rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

UWAGA
Recenzja zawiera śladowe ilości glutenu, spoilerów i orzeszków arachidowych. Przed przeczytaniem skonsultuj się z lekarzem, bądź farmaceutą, gdyż każda źle odebrana krytyka zagraża twojemu życiu i zdrowiu.
Zachęcona bardzo dobrym debiutem Pana Bartka, z wielką przyjemnością sięgnęłam po jego drugą pozycję. Nie ukrywam też, że przed przeczytaniem, postawiłam poprzeczkę naprawdę wysoko. Jednakowoż z wielkim żalem musze przyznać, że na Fałszywym Wilkołaku mocno się zawiodłam, a strącona poprzeczka spadła na ziemię z niemałym hukiem.
Bardzo istotny jest fakt, że przed wydaniem e-booka, historia publikowano w Internecie w formie powieści odcinkowej. Odnoszę wrażenie, że jest to główna przyczyna wystąpienia wielu błędów w konstrukcji powieści.
Fałszywy Wilkołak jest pierwszą częścią wielotomowego cyklu Wilczy Gryz, który nie spełnia podstawowych funkcji powieści „wprowadzającej” do swojego uniwersum. Po zakończeniu lektury nie wiedziałam o świecie przedstawionym wystarczająco wiele, by wczuć się w jego klimat i chcieć do niego powrócić. Dlaczego?
Przede wszystkim tempo fabuły jest okropne. Po kilku pierwszych znakomitych rozdziałach, wszystko nagle zwalnia i ustępuje miejsca zupełnie niepotrzebnym scenom, opisom i postaciom. Autor przez połowę książki ledwo porusza główny wątek, skupiając się na rozwijaniu romansu między głównymi bohaterami. W pewnym momencie intryga fantasy zostanie niemalże porzucona! W zamian za to czytamy jak bohaterowie słuchają muzyki, jak robią piknik (ten rozdział zasługuje na oddzielny felieton). Dowiadujemy się o przygotowaniach do koncertu. Czytamy jak postacie tańczą na imprezie. Jak patrzą na kopiec. Dosłownie. Tym czynnościom poświęcone są całe rozdziały, co spowolniło historię do granic możliwości. Raz po raz otrzymujemy tylko informację w stylu „noo, jeszcze nie wiemy nic w sprawie Tomka, bo czekamy na odpowiedź bogini”. „No dostaliśmy wiadomość po kilku rozdziałach, ale bogini uznała że będzie miała czas dopiero za kilka tygodni, więc musimy czekać”. „No pełnia będzie za dwa tygodnie, więc wy musicie czekać, a bohaterowie poboczni, gdzieś z tyłu, poza kartami historii zaplanują i zorganizują cały proces, który notabene byłby o wiele ciekawszy niż podróże motorem po Krakowie.”
W takim razie czy wątek romansowy był chociaż napisany dobrze? Nie wiem, nie znam się, ja inżynier jestem. Odnoszę jednak wrażenie, że gdyby główny bohater wcześniej się zorientował, że coś czuje do Tomasza, mogłoby być nieco ciekawiej.
W pewnym momencie Autor nagle przypomina sobie o czym właściwie miał pisać. Druga połowa książki jest nasączona akcją, występują walki, pojawiają się zapowiadani antagoniści, niektórzy giną, po prostu Meksyk. Miejscami tempo jest aż zbyt szybkie i nieraz musiałam wracać do poprzednich akapitów, by zrozumieć co się właściwie dzieje. Jest to przykra konsekwencja przydzielenia głównemu wątkowi zaledwie połowę potrzebnego „czasu antenowego”. Końcowa bitwa jest jednym wielkim nieporozumieniem, zbyt wiele dziur i niedociągnięć, antagoniści zachowują się w sposób zupełnie nielogiczny, bo inaczej zmietliby swoich przeciwników w trybie natychmiastowym. W pewnej chwili do głównego wątku dochodzi jeszcze jeden – równie ważny, co dodatkowo wszystko komplikuje.
Sposób prowadzenia poszczególnych rozdziałów nie posiada ciągłości, brak mu tej specyficznej, wciągającej płynności, co jest bezpośrednio wynikiem nieprzemyślanego sklejenia wszystkich kawałków w całość. Powieści odcinkowe i jednolite książki rządzą się swoimi prawami i często zrobienie z jednej formy drugą, bez odpowiedniego przygotowania, kończy się bardzo nieciekawym produktem końcowym. Poszczególne rozdziały są ze sobą połączone w rażąco sztuczny sposób. „Hej, pamiętasz o tym koncercie, na który cię zaprosiłem i odbędzie się za tydzień, czyli dwa rozdziały? Ano pamiętam. To do zobaczenia za dwa rozdziały!”
Źle rozplanowana akcja ciągnie za sobą kolejną, bardzo przykrą wadę. Bohaterów. W Szeptach narzekałam na postaci kobiece. W Wilczym Gryzie jest jeszcze gorzej. Tym razem jednak źle napisani bohaterowie nie ograniczają się wyłącznie do płci żeńskiej, ponieważ poza Krystianem i Tomkiem nie wspominam dobrze żadnej postaci. Ilość niepotrzebnych, ale zapychających miejsce osobowości jest zatrważająca. Gdyby wyrzucić Szymona, Huberta, Kaję i Wandę nie zmieniłoby się nic. Wszystkie wilkołaki i ich drużyny są dla mnie nie do odróżnienia. Pamiętam, że była tam na pewno jakaś przebojowa kobieta, ale za diabła nie potrafię przypomnieć sobie jej imienia i faktu czy była wilkołakiem, czy też czarownicą. W każdym razie nasze wilczki potrzebują znacznie więcej czasu, by czytelnik mógł się z nimi zapoznać i przywiązać.
Największym grzechem Pana Bartka jest jednak traktowanie niektórych swoich bohaterów. Sposób w jaki rozwiązał problem Huberta prosi się o pomstę do nieba. Nic nieznaczący bohater nagle zostaje wprowadzony w świat fantastyki, może się wykazać, udowodnić że nie jest pustą wydmuszką bez osobowości. I co? Zostaje mu wymazana pamięć jeszcze w tym samym rozdziale.
Przydługą recenzję skończę zaletami, będę się jednak streszczać, bo długość recenzji już przekracza moje najśmielsze oczekiwania.
Główni bohaterowie – W szczególności Tomek. Jego historia, przemiana, targające nim emocje i strach były opisane po mistrzowsku. Scena w hotelu oraz jej konsekwencje należą do moich ulubionych wątków. Postać Krystiana jest również bardzo dobra. Polubiłam go i z wielką chęcią śledziłam jego poczynania. Dostrzegłam też bardzo duże podobieństwo do Jana Głosa w zachowaniu i reakcjach na różne sytuacje. Jeżeli jest to celowy zabieg, to bardzo mnie zaintrygował. Jeżeli nie, to zaniepokoił.
Powiązanie z serią Szepty – Zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Szczerze nie miałam pojęcia, że uniwersum Szeptów i WG są w zasadzie jedną całością, więc nawiązania do historii były smaczkiem na wagę złota. Wystąpienie niektórych bohaterów oraz wspomnienie innych przyjmowałam z niemałym entuzjazmem.
Zakończenie – Wgniotło mnie w fotel. Tak jak końcowa bitwa była chaotyczna, tak zakończenie Autor opisał niesamowicie przejmująco. Dosłownie weszłam w skórę Tomka, odczuwałam jego emocje. A nieczęsto mi się to zdarza. Duży plus.
Wątek fantastyczny – Jeżeli już się pojawiał, to z wielkim hukiem. Rozdziały poświęcone słowiańskiej mitologii pisane były fenomenalnie, tym bardziej dziwi mnie stosunkowo mały udział takich wątków. Dajmy na to spotkanie z boginią Dewajtis. Opis towarzyszących nimf, zmiany w lesie związane z jej wizytą, sama rozmowa z pradawnym bóstwem… No cudowne jak łąka i miód (He He…) Pierwsze rozdziały Pan Bartek opisuje w sposób niemożliwy. Dosłownie czuje się tą magię, pozwala się jej porwać do przedstawionego świata. Czytelnik zachłannie chce więcej, pragnie zostać jego częścią.
Autor – Jakkolwiek to nie brzmi, sam Pan Bartosz wczuwa się w historię i jest to wyraźnie widoczne na kartach powieści. Osobiście uważam to za wielką zaletę. Czytają poszczególne wątki miałam wrażenie, że Autor wyobrażał sobie te sceny z pedantyczną wręcz dokładnością, a potem starał się swoje emocje przelać na papier. I to wychodziło mu bardzo dobrze. Między innymi dlatego czułam zawartą w akapitach magię.
Potencjał historii – Autor szykuje nam coś niesamowitego. To widać. Gdyby przysiadł nad historią, bezwzględnie wyrzucił masę niepotrzebnych rozdziałów i skupił się na wielu ważniejszych aspektach – jego historia wciągnęłaby tysiące czytelników.
Język – Nie chcę się powtarzać, mam takie same uwagi jak w Szeptach. Jednym słowem – super.
Recenzję napisałam ze względu na wieść o planowanym wydaniu wersji papierowej. Długo, bardzo długo zastanawiałam się nad zamieszczeniem jej na stronie. Mam nadzieję, że moja krytyka nie wywoła nienawiści, nie spowoduje podkopania wartości Autora, ani nie zniechęci go do tworzenia. Przed wydaniem papierowej wersji proponuję zatrudnienie profesjonalnego redaktora (Ci pracujący w wydawnictwach self-publish zazwyczaj nie spełnią swojej roli), albo znalezienie miejsca, w którym otrzyma pomoc od profesjonalistów. Sama znam w Warszawie różne, darmowe stowarzyszenia, jeżeli będzie chciał skorzystać, może się ze mną skontaktować. Z chęcią podzielę się informacjami. Oczywiście Pan Bartek zrobi jak będzie uważał.
Życzę sukcesów. Enter.

UWAGA
Recenzja zawiera śladowe ilości glutenu, spoilerów i orzeszków arachidowych. Przed przeczytaniem skonsultuj się z lekarzem, bądź farmaceutą, gdyż każda źle odebrana krytyka zagraża twojemu życiu i zdrowiu.
Zachęcona bardzo dobrym debiutem Pana Bartka, z wielką przyjemnością sięgnęłam po jego drugą pozycję. Nie ukrywam też, że przed przeczytaniem, postawiłam poprzeczkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szepty są pozycją, na którą trafiłam całkowicie przypadkiem. Po bezczelnej rewizji moich prywatnych opowiadań, znajoma oznajmiła, że po prostu muszę poznać twórczość „tego młodego chłopaka, bo zaczynał zupełnie tak jak ty teraz”. Potem okazało się, że to nie do końca prawda, ale moje osobiste przeżycia nie będą tematem poniższego tekstu.
Szepty. Pierwsza część, zgaduję, że wieloczęściowej serii o młodym szeptunie - Janie Głosie (to nazwisko się odmienia?). Los, tudzież wola autora sprawiła, że początek jego kariery ludowego uzdrowiciela był skokiem na głęboką wodę. W worku i kilogramem gruzu doczepionym do szyi. Tym gruzem okazały się być palące tatuaże, zanik tożsamości, brak aury, problemy z bezsennością, klątwy, niewidzialne potwory, wszędobylskie szepty i demon pecha na dokładkę. Całkiem ciężki ten balast, prawda?
Szepty wciągają. Wciągają jak jasna cholera i jest to zasługa kilku czynników.
Po pierwsze bardzo dobry język autora. Zgrabny, prosty, pozbawiony niepotrzebnych udziwnień i wepchniętych na siłę trudnych słów. Zdarzyło się kilka błędów i literówek, ale biorąc pod uwagę fakt, że za pozycją nie stoi żadne wydawnictwo, a książka nie przeszła profesjonalnej korekty, to można na to przymknąć oko. Fabuła prowadzona jest w bardzo dobry sposób. Jej tempo było dla mnie idealne, chociaż uważam, że akurat jest to kwestia indywidualna. Podczas czytania ani się nie nudziłam, ani nie łapałam zadyszki w rozpaczliwej próbie dogonienia myśli i poczynań bohaterów. Mitologia słowiańska jest ostatnio całkiem popularna, a tutaj sprawdziła się na piątkę. Problemy stawiane przed bohaterami są jasne i logiczne, a decyzje i motywy postaci sprawiają, że nie miałam wątpliwości czy w ogóle posiadają mózg. Historia jest płynna, nie posiada dziur fabularnych (no poza jedną), a motyw fantasy jest cudownie i logicznie wpleciony w naszą rzeczywistość. Jednym słowem konstrukcja świata przedstawionego, fabuła i język zasługują na najwyższą ocenę.
Ciężko mi zabrać się za ocenę bohaterów, bowiem są dla mnie jednocześnie najmocniejszą i najsłabsza stroną książki. Bo o ile męskie postacie kupiły mnie na całkowicie, tak z akceptacją żeńskich miałam niemały problem. Kobiety są tutaj wręcz koszmarne i zasadniczo dzielą się na dwa rodzaje – te, których mamy nie lubić i te, które mamy lubić. Pierwsza grupa dziewczyn posiada cechy będące nierozerwalnie kojarzone z pustymi dziuniami (dla przykładu pewna panna nazywa jednego z bohaterów Kacpi-Kacp. Kacpi-Kacp? Serio? Kto, ku*^a mówi takie rzeczy?). Są bez rozumu, bez znaczenia, bez czegokolwiek reprezentatywnego, ale za to plujące jadem w stronę „tych dobrych” bez konkretnego powodu. Największym rozczarowaniem była antagonistka książki. Jej do bólu przerysowane motywy i głupie zachowanie pod koniec historii sprawiły, że miałam ochotę rzucić laptopem o ścianę.
Druga grupa natomiast (te kobiety, co się lubi) powyższych cech nie posiada. I tyle. W konsekwencji otrzymaliśmy kilka bohaterek, które są mają tyle charakteru co kawałek tektury, ale przynajmniej wiemy, że nie są irytujące i mają dobre zamiary.
I tak do teraz nie rozróżniam członków rodziny Jana, a jedyne co pamiętam na temat Emmy to to, że ma tatuaże, rude włosy i pewną umiejętność.
Dobrze napisaną, żeńską postacią była Elżbieta Głos. Kochająca matka chodząca w starych jeansach i rozciągniętych bluzkach wręcz porażała swoją osobą. Fakt, że ta niepozorna kobieta może być śmiertelnie niebezpieczna, był niezaprzeczalny i doskonale przedstawiony. W ogóle mnie nie dziwi, że budziła strach nawet wśród wampirów i wilkołaków.
Czy niefortunne kobiece postacie przeszkadzały w lekturze? W zasadzie to w bardzo niewielkim stopniu. Większość z nich w ogóle nie wpływała na historię, część służyła tylko ekspozycji, niektóre dwa lub trzy razy zrobiły coś ważnego. Tak naprawdę bardzo istotna była tylko jedna z nich.
Teraz coś przyjemniejszego, czyli postacie męskie. Tutaj autor odwalił kawał znakomitej roboty. Wszyscy panowie posiadają bardzo ważną rolę, każdy z nich ewoluuje w taki lub inny sposób, dowiadują się czegoś o sobie, zaskakują, każą czytelnikom zastanowić się nad wieloma aspektami naszej ludzkiej natury. Nasi protagoniści są wręcz fenomenalni. Kacper – przystojny, doskonały w każdym calu, śmietanka elity (tak, specjalnie tak napisałam) swojego liceum, kochany i uwielbiany. Chłopak, którego nie imają się problemy i który nie myśli o niczym innym niż o sobie i swojej paczce. Droga, którą przeszedł, wyzwania, których się podjął, cierpienie, które nagle na niego spadło - to wszystko stworzyło bohatera z krwi i kości. Arnold, człowiek, który pod skorupą „typowego dresa” skrywa silne uczucia i inteligencję. Jego nieustępliwość w dążeniu do celu i ciągnące się za nim tajemnice dosłownie inspirują. Licho, czyli zło ukryte pod maską figlarnego uśmiechu. Sceny, w których występuje wywoływały dreszcze. No i na koniec mój faworyt, czyli protagonista całego tego przedsięwzięcia. Jan Głos. Młody, ufny chłopak, którego celem życia jest pomoc ludziom. Pomimo wieloletniego gnębienia ze strony rówieśników nie stracił wiary w człowieczeństwo. Jest szczery, dobry, a jego cięty język jest dla mnie wisienką na torcie. To niesamowite jak autor poprowadził tę postać. Naprawdę w niego uwierzyłam (w Jana, nie Autora). Uwierzyłam w jego niewinność, w jego gorącą wiarę w Boga, miłość i zaufanie do rodziny, chęć pomocy innym… Długo by wyliczać. Po prostu mnie kupił. Gdyby to było możliwe, już siedziałabym w autobusie do Księżyna z jakimś bólem zęba, czy czymś. W zasadzie to tylko ten cały doktor Dvigubai był nieco gorszą postacią. Miał tam jakiś cel, strzelał do ludzi, oszukiwał, w zasadzie to już nie pamiętam o co mu właściwie chodziło.
Reasumując, Szepty są książką, którą polecam z całego serca. Tytuł z całą pewnością zasługuje na promocję i uwagę. Pomimo kilku zgrzytów czekam na następne części. Biorąc pod uwagę fakt, że BartekSilver jest początkującym pisarzem, poradził sobie znakomicie. Życzę sukcesów. Enter.

Szepty są pozycją, na którą trafiłam całkowicie przypadkiem. Po bezczelnej rewizji moich prywatnych opowiadań, znajoma oznajmiła, że po prostu muszę poznać twórczość „tego młodego chłopaka, bo zaczynał zupełnie tak jak ty teraz”. Potem okazało się, że to nie do końca prawda, ale moje osobiste przeżycia nie będą tematem poniższego tekstu.
Szepty. Pierwsza część, zgaduję, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie przypominam sobie, by jakakolwiek książka, film albo cokolwiek innego tak bardzo podziałało na moją psychikę.
Kiedy mama przyniosła mi Autobiografię diabła, od razu zwróciłam uwagę na okładkę. Kombinacja czerni i czerwieni, zawsze kojarząca się z diabłem, sprawiała wrażenie bardzo tajemniczej i zmysłowej (wszak czerwień jest też barwą miłości). Już sam ten fakt wywołał u mnie pewnego rodzaju niepokój. Połączenie pożądania i bezsprzecznego zagrożenia to bardzo wciągająca i niebezpieczna mieszanka.
Uczucia, które zrodziły się podczas samego kontemplowania okładki (!) rozkwitły i zdominowały mnie podczas czytania.
Głównym bohaterem jest człowiek, którego życia każdy z nas stara się uniknąć. Życia, którego większość z nas niestety doświadczy. Clay - mężczyzna w średnim wieku- niewiele osiągnął i wiele stracił. Niespełniony pisarz, który nigdy nie zrealizował swoich marzeń. Który stracił swoją żonę. Którego marny żywot został zupełnie odmieniony w ciągu jednego dnia.
Podczas pierwszego spotkania z Diabłem, wręcz chciałam wykrzyczeć, by nie wierzył w żadne słowo Luciana. By wstał i odszedł. By powiedział nie i nie plątał się w coś, czego będzie potem żałował. Bohater oczywiście nie posłuchał i związał się z najniebezpieczniejszym wrogiem ludzkości.
Podczas lektury cały czas doszukiwałam się przekrętu, oszustwa, jakiegoś znaku, że zamiary Luciana nie są tak oczywiste. Bałam się go, jakby był realnym bytem. Wiedziałam, że jest niebezpieczny ale jednocześnie dałam się wciągnąć w jego historię z taką samą łatwością jak Clay. Irytowały mnie opisy z jego życia, denerwowałam się i tak samo jak on doszukiwałam się L. w kalendarzu spotkań.
Czytałam opowieść w szaleńczym tempie po drodze gubiąc gdzieś cel wyszukiwania przekrętów. I dzięki temu wszystkie pominęłam. Koniec książki wstrząsnął mną- delikatnie rzecz ujmując. Uświadomiłam sobie ile razy podczas czytania dałam się nabrać. Nie byłam pewna niczego, nie ufałam żadnemu słowu. Dałam się nabrać, pomimo wielu ostrzeżeń- tak jasnych, że mógbły odczytać je największy idiota.
Uświadomiłam sobie z rozbrajającą szczerością, że autorka tekstu doskonale mną zmanipulowała. A pytanie, które pojawiło się na końcowych stronicach książki, kazało mi się porządnie zastanowić nad moją przyszłością.

Nie przypominam sobie, by jakakolwiek książka, film albo cokolwiek innego tak bardzo podziałało na moją psychikę.
Kiedy mama przyniosła mi Autobiografię diabła, od razu zwróciłam uwagę na okładkę. Kombinacja czerni i czerwieni, zawsze kojarząca się z diabłem, sprawiała wrażenie bardzo tajemniczej i zmysłowej (wszak czerwień jest też barwą miłości). Już sam ten fakt wywołał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

No i stałam się szczęśliwą posiadaczką drugiej już książki serii Biosfera. Zbiór autobiografii ludzi, których życie powiązane jest w taki czy inny sposób ze zwierzętami, przekonał mnie dzięki "Żyjącemu z wilkami"
Czy Corvus dorównał mu jego niezaprzeczalną perfekcją? Czy czytało mi się go równie lekko i przyjemnie?
Z przykrością stwierdzam, że nie.
Ci, którzy czytali moją recenzję poprzedniej książki, znają moją niechęć do wszelkiego rodzaju biografii. Jednakże Żyjący z wilkami napisany był w taki sposób, że zdołał uniknąć wszystkich największych wad. Co więcej zalety tego rodzaju książek zostały wykorzystane w każdy możliwy sposób. W przypadku Corvusa mamy miejsce z zupełnie odwrotną sytuacją. To, co mnie najbardziej odpycha przewijało się w prawie każdym rozdziale, a rzeczy, które mogę uznać za pozytywne pojawiały się dosłownie kilka razy.
Ale od początku.
Pierwszą i chyba najsmutniejszą cechą na nie jest życie autorki. Stwierdzam to naprawdę z wielkim żalem, ale nie sądzę by historia Esther Woolfson nadawała się do napisania autobiografii. Czytając ciągle szukałam 'tego czegoś' co nadało niezwykłości jej życiu. Niezwykłości na tyle wielkiej, że grzechem byłoby nie podzielić się historią ze światem. I co, autorka chce mi wmówić, że 'tym czymś' był fakt posiadania sroki, szpaka i gawrona? Osobiście znam osoby, które posiadają równie niepospolite zwierzęta. Wielu ludzi ratuje pisklaki i inne stworzenia, pracuje w fundacjach, schroniskach dla zwierząt. Znam nawet człowieka, który założył swoje prywatne zoo i osobiście opiekuje się takimi jegomościami jak zebry Grevy'ego, białe tygrysy czy chociażby surykatki. Więc fakt posiadania kilku egzotycznych oraz dzikich ptaków nie sprawia na mnie wrażenia.
Autorka wyraźnie próbuje na siłę zapełnić stronice książki. Opisuje więc mało ważne i nudne wydarzenia przez kilka rozdziałów, doprowadzając mnie do szewskiej pasji.
Rozmyślania na temat pozycji ptaków w naszym życiu potrafią się ciągnąć nawet przez trzy rozdziały a najgorsze jest to, że już na samym początku znamy zdanie pani Woolfson. Po pięćdziesięciu stronach temat zaczyna się nudzić. Do zapchania fabuły wykorzystuje też wydarzenia z jej życia kompletnie niepotrzebne i rozczarowujące.
Mistrzem w tej dziedzinie była wycieczka z bratem w celu podziwiania stada gęsi. Przez około 70-80 stron czytamy jak bardzo autorka ekscytuje się wyjazdem, poznajemy jej przygotowania i radość. Czytelnik zaczyna więc oczekiwać niezwykle ciekawej przygody. Czegoś niesamowitego, czegoś co utkwi w pamięci na duło. I co dostajemy? Ano nic. Bo autorce i jej bratu nie udało się w ogóle znaleźć owych ptaków.
Ja nie twierdzę, że książka jest fatalna. Dowiedziałam się z niej wiele ciekawych rzeczy zarówno o psychologii jak i o anatomii ptaków. Opowieści z życia Kurczaka i Pyskacza są przezabawne, wzruszające i ciekawe. Z miłą chęcią czytałam o wyczynach tych małych tak licznych a zarazem tak nieznanych stworzeniach. Sęk w tym, że tych historii było jak na lekarstwo.
Pani Esther wypadłaby znacznie lepiej w serii artykułów do jakiejś gazety (którą kupiłabym z wielką ochotą) albo chociaż mogłaby napisać książkę krótszą o jakieś 150 stron.
Być może wtedy byłaby w stanie mnie kupić.

No i stałam się szczęśliwą posiadaczką drugiej już książki serii Biosfera. Zbiór autobiografii ludzi, których życie powiązane jest w taki czy inny sposób ze zwierzętami, przekonał mnie dzięki "Żyjącemu z wilkami"
Czy Corvus dorównał mu jego niezaprzeczalną perfekcją? Czy czytało mi się go równie lekko i przyjemnie?
Z przykrością stwierdzam, że nie.
Ci, którzy czytali moją...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Żyjący z wilkami Shaun Ellis, Penny Junor
Ocena 8,0
Żyjący z wilkami Shaun Ellis, Penny ...

Na półkach: ,

Ostatnio, za sprawą mojej serdecznej koleżanki, nieco zmienił się mój gust literacki. Dotychczas preferowałam książki fantastyczne, a za biografiami wręcz nie przepadałam. Dlatego też z wielkim zaciekawieniem ale i obawą przyjmowałam tak bardzo pozytywne opinie całej serii Biosfera.
Dodatkowo za książkami przemawiał fakt, iż poruszały ,,moją'' tematykę. Psychologia zwierząt to coś z czym wiążę życie i z wielką ochotą przyjmuję w swoje półki kolejne tytuły wiążące się z tym zagadnieniem.
Wybór ,,Żyjącego z wilkami'' był w zasadzie przypadkowy. Pierwotnie chciałam kupić Corvusa lecz nie znalazłam go w księgarni, więc złapałam coś pierwsze z brzegu.
I gdy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że muszę częściej kupować zupełnie przypadkowe książki- bo albo mam szczęście albo wrodzony talent do wyboru.
Żyjący z wilkami jest pozycją wyjątkową.
Po pierwsze jest krótki. Wiele biografii rozwleka opisy wydarzeń kompletnie nieciekawych. W efekcie zanim dotrzemy do tego co nas konkretnie interesuje, przeklinamy książkę i rzucamy nią z wściekłości o ścianę (oczywiście mentalnie- nie wolno tak traktować książek ; )) W tym przypadku jest krótko, konkretnie i na temat. Nawet nie zauważamy, kiedy docieramy do momentu wyruszenia w dzicz do zwierząt.
Po drugie język. Fakt, że Shaun Ellis skorzystał z pomocy pisarza (w zasadzie pisarki) jest dla mnie krokiem absolutnie na plus (aha, bo zapomniałam wspomnieć, że Żyjący z wilkami to autobiografia). Człowiek, którego praca wiąże się ze zwierzętami niekoniecznie musi umieć pisać książki. Dlatego, gdyby próbował opisać swoje życie sam, raczej nie porwałby czytelników przedstawioną historią. Ale dzięki pomocy Penny Junor akcja opisana jest niezwykle dynamicznie. Język jest prosty i przyjemny. Idealny.
Po trzecie etyka. Shaun Ellis jest człowiekiem prostym, nie stać go więc na rozległe rozmyślania nad sensem ludzkiego istnienia. To źle? Absolutnie. To, że jest prosty nie oznacza, że nie jest inteligentny. Co chwila dostajemy w prezencie krótkie sentencje zmuszające do przerwania lektury i zastanowienia się. To jest w książkach cudowne. Osobiste przemyślenia autora są po mistrzowsku poprzeplatane z akcją, więc nigdy nie dochodzi do sytuacji, w której zaczynają zamykać nam się oczy przez kilkunastostronicowe męczenie jakiegoś tematu.
Ostatnią dla mnie zaletą jest jeden, konkretny rozdział poświęcony psychologii psów i wilków. Wszystkie informacje na temat tych zwierząt zostały zebrane w jedno miejsce, dzięki czemu nie muszę latać po całej książce w poszukiwaniu jakiejś, zapomnianej rzeczy. Ukłon w stronę autorów za ten pomysł.
Jedyną wadą według mnie jest nieco za długie opisywanie dzieciństwa, co jest chyba zmorą wszelkich biografii i autobiografii.
Reszta? Rewelacja.

Ostatnio, za sprawą mojej serdecznej koleżanki, nieco zmienił się mój gust literacki. Dotychczas preferowałam książki fantastyczne, a za biografiami wręcz nie przepadałam. Dlatego też z wielkim zaciekawieniem ale i obawą przyjmowałam tak bardzo pozytywne opinie całej serii Biosfera.
Dodatkowo za książkami przemawiał fakt, iż poruszały ,,moją'' tematykę. Psychologia zwierząt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po satysfakcjonującej pierwszej części, cholernie napaliłam się na kupno kontynuacji. Proza C.S Friedman wydawała się być dla mnie stworzona, czytanie Uczty dusz sprawiało mi przyjemność jakiej nie dała mi już dawno żadna książka. Co prawda przez zakończenie odniosłam wrażenie jakbym oglądała ‘‘Grę o tron’’, ale mimo wszystko w żadnym stopniu nie zniechęciło mnie to do zapoznania się z dalszymi losami bohaterów. Muszę przyznać, że utożsamiłam się z nimi i chyba nawet polubiłam.
Za czytanie zabrałam się więc ochoczo i wręcz zmuszałam się by nie przeskakiwać stron w poszukiwaniu znanych mi imion.
Zdecydowałam się napisać recenzję dwa miesiące później. Jeżeli ktoś pomyśli, że specjalnie to odwlekałam, ma rację. Po dziś dzień nie mam pojęcia jak zabrać się za tę nieprofesjonalną ocenę.
Wszystko wydaje się być równie wspaniałe, jak w pierwszej części. Język i styl pisania, oddanie bohaterów, dopracowanie fabuły, wielowątkowość... Tych których lubiłam, nie przestałam lubić, a ci których dążyłam mniejszą sympatią czasami nawet wzrośli w moich oczach. Ale wszystko to wydaje mi się być w jakiś sposób oszukane.
Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy to schemat. Historia niemalże zatoczyła koło. Oczywiście występowały pewne różnice, powiedziałabym nawet całkiem istotne dla fabuły. Ale gdyby streścić obie części w dwóch/trzech zdaniach, otrzymalibyśmy niemalże te same historie. Andovan został zastąpiony swoim wujkiem (brat siostry to wujek, prawda?), którego historia zakończyła się tak samo. Konflikt wierzeń między Gwynofar oraz jej synem (wcześniej mężem), próba zapanowania nad królem najpotężniejszego państwa, niekończąca się ucieczka Kamali przed Magistrami, która w trakcie podróży zostaje wplątana w najważniejsze wydarzenia uniwersum. Najważniejsze wątki nawet o centymetr nie ruszyły do przodu.
To wszystko już było. W bardzo podobnej formie.
Byłam bardzo ciekawa jak autorce uda się potoczyć fabułę bez tylu kluczowych dla pierwszej części postaci. Nie spodziewałam się, że po prostu zastąpi je nowymi i rozegra dokładnie to samo. Szczególnie zastępstwo Andovana raziło mnie w oczy. Fatalnie napisany wujaszek, wycięty z tektury, bez osobowości wypychacz dziur. Nie pamiętam nawet jego imienia. Być może odbieram go tak przez moją sympatię do Księcia, którego śmierci nie mogłam przeboleć. Jego zastępca nie wydawał mi się już tak wyrazisty i ciekawy. Drażnił mnie wręcz. Całe uczucie między nim a Kamalą wydawało mi się sztuczne i nieciekawie opisane.
Z tych rzeczy na plus, w pierwszej kolejności muszę wymienić duszożerców. Wszystko co z nimi związane jest cudowne. Królowa Wiedźma podbiła moje serce i chyba awansowała na ulubioną bohaterkę. Cudowne opisy zachowania ludzi oraz ich bestii, to połączenie między nimi sprawiało, że ciarki przechodziły mi po plecach.
Wątek religii północy też mnie zaskoczył. Z tym że w tym przypadku nie mieliśmy do czynienia z żadną zagadką, którą moglibyśmy rozwiązać razem z bohaterami. Dostaliśmy nagle mokrą szmatą w pysk przy okazji odkrycia tajemnicy uszkodzenia włóczni (która ciągnęła się przez półtora tomu, więc jakoś przestała mnie fascynować). Akurat lubię dostawać takimi mokrymi szmatami, więc szokująca prawda wychodzi u mnie na plus.
Zgromadzenie strażników włóczni wypadło bardzo słabo, sztucznie, sztywno i nieciekawie.
Ale Gwynofar utrzymała poziom. Jej nowa rola oraz sprytne wyjaśnienie dlaczego ta rola należy do niej, bardzo mnie usatysfakcjonowało.
Gdyby ktoś streścił mi w 2 słowach część pierwszą, a ja zabrałąbym się od razu za czytanie drugiej, książka wydawałaby mi się o wiele lepsza. Bo w sumie ,,Skrzydła gniewu’’ nie jest złą pozycją. Co prawda akcja czasami ciągnie się za długo, czasami jest spokojniejsza niż powinna, ale nie przeszkadza to w odbiorze całości. Wciąż mamy do czynienia ze wspaniale opisanym światem, ciekawymi wątkami oraz niezliczonymi bohaterami. Ale wszystko to blednie przy wciąż powtarzających się historiach. Aby zatrzymać przy sobie takiego czytelnika jak ja, trzeba się wysilić na wymyślenie nowych wątków pobocznych, które otwierają się i zamykają w jednym tomie.

Po satysfakcjonującej pierwszej części, cholernie napaliłam się na kupno kontynuacji. Proza C.S Friedman wydawała się być dla mnie stworzona, czytanie Uczty dusz sprawiało mi przyjemność jakiej nie dała mi już dawno żadna książka. Co prawda przez zakończenie odniosłam wrażenie jakbym oglądała ‘‘Grę o tron’’, ale mimo wszystko w żadnym stopniu nie zniechęciło mnie to do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo, naprawdę długo szukałam pozycji wartej polecenia na Empikowych półkach. I w końcu znalazłam. Niepozornie ukrytą w kącie, gdzieś na samym dole pozycję, którą szary poszukiwacz fantastycznych przygód najprawdopodobniej nie dostrzeże.
Mówi się, że nie wolno oceniać książki po okładce. Ale tytuł to już zupełnie co innego. To właśnie on- te dwa chwytliwe słowa- zwróciły moją uwagę podczas rytualnego przeglądu półek. Uczta dusz. Czy to nie brzmi zachęcająco? Następnym krokiem jest zapoznanie się z nazwiskiem autora, recenzjami i można rozpocząć lekturę.
Szczerze przyznam że już dawno żadna książka nie wywarła na mnie tak pozytywnego wrażenia (no, pomijając niedawno przeczytanego Sapkowskiego). Niewiele mogę jej zarzucić i jednocześnie naprawdę sporo zachwalić.
Po pierwsze język. Prosty, aczkolwiek nieubogi. Mogłabym rzec idealny, gdyby nie kilka drobnym potknięć. Podczas czytania ani razu nie zdarzyło mi się nie zrozumieć sensu a i jednocześnie nie odniosłam wrażenia że przewyższam autora poziomem intelektualnym. Zdania nie są długie, sposób opisywania krajobrazów czy sytuacji tworzył w mojej wyobraźni jasny obraz, niezmącony żadnymi niedopowiedzeniami. Jednakowoż odczuwałam miejscami niedosyt w opisach poszczególnych krajobrazów. Tak jak krainy północne, czy Pałac Dantona i jego okolice przedstawiły się literacko porządnie i jasno, tak z innymi krajami miałam pewien problem. W obrazowaniu czasem musiałam improwizować.
No właśnie, świat przedstawiony. Realia powieści są rewelacyjne. Magia która nie jest tylko symbolem potęgi, magia która posiada swoją drugą stronę i w końcu magia która uważana jest przez niektórych za przekleństwo to cudowny sposób wybicia się spośród tych samych, ciągle powtarzających się wątków.
Dajcie mi postać, która szlachetnie poświęci swoje życie w imię zdrowia innych i macie mnie- jestem wasza. Tak, bo w uniwersum „Uczty Dusz’’ każde, nawet najmniejsze użycie mocy przez czarownicę, czarownika czy Magistra kosztuje energię życiową człowieka. Niekoniecznie swoją, ale o tym za chwilę.
Mamy więc zwykłych ludzi żyjących ze swoimi zwykłymi, ludzkimi intrygami, czarownice i czarowników, którzy są w stanie manipulować swoim ogniem duszy aczkolwiek za cenę swojego życia oraz nieśmiertelnych Magistrów, stojących ponad wszystkimi, posiadających swoje tajemnice równie mroczne co kolor ich szat.
Tylko trzy typy ludzi i wszystko czego potrzebuję. Ciekawe religie zwykłych śmiertelników? Proszę bardzo, możesz pobawić się w zagłębianie wierzeń ludów z północy. Chcesz przeczytać o ciężkich wyborach moralnych, poznać bohaterów którzy swoje życie poświęcają dla innych, albo sprzedają jakiemuś wpływowemu Lordowi? Ależ proszę, wszystko znajdziecie. A może zastanawialiście się co się dzieje z ludźmi, którzy zyskają nieśmiertelność? Czy pozostają sobą, czy doświadczają egzystencjalnej nudy, czy tracą wszelkie ludzkie odruchy i uczucia? Nie martw się tutaj znajdziesz odpowiedź.
Ten podział umożliwił autorce stworzenie wielu barwnych, nietuzinkowych postaci. I to właśnie Pani Friedman zrobiła. Ilość i jakość postaci zachwyca. Oczywiście nie każdego trzeba lubić. Tego się zwyczajnie nie da przy takiej różnorodności. Ale z mojej strony wielki ukłon w kierunku autorki za pracę włożoną w kreowaniu tylu ciekawych i złożonych postaci. Jedna rzecz mnie troszeczkę irytowała- mianowicie niedomyślność Andovana. Co prawda zostało to potem zgrabnie wytłumaczone, aczkolwiek wymówka ta wcale mnie nie przekonała. Książę powinien domyślić się rzeczy tak oczywistej jeszcze przed założeniem na niego zaklęcia. (Mimo tego zgrzytu jest on jednak moją ulubioną postacią. Postacią z która się osobiście utożsamiłam) Reszta dzieci króla Dantona są tylko zupełnie pozbawione głębi.
No więc mamy naprawdę bardzo fajny język, niesamowity i oryginalny świat przedstawiony, oraz wiele postaci spośród których każdy znajdzie swojego ulubieńca. Teraz tylko stworzyć wciągającą, wielowątkową fabułę, jakieś straszliwe bestie zagrażające ludzkości i mamy cudowną opowieść.
Co do samej akcji- w całej tej swojej świetności czegoś mi w niej zabrakło. Nie wiem na czym polega ten mechanizm, bo zdarzało mi się w jeden dzień przeczytać wielkie tomiska książek gorszych od tej pod każdym względem (chociażby cała seria czarnych kamieni pani Bishop) natomiast tę książkę parę razy odłożyłam i nie spieszyło mi się z powrotem do lektury. Nic więcej nie powiem bo nie mam pojęcia na czym to polega.
Praca włożona w napisanie tej książki jest wyraźnie widoczna. Co więcej nie jest to praca, która poszła na marne. Z całego serca polecam.

Długo, naprawdę długo szukałam pozycji wartej polecenia na Empikowych półkach. I w końcu znalazłam. Niepozornie ukrytą w kącie, gdzieś na samym dole pozycję, którą szary poszukiwacz fantastycznych przygód najprawdopodobniej nie dostrzeże.
Mówi się, że nie wolno oceniać książki po okładce. Ale tytuł to już zupełnie co innego. To właśnie on- te dwa chwytliwe słowa- zwróciły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wpada dziecko do empiku, piana leci mu z buzi na myśl o zakupie książki fantasy. Dziecko już dawno nie czytało żadnej dobrej fantasy. Odczuwało więc deficyt magii, smoków, wojowników, średniowiecznego klimatu i zaczarowanych jednorożców. Dziecko dopadło do półki odpowiadającej jego pragnieniom i zaczęło plądrować. Ale w sumie nie było co plądrować. Półka rozmiarami nie zachwycała a w zasadzie oczom rzucały się jedynie niezliczone ilości kolorowych książek jednego autora. Dziecko pisnęło radośnie widząc niezwykle estetyczny zabieg na grzbietach książek. Te połączone obrazki będą przecudnie wyglądały na półeczce. Musi mieć wszystkie. Dłuższą chwilę zajęło znalezienie tomu pierwszego. Po ocenie, która ze wszystkich jedynek faktycznie jest jedynką, można było spokojnie ruszyć w stronę kasy i mądrze wydać pieniążki.
A w domu zasiadłszy do lektury, dziecko doładowywało się magią, smokami, średniowiecznym klimatem etc. etc.
.
.
.
Ja chyba jestem zbyt wymagająca.
Niedoczytaną książkę odłożyłam dwa razy. W zasadzie nigdy bym jej nie skończyła, gdyby nie fakt, że wyjechałam i musiałam coś ze sobą zabrać. No ale dlaczego? Dlaczego lepiej mi szło kartkowanie nieszczęsnych 50 twarzy Greya? Bo widząc w sklepie tak wielką ilość tego tytułu, spodziewałam się wysadzenia mojego poczucia rzeczywistości w kosmos. No i ładna okładka. (Dziecko zapisuje w pamięci, nigdy więcej nie sugerować się okładką i ilością egzemplarzy) A nagle okazało się, że książka jest zwyczajnie przeciętna. Przeciętne książki to najgorsze książki. Te dobre są dobre bo są dobre. Te słabe czyta się dla czysto hejterskich pobudek, bo hejtowanie na Lubimy Czytać sprawia ludziom (a już na pewno mi) pewnego rodzaju radochę. Czasami tez absurdy książek słabych nadają się do przepisania i wykorzystana w kabarecie. Zawsze można zarobić. A przeciętna? Przeciętnej książki się nie zapamiętuje nie zachwyca i nie ma się z czego pośmiać. I taki własnie jest "Malowany człowiek"
Ale od początku. Pomysł na fabułę wydawał się być dobry. Zawsze coś nowego, ciekawego, odświeżającego półki literatury fantastycznej. Ale wszyscy wiemy jak to jest z pomysłami- zawsze są dobre. Rzeczywista fabuła trochę zawodziła. Otrzymaliśmy historię trzech, zupełnie niepowiązanych bohaterów, których losy, jak mniemam, zejdą się w następnych częściach książki. W chwili poznania, wszyscy są dziećmi i wszyscy mają marzenia. Tak oczywiste, że nie musiałam czytać by wiedzieć. Wszyscy troje mają także za sobą przykre doświadczenia, co w uniwersum Malowanego Człowieka nie jest w sumie niczym dziwnym. Najdokładniej został przedstawiony Arlen i w sumie szkoda bo ani tej postaci nie lubiłam ani mnie nie ciekawiła. Najbardziej zapałałam sympatią do Leeshy. Chłopcy nie wykazali się żadną cechą, która zdobyłaby moja sympatię. Historia sama w sobie była nużąca, nudna, nie odczuwałam żadnej grozy związanej z demonami. Co gorsza, fabuła była do przewidzenia. Już na pierwszych stronach książki, kiedy mały Arlen słuchał historii Minstrela, wiedziałam na koniec zostanie odkryte i przez kogo. I nie myliłam się. Nienawidzę się nie mylić.
Jestem wymagającym czytelnikiem. W moim mniemaniu najlepsze książki to takie, które łączą akcję z refleksjami. A jeżeli na stronach brakuje jednego, muszą się znaleźć elementy drugiego. W tym przypadku akcji było mało a filozofii w ogóle nie było. No dobra, wątek Leeshy odrobinkę nasycił mój głód. Szkoda tylko, że autor poświęcił jej ze trzy rozdziały.
No i jeszcze jedna rzecz uderzyła mnie z siłą rozpędzonego traktora. Kiedy czytam, że niespełna dziesięcioletnie dziecko mówi "Więc, czymże jestem?" coś każe mi oderwać wzrok i chwilę się zastanowić.
Ja rozumiem, że świat przedstawiony różni się bardzo od mojej rzeczywistości. Rozumiem nawet to, że dzieci były poważniejsze od tych, dobrze mi znanych a na ich wychowanie wpływ miały zupełnie odmienne czynniki. Ale za Chiny ludowe nie jestem w stanie zgadnąć, skąd niewykształcone, biedne i mało rozumne (bo to w książce było zaznaczone) dziecko zna takie słowa jak 'czymże'? Nie, nie mogło się nauczyć od swojego mistrza, bo jego zapijaczony język był gorszy od ów dziesięciolatka. Nie, nie mógł się nauczyć od rodziców, bo rodziców szlag trafił. I nie, nie mógł nauczyć się na ulicy, bo tam gdzie zwykł przebywać mieszkali ludzie pokroju mistrza. Poza tym wszyscy wokoło zdawali się posiadać mniejszy dobór słownictwa od naszej trójki bohaterów - dzieci.
Język jest moim zdaniem zbyt prosty. Nie lubię skomplikowanego, trudnego języka, bo przy każdym zdaniu muszę się zastanawiać, o co właściwie chodzi. Ale to co zaprezentował autor jest troszeczkę żenujące. Bliżej mu do pani od Greya niż do pana od miesiąca niedziel.
No i zakończenie. Dopiero kilka ostatnich stron sprawiło, że miałam ochotę przeskakiwać akapity bo mnie akcja wciągnęła. I wiem, że kupię tę cholerną 2 część i znowu będę niezadowolona. Ale muszę, po prostu muszę mieć na półce książki, których grzbiety się tak ładnie komponują.
Książka ląduje na półce z oceną przeciętna. Jak przeczytam drugą część i nacieszę się grzbietami, prawdopodobnie wstawię ją na wymianę. Tymczasem uciekam do cholernie fajnego science-fiction.

Wpada dziecko do empiku, piana leci mu z buzi na myśl o zakupie książki fantasy. Dziecko już dawno nie czytało żadnej dobrej fantasy. Odczuwało więc deficyt magii, smoków, wojowników, średniowiecznego klimatu i zaczarowanych jednorożców. Dziecko dopadło do półki odpowiadającej jego pragnieniom i zaczęło plądrować. Ale w sumie nie było co plądrować. Półka rozmiarami nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Swoją przygodę z Sherlockiem Holmesem rozpoczęłam od najpopularniejszego tytułu. Pies Baskerville'ów należy już do klasyki gatunków, dlatego otwierając książkę byłam nastawiona niesamowicie pozytywnie. Świerzbiła mnie ręka, kiedy wychodziłam z biblioteki z lekturą pod pachą. Natomiast gdy odwróciłam ostatnią stronę a moim oczom ukazała się kończąca historię kropka, nie byłam w stanie określić własnego zdania na temat tytułu. Pozwoliłam więc mózgowi odpocząć, przetrawić treść i uporządkować wszystkie fakty. Po odbytym procesie moje zdanie (a w zasadzie jego bark) nie uległo zmianie.
Z tą książką mam jeden, podstawowy problem. Odnoszę wrażenie, że autor nie zdecydował się dla kogo jest adresowana. Z jednej strony brutalne morderstwo, nienaturalnie powykrzywiane oblicza, z drugiej śmiechu warte przekleństwo używane przed bohaterów stanowczo zbyt często ("Tam, do licha!" Powinni to ocenzurować!) Nie jestem jeszcze zaliczana do emerytów, ale odniosłam wrażenie że powieść adresowana jest do o wiele młodszych odbiorców. Do dzieci. Jak bajka, w której występują legendy o krwiożerczej bestii, zwłokach i seryjnych mordercach. Wrażenie to bardzo przeszkadzało w zagłębienie się w historię i skupieniu na rzeczach ważnych. Poza tym obraz Holmesa znacznie różnił się od tego, wykreowanego przez różne ekranizacje i moją wyobraźnię. Książkowy Holmes jest grzeczny i miły i troszczy się o innych. Gdyby narrator nie wspomniał o jego sarkastycznej naturze, w życiu bym się nie domyśliła, że ironia jest nieodzowną częścią charakteru ów detektywa. Poza tym mało go było, więc w sumie nie miałam okazji poznać się na błyskotliwości Sherlocka.
Kolejną sprawą, dla mnie niemożliwą do jasnej oceny, jest akcja. Książka ma 200 stron. Przez pierwsze 100 NIC się nie działo. Liczyłam na kilka zawiłych wątków, które prowadziłyby bohaterów do rozwiązania zagadki. Miałam nadzieję na akcję, pościgi, strzelaninę, niewiarygodne zwroty akcji i niespodziewane rozwiązanie. Tymczasem ( SPOJLER -> )Doktor Watson dojechał na miejsce zbrodni w połowie książki. A na istotny trop wpadł an stronie 120. Co się działo przez pierwsze pół książki? Ano nic. Autor zadowolił mnie tylko jednym pościgiem za dorożką i incydentem z butami. ( KONIEC SPOJLERA )
Co więc sprawiło, że nie byłam w stanie oderwać się od lektury? (Bo nie byłam) Dlaczego nawet podczas najnudniejszych fragmentów, zapoznawałam się z treścią w wielkim napięciu i nie mogłam się doczekać następnej strony? Prawdopodobnie zawdzięczam to idei. Pomysł był niesamowity. I mimo iż samo zakończenie trochę mnie zawiodło, to nie czułam specjalnego zawodu i niedosytu.
Jednym słowem, książka na pewno nie zniechęciła mnie do wczytania się w następne tytuły SH. Tymczasem książkę stawiam na półce z oceną Dobry.

Swoją przygodę z Sherlockiem Holmesem rozpoczęłam od najpopularniejszego tytułu. Pies Baskerville'ów należy już do klasyki gatunków, dlatego otwierając książkę byłam nastawiona niesamowicie pozytywnie. Świerzbiła mnie ręka, kiedy wychodziłam z biblioteki z lekturą pod pachą. Natomiast gdy odwróciłam ostatnią stronę a moim oczom ukazała się kończąca historię kropka, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fantastyką interesuję się od kiedy pamiętam. To gatunek literacki, w którym jedynym ograniczeniem autora jest jego wyobraźnia. Każde dzieło jest tak na prawdę inne i wielką radość sprawia mi odkrywanie coraz to nowych wymysłów ludzkiej głowy. Czasami jednak zdarza się, że autor przedobrzy w swoich wyobrażeniach. Miliony konwencji i wątków, które rozpatrywane oddzielnie wydają się być dobre, razem sprawiają wrażenie wielkiej rozciapanej bomby. Czasami, podczas lektury, nasuwa mi się pytanie, jaki chory mózg to wszystko wymyślił i miał odwagę publikować? Czy tak było w tym przypadku?
Absolutnie nie.
Eric Garcia przedstawił w "Windykatorach" wizję niedalekiej przyszłości. Rynkiem zawładnęły sztuczne, niezniszczalne zamienniki wszystkich organów wewnętrznych. Dzięki nim ludzie coraz rzadziej umierali. Niestety ich wysoka cena powodowała, że większość potrzebujących nabywała je na kredyt, którego udzielały wyspecjalizowane firmy. Zaniechanie spłaty było równoznaczne z wyrokiem śmierci.
W centrum fabuły umieszczone zostały owe sztuczne organy. W zasadzie wszystko kręci się wokół nich (jeśli pominąć przygody bohatera na froncie). Jak oceniam pomysł? Na piątkę. Ponieważ autor umieścił wydarzenia w niedalekiej przyszłości, pod względem technologicznym nie miał za bardzo pola do popisu. I mimo wszystko był w stanie stworzyć historię opartą na nowoczesnej technologii i jednocześnie nie popaść w totalny absurd. Tak naprawdę to tylko kwestia czasu, gdy z dzieła science-fiction powstanie zwykły kryminał, co sprawia że książka w moich oczach zyskuje na wartości.
Ponadto Garcia porusza dość kontrowersyjny temat, który zmusza do przemyśleń. Co w przyszłości stanie się z kręgosłupem moralnym społeczeństwa? Odważę się zaspojlerować i zdradzić, że według autora zostanie złamany. Opisuje legalne morderstwa w imię handlu, czyli jeden z najgorszych scenariuszy dla naszych wnuków i prawnuków. No, gorzej może być tylko przy ataku religii ze wschodu. Zmusza do refleksji, a ja uwielbiam książki zmuszające do refleksji.
Książka jest formą pamiętnika głównego, nieznanego z imienia bohatera. Opisuje on swoją przeszłość oraz obecny stan, plącząc wspomnienia z przeszłości z teraźniejszością. Zabieg sam w sobie uważam za fatalny, ponieważ w pewnej chwili zatraciłam zupełnie poczucie chronologii. I w sumie odnoszę wrażenie, że jej tam po prostu nie było. Najbardziej widoczne było to przy opisach przygód z żonami. Jesteśmy wydarzeniami przy partnerce czwartej a nagle w następnym rozdziale dowiadujemy się jak doszło do rozwodu z drugą.
Poza głównym bohaterem żadna postać nie została rozwinięta w satysfakcjonujący sposób. A postaci przetaczało się mnóstwo. Najlepiej, moim zdaniem, pan Eric Garcia zarysował przyjaciół głównego bohatera z wojska. Reszta wypadła słabo.
Reasumując, tytuł nie jest zły. Ma kilka nader irytujących aspektów, ale koniec końców da się przełknąć.

Fantastyką interesuję się od kiedy pamiętam. To gatunek literacki, w którym jedynym ograniczeniem autora jest jego wyobraźnia. Każde dzieło jest tak na prawdę inne i wielką radość sprawia mi odkrywanie coraz to nowych wymysłów ludzkiej głowy. Czasami jednak zdarza się, że autor przedobrzy w swoich wyobrażeniach. Miliony konwencji i wątków, które rozpatrywane oddzielnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No i stało się. Przeczytałam. Dowiedziałam się o co tyle szumu. I wiecie co? Z tej książki udało mi się wyciągnąć jedną wartościową informację. Jeżeli chcesz zarobić, wykorzystaj do produkcji najbardziej chodliwy towar, mianowicie seks. Seks czyni cuda. Jeżeli twoja książka będzie miała przypięty do okładki wielki, czerwony napis "SEKS" nie będziesz musiał się martwić o takie głupoty jak fabuła, czy bohaterowie. Co więcej możesz być pewien, że twoje arcydzieło sprzeda się w co najmniej milionach egzemplarzach na całym świecie.
Ale do rzeczy.
''5o twarzy Greya'' to tytuł, o którym nie jestem w stanie napisać niczego pozytywnego. Bohaterowie? Nie mogłam spamiętać ich imion. W sumie się nie dziwię, skoro wszystkich wycięto z dykty. Swoją drogą, ciekawa sprawa, po co bohaterom bez osobowości jakiekolwiek imiona? A jak z fabułą? Żebym to ja wiedziała? Na pewno bardzo się ciągnęła. Tak, że podczas czytania jednego rozdziału byłam w stanie trzy razy zapomnieć o co właściwie się rozchodzi w danej chwili. Serio więcej wiedziałam kiedy pomijałam większość tekstu, by wyłapać te najważniejsze sprawy. Gdyby wyciąć je z całej powieści i posklejać razem do kupy, tekstu pchającego te resztki historii do przodu zabrakłoby do wypełnienia jednej strony A4.
W książce nic się nie dzieje. Jednocześnie pikantniejszych scen jest zalewie kilka. Więc co zajmuje reszta stron. Ano nic. Gadaniny w sklepie. Gadaniny w domu. Gadaniny na uniwersytecie. O pogodzie. Dosłownie.
W życiu się na żadnej książce tak nie zawiodłam i wołami nie zaciągniecie mnie do przeczytania czegokolwiek tej autorki.

No i stało się. Przeczytałam. Dowiedziałam się o co tyle szumu. I wiecie co? Z tej książki udało mi się wyciągnąć jedną wartościową informację. Jeżeli chcesz zarobić, wykorzystaj do produkcji najbardziej chodliwy towar, mianowicie seks. Seks czyni cuda. Jeżeli twoja książka będzie miała przypięty do okładki wielki, czerwony napis "SEKS" nie będziesz musiał się martwić o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W czasach gimnazjalnych tata podsunął mi niewielką, zniszczoną książeczkę. Pożółkły papier wydzielał nieprzyjemny zapach, a wybity tytuł oraz autor były ledwo widoczne. Nie sądziłam, że ta niepozorna lekturka wywoła we mnie wielkie emocje.
"Władca Doliny Morskiego Oka" różni się od innych książek pod wieloma względami. Po pierwsze bohaterami powieści są rysie, żyjące w Polskich Tatrach. Nie występują tam żadne dialogi, książka jest jednym, wielkim opisem dzikiej natury. Tytus Karpowicz w niesamowity sposób przedstawił, wydawałoby się, dobrze znany nam krajobraz górski. Świat widziany oczami drapieżnika, okazuje się jednak zupełnie odmienny od tego przez nas postrzeganego. Autor uświadamia pewną rzecz- Człowiek nie jest w stanie spostrzec wielu szczegółów, nieświadomie omija piękno, przechodzi tuż obok, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Powieść obudziła we mnie coś, co zawsze tłumiło we mnie życie miasta. Nagle zatęskniłam za polska Naturą, chciałam zwiedzać nasz kraj, poznawać jego dziką stronę. Historia opisywała drobne szczegóły krajobrazu, nadawała im nowe, ważne znaczenie. Nierzadko okazywało się, że pozornie zwykły konar może być swoistym mostem, zwirzęcą autostradą, ale jednocześnie może też być przyczyną wielu nieszczęść.
Tytus Karpowicz ukazał wiele obrazów natury. Z jednej strony niesamowite opisy krajobrazu, życia różnych stworzeń zachęcały do wyjścia w plener i przeżycia tego wszystkiego na własnej skórze. Z drugiej strony autor nie hamował się w przedstawianiu scen strasznych, ukazywał różne kataklizmy małego społeczeństwa oraz bezwzględne zasady kierujące życiem.
"Władca Doliny Morskiego Oka" jest książką skierowaną od miłośnika do miłośników natury. Odmienność i swoiste piękno nie raz mnie wzruszyło, a sama książka zachęciła do podróży po Polsce.

W czasach gimnazjalnych tata podsunął mi niewielką, zniszczoną książeczkę. Pożółkły papier wydzielał nieprzyjemny zapach, a wybity tytuł oraz autor były ledwo widoczne. Nie sądziłam, że ta niepozorna lekturka wywoła we mnie wielkie emocje.
"Władca Doliny Morskiego Oka" różni się od innych książek pod wieloma względami. Po pierwsze bohaterami powieści są rysie, żyjące w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciężko mi zabrać się za ocenę książki "Czerwień rubinu", ponieważ mam mieszane uczucia co do tego tytułu. Nie jest to książka w każdym calu stereotypowa, nie wnosząca do literatury młodzieżowej nic nowego, jednakże podczas czytania kolejnych rozdziałów nie znalazłam nic, coby mnie zaskoczyło. Cała historia, trzeba przyznać, została obmyślona dokładnie i jest dość oryginalna.
Młoda Gwendolyn dowiaduje się, że jest nosicielką genu podróży w czasie w dość dramatyczny sposób. Wraz z mega przystojnym (a jakże) Gideonem (no nie mogę przestać się uśmiechać, na myśl o tym imieniu) wybiera się w przeszłość i przeżywa niesamowite, czasami dramatyczne przygody. Jej partner, najpierw chamski i nieufny z czasem przekonuje się do toważyszki i... nie zdradzę co potem.
Główna bohaterka musi stanąć przed wielkimi wyzwaniami z niemalże zerową wiedzą. Co więcej nie wie, komu może zaufać.

Zacznę od pozytywów.
Po pierwsze powieść nie opiera się na oklepanej historii miłości niesamowitego mężczyzny do najzwyklejszej kobiety. Oczywięsie wątek tego jakże wspaniałego uczucia występuje, ale nie gra on głównej roli. Nie razi cukierkowatością, służy jedynie dopełnieniu całej fabuły. I dobrze. To zawsze jakaś odmiana na półce młodzieżowych bestsellerów. Poza tym cała organizacja tajnego Stoważyszenia, historii i podróży w czasie jest bardzo dobrze opracowania. Z doświadczenia wiem jak łatwo można się pogubić, w przygodach czasowych. Tutaj cały czas akcja była dobrze i zrozumiale opisana. Duży plus.

Mimo wszystko wady występują liczniej od zalet.
Dlaczego wszystkie współczesne książki młodzieżowe psane są w pierwzej osobie? Jak do tej pory jeszcze nie znalazłam tytułu pisanego inaczej. Na początku może i było to ciekawe, ale wszystko w nadmiarze z czasem się brzydzi. Ja nie cierpię książek pisanych w tym stylu, ale to już raczej kwestia gustu. W tym przypadku pamiętnik mnie po prostu irytował, nie pasował i niszczył klimat.

Charakter postacie także nie rzucał na kolana. Główna bohaterka Gwendolyn wręcz mnie odpychała. Namiętnie wypierała się i raz po raz udowadniała Gideonowi, że nie jest pustą dziewczynką, która potrafi tylko plotkować z koleżankami, bo za taką ją uważał. Protestowała, walczyła i jednocześnie raz po raz chichotała, nawet w dramatycznych scenach. Raz coś sobie przypomniała, raz skojarzyła i przez większą część czasu musiała powstrzymać się przed chichotem. No błagam, czy według Pani Gier tak właśnie zachowują się poważne, mające coś w głowie nastolatki?
Gideon to przerysowana postać. Z początku niemiły dla dziewczyny, z czasem staje się czuły, kochany i oddaje jej swoje serce. Jego wygląd, a dokładniej włosy, zrobiły na mnie dobre wrażenie. Chyba pierwszy raz spotkałam się z tak opisanym dziewiętnastoletnim mężczyzną.
Bardzo ubolewam też nad postacią Charlotty. Autorka miała tu mnóstwo możliwości (niestety niewykorzystanych) Tylko do niej poczułam pewnego rodzaju sympatię i nestety tylko na początku książki. Potem jej osoba zmieniała się w skrzywdzoną przez życie dziewczynkę, która za wszystko obwinia swoją siostrę cioteczną i dlatego nie wychodzi z pokoju.

Reasumując tytuł przeciętny, ale warty przeczytania. Kogoś, kto lubuje się w książkach typu "Zmierzch", "Upadli", czy ostatnio wydana "Klątwa tygrysa" na pewno zaskoczy zmiana klimatu i odmienna akcja. Dla bardziej... ambitnych czytelnków ten tytuł nie zrobi większego wrażenia.

Ciężko mi zabrać się za ocenę książki "Czerwień rubinu", ponieważ mam mieszane uczucia co do tego tytułu. Nie jest to książka w każdym calu stereotypowa, nie wnosząca do literatury młodzieżowej nic nowego, jednakże podczas czytania kolejnych rozdziałów nie znalazłam nic, coby mnie zaskoczyło. Cała historia, trzeba przyznać, została obmyślona dokładnie i jest dość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bezsprzecznie zawiodłam się na tym tytule. Akcja wydawała się być bardzo ciekawa.
Przekręty na torach wyścigowych, okaleczanie koni i przekupstwa. Wszelkie zło świata koni zebrało się w jednej małej miejscowości, Sprawę bada FBI. I przez jeden głupi błąd w sam środek śledztwa wpada Bogu ducha winna pracowniczka stajni. No czy to nie brzmi zachęcająco?

Niestety autorka postawiła na nudne, wszystkim znane wątki, z których nic ciekawego nie da się wyciągnąć. Agent FBI postanawia udawać "chłopaka" wyżej wymienionej stajennej, by wykryć i wsadzić za kratki jądro zła. Oczywiście, bo jakżeby inaczej, na początku wrogo do siebie nastawieni współpracownicy, zakochują się w sobie. I tyle. Ten cały zawiły wątek, który rozwiązałam w pięć sekund, zostaje rozwiązany dzięki bezcennej pomocy Molly, źli ludzie wpadają za kratki.

Dodatkowo charaktery bohaterów, jak też ich inteligencja bardzo w oczy kole. Sama Molly tak bardzo działała mi na nerwy, że kilka razy musiałam powstrzymywać się od odłożenia książki. Agent FBI był zwykłym gburem, który zmienił się w kochającego mężczyznę. Zmienił charakter. W środku książki- MAGIA! (Albo nieumiejętność kreowania postaci)

Z tego stylu to chyba już wyrosłam. Plus, że nie była pisana w pierwszej osobie, co chociaż odrobinę wyróżnia ją spośród wszystkich innych książek młodzieżowych. Irytowały mnie różnego rodzaju dopiski myślowe (wybaczcie nieprofesjonalne nazewnictwo, ale w tym przypadku nie mam zielonego pojęcia jak to nazwać)w opisach, które chorobliwie często pojawiają się w "młodzieżowych bestsellerach"

Potencjał fabuły został straszliwie zaprzepaszczony i bardzo mi z tego powodu przykro. Bo zapowiadało się naprawdę ciekawie.

Bezsprzecznie zawiodłam się na tym tytule. Akcja wydawała się być bardzo ciekawa.
Przekręty na torach wyścigowych, okaleczanie koni i przekupstwa. Wszelkie zło świata koni zebrało się w jednej małej miejscowości, Sprawę bada FBI. I przez jeden głupi błąd w sam środek śledztwa wpada Bogu ducha winna pracowniczka stajni. No czy to nie brzmi zachęcająco?

Niestety autorka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż, z pewnością ta książka różni się od reszty przerobionych przeze mnie tytułów. Posiada ona formę dziennika prowadzonego przez nieznanego z imienia kosmitę, który wyruszył z misją na Ziemię, wraz ze swoim podwładnym Gurbem. Ten ostatni ginie od razu w pierwszym dniu akcji.

Muszę przyznać, że sposób spostrzegania ludzi przez bezcielesną czystą inteligencję (4200 IQ), przedstawiony przez Eduarda Mendozę bardzo mnie rozbawił. I tu duży plus dla tej książki, ponieważ jej zadaniem jest właśnie rozbawienie czytelnika. Nie warto doszukiwać się tutaj moralnych wartości, inteligentnych przesłanek, czy chociażby zaskakujących form stylistycznych. Dlatego też na pewno nie poleciłabym jej mojemu profesorowi Języka Polskiego.

Książka jest humorystyczna, idealna na podróże, o ile nie ma się choroby lokomocyjnej. Mi osobiście bardzo pod pasowały żarty autora. I tyle w zasadzie

Cóż, z pewnością ta książka różni się od reszty przerobionych przeze mnie tytułów. Posiada ona formę dziennika prowadzonego przez nieznanego z imienia kosmitę, który wyruszył z misją na Ziemię, wraz ze swoim podwładnym Gurbem. Ten ostatni ginie od razu w pierwszym dniu akcji.

Muszę przyznać, że sposób spostrzegania ludzi przez bezcielesną czystą inteligencję (4200 IQ),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z podziwu wyjść nie mogę, że tak niesamowitą historię napisało samo życie.
Oczywiście dużo słyszałam o metodach Monty Robertsa ale nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z jego literaturą. Po ten tytuł sięgnęłam z ciekawości. I nagle okazało się, że zbliżyłam się znacznie do odnalezienia swojego złotego środka w komunikacji z końmi. Książka ta nie jest skierowana dla ludzi, którzy chcą poznać metody układania wierzchowców i oczekują praktycznych uwag oraz instrukcji. Oczywiście znajdziemy tam wiele cennych informacji na ten temat, jednakże nie to było celem jej wydania.
Książka ta opowiada całą historię z życia M.R. począwszy od pierwszego kontaktu z koniem, skończywszy na dotychczasowym stanie rzeczy. Dowiadujemy się w jaki sposób, wśród wszechobecnego „barbarzyństwa wobec koni” Monty nie dał sobie wmówić, że metody siłowe są tymi najlepszymi, jak mimo dezaprobaty i braku poparcia najbliższych trwał przy swoich racjach- I wygrał. Dowiemy się w jaki sposób Autor nauczył się języka Equus, jak opracowywał znane na całym świecie metody układania koni, nazywane dziś naturalnymi. Ostatnie dwa rozdziały opowiadają o ogierze Shy Boy (Została o nim wydana oddzielna książka) oraz dokładnie opisuje przebieg procesu Joing-up.
Jedynym minusem są zbyt rozległe opisy w ogóle nie związanymi z końmi (opis wrażeń jeszcze jako dziecka z pierwszej podróży pociągu) Poza tym- rewelacja.

Z podziwu wyjść nie mogę, że tak niesamowitą historię napisało samo życie.
Oczywiście dużo słyszałam o metodach Monty Robertsa ale nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z jego literaturą. Po ten tytuł sięgnęłam z ciekawości. I nagle okazało się, że zbliżyłam się znacznie do odnalezienia swojego złotego środka w komunikacji z końmi. Książka ta nie jest skierowana dla...

więcej Pokaż mimo to