rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Na okładce czytam: Kultowy inspektor Arkadij Renko... Kultowy? Dla mnie na pewno nie jest kultową postacią. Pierwszy raz w życiu o nim w ogóle słyszę, ale nieczęsto czytam kryminały. Raczej rzadko. Sporadycznie. Jak to z dobrymi książkami często bywa, w moje ręce trafiła zupełnie przypadkiem. Wzięłam pierwszą lepszą książkę z siostrzanej półki. Miała uprzyjemnić mi podróż z Polski do domu. Szybko się okazało, że przebrnięcie przez pierwsze strony w takich a nie innych warunkach jest niemalże niemożliwe a ciężki specyficzny klimat Rosji wcale w tym nie pomaga. Wtedy Na własną rękę zastąpiłam niezbyt ambitnym romansem, ale o tym może nie tutaj.


W domu, na spokojnie, do lektury wróciłam. Gdy udało mi się przeczytać pierwsze kilka rozdziałów, nagle nic już nie przeszkadzało w czytaniu. Ludzkie głosy w środkach komunikacji zniknęły, brak obiadu nie stanowił problemu. Ba! nawet w pracy, swoją pracę wykonałam tak szybko, że jeszcze zostało mi półtorej godziny na czytanie. Ostatnie rozdziały czytałam już z wypiekami na twarzy. Przyłapałam się nawet na omijaniu niektórych słów, aby szybciej dowiedzieć się CO NAPRAWDĘ SIĘ WYDARZYŁO?


Ostrzegam, moja opinia nie jest spoilerem. Ha! I tak Wam nie powiem jak się historia skończy. Zresztą, w ogóle nie opowiem Wam jej treści. W tym miejscu odsyłam do przeczytania całej powieści.


Może to ja jestem tak słaba w czytaniu kryminałów, ale do samego końca nie podejrzewałam, w jaki sposób autor poprowadzi swoich bohaterów. Wciąż mnie zaskakiwali swoimi decyzjami. Mnogość wątków, początkowo pozornie zbieżnych, specyficzni bohaterowie, zmieniający swoje sympatie jak kameleony. Nic, absolutnie nic, nie było dla mnie oczywiste od samego początku do samego końca.


Rosja to takie miejsce na świecie, które ma swój specyficzny klimat i ten klimat jakoś tak niezwykle się udziela we wszystkich powieściach, których akcja się tam dzieje. Kiedyś dzieliłam się już tym wrażeniem tutaj, po lekturze Bułhakowa. Jednak Bułhakow to inna bajka, to Rosjanin z krwi i kości, a Martin Cruz Smith to, jakby na to nie patrzeć amerykański pisarz. Jeszcze zanim zaczęłam czytać, zastanawiałam się, jak to jest, Amerykanin piszący o Rosji? Czy jest to możliwe? Okazuje się, że jest. Autor wykreował rosyjską rzeczywistość realistycznie a bohaterowie i akcja powieści zgrabnie się wpisały w ten właśnie specyficzny rosyjski klimat. Smith przeciwstawia sobie dwa światy - Moskwę i Kaliningrad. Chociaż obydwie miejscowości mieszczą się w granicach jednego państwa, to jakże bardzo się od siebie różnią. Zresztą, co łączyć może morderstwo w Kaliningradzie z morderstwem w Moskwie? A co wspólnego z tym wszystkim ma Natalia Gonczarowa, żona jednego z najwybitniejszych rosyjskich pisarzy, Aleksandra Puszkina?


Gdzieś pomiędzy wierszami, odczytujemy smutną prawdę o realiach zawodu dziennikarza w dzisiejszej Rosji. Czy media mają szansę stać się tą słynną czwartą władzą również tam? Jaki los spotyka niezależnych, niewygodnych dla Kremla dziennikarzy? Czy ich niezależność musi równać się ryzyku jakie ponoszą każdego dnia?


Pamiętam, jak niegdyś denerwował mnie, główny bohater powieści Eduarda Mendozy, o którym pisałam tutaj. I właśnie nasz inspektor Arkadij Renko ma w sobie coś z tej postaci. Coś niepokojąco irytującego. Nie pociąga, nie wzrusza, nie przywiązuje do siebie. Po prostu jest.


Chociaż powieść nie porusza, nie wzbudza żadnych górnolotnych emocji a ja jako czytelnik nie poczułam więzi z żadnym z jej bohaterów, to uważam, że jest to porządna, dobrze napisana historia z dobrze oddanym klimatem rzeczywistości, w której jej akcja się toczy. Kto wie, może powinnam częściej sięgać po kryminały?

Na okładce czytam: Kultowy inspektor Arkadij Renko... Kultowy? Dla mnie na pewno nie jest kultową postacią. Pierwszy raz w życiu o nim w ogóle słyszę, ale nieczęsto czytam kryminały. Raczej rzadko. Sporadycznie. Jak to z dobrymi książkami często bywa, w moje ręce trafiła zupełnie przypadkiem. Wzięłam pierwszą lepszą książkę z siostrzanej półki. Miała uprzyjemnić mi podróż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Znacie ten moment, kiedy jedziecie autobusem, czytacie sobie spokojnie książkę a ktoś Wam uporczywie zagląda przez ramię próbując rozszyfrować, jaki to tytuł Was tak całkowicie pochłonął?Dokładnie taka sytuacja mnie spotkała, kiedy kontemplowałam wraz z Whartonem jego proces tworzenia autoportretu. "To jeszcze dzisiaj ktoś czyta Whartona?" Słyszę za plecami. Właśnie, kto jeszcze dzisiaj czyta Whartona? Czego dzisiaj oczekujemy od powieści? Wartkiej akcji, nieoczywistych zakończeń, lekkiej i szybkiej lektury, niewielu opisów, najlepiej samych dialogów. Braku miejsca na refleksję, bo przecież żyjemy szybko i nie mamy na to czasu? Jeśli ktoś właśnie tego oczekuje od książki, Werniks zapewne go rozczaruje i zniechęci do innych dzieł tego pisarza. Bo taki właśnie jest Werniks. Melancholijny, spokojny, refleksyjny, osobisty.

Wharton zabiera mnie zawsze w podróż niezwykłą i jeszcze nigdy mnie nie rozczarował. Jego twórczość jest dla mnie zupełnie wyjątkowym doznaniem, niemal intymnym. Sięgam po jego powieści kiedy potrzebuję tego charakterystycznego ciepła, szczerości, intymności, po prostu... spokoju. Z tym właśnie kojarzy mi się jego nazwisko. Do tego jest również artystą. Takim, co wiąże sztalugi na plecach i jeździ swoim motocyklem po Paryżu w poszukiwaniu inspirujących miejsc i ludzi do malowania. No, jak go nie kochać? Moja miłość do Whartona nie jest pewnie dla Was niczym nowym. Jednak któż potrafi równie pięknie opowiadać o procesie twórczym?

Dlatego, pozwólcie, że dzisiaj oddam głos właśnie jemu. Posłuchajcie, jak pięknie opowiada o malowaniu i jak bardzo osobisty jest jego stosunek do sztuki.


"Autoportrety to zdecydowanie najciekawsze obrazy. (…). Są równocześnie aktywne i pasywne, ciało i umysł postrzegają umysł poprzez ciało, oko maluje oko, które je widzi. Z autoportretu można dowiedzieć się wszystkiego; tego, jaki malarz jest, a jaki chciałby być; jak maluje, a jak chciałby malować, wszystko w tym samym miejscu i w tym samym czasie."

"Zaglądanie we własne wnętrze jest najtrudniejszą, a zarazem najbardziej satysfakcjonującą rzeczą, do jakiej zdolny jest człowiek."

"Potrzeba malowania oblewa mnie jak rumieniec, opanowuje mnie, wciąga w siebie. Staram się jej nie poddawać. Jest coś z szaleństwa w tym nagłym przypływie potrzeby, chęci wyrażenia siebie pędzlem"

"Kiedy kogokolwiek maluję, nawet siebie, wariuję odrobinę. Pożądam czegoś, co nie istnieje, a prawdopodobnie w ogóle nie powinno istnieć."

"Kiedy maluję kogoś innego, jesteśmy bardzo blisko siebie, model, ja, sztalugi, tworzymy trójkąt, dotykamy się kolanami, zaplątani w siebie, przytuleni do sztalug. Potrzebujemy zbliżyć się, w przeciwnym razie mogę tylko patrzeć. A samo patrzenie podobne jest do obliczania, mierzenia czy opisywania, a może, co jest jeszcze gorsze, do szacowania."

"Jest to swego rodzaju osmoza, ludzie pozostają przeze mnie przefiltrowani. Nigdy nie zdarza mi się malować i patrzeć równocześnie. Maluję jak we śnie, absorbując moich modeli, jestem przez nich absorbowany. Stają się krwią, komórkami, związkami chemicznymi, elektrycznością w moim mózgu. Przechodzą przeze mnie, mieszają się ze mną, moimi kationami i anionami, moimi łańcuchami węglowodanów, chemicznymi bankami pamięci. Przez chwilę wszystko wrze dziko, a potem spływa po moich nerwach, wzdłuż ramienia do koniuszków palców i dalej do pędzla. Z pędzla wylewają się kolory i światło kierowane przez mój mózg, moje ciało, moją psychikę, przed moimi oczami, a wzrok mam zamglony przez modela, kogoś, nie mnie; wspomaga, przemienia mnie, symbiotycznie, trochę kanibalizmu z odrobiną rzymskiego pogaństwa."

"Każdy portret musi być nowym człowiekiem. Nową istotą, która powstaje ze zmieszania się drugiego człowieka ze mną. Jest to małżeństwo, chwilowe, ale spełnione, portret zaś jest naszym dzieckiem, narodzinami, drugim wspólnym spełnieniem."

"Gdyby ktoś mógł obserwować mnie przy pracy, oszalałby z całą pewnością. Wydawało by mu się, że patrzy na krawca, który pracuje starannie, ma do dyspozycji najlepszy materiał i nici i szyje płaszcz, który ma jeden rękaw dłuższy od drugiego albo brakuje mu w ogóle otworu na głowę."

"… naśladowanie życia nie ma sensu, podobnie jak jego odtwarzanie, muszę je wynaleźć, wyobrazić sobie na nowo. Nie oznacza to malowania abstrakcyjnych przedmiotów ani teatralnych przekształceń czy wysilonych intelektualnie prób kompozycji. Wszystko to jedynie proste chwyty, techniki uniku. Trzeba pokazać życie takim, jakim się je widzi, jak się je odczuwa."

" … moje kolejne obrazy wychodzą powykrzywiane w dziesięciu różnych kierunkach. Wszystko w porządku, taki właśnie jestem. Walczę o to, by pokazać moją osobistą rzeczywistość, jedyną, jaką znam. Staram się malować ostrożnie, z pełną uwagą i miłością."

"Zagłębiam się we wnętrzu nas obojga i staram się zebrać wszystko w jednym miejscu. Jesteśmy tak bardzo blisko kontaktu, to poważny wysiłek, sklejenie wszystkiego razem."

"… rzadko przyglądam się sobie z bliska, jedynie wtedy, gdy maluję swój autoportret. Przypomina to sprawdzanie zegarka, patrzę, ile jeszcze zostało mi czasu, nie która jest właściwie godzina, tylko ile czasu już minęło, ile jeszcze mogło mi zostać."

"Jestem szczęśliwy, równocześnie żonglując dwoma, trzema wymiarami. Samo to wystarcza, by chciało mi się żyć"

"Teraz żyję, oddycham pędzlem, kolor jak krew, światło jak tlen."


Werniks nie jest jedynie opowieścią o życiu artysty, jego stosunku do pracy i samej sztuki. To także powieść o przemijaniu, miłości, spełnianiu swoich marzeń, przekraczaniu granic i chyba o tym, co dzisiaj najtrudniejsze, życiu w taki sposób, w jaki chcemy żyć, a nie w taki, jaki narzuca nam konsumpcyjna rzeczywistość.

Mam nadzieję, że mimo opinii, że Wharton to nudziarz, każda jego książka jest taka sama, pozbawiona akcji i ciągnie się, jak spaghetti, to nie przestaniemy go czytać. To naprawdę mądry i wrażliwy mężczyzna.

Znacie ten moment, kiedy jedziecie autobusem, czytacie sobie spokojnie książkę a ktoś Wam uporczywie zagląda przez ramię próbując rozszyfrować, jaki to tytuł Was tak całkowicie pochłonął?Dokładnie taka sytuacja mnie spotkała, kiedy kontemplowałam wraz z Whartonem jego proces tworzenia autoportretu. "To jeszcze dzisiaj ktoś czyta Whartona?" Słyszę za plecami. Właśnie, kto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nastawiam wodę na herbatę. Będę pisać. Zapalam lampę. Wiele razy już siadałam do tej recenzji.. Przynoszę herbatę i stawiam ją na stole obok komputera. Pulpit, Teksty, Recenzje, Dziennik Helgi. Próbuję zebrać myśli. Czuję jak atmosfera w pokoju się zagęszcza. Otwieram okno. Mała Helga. Kilkuletnia dziewczynka. Przeżyła. Cudem. Herbata już ostygła. A mnie wciąż brak odpowiednich słów do opisania tego, co przeżyła...

Dziennik Helgi Helgi Weissovej to jedna z tych książek, które jeszcze długo po przeczytaniu tkwią w naszych głowach i niebezpiecznie dają znać o sobie. Do tych książek należy również Dziennik Anne Frank. Chociaż Dziennik czytałam wiele lat temu, nadal, kiedy o nim myślę, czuję ten charakterystyczny ucisk w żołądku. Teraz, przy lekturze wspomnień małej Helgi, to wszystko wróciło.

„Rano, gdy się obudziłam, tatuś z mamusią siedzieli ze zawieszonymi głowami przy radiu. Z początku nie wiedziałam, co się stało, ale zaraz zrozumiałam. Z radia dobiegł drżący głos: . Wprawdzie niewiele z tego zrozumiałam, ale czułam, że to coś strasznego.”

Holocaust oczami dziecka. Żydowskiej ośmioletniej dziewczynki. Nie potrzeba mocno rozbudowanej wyobraźni, aby zrozumieć, jak z dnia na dzień, jej życie uległo diametralnym zmianom. Jak odbierała kolejne zaostrzenia wprowadzane względem Żydów?

„Poza tym żaden Aryjczyk (słowo wcześniej nieznane) nie może zatrudniać Żyda – nie- Aryjczyka. Teraz to już idzie raz po raz, rozporządzenie za rozporządzeniem. Ludzie już sami nie wiedzą, co im wolno, a czego nie. Zakazano: wstępu do kawiarni, kina, teatru, na boisko, do parku... jest tego tyle, że nawet wszystkiego nie pamiętam.”

Helga zaczęła pisać swój dziennik w 1938 roku jako ośmioletnia dziewczynka. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo szokujące są dla współczesnego czytelnika informacje o kolejnych zaostrzeniach wprowadzanych dla Żydów, transportach, następnie obozach pracy a w ostatniej kolejności o obozach koncentracyjnych? Taką właśnie drogę musiała przejść Helga. To, że wraz ze swoją mamą, obie przeżyły, można tylko nazwać cudem.

Czytając wspomnienia ośmioletniej dziewczynki mimowolnie nachodzą mnie moje własne wspomnienia z podobnego okresu. Pierwsze prawdziwe przyjaźnie, tajemnice, miłostki, to uczucie, że cały świat do mnie należy i stoi mi otworem. Chociaż życie Helgi było nieporównywalnie trudniejsze, to wciąż zachowywało namiastkę tego wszystkiego. Mimo już trwających represji, uczęszczała na lekcje tak długo jak było to możliwe. W Terezinie zaprzyjaźniła się z innymi dziewczynkami, organizowały potańcówki a nawet zakochała się w niezwykłym chłopcu. Nie była to jednak miłość z szczęśliwym zakończeniem. Niestety.

Dziennik Helgi robi wrażenie treścią i formą. Wspomnienia pisane prostym językiem dziecka, czasem pozornie chaotyczne, urywkowe, pełne wątpliwości i emocji, wzbogacone są rysunkami. Helga nie tylko spisywała swoje przeżycia, ale również je ilustrowała. Zachęcona przez swojego tatę, sporządziła szereg rysunków dokumentujących życie w Terezinie.

Dzisiaj Helga Weissova jest malarką, graficzką. W jej pracach widzimy wciąż obecny Holocaust. Jak widać, jest to coś, od czego nie można się, tak po prostu, uwolnić. Są to doświadczenia, z którymi przychodzi, tym nielicznym którzy przeżyli, żyć.

Nastawiam wodę na herbatę. Będę pisać. Zapalam lampę. Wiele razy już siadałam do tej recenzji.. Przynoszę herbatę i stawiam ją na stole obok komputera. Pulpit, Teksty, Recenzje, Dziennik Helgi. Próbuję zebrać myśli. Czuję jak atmosfera w pokoju się zagęszcza. Otwieram okno. Mała Helga. Kilkuletnia dziewczynka. Przeżyła. Cudem. Herbata już ostygła. A mnie wciąż brak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zanim sięgnęłam po książkę, przeczytałam na jej temat wiele recenzji. Najczęściej pozytywnych i pełnych zachwytu nad ujęciem tematu przez Ludwikę Włodek. Z tym większymi oczekiwaniami rozpoczynałam jej lekturę. I teraz, z tym większym trudem przychodzi mi rozliczenie się z tych kilkuset stron. Trudno mi przechodzi przez usta słowo przeczytałam, jakże odpowiedniejsze jest tutaj przebrnęłam. Wraz z ostatnią stroną odetchnęłam z ulgą, że to już koniec. Nie chcę jednak powiedzieć, że czytanie Pra... było znowu taką straszną katuszą. Po prostu, po jej przeczytaniu, przebrnięciu tych kilkuset stron, czuję niedosyt.

Człowiek uczy się przez całe życie. Mimo to, aż wstyd się przyznać, do czasu sięgnięcia po Pra..., Iwaszkiewicza i jego małżonkę kojarzyłam głównie z pewnego portretu...
Tak, oczywiście chodzi o portret Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów autorstwa Witkacego. Być może niektórzy z Was jeszcze pamiętają, gdy kilka lat temu został znaleziony w jednej z łódzkich piwnicy a jeszcze wcześniej skradziony ze Stawiska. Witkacy namalował świeżo poślubionych małżonków w czasie ich pobytu w Zakopanem w 1922. Sama jestem ciekawa ich reakcji na ten portret. Iwaszkiewicz ujęty ekspresyjnie kontrastuje z realistycznie i „gładko” przedstawioną małżonką. Taka polska Piękna i Bestia.

Niewątpliwie lektura ta stała się impulsem do zadania sobie pytania: Kim tak naprawdę był Iwaszkiewicz? Przecież nie tylko bohaterem dzieła Witkacego. Jarosław Iwaszkiewicz, czyli tak naprawdę jedna z największych osobistości polskiej literatury jawi mi się jak za mgłą. Teraz, jako pisarz, ale także i człowiek, jest dla mnie fascynujący. Jestem pewna, że w najbliższym czasie sięgnę do jego twórczości i przestanę go kojarzyć jedynie z tym niezwykłym portretem.

Ta opowieść była dla mnie zachwycającą przygodą, ale nie jako opowieść o konkretnych ludziach a raczej opowieść o pewnej rodzinie. Bliżej nieokreślonej, ale sympatycznej i czasem dziwacznej. Wynikało to być może z mojego braku skupienia przy czytaniu, jednak historia opowiedziana przez Ludwikę Włodek nijak nie stanowiła dla mnie ciągłej historii jednej rodziny. Za nic w świecie nie wiedziałam, kto był Stanisławem a kto kim innym. Zapamiętałam samego Jarosława, jego żonę i córki. Jeszcze byli jego nieco ekscentryczni teściowie...

Na swój sposób podoba mi się również klimat czasów Iwaszkiewicza. Stowarzyszenie Skamander, którego był współtwórcą, środowisko, które przewija się przez Stawisko, żona – pisarka i tłumaczka, współpraca z prof. Lorentzem przy ratowaniu zabytków. A z drugiej strony jest Iwaszkiewicz i jego specyficzny stosunek do władzy i Międzynarodowa Leninowska Nagroda Pokoju z 1980 roku. Po przeczytaniu tej książki chyba nadal nie do końca rozumiem, jakim był człowiekiem.

Ludwika Włodek stworzyła coś, co nie jest ani pamiętnikiem ani biografią. Nie potrafię przyporządkować też żadnego innego gatunku literackiego. Książka jest połączeniem tego wszystkiego i to zapewne miało stanowić o jej niezwykłości. Znajdziemy tutaj wiele interesujących anegdotek o Iwaszkiewiczu, jego najbliższych, ale również dalszych krewnych, o Stawisku, środowisku artystycznym, w którym się obracał. To wszystko jest bardzo ciekawe, jednak często miałam wrażenie, że autorka nagle przerywa te historie, nie kończy ich, a może nie wykańcza ich tak misternie, jakbym tego oczekiwała? Chyba tutaj kryje się moje największe rozczarowanie tą książką.

Chociaż nie powinniśmy oceniać książki po okładce, to aż nie sposób nie zwrócić uwagi na wydanie Pra.... Bierzemy do ręki naprawdę dobrze opracowaną edytorsko pozycję. Wszystko, od okładki po fonty, jest dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. I jeszcze te zdjęcia, które dodają klimatu. Po raz kolejny przekonałam się, że czytanie dobrze wydanej książki zdecydowanie podnosi jakość czytania. Zresztą, pod tym względem, bardzo sobie cenię Wydawnictwo Literackie.

Zanim sięgnęłam po książkę, przeczytałam na jej temat wiele recenzji. Najczęściej pozytywnych i pełnych zachwytu nad ujęciem tematu przez Ludwikę Włodek. Z tym większymi oczekiwaniami rozpoczynałam jej lekturę. I teraz, z tym większym trudem przychodzi mi rozliczenie się z tych kilkuset stron. Trudno mi przechodzi przez usta słowo przeczytałam, jakże odpowiedniejsze jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Chciałabym cię namalować, lecz brakuje kolorów, bo jest ich tak wiele, w mojej dezorientacji, namacalnej formie mojej bezbrzeżnej miłości"

Frida Kahlo. Dla mnie jest postać niezwykła w świecie sztuki. Kocham jej malarstwo i jestem, jeśli mogę tak powiedzieć, w niej zakochana. Jest taka piękna, silna i temperamentna. Godzinami potrafię oglądać fotografie z jej osobą a przede wszystkim jej obrazy.

Najpierw była Frida. Potem dopiero Diego. Oczywiście, dla mnie. W rzeczywistości Diego był wiele starszy od Fridy. Jednak, twórczość Diega poznałam poszukując informacji o niej.

Podwójna biografia. Opisuje losy dwóch wielkich osobowości. Obydwoje są artystami. Jednak dla każdego z nich malarstwo znaczy coś innego. Diego jest przede wszystkim muralistą. Przez murale nawołuje do rewolucji i jest malarzem zaangażowanym politycznie. Chociaż poglądy polityczne Fridy są zbieżne z poglądami jej męża, w swoim życiu nie tworzy dzieł politycznych. Dzięki malarstwu może żyć. Daje jej ono siłę do przeżycia. Świadczy o tym to, że w najtrudniejszych momentach swojego życia maluje najbardziej przejmujące i dojrzałe obrazy. Została poważnie doświadczona przez życie, na zawsze przez to naznaczona indywidualizmem i samotnością.

W książce został raczej szczegółowo nakreślony klimat czasów, w jakich przychodzi im żyć. Autor dużo miejsca poświęca na politykę. Jednak niewiele znajdziemy tu szczegółów z ich życia osobistego. Postać Fridy jest przez dużą część biografii zsunięta na dalszy plan. Wspominana jest wręcz pojedynczymi zdaniami. Dopiero, przy jej śmierci autor poświęcił jej więcej uwagi. Frida ukazana została jako dodatek do Diega. Kobieta, która żyje tylko dla niego. Kobieta, która myśli tylko o nim.

Również nie została w jakiś szczególny sposób oddana relacja pomiędzy małżonkami. A przecież, doskonale wiemy, że ich stosunki były specyficzne i dosyć niezwykłe. Próbowałam zrozumieć, czy to, co ich łączyło, było prawdziwą miłością. Jednak za każdym razem, kiedy autor poruszał wątek ich relacji, kończył, zanim zdążyłam to zrozumieć.

Nie jestem zachwycona tą książką. Czytałam ją z dużym zapałem a napędzała mnie nadzieja na rozwój akcji. Skończyłam czytać z poczuciem niedosytu. Mój apetyt na wiedzę i poznanie nie został zaspokojony.

Mimo kiepskiej biografii, zaznaczam, że oboje byli wybitnymi artystami.

"Chciałabym cię namalować, lecz brakuje kolorów, bo jest ich tak wiele, w mojej dezorientacji, namacalnej formie mojej bezbrzeżnej miłości"

Frida Kahlo. Dla mnie jest postać niezwykła w świecie sztuki. Kocham jej malarstwo i jestem, jeśli mogę tak powiedzieć, w niej zakochana. Jest taka piękna, silna i temperamentna. Godzinami potrafię oglądać fotografie z jej osobą a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rewolucja. Każdy z nas ma swoje skojarzenia związane z tym pojęciem. Jednak jestem pewna, że to, co będzie wspólne dla naszych definicji, to takie słowa, jak znaczące zmiany zachodzące w stosunkowo krótkim czasie. Czy ktokolwiek z nas wyobraża sobie rewolucję taką, jaką zaproponował nam Mario Vargas Llosa?

Rewolucjonista. Każdy z nas ma swoje wymagania względem prawdziwego rewolucjonisty. Czy Alejandro Mayta spełniłby je chociaż po niewielkiej części? Czy nie byłby dla nas rozczarowujący jako rewolucjonista?

Mario Vargas Llosa wykreował postać Mayty w sposób zupełnie niezwykły. Poprzez mistrzowską narrację zapoznaje nas z człowiekiem o wielu twarzach. Można powiedzieć, ilu świadków wydarzeń, tylu Alejandrów. Dla każdego z nich był kimś innym.
Aby dać nam pełen obraz Mayty na kolejnych kartach powieści narrator spotyka osoby związane z nim w najróżniejszy sposób. Spotykamy jego współtowarzyszy partyjnych, matkę chrzestną, siostrę Vallejosa, byłą żonę Mayty... Ich wspomnienia przeplatają się, uzupełniają a czasem całkowicie wykluczają. Zamyka je osobiste spotkanie autora z Maytą. Jakie na nim zrobi wrażenie rewolucjonista? Czy te informacje, do których dotarł w trakcie rocznego śledztwa znajdą odzwierciedlenie w rzeczywistości? Czy ten starszy, zniszczony przez życie i pozbawiony ideałów mężczyzna, to naprawdę nasz Alejandro? Co takiego musiało się wydarzyć, że przestał wierzyć w rewolucję?

Alejandro Mayta to trockista, wierny członek RPR(T). Jego czas upływa na działaniach partyjnych, pisaniu artykułów dla „Głosu Robotniczego” a także kolportażu gazety. Co na pewno zadziwi czytelnika to skala działań partii. Czy wyobrażamy sobie dzisiaj partię składającą się z zaledwie kilku członków? W kluczowym dla siebie momencie Mayta spotyka młodego człowieka przepełnionego nie tylko rewolucyjnymi ideałami, ale przede wszystkim energią do działania. Ta energia, ta świeżość staje się odżywcza dla Mayty. Sprawia, że jego nadzieje na zmiany rodzą się na nowo, ale tym razem, w jego oczach, ich realizacja jest tuż na wyciągnięcie ręki.

Llosa nas czaruje kunsztem swojego warsztatu literackiego. Zabiera nas w podróż do Peru. Niespokojnego, pełnego zamieszek, brudnego. Czy Peru czasów Mayty wyglądało podobnie? Czy nastąpiły zmiany tak bardzo upragnione przez Maytę? Zmiany, dla których walczył i tak wiele poświęcił wraz z swoim przyjacielem Vallejosem. My, czytelnicy, zadajemy sobie pytanie: Jaki to miało sens, Mayta?

"Zaczął marzyć. Jakie będzie Peru za kilka lat? Będzie pracowitym mrowiskiem, odbijającym w skali całego kraju atmosferę, jaka dzięki idealizmowi chłopców panowała w tej furgonetce. Tak jak oni teraz, czuć się będą wtedy chłopi, właściciele swojej ziemi, i robotnicy, właściciele swoich warsztatów pracy, i urzędnicy, świadomi tego, że służą całej społeczności, nie zaś imperialistom, milionerom czy też lokalnym kacykom lub partiom. Zniknie dyskryminacja i wyzysk, zniesione zostanie prawo dziedziczenia i w ten sposób położy się podwaliny pod równość wszystkich obywateli."*

Innym problemem, który autor umiejętnie wplata pomiędzy wiersze głównej historii o Alejandrze, jest sam proces literacki, dochodzenie do prawdy i kreowania bohatera. Wielokrotnie podkreśla, że powieść, którą właśnie tworzy ma być fikcją. Nie zdradzi nam prawdziwego imienia i nazwiska bohatera a wydarzenia tak pokręci, że nawet ci, którzy znają Maytę, nie będą wiedzieć, że to chodzi o niego. Jednak, i tak chce poznać prawdę, aby móc kłamać z wiedzą o prawdzie. Chce stworzyć "raczej coś inspirowanego jego życiem. Nie chodzi o biografię, lecz o powieść. Jakąś bardzo luźną historię o tamtej epoce, środowisku Mayty i o sprawach, które się wtedy działy."

Historia Alejandra Mayty to moje pierwsze spotkanie z twórczością Maria Vargas Llosy. I na pewno nie ostatnie. Chociaż na pierwszy rzut padło na książkę zaangażowaną politycznie, pisarz uwiódł mnie swoim prowadzeniem narracji. Tak, czasem nie miałam pojęcia, czy jestem w czasach Mayty, czy współczesnych narratorowi. Szczególnie na początku, jednak wraz z każdą stroną mój umysł przyzwyczajał się do tych zmian narracji i wraz z każdą stroną byłam coraz mocniej zaintrygowana akcją i związana z naszym komunistą.

Rewolucja. Każdy z nas ma swoje skojarzenia związane z tym pojęciem. Jednak jestem pewna, że to, co będzie wspólne dla naszych definicji, to takie słowa, jak znaczące zmiany zachodzące w stosunkowo krótkim czasie. Czy ktokolwiek z nas wyobraża sobie rewolucję taką, jaką zaproponował nam Mario Vargas Llosa?

Rewolucjonista. Każdy z nas ma swoje wymagania względem prawdziwego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bułhakow. To nazwisko budzi we mnie wiele pozytywnych odczuć. Chociaż, poza Powieścią teatralną, przeczytałam dotychczas tylko Mistrza i Małgorzatę, to mogę spokojnie powiedzieć, uwielbiam każde jego słowo. Jest moim literackim Mistrzem.
A jednak do Powieści teatralnej długo dojrzewałam. Zanim po nią sięgnęłam, przeleżała na półce dobry rok czasu. Kupiłam ją za symboliczną złotówkę w bibliotece w zeszłe wakacje, i tak sobie czekała.

Na pierwszy rzut oka jest to opowieść o Siergieju Leontjewiczu Maksudowie. Nie był on wybitnym pisarzem. Wręcz przeciwnie, z prawdziwym kunsztem pisarskim miał niewiele wspólnego. Mam wrażenie, że wszystko, co go w związku z jego literacką karierą spotkało, było dziełem dziwacznego przypadku. Przyznaję szczerze, że znając Mistrza i Małgorzatę, oczekiwałam momentami jakiegoś bardziej wyrafinowanego spisku, ale nic się takiego nie wydarzyło. Wygląda na to, że Maksudow miał takie „szczęście”. Najpierw, jakiś niezwykły wewnętrzny przymus „zmusił” go do napisania powieści. Fatalnej powieści. Nudnej, nabazgranej okropnym, prostym i mało wyrafinowanym językiem. A mimo to, miał ogromną nadzieję na jej wydanie. Czy nie jest tak z każdym pisarzem? Każdy przecież chce, aby jego dzieło zostało opublikowane, mało który tak naprawdę pisze do szuflady. Jednak to nie owa językowa fatalność stoi na przeszkodzie opublikowania powieści, ale... cenzura.
Znowu wewnętrzny przymus każe Maskudowi pisać. Tym razem na podstawie powieści powstaje sztuka teatralna. Być może jest równie słaba, jednak sztuką bardzo szybko zainteresował się Teatr Niezależny. Początkowo Maskudow jest zafascynowany teatrem, zachłannie chłonie jego atmosferę. Szybko zostaje sprowadzony na ziemię i poznaje brutalne prawa, którymi rządzi się teatralne życie. Ciągłe zmiany w sztuce, sprawiające, że sztuka przestaje być sztuką Maskudowa. Bo przecież, skoro najważniejsi aktorzy teatru są starszymi mężczyznami, to jak bohaterem sztuki może być młodzieniec? Co ma robić starszyzna? Ustąpić miejsca młodym? Zejść ze sceny? Iść na emeryturę i zająć się plewieniem ogródka? Jakże aktualne są dzisiaj te problemy, i to nawet nie tylko w kontekście teatru, ale naszej codzienności i ciągle wydłużającego się życia przeciętnego człowieka.
Tak więc, Maskudow szybko traci miłość do teatru. Powieść nie ma końca. Chociaż właściwie zakończeniem jest przedmowa Bułhakowa.
Bułhakow izoluje się od słów napisanych przez Maskudowa, narratora powieści. Podkreśla, że tylko dokonał niezbędnych poprawek w notatkach Maskudowa. Mimo to, uznajemy Powieść teatralną za powieść autobiograficzną. Problemy Bułhakowa z wydaniem jego powieści nie są żadną tajemnicą, jak również jego współpraca z Moskiewskim Teatrem Artystycznym.

Ciągle chodzi mi po głowie pytanie, dlaczego przedstawił siebie jako tak nieporadnego i beznadziejnego pisarza?

Powieść teatralna, to książka, której czytanie, mimo braku dynamicznej akcji, jest niezwykłą przyjemnością, literacką ucztą. Wewnętrzne przemyślenia Maskudowa są mistrzostwem, nawet jeśli prowadzone są w nieco senny sposób. Pomiędzy wierszami poznajemy Bułhakowa i jego stosunek do literackiego i teatralnego świata i rzeczywistości, w której przyszło mu tworzyć.

Bułhakow. To nazwisko budzi we mnie wiele pozytywnych odczuć. Chociaż, poza Powieścią teatralną, przeczytałam dotychczas tylko Mistrza i Małgorzatę, to mogę spokojnie powiedzieć, uwielbiam każde jego słowo. Jest moim literackim Mistrzem.
A jednak do Powieści teatralnej długo dojrzewałam. Zanim po nią sięgnęłam, przeleżała na półce dobry rok czasu. Kupiłam ją za symboliczną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Rozjarzone słoneczniki, które wyrwane z ziemi, uwięzione w glinianym dzbanku powinny być smutne i zapomniane. Nie były. Wiły się jak żywe, a ich żółty kolor był tak promienny, tak nieujarzmiony - och, że aż chciałam ich dotknąć, Chciałam przesunąć palcami po płótnie, poczuć jego szorstkość, każdą grudkę farby, każdy wir i maźnięcie. Musnąć pieszczotliwie każdą linię i wypukłość, naniesioną jego ręką, prześledzić błękitne litery jego imienia."

Bohater, którego dzieła znają chyba wszyscy. Możemy mieć kubek z jego słonecznikami. Ręcznik, poduszkę, talerz. Ja mam pudełko, które sama zrobiłam. Nieistotne.
Vincent van Gogh. Wszyscy dobrze znamy tego pana.
Historia, którą także znamy wszyscy. Vincent van Gogh wręcza swojej ukochanej prostytutce Racheli zawiniątko. Tak, to jego ucho.
Jednak dlaczego by tak wszystko upraszczać? Może prostytutka wcale nie była zwykłą prostytutką, ale kimś ważnym dla niego? Może nie bez powodu to akurat ucho Vincent podarował dziewczynie?

Słoneczniki Sheremy Bundrick to opowieść skupiająca się głównie na etapie życia artysty w Arles. Narracja dosyć interesująca, bo historię poznajemy oczami właśnie Racheli, owej prostytutki. Są to jakby jej wspomnienia.

Słoneczniki w tej opowieści są kluczowym obrazem. Przewijają się przez wiele stron. Wyjątkowe są dla naszej narratorki, Racheli, ponieważ kojarzą jej się z rodzinnymi stronami. Wyjątkowe są również dla Gauguin'a, o którym wiemy, że przez jakiś czas gościł w żółtym domu i być może to on stał się przyczyną, dla której van Gogh obciął sobie ucho.

Autorka podkreśla, że wszelkie postacie w tej książce są fikcyjnie. Myślę, że dobrze zrobiła pisząc to. Pamiętajmy, nie mamy w rękach biografii a jedynie opowieść inspirowaną życiem artysty. Wiele tutaj fikcji i sam Vincent jest postacią nieco fikcyjną. Przecież skąd wiemy jakby zareagował na te wydarzenia, które autorka wymyśliła?
Trochę mnie dziwi, że Sheremy Bundrick, jako historyk sztuki, zdecydowała się napisać tą opowieść. Jak już wspomniałam, w większości jest fikcją a poza tym wyszło tutaj trochę takie tkliwe romansidło.
Jednak jako historyk sztuki wykreowała wiele fantastycznych, chociaż krótkich, to niezwykle trafnych opisów dzieł van Gogha. Te opisy są pełne jakieś takiej czułości i intymności. Spoglądamy na znane nam od dawna obrazy, oczami kobiety, która kocha artystę. To jest zdecydowany plus tej powieści.
Plusem jest także to, co zawsze podkreślam, przy tego typu opowieściach, że pobudzają nas do szukania i zadania sobie pytania: Czy tak było naprawdę? Zaczynamy wtedy wertować inne książki i przeszukiwać internet, aby odnaleźć przynajmniej podstawowe informacje o bohaterze książki. Zdaję sobie sprawę, że istnieje także ryzyko, że nikt z osób, które przeczyta tą książkę, nie pomyśli nawet, że to fikcja i będzie żyła w przekonaniu, że ta romantyczna historia wydarzyła się naprawdę.

Jak już przed chwilą napisałam, jest to romantyczna historia. Dla mnie trochę wybielająca Vincenta, bardzo po ludzku traktująca jego chorobę.

Podsumowując, całkiem niezła opowiastka do poczytania w drodze do pracy albo na plaży. Jednak nie oczekujmy zbyt wiele. Momentami tkliwa tak bardzo jak się tylko da, momentami ekscytująca, a czasem po prostu może nas nieco nudzić.

"Rozjarzone słoneczniki, które wyrwane z ziemi, uwięzione w glinianym dzbanku powinny być smutne i zapomniane. Nie były. Wiły się jak żywe, a ich żółty kolor był tak promienny, tak nieujarzmiony - och, że aż chciałam ich dotknąć, Chciałam przesunąć palcami po płótnie, poczuć jego szorstkość, każdą grudkę farby, każdy wir i maźnięcie. Musnąć pieszczotliwie każdą linię i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Leonardo nic nie powiedział. Zamknął oczy i pożałował, że nie zginął w katastrofie. Miał nadzieję, że będzie wychwalany za wspaniały lot, a zamiast tego wypadnie mu znosić ludzkie docinki, szyderstwa. Znowu los odmówił mu triumfu jego geniuszu. Znowu mu się nie powiodło- i nie z jego winy. Nigdy nie zadziwi świata: urodził się pechowcem."

Zacznijmy o tego, że w życiu i twórczości Leonarda wielu krytyków, historyków sztuki, czy po prostu pasjonatów doszukuje się niestworzonych intryg, zabarwień symbolicznych i innych, dla mnie niezwykle naciąganych, historii. Dan Brown pisze swój Kod Leonarda da Vinci. Po czym pojawiają się kolejne publikacje mające na celu potwierdzić bądź zanegować jego tezy. Nie jestem historykiem sztuki, póki co. Nie przeczytałam nawet Vasariego w całości. Dlatego nie mnie oceniać i tak głęboko analizować jego, dosyć nieliczne dzieła.
Wśród tego natłoku literatury podejmującej próby opowiedzenia jego losów w formie ciekawej i popularnej prozy, myślę, że Pierre La Mure ujmuje temat w sposób tak spokojny, wolny od intryg i prosty, że stanowi przyjemną, choć zapewne nudniejszą, odskocznię.

Jeśli myślicie, że czytając Prywatne życie Mony Lisy, z wypiekami na twarzy będziecie śledzić losy skandalistki opowiedziane z najdrobniejszymi i najpikantniejszymi szczegółami, zapewne towarzyszyć będzie Wam nuta rozczarowania i goryczy. A przecież tytuł intryguje. Mówi: Czytelniku, czytaj, poznasz prywatne życie Mona Lisy. Przecież to niezwykle intrygująca kobieta. Jesteś ciekaw, prawda Czytelniku?




Cała powieść to zaledwie 500 stron. Na opowiedzenie historii jednej kobiety, całkiem sporo. Na przeniesienie czytelnika w świat renesansowej Florencji, przedstawienie postaci Leonarda, zapoznanie nas z wszystkimi wielkimi rodami florenckimi, których roli w dziejach sztuki nie należy negować, no i jeszcze ci wszyscy papieże oraz historie o tym, jak stali się głowami Kościoła... Sami dokończcie tą myśl. Autor podejmuje sporo wątków. Nieco karkołomne wzywanie.

Przygotowując post przejrzałam kilka innych recenzji tej powieści. Zawsze obiecuje sobie, że nie będę tego robić, co by się nie sugerować, jednak bywa, że ciekawość zwycięży. Najczęściej powtarzającym się zarzutem wobec La Mure była właśnie ta wielowątkowość, w której gubi się historia naszej tytułowej bohaterki. Jednak życie codzienne florenckiej społeczności jest ukazane z dużym wdziękiem i poczuciem humoru. Uśmiech na mojej twarzy wywoływał opis przygotowań do narodzin dziecka, reakcja na jego płeć, czy poranne wstawanie dziadka Giocondy. Wprowadzenia w kontekst polityczno-społeczny wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Czasem bywały niezbędne do zrozumienia znaczenia wydarzeń a czasem, po prostu je pomijałam.

Leonardo da Vinci. La Mure zachwiał mój obraz tego artysty. Jestem pewna, że mocno przerysował jego postać. Fakt, pozostawił niewiele dzieł. Dużo kombinował, czego skutkiem jest stan Ostatniej Wieczerzy, nie wywiązywał się z umów. Całe jego życie było ucieczką. Żył w swoim świecie, kroił zwłoki dla poznania anatomii. Marzył o lataniu. Zaczynał i nie kończył. Był przekonany o swojej wyższości i geniuszu. Nazywał się architektem, chociaż niczego nie wybudował, rzeźbiarzem chociaż nigdy nie rzeźbił. Marzył i żył tymi swoimi mrzonkami. Gadał i nie robił. Jednak nie to wszystko było dla mnie najgorsze. Najgorsze było to, że Leonardo wykreowany przez La Mure, nie cierpiał malować. Robił to tylko wtedy kiedy musiał i nie miał już naprawdę za co żyć. Marnotrawstwo niezwykłego talentu?

Mona Lisa. Kim była? Kto zamówił jej portret? Pewnie La Mure kreował jej postać na tekstach Vasariego. Wysuwa dosyć odważną tezę. Albo, lepiej będzie powiedzieć, wymyśla ciekawą historię. Nie zapominajmy, że jest powieść a nie analiza, czy biografia. Nie będę egoistką i nie powiem Wam, jak historię stworzył dla tej tajemniczej damy autor.


Prywatne życie Mona Lisy czytałam całe wieki, wielokrotnie przerywając, by, po nawet kilku tygodniach, wracać do historii Giocondy. Lubię tego typu powieści, bo chociaż bywają zupełną bajką i trzeba mieć do nich duży dystans, pobudzają do myślenia i szukania odpowiedzi na pytanie: jak to było naprawdę?. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Idę do naszej nowej czytelni, biorę z półek wszystko na temat Leonarda i przeglądam. Szukam i poznaję.

"Leonardo nic nie powiedział. Zamknął oczy i pożałował, że nie zginął w katastrofie. Miał nadzieję, że będzie wychwalany za wspaniały lot, a zamiast tego wypadnie mu znosić ludzkie docinki, szyderstwa. Znowu los odmówił mu triumfu jego geniuszu. Znowu mu się nie powiodło- i nie z jego winy. Nigdy nie zadziwi świata: urodził się pechowcem."

Zacznijmy o tego, że w życiu i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W całej tej powieści, jedne, co na pewno mnie irytowało, to jej bohaterowie.

Gdybym miała w jednym zdaniu ująć swoje odczucia względem Walki Kotów Eduarda Mendozy, to pewnie tak, by ono brzmiało.
Przyznaję zupełnie szczerze, że czuje niedosyt. To moje pierwsze spotkanie z Mendozą i chyba oczekiwałam od niego więcej. A tu wszystko dalej takie niedokończone...

Przecież predyspozycje są. I to jakie...
Głównym bohaterem miał być historyk sztuki. Jak dla mnie to na plus, mam pewną słabość do tego fachu. Jednak flegmatyczny i, jakiś taki, nijaki Anglik, znawcą i pasjonatą sztuki hiszpańskiej? Przez całą akcję sprawiał wrażenie oderwanego od kontekstu i zupełnie nie pasującego do pozostałych elementów powieści. A co gorsza, strasznie mnie denerwował. Ciągłe te jego egoistyczne ja i mój obraz... Jak to możliwe, że nagle całe madryckie życie skupiło na nim swoją uwagę? Jedyne, co ciśnie się na usta, to, że Anthony Whitelands to po prostu, taka typowa... ciepła klucha.
Nie myślcie sobie, Kochani, że nasz Anglik to jedyny bohater tej powieści. Poza nim jest jeszcze parę kobiet i kilku mężczyzn, którzy wcale nie czynią życia Anglika prostszym. Jednak ich rola w tej zawiłej kompozycji jest dla mnie zbyt zagmatwana, aby próbować ją tutaj wyjaśniać.
Narracja. Prawdziwy majstersztyk. Doskonale ukazana sytuacja polityczna Madrytu w 1936, u progu wojny domowej. Pod tym względem powieść jest fantastyczna. Fragmenty opowiadające o Velazquezie i Tycjanie to takie wisienki na torcie.
Tak, ta książka się zapowiadała całkiem nieźle. Jednak w trakcie czytania, wielokrotnie, zaskoczona dziwnymi wypadkami, które przytrafiały się Anthonemu, pojawiała się myśl: Jeszcze tylko tutaj brakuje tego i tego... i kilka stron dalej ku memu przerażeniu działo się coś równie irracjonalnego.

Walka Kotów wzbudzała we mnie skrajne odczucia. Czasem czytałam z wypiekami na twarzy, czasem miałam ochotę odłożyć książkę, czasem nie potrafiłam wyjść z podziwu nad talentem literackim Mendozy, a czasem zastanawiałam się, co takiego musiało wydarzyć się w jego życiu, że stworzył tak dziwną, abstrakcyjną akcję? Zrobił to specjalnie i świadomie? Czy po prostu wypalił się zawodowo?

Na pewno warto przeczytać, żeby choć na chwilę przenieść się do Hiszpanii. Tą hiszpańskość czuć tu na każdym kroku i to jest chyba powód, dla którego książka ta zyskała taką popularność na całym świecie.

W całej tej powieści, jedne, co na pewno mnie irytowało, to jej bohaterowie.

Gdybym miała w jednym zdaniu ująć swoje odczucia względem Walki Kotów Eduarda Mendozy, to pewnie tak, by ono brzmiało.
Przyznaję zupełnie szczerze, że czuje niedosyt. To moje pierwsze spotkanie z Mendozą i chyba oczekiwałam od niego więcej. A tu wszystko dalej takie niedokończone...

Przecież...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedna z niewielu na rynku przetłumaczonych na język polski monografii o Bauhausie, więc właściwie nie powinnam narzekać. Jednak, jak dla mnie zawiła i niejasna sama historia powstania Bauhausu i słabo podkreślone cechy stylowe szkoły. Bo, czy Gropius, tego chciał, czy nie, Bauhaus stał się jednolitym, bardzo konsekwentnym stylem.
Osobiście będę szukała bardziej wyczerpującej i jaśniejszej monografii na temat Bauhausu. Jeśli ktoś takową zna, najlepiej w języku polskim, opcjonalnie angielskim, proszę o kontakt :)

Jedna z niewielu na rynku przetłumaczonych na język polski monografii o Bauhausie, więc właściwie nie powinnam narzekać. Jednak, jak dla mnie zawiła i niejasna sama historia powstania Bauhausu i słabo podkreślone cechy stylowe szkoły. Bo, czy Gropius, tego chciał, czy nie, Bauhaus stał się jednolitym, bardzo konsekwentnym stylem.
Osobiście będę szukała bardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zawsze wracam do tego albumu kiedy czytam jakąś książkę Whartona. Uwielbiam jego malarstwo. Album pokazuje jak bardzo osobiste są powieści Autora.

Zawsze wracam do tego albumu kiedy czytam jakąś książkę Whartona. Uwielbiam jego malarstwo. Album pokazuje jak bardzo osobiste są powieści Autora.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba najbardziej "zużyta" książka na mojej półce. Kiedy mam już dosyć szczegółowych opisów, kucia dat i uczenia się sztuki z dużo poważniejszych książek, otwieram tą książkę na danych zagadnieniu i czytam. Bardziej dla relaksu. Rzuca się w oczy to, że autor wywodzi się z kultury amerykańskiej. Jego żarty są nieco infantylne.
Skrótowo i w prosty sposób podane informacje ze świata sztuki.

Chyba najbardziej "zużyta" książka na mojej półce. Kiedy mam już dosyć szczegółowych opisów, kucia dat i uczenia się sztuki z dużo poważniejszych książek, otwieram tą książkę na danych zagadnieniu i czytam. Bardziej dla relaksu. Rzuca się w oczy to, że autor wywodzi się z kultury amerykańskiej. Jego żarty są nieco infantylne.
Skrótowo i w prosty sposób podane informacje ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest to książka raczej o Marinie niż samym Picassie. Być może była częścią terapii. Wydaje mi się, że problem tej biednej dziewczyny i jej brata raczej nie tkwił w samym Picassie, ale rodzicach dzieci. Picasso, wierze, że był taki jak go opisała Marina, mógł być egoistą, ale też jako artysta zmanipulowany sławą, kobietą i swoim własnym geniuszem, mógł wielu rzeczy też nie widzieć. Nie wiem, czy takie słuszne jest oskarżanie go o wszystko. Największą krzywdę dzieciom zrobili ich rodzice. Pijaństwem, lenistwem, kłótniami, histeriami i chorą dumą. Mam mieszane odczucia w stosunku do tej książki. Jednak rozumiem krzywdę jakiej doznała Marina.

Jest to książka raczej o Marinie niż samym Picassie. Być może była częścią terapii. Wydaje mi się, że problem tej biednej dziewczyny i jej brata raczej nie tkwił w samym Picassie, ale rodzicach dzieci. Picasso, wierze, że był taki jak go opisała Marina, mógł być egoistą, ale też jako artysta zmanipulowany sławą, kobietą i swoim własnym geniuszem, mógł wielu rzeczy też nie...

więcej Pokaż mimo to