogromną rolę odgrywa wzajemne wspieranie się; o tym, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. I o tym, że nawet mając niewiele, można komuś podarować coś cennego – niematerialnego: czas, uwagę, miejsce w rodzinie, miłość, poczucie szczęścia.
Na przykładzie tej historii można zastanawiać się, czy życiem rządzi przypadek, czy przeznaczenie? Czy to prawda, że pieniądze szczęścia nie dają? Co jest w życiu naprawdę ważne?

“Fake Dates and Mooncakes” to urocza, ciepła, subtelna, wartościowa i zabawna komedia romantyczna (określana też jako querrowy romans) z sympatycznymi bohaterami i barwnym azjatyckim tłem. Idealna młodzieżowa lektura na wakacje albo weekendowy odpoczynek, dla miłośników chińskiej kultury kuchni i niebanalnych ciasteczek – obowiązkowa 😉

Cud, miód i ciasteczka! W dodatku nie byle jakie, bo księżycowe – bez pieczenia, że śnieżną skórką i wyjątkowym nadzieniem. Wykonane z sercem i pasją, zgodnie ze starą babciną recepturą. I nie są one jedynym smakołykiem, jakie azjatycka pisarka zafundowała nam w tej powieści. Wątek kulinarny splata się tu z wątkiem uczuciowym, ogromną rolę odgrywają chińskie tradycje i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dorosłość. Wyznania Lisa Aisato, Linn Skåber
Ocena 7,1
Dorosłość. Wyz... Lisa Aisato, Linn S...

Na półkach:

Co to znaczy być dorosłym? To wcale nie jest takie łatwe i fajne, jak się wydaje dzieciom. Metryka a nasze umiejętności i funkcjonowanie w dorosłym życiu to dwie różne sprawy. I choć, żartobliwie mówiąc, ma się ten ulubiony palnik na kuchence, a niezmierną radość sprawia nowa gąbka do zmywania naczyń, to jednak często ta dorosłość bywa trudna, skomplikowana, pełna przytłaczających obowiązków, problemów, marzeń i tęsknot, niepokojów i trosk. Ma swoje cienie i blaski. To banalne stwierdzenie, ale prawdziwe.

Autorka przeprowadziła wywiady, obserwacje, badała i analizowała… Doszła do wniosku, że “ludzie w średnim wieku, ci “dorastający” ludzie (…) wcale nie są dojrzali”, a “wielu z nas to wciąż niedokończone szkice” ( s. 6).
Zbiór zawiera 33 teksty, charakteryzujące się bogactwem tematycznym i różnorodnością form (trafiają się wiersz, piosenka, proza poetycka). Oczywiście wszystkie opowiadają o dorosłości, ale o jej rozmaitych aspektach. Bohaterami, narratorami są przeważnie osoby w wieku 40-50+. Nie wydaje mi się słusznym, aby streszczać, omawiać każdy tekst po kolei. Chciałabym tylko tak z grubsza przybliżyć ich tematykę. Mowa w nich m.in. o wiecznej matczynej trosce, przemijaniu, zmarszczkach, zdradach i rozstaniach, potrzebie uznania i czułości, poczuciu presji wyglądu, byciu niezauważaną, tęsknocie za minionymi czasami. “Dorosłość” przepełniona jest, przynajmniej w moim odczuciu, smutkiem, niepokojem, poczuciem rozczarowania, że nie jest idealnie, jak w filmie.

Moją uwagę szczególnie zwróciło opowiadanie “Prostsze życie i trudniejsze godziny”- metaforycznie przedstawiające starość, która trzyma za ramię i wszystkiego się boi oraz młodość, która biegnie przodem. O takim byciu “pomiędzy”. A to nie jest wcale łatwe, taki “sezon przejściowy”, pogodzenie się z nieuchronnymi zmianami w funkcjonowaniu coraz starszego organizmu.
Zauroczyła mnie prostota tekstu “Tajemnice” – taki obrazek o kupujących z osiedlowego sklepu. “Dzisiaj będę się czołgać” – zaskakująco, ale trafnie ukazuje stan bycia w pewnym wieku niewidzialną dla innych, niezauważaną w tłumie. W jakimś stopniu uzupełnia go tekst “Oryginalna” – poruszające kwestię gdzie leży granica między ekstrawagancją a dziwactwem. Zresztą wygląd, ubiór, “co wypada” w dorosłym ( starszym?) wieku to temat-rzeka.
“Nie rozumiem prawie nic z życia” – ależ to było ładne! Kwintesencja tego, co naprawdę się liczy, a niekoniecznie są to konkretne umiejętności czy wiedza. Podobnie w finałowym tekście “Wierzę” – wyznanie wiary w słoneczne popołudnia, lody włoskie, odgłos tramwaju, spotkania z ludźmi i przestrzeń wokół nas to credo kogoś, kto umie cieszyć się życiem.

Moim zdaniem, w tej książce niekoniecznie przejrzymy się jak w lustrze. Dużo zależy bowiem od wieku i osobistych doświadczeń odbiorcy. Na pewno jednak wyniesiemy z niej wiele cennych wrażeń. Teksty są na tyle różnorodne, że każdy w nich coś znajdzie. Jeśli nawet nie cząstkę siebie, to chociaż uśmiech, wzruszenie, refleksję.
Natomiast zgadzam się z określeniem “kalejdoskop życiowych scenariuszy”. Zdecydowanie warto im poświęcić czas, przyjrzeć się uważnie i empatycznie, wszak dorosłość jest udziałem każdego, a kto wie, co jeszcze nas spotka w tym wyścigu z czasem ku nieubłaganej starości.

Atutem “Dorosłości” są wspaniałe ilustracje w niepowtarzalnym stylu Lisy Aisato. Każda ilustracja to opowieść sama w sobie, minidzieło sztuki z nutą surrealizmu, z dbałością o szczegóły, świadczące o ogromnej wyobraźni i wrażliwości artystki. To idealny materiał na plakaty z przejmującym przekazem.
Dla niebanalnej grafiki warto mieć tę książkę, nawet jeśli treść nie do końca do kogoś przemawia. Moim numerem jeden nadal pozostaje “Młodość”, ale nie uważam czasu spędzonego nad “Dorosłością” za stracony. Wręcz przeciwnie. Zamierzam też powrócić do tej książki za jakiś czas, jak będę “doroślejsza”.

Niech zgadnę – trzeci tom pióra norweskiej aktorki, piosenkarki, dziennikarki Linn Skaber będzie zatytułowany “Starość”? Czekam spokojnie z nadzieją na godne ukoronowanie trylogii.

https://zycieipasje.net/2023/05/szpieg-w-ksiegarni-doroslosc-wyznania-linn-skaber-recenzja-przedpremierowa/

Co to znaczy być dorosłym? To wcale nie jest takie łatwe i fajne, jak się wydaje dzieciom. Metryka a nasze umiejętności i funkcjonowanie w dorosłym życiu to dwie różne sprawy. I choć, żartobliwie mówiąc, ma się ten ulubiony palnik na kuchence, a niezmierną radość sprawia nowa gąbka do zmywania naczyń, to jednak często ta dorosłość bywa trudna, skomplikowana, pełna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy wiecie co to są adinkry, kod binarny i zasada nieoznaczoności Heisenberga? Nie? Nie szkodzi! Ta wiedza wcale nie jest konieczna, aby czerpać przyjemność z lektury powieści “Almost-kiss…” opowiadającej o uczuciach nastolatków, o pokonywaniu lęków społecznych i relacjach z rodzicami. Autorka, inspirująca się piosenkami zespołu One Direction, chciała w tej opowieści uchwycić ucha matematyki, pokazać jej piękno. Napisała romantyczną i pokrzepiającą historię, opartą na popularnym motywie, dość przewidywalną, ale z względu na tło i dodatkowe wątki – wartą uwagi.

Evie i Caleb znają się od dzieciństwa, przyjaźnią się, wspierają, są jak papużki nierozłączki. Oboje uczą się w Newton Academy – szkole z internatem o profilu matematyczno-naukowym. Ona jest wyjątkowo utalentowaną matematyczką, on – zdolnym programistą komputerowym. W dodatku doskonale radzi sobie w sytuacjach kryzysowych, gdy Evie ma problemy wynikające z jej lęków i nieśmiałości.
Wymarzona para? I tak, i nie. Evie nie interesuje się randkowaniem, a Caleb twierdzi, że się w niej nie zakochał, choć to nieprawda. W dodatku ciągle ma w pamięci ich “prawie-pocałunki”. Leo, który zabłysnął na fizyce świetnym rozwiązaniem zadania, wzbudza w Evie zainteresowanie. Z wzajemnością. Zaczynają się więc spotykać. Tymczasem Evie i Caleb wspólnie przygotowują pracę do Granicy – ważnego konkursu, który stanowi “połączenie Nagrody Nobla i Oscarów dla licealnych fizyków”, daje przepustkę na najlepsze uczelnie w kraju, a obecność w finałowej piątce zapewnia uczniom stypendium naukowe. Uczestnicy mogą zalogować się pod pseudonimem na konkursowym forum. Tam Evie poznaje czarującego chłopaka, ich szczere i zabawne dialogi sprawiają, że zaczyna się w nim zakochiwać.

Na przemian poznajemy sytuację okiem Evie i Caleba, towarzyszymy im podczas pracy nad projektem, w przeżywaniu uczuciowych rozterek, podejmowaniu decyzji. Z sympatią śledzimy ich poczynania, nawet jeśli świat nauk ścisłych zupełnie do nas nie przemawia.
Czy uda się im wystąpić na finałowej konferencji? Kogo wybierze Evie?

Fabuła nie jest skomplikowana, łatwo domyślić się, co będzie dalej, jak potoczą się losy postaci. Zwłaszcza, że autorka gra z czytelnikami w otwarte karty i już wcześniej wiemy to, do czego nasi bohaterowie muszą dojść, co muszą sobie uświadomić. Obserwujemy po prostu, jak to się między nimi rozegra. Z góry mamy założony schemat ” from friends to lovers” i tego autorka się trzyma. Nie można jednak sprowadzać tej powieści tylko do wątku uczuciowego.
Ważna jest tu ukazana przez autorkę pasja do nauk ścisłych, zaangażowanie bohaterów w naukę, przygotowywanie prac, zdobywanie wiedzy.
Podziw budzi samodzielność młodzieży, odpowiedzialność, umiejętność rozmawiania, analizowania swoich uczuć i emocji. Obecny jest także motyw relacji z rodzicami; jak można się domyślać – istnieje kontrast między ich oczekiwaniami, wyobrażeniami i planami a marzeniami, planami dzieci.

Bardzo istotne – według mnie – jest to, że Amy Noelle Parks nie tylko opowiedziała historię o przyjaźni i miłości wśród nastolatków, umieściwszy ją w specyficznym środowisku umysłów ścisłych, ale również poruszyła tematykę zdrowia psychicznego.
Główna bohaterka zmaga się z licznymi lękami (zwykłymi i nietypowymi, m.in. przed pająkami, zamkniętymi pomieszczeniami, publicznymi wystąpieniami, żabami, galaretką (!)), chodzi na terapię, stara się opanować w stresujących sytuacjach, by lęk jej nie sparaliżował, jak to nieraz już bywało w przeszłości. Wydaje się być osobą nieneurotypową. Czyżby Zespół Aspergera? Genialna matematyczka ma szereg swoich przyzwyczajeń (np. za każdym razem zamawia to samo w cukierni), nie przemawia do niej poezja, niezbyt rozumie przenośnie.
Warto zauważyć jak różnorodnie Evie bywa traktowana – przez rówieśników, przyjaciół, rodziców, profesorów. Autorka wskazuje na problemy akceptacji rówieśniczej, wykluczenia społecznego, równouprawnienia, stereotypów, a także relacji z rodzicami. Oprócz ważnej tematyki atutem “Almost-Kiss..” są kreacje postaci, których nie da się nie polubić, wręcz chciałoby się znów mieć “naście” lat i z nimi zaprzyjaźnić!

Nie powiedziałabym, że ta książka to “must read tej wiosny”, a na pewno nie dla każdego. Nie każdy bowiem lubi ten sposób narracji i taki typ powieści, w której jest niewiele wydarzeń, za to dużo rozmów, rozważań i emocji. To jednak lektura bardzo przyjemna, romantyczna, pokrzepiająca i na pewno znajdzie swoich odbiorców – nie tylko wśród młodzieży i nie tylko wśród matematyków i fizyków. Dla mnie – powieść na piątkę!

https://zycieipasje.net/2023/04/szpieg-w-ksiegarni-almost-kiss-nie-flirtuj-ze-mna-na-fizyce-amy-noelle-parks-recenzja/

Czy wiecie co to są adinkry, kod binarny i zasada nieoznaczoności Heisenberga? Nie? Nie szkodzi! Ta wiedza wcale nie jest konieczna, aby czerpać przyjemność z lektury powieści “Almost-kiss…” opowiadającej o uczuciach nastolatków, o pokonywaniu lęków społecznych i relacjach z rodzicami. Autorka, inspirująca się piosenkami zespołu One Direction, chciała w tej opowieści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już od debiutu autor postawił sobie wysoką poprzeczkę i wydaje mi się, że wspina się coraz wyżej na drabinie literatury pięknej. Nadal porusza trudną tematykę, kreuje niejednoznaczne postaci i mroczną atmosferę, wywołuje w czytelniku burzę emocji i prowokuje do dyskusji. Ciekawą fabułę ubarwia książkowymi nawiązaniami. Udowadnia, że jest znakomitym obserwatorem, który potrafi z niezwykłą wrażliwością, szczerością i odwagą ukazać prawdę o ludzkiej naturze, niepozbawionej wad i ciemnych stron.

“Poruszająca powieść o dotkliwej samotności w rodzinie i ciągłej grze pozorów ” – ten napis na okładce jest adekwatny do treści, nie stanowi tylko chwytliwego hasła jak to nieraz bywa w wydawniczym świecie, ale doskonale oddaje charakter tej książki. Trudno wręcz o lepsze jej podsumowanie.
Doll story to także opowieść o toksycznych relacjach, wadach i niedoskonałościach, o współczesnej rodzinie, kontrowersyjnym projekcie społecznym, niezaspokojonej potrzebie przyjaźni i akceptacji oraz o tym, jak wielką moc mają słowa, które mogą ranić, niszczyć, kreować i fałszować rzeczywistość.

Jest to historia rodziny Rajchertów, która – w ramach kontrowersyjnego projektu społecznego i prezentu dla syna – przyjmuje pod swój dach Mariusza, dając mu nie tylko przysłowiowy wikt i opierunek, ale także pensję i wychodne oraz szansę na spełnienie marzeń, karierę, lepszą przyszłość. Młodzieniec ma być “maskotką”, przyjacielem na zawołanie, przyszywanym członkiem rodziny, niemalże “drugim synem”. Jego pojawienie się zmienia (niekoniecznie na lepsze) napięte relacje w domu, wizja wspólnego życia szybko przestaje być sielankowa.

Trzeba wspomnieć, że Rajchertowie nie są standardową familią. Nastoletni Wolfgang, w dzieciństwie przeszedł ciężką chorobę, uczy się w domu, nie wychodzi, nie ma znajomych, żyje pod kloszem. Czuje się samotny i nieszczęśliwy, porzucił grę na fortepianie, ucieka w książki, okopał się na swojej pozycji i niewiele czyni, by uwolnić się z tego “więzienia” (które po części sam sobie stwarza i nieźle się w nim urządza – dlaczego?).
Jego matka, “generał Rajchert”, z wykształcenia historyk, zawodowo zajmuje się genealogią, jest apodyktyczną tyranką, pełną żalu i frustracji z powodu niespełnionych ambicji pokładanych w mężu i synu. Ojciec zaś to były pianista, swoje frustracje topiący w kieliszkach wina.
Postaci trudno obdarzyć sympatią, nawet współczucie – po pewnych scenach – przychodzi z trudnością. Najciekawsza wydaje się postać matki. O ile można zrozumieć nadopiekuńczość wobec jedynaka po ciężkich przejściach ze zdrowiem, to trudno pojąć, że zamiast mu nieba przychylić, rodzicielka stawia mu ciągle wymagania, rozkazy i zakazy, a nawet zabrania ulubionej gry w “chińczyka”. Skąd wzięła się taka postawa “generał Rajchert”? Czy zmieni się w obliczu pewnych wydarzeń ?
Każdy z bohaterów ma swoje za uszami, każdy gra – i nie chodzi tu o fortepian. W tej ciągłej grze pozorów łatwo się zagubić i stracić ostatnie karty. Tu wszyscy, moim zdaniem, przegrali.

Ważną rolę w fabule odgrywają książki. Znajdziemy wiele pośrednich i bezpośrednich odniesień do literatury (m.in. do twórczości Agathy Christie, w której zaczytuje się Wolf i “zaraża” tą pasją Mariusza, do Ani z Zielonego Wzgórza, Dobrej pani Orzeszkowej, wiersza Iłłakowiczówny Samotność). Warto przyjrzeć się cytatom użytym w charakterze motta do poszczególnych części i całości książki – doskonale określają wydźwięk treści.
Istotny jest także motyw muzyki, która rzutuje na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość bohaterów dając im (czyżby złudną?) szansę na karierę, sławę, “bycie kimś”.

Doll story to książka, która już po kilkudziesięciu stronach stawia przed czytelnikiem pytania, zasiewa ziarno moralnego niepokoju i nie odpuszcza aż do końca.
Dlaczego on/ona tak się zachowuje? Jaka motywacja kryje się za takim postępowaniem? Co by było, gdyby podjąć inną decyzję? Jak my zachowalibyśmy się w danej sytuacji?
Często powtarzamy, że jakaś książka daje do myślenia, ale w tym przypadku jest to niemal zmuszanie do intensywnej burzy pytań, myśli, refleksji. Do przekładania fikcyjnej historii na rzeczywiste sytuacje, jakie znamy z autopsji, obserwacji, czy ze słyszenia. Wreszcie – do dyskusji.
Zwłaszcza, że jest to opowieść mocno uniwersalna – o tym, jak traktujemy siebie nawzajem w różnych relacjach (rodzinnych, szkolnych, społecznych itp.); nie tylko o “maskotce”, ale o marionetkach, figurkach, zabawkach (w sensie przenośnym i dosłownym – mam tu na myśli pamiątkowe pudło z pokoju Wolfganga) i maskach, jakie przywdziewamy w teatrze życia. Tytuł Doll story pasuje do tej wielowymiarowej powieści idealnie.

Najnowsza książka Michała Pawła Urbaniaka to dojrzała, mądra, emocjonalna, przekonująca proza zawierająca smutny i gorzki portret rodziny, w literacko muzycznych kontekstach. Ta solidna porcja dobrej lektury z mocnym przekazem usatysfakcjonuje niejednego czytelnika.
całość recenzji:
https://zycieipasje.net/2023/04/szpieg-w-ksiegarni-doll-story-michal-pawel-urbaniak-recenzja/

Już od debiutu autor postawił sobie wysoką poprzeczkę i wydaje mi się, że wspina się coraz wyżej na drabinie literatury pięknej. Nadal porusza trudną tematykę, kreuje niejednoznaczne postaci i mroczną atmosferę, wywołuje w czytelniku burzę emocji i prowokuje do dyskusji. Ciekawą fabułę ubarwia książkowymi nawiązaniami. Udowadnia, że jest znakomitym obserwatorem, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kataloński pisarz przyzwyczaił nas do obfitych, wyśmienitych, treściwych uczt literackich. Tym razem jednak zaserwował nam tylko skromną przystawkę. Smaczną, wykwintną, ale nie każdego ona nasyci i nie każdemu przypadnie do gustu. Historia Ismaela to metaforyczna opowieść o tym, jak nieprzewidywalne i kruche bywa życie. Nawiązania literackie oraz postać filozofującego warchlaczka nadają tej fabule dodatkowych walorów.
(...)
To taka w sumie “dziwna” powieść. Krótka, dramatyczna, niepokojąca, nieco oniryczna, pełna literackich nawiązań i odniesień, dająca szerokie pole do analizy i interpretacji, jednocześnie z nieskomplikowaną narracją, wciągająca, momentami wręcz sensacyjna, momentami zabawna, z wątkiem filozoficznym na dokładkę. Znajdziemy w niej motyw ciem lecących do ognia na własną zgubę, motywy książek, czasu, snu, pamięci, poczucia winy, lęku, cierpienia, przypadku i zapewne jeszcze kilka, których nie zauważyłam. Postawiłabym “Spalonych w ogniu” obok książek Erica-Emmanuela Schmitta, że względu na ich metaforyczny, filozoficzny, przypowieściowy charakter oraz lekką formę. Wydaje mi się, że jeśli ktoś lubi jego prozę, to i tę przeczyta z satysfakcją. I albo “złapie bakcyla” i sięgnie po inne utwory Cabre, albo na tej poprzestanie. Wszystko zależy od indywidualnych oczekiwań wobec literatury.
(...)
Czytając tę niewielką powieść, czułam ciekawość, co będzie dalej, ale też obawę, że Cabre wywinie nam jakiś numer. I w sumie tak też było, bo finał okazał się zaskakujący. Nie tego oczekiwałam. Nie byłam jednak rozczarowana, ile zdziwiona. Całość – owszem, podobała mi się, ale mam poczucie niedosytu i wrażenie, że autor wciągnął czytelników w literacką grę i wygrał tę rundę. Spróbujecie z nim zagrać?
Całość mojej recenzji: http://zycieipasje.net/2023/02/spaleni-w-ogniu-jaume-cabre-recenzja/

Kataloński pisarz przyzwyczaił nas do obfitych, wyśmienitych, treściwych uczt literackich. Tym razem jednak zaserwował nam tylko skromną przystawkę. Smaczną, wykwintną, ale nie każdego ona nasyci i nie każdemu przypadnie do gustu. Historia Ismaela to metaforyczna opowieść o tym, jak nieprzewidywalne i kruche bywa życie. Nawiązania literackie oraz postać filozofującego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem tą powieścią zachwycona i oczarowana. Czytając, czułam się tak, jakbym wraz z bohaterkami siedziała przy stole w ogrodzie zarośniętym dzikimi jeżynami, piła z nimi herbatę na zmurszałym tarasie, siała dynie, zbierała jabłka i jeździła do miasteczka na targ po zakupy. Każdy rozdział był jak kolorowy slajd pełen smaków, zapachów i dotykowych wrażeń. Chciałam, aby ta opowieść trwała i trwała… Niestety, nic nie może przecież wiecznie trwać.

Spodziewałam się, że będzie to ładne czytadełko o siostrach, które pojechały na wieś w poszukiwaniu sensu życia, zbudowały domek, zakochały się, a może nawet odnalazły skarb przodków, czy dostały spadek – czyli taka sielska bajeczka jakich wiele. Jakże się myliłam! Okazało się, że pod fioletową okładką kryje się świetna, współczesna, niesztampowa powieść obyczajowa, w dodatku feministyczna. Napisana lekko, ale z mocnym ładunkiem emocjonalnym.

Debiutancka powieść ukraińskiej autorki to ciepła, mądra, subtelna, momentami zabawna, słodko-gorzka historia o rodzinie, domu, jabłoniowym sadzie, o ucieczkach i powrotach, o relacjach, zmianach, życiowych decyzjach, a przede wszystkim o sile kobiet.
(...)
Podobał mi się klimat tej powieści, plastyczność opisów (bez obaw, nie są zbyt rozbudowane), niedopowiedzenia, jej pozorna lekkość i mądry przekaz. Doceniam to, że autorka wiele scen nakreśliła z humorem, ale też nie zabrakło gorzkich prawd i przede wszystkim życiowych sytuacji, ze smutkiem, sentymentem, tęsknotą za tym, co przeminęło.
Specjalne punkty przyznaję za chodzącego własnymi ścieżkami rudego starego kocura oraz nietypową kotkę Julę, a także za hiszpański temperament Nati i kupioną przez nią rzeźbę do ogrodu.
(...)
Kuzniecowa w pięknym stylu opowiedziała o rodzinie wielopokoleniowej, międzynarodowej i patchworkowej, w której prym wiodą kobiety – silne, niezależne, odważne, będące w skomplikowanych relacjach uczuciowych, potrzebujące niekiedy “kryjówki”, “przerwy od życia” – po prostu dystansu, czasu na przemyślenie pewnych spraw i podjęcie decyzji.

Powieść “Nim dojrzeją maliny” zasługuje na uważną lekturę, dostarczy wielu emocji, otuli jak kocyk, oplącze jak gałęzie dzikich krzewów i niełatwo wypuści ze swojego świata. Polecam zarówno kobietom, jak i mężczyznom.

Całość mojej recenzji:
http://zycieipasje.net/2023/02/nim-dojrzeja-maliny-eugenia-kuzniecowa-recenzja/

Jestem tą powieścią zachwycona i oczarowana. Czytając, czułam się tak, jakbym wraz z bohaterkami siedziała przy stole w ogrodzie zarośniętym dzikimi jeżynami, piła z nimi herbatę na zmurszałym tarasie, siała dynie, zbierała jabłka i jeździła do miasteczka na targ po zakupy. Każdy rozdział był jak kolorowy slajd pełen smaków, zapachów i dotykowych wrażeń. Chciałam, aby ta...

więcej Pokaż mimo to