rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Aż tak mnie to nie zdenerwowało. Ale jednak, jakiś niesmak czuje w trzewiach. Bo nie lubię, jak ktoś dosiada wyliniałej kobyły. Takiej zjeżdżonej, wytartej na bokach. Takiej, która być może wzbudza miłe wspomnienia, jednak czasy triumfu i świetności dawno ma za sobą.

I tak ten Witkowski, jak pisał swą powieść, zachwalał ją na Facebooku. Że fajna, że dobra, że śmieje się przy niej do rozpuku. Że to taki dobry powrót do kurew z Lubiewa.
Nie sympatyzuje zbytnio z Lubiewem. Wolę inne powieści Witkowskiego. Nawet te kryminały, tak z buta traktowane przez krytykę wszechwiedzącą, wszechznającą. One zawsze dawały mi odskocznie od polskiej literatury, która zazwyczaj dźwiga ogromny ciężar emocjonalny. Jest taka dosadna, trudna, dołująca. A Michaśka zawsze mnie bawiła, rozluźniała. Odpowiadało mi wszystko - język, styl, fabuła. Lubiłam się ślizgać po kolejnych stronach książki i nie zastanawiając się, co mam zrobić z emocjami, które we mnie wzbudza. Cudownie się one utylizowały.

Fynf und cfancyś łyknęłam jak Dianka spermę starego dziada. Szybko, bez emocji, poszłam dalej. Czyta się dobrze, ale jakże to wszystko jest nijakie, puste i miałkie.
Nie bulwersują mnie żółte z przodu i brązowe z tyłu majciochy klientów łaknących seksu. Nie oburza mnie Milan, pragnący wybić się na swoim penisie do jachtowych wyżyn. To wszystko może być materiałem na dobrą powieść. Ale tym razem pewność siebie autora zawiodła. Rozmazał całą fabułę na granicy austriacko-szwajcarskiej. I kamień na kamieniu nie został. Tylko żużel chrzęści między zębami...

To już chyba nie te czasy, kiedy obolała dupa broni się sama. Potrzebne jest wsparcie giermków, wiernych, dupowych rycerzy. A tu wyrazistych, fascynujących charakterów brak. Ta biedna, zdarta Michaśka przewija się przez kolejną powieść ale tak jakby powietrze z niej uszło. Tak jakby wielość postaci, w które przepoczwarza się w życiu osobistym i literackim Witkowski, odarło jego książkowe alter ego z oryginalności i dowcipności. Brakuje tak silnych charakterologicznie postaci jak Mariuszek, Radwanicka, Lady Pomidorowa. Fonetyczne zapisy rozmów toczonych w języków obcym szybko przestają być interesujące, jest tego po prostu za dużo.

A wkoło tyle pozytywnych recenzji... Jak tu więc liczyć na to, że następnym razem będzie jednak lepiej?

Więcej na www.konsumpcyjneigraszki.blox.pl

Aż tak mnie to nie zdenerwowało. Ale jednak, jakiś niesmak czuje w trzewiach. Bo nie lubię, jak ktoś dosiada wyliniałej kobyły. Takiej zjeżdżonej, wytartej na bokach. Takiej, która być może wzbudza miłe wspomnienia, jednak czasy triumfu i świetności dawno ma za sobą.

I tak ten Witkowski, jak pisał swą powieść, zachwalał ją na Facebooku. Że fajna, że dobra, że śmieje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie masz nic do napisania? Pochwal jak się nawaliłeś

Jak człowiek sięga po książkę pod wiele mówiącym tytułem Masakra to ma prawo żywić nadzieję, że twór nie wykończy go estetyczne. Że to taka przewrotność. Że będzie o czymś, co poruszy... Być może zmieli wnętrzności i strawi owłosienie ogniem piekielnym, ale jednak będzie przemyślanym krokiem naprzód twórcy. A czytelnik wyniesie z lektury jeśli nie mądrość, to jakieś konstruktywne wrażenia. Pewnie wielu tak myślało zasiadając do czytania nowej powieść Krzysztofa Vargi..

Akurat miałam ochotę na jęki malkontenta, gdy zaczęłam kartkować powieść. Znam Vargę jedynie z Trocin, ale już lektura tej jednej pozycji może nakreślić obraz twórcy. Może niezbyt wyraźny, jednak o mocno zarysowanych konturach.
Przebrnęłam przez kilkadziesiąt stron łojowego potu, bełtów, upału i spazmów. Naiwnie licząc, że na końcu tęczy znajdę złoty gral. Ostał mi się tylko gar wydzielin... Nie żałuję, że przebrnęłam przez te ponad 500 stron, choć była to droga przez mękę. Jakim trzeba być wirtuozem słowa, by na tak szalenie dużej przestrzeni rozwlekać się nad podłym życiem śmierdzącego pijaka. Ba, jakim trzeba być maestrem, żeby nie wymknąć się poza przestrzeń jednej doby. Nie wiem już kto jest bardziej szalony - Varga że to napisał, czy ja, że to przeczytałam...

Głównym bohaterem Masakry jest wokalista rockowy, który po dwutygodniowym piciu budzi się na wszechogarniającym kacu. Nic nie pamięta, próżno szuka pieniędzy, telefonu i rodziny. Wyrusza więc w podróż po mieście w poszukiwaniu kogoś znajomego, kto pożyczy mu pieniądze, za które kupi piwo, które uratuje jego życie. I tak snuje się po Warszawie, spotyka znajomych, których nie spodziewał się spotkać, pije piwo za piwem. Ciągle snuje wizje swego wychodzenia z kaca, które unicestwia kolejnymi piwami. Świetna bajka do poduszki.
Wydaje mu się, że pomnik Bolesława Prusa z nim rozmawia że młoda harcerka uwodzi go wzrokiem. Takie to straszliwie żenujące, niekoniecznie dla tego pijaka.

Krytycy, którzy starają się za wszelką cenę znaleźć plusy książki, wskazują na dobre opisy stolicy, że barwne, że wierne. W Magdzie M Warszawa też była pięknie pokazana, nie czyniło to jednak z tego serialu dobrej produkcji. Nie ta brzytwa drodzy Państwo. W sumie na horyzoncie brzytew brak. Tak trudno znaleźć promyczek, który rzuciłby pozytywne światło na Masakrę. Osobiście znalazłam jeden - nie zniechęciła mnie do Vargi. Nie wiem jakim cudem. Być może sympatia do Trocin nie pozwala na całkowite wymazanie autora z mego serca.

Nie mam przyjemności czytania o pijakach i ćpunach. Tematy te literacko przerobiłam wiele lat temu. Masakra niczego nowego nie wnosi w temacie spożywania alkoholu. Nie wiem po co autor ją napisał. Chyba ktoś mu kazał. Napisz coś. Wyszedł rasowy gniot. A przecież Varga dobrym pisarze jest...

Nie masz nic do napisania? Pochwal jak się nawaliłeś

Jak człowiek sięga po książkę pod wiele mówiącym tytułem Masakra to ma prawo żywić nadzieję, że twór nie wykończy go estetyczne. Że to taka przewrotność. Że będzie o czymś, co poruszy... Być może zmieli wnętrzności i strawi owłosienie ogniem piekielnym, ale jednak będzie przemyślanym krokiem naprzód twórcy. A czytelnik...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Radio Armageddon" zmęczyło mnie okrutnie. Brnęłam przez tę księgę niczym Jan Mela na biegun. Nigdy nie było we mnie woli walki, chęci rewolucji. Nawet w okresie, w który bunt jest wpisany hormonalnie w życiorys. Może dlatego tak ciężko było mi wkręcić się w anarchistyczny klimat powieści szalone koncerty młodych, rozbój, krew, alkohol i narkotyki. Pewnie gdyby te treści trafiły do mnie w momencie gdy zaczytywałam się w pamiętnikach narkomanki, przesiadywałam na Dworcu ZOO, bardziej bym je odczuła. Może mocniej wstrząsnął by mną Cyprian, bohater charyzmatyczny, zagubiony, może bym go wtedy kochała choć trochę. Teksty o samotności, przedmiotowości o rozdarciu bohatera, jakoś kompletnie mnie nie wzruszają. Może to mój problem a może fabula faktycznie jest ciężka do strawienia i przetworzenia. Wystawienie na deskach teatru "Radia Armageddon" zakończyło się fiaskiem. Czyli łatwo nie jest.
To, co pozostało w mojej głowie po przeczytaniu wydawnictwa to absurdalny chaos, z którego wyciągam teraz złote nitki szaleństwa, które pętały Szymona w jego narkotycznych wizjach. I tego tkam taki mini opis, który być może dotyka treści ale absolutnie jej nie wyczerpuje. Mam ewidentny problem z Jakubem Żulczykiem.

www.konsumpcyjneigraszki.blox.pl

"Radio Armageddon" zmęczyło mnie okrutnie. Brnęłam przez tę księgę niczym Jan Mela na biegun. Nigdy nie było we mnie woli walki, chęci rewolucji. Nawet w okresie, w który bunt jest wpisany hormonalnie w życiorys. Może dlatego tak ciężko było mi wkręcić się w anarchistyczny klimat powieści szalone koncerty młodych, rozbój, krew, alkohol i narkotyki. Pewnie gdyby te treści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Sto dni bez słońca" Szostak promował spowity w tweed. Piękna to prezentacja dystansu do własnej osoby. Bo główny bohater powieści, Lesław Srebroń, też zakłada tweed. Dorasta do niego, dojrzewa, kiedy jednak go przywdziewa, czuje niezwykłą nobilitację. Również intelektualną. Dla Srebronia ta tkanina to przepustka do świata nauki, który otwiera przed nim swe podwoje na Finneganach. Wit Szostak tak pięknie ukazuje przeintelektualizowane towarzystwo akademickie, że czytając Sto dni bez słońca nie mogłam opanować śmiechu. Miałam przed oczami jednego z wykładowców, który przez pięć lat studiów starał się nam ukazać swą wyższość poprzez zbitki trudnych wyrazów które hurtem wysypywały się z jego przemądrzałych ust. Tak nas nimi smagał, wyskrobywał je wzrokiem ze swych pożółkłych karteluszek a z każdą minutą wykładu jego twarz przybierała intensywniejszy odcień purpury. Pod koniec grzmiał już jak na ambonie i łypał na nas złym okiem. A potem na egzaminie odpytywał nas z tych swoich trudnych sformułowań, i pilnował by słowo w słowo cytować go z pamięci. Poznałam Srebronia wcześniej. Tylko, że mój Srebroń był zły, niepokorny, brakowało mu miękkości i dobroduszności jakie cechują Lesława.
Bohater Szostaka przybywa na Finnegany by uczyć studentów o wybitnym polskim fantaście - Szymonie Włóczniku. Włócznik jest dla niego wielkim, niedocenianym pisarzem na którego temat chce napisać potężną monografię. Wcześniej jednak chce zapoznać z jego prozą cały świat. Rozpoczyna od pięciu studentów, których posądza o wielką miłość do swego mistrza (tymczasem oni nawet nie rozumieją jego wytrawnej akademickiej angielszczyzny, która w rzeczywistości jest amatorskim bełkotem). Szymon Włócznik natomiast jest niezwykłego sortu grafomanem, snuje tak szaleńczo-niedorzeczne historie z życia ze zmasakrowanym przekazem, że nie sposób nie walnąć głową w ścianę ze śmiechu.
Czytając "Sto dni bez słońca" co rusz odbiorca zadaje sobie pytanie - on naprawdę jest tak szaleńczo głupi? Taki nieżyciowy, ograniczony, naiwny, a w reszcie - taki samotny w swym galopującym idiotyzmie? Lesław Srebroń, którego alter ego jest właśnie Szymon Włócznik ( to moja autorska teoria, być może tak samo niedorzeczna jak przeświadczenie Srebronia o swej misyjności) za nic ma świat zwykłych zjadaczy chleba. I choć wywyższa się ponad "lud" do granic niemożliwości to jest w tym tak słodko nadęty, że nie sposób go nie lubić. Spozieram na niego z nizin społecznych i pękam z zachwytu nad jego misternie skleconym światem. Światem, gdzie wszystko jest poukładane. W którym jak się wali to wszystko po kolei. Ale odradza się niczym feniks z popiołów. Po podstawy są solidne. Bo jak się mocno wierzy w swój zamysł, cel i powinność, to szybko można się pozbierać i ruszyć dalej, do ataku! Nawet jeśli cały świat się śmieje i szydzi. Klapki na oczach wielu przedłużają życie i nie pozwalają zboczyć z egzystencjalnej osi.

www.konsumpcyjneigraszki.blox.pl

"Sto dni bez słońca" Szostak promował spowity w tweed. Piękna to prezentacja dystansu do własnej osoby. Bo główny bohater powieści, Lesław Srebroń, też zakłada tweed. Dorasta do niego, dojrzewa, kiedy jednak go przywdziewa, czuje niezwykłą nobilitację. Również intelektualną. Dla Srebronia ta tkanina to przepustka do świata nauki, który otwiera przed nim swe podwoje na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Drach jest drugą powieścią Szczepana Twardocha, którą przyszło mi czytać. Gdy ją kartkowałam, wiedziałam już, że nie obejdzie się bez porównań do Morfiny, na korzyść tej drugiej jednak. Ja jednak nie jestem taka pewna, czy Twardoch odcina tylko kupony od "paszportowej" sławy. Czy tak bardzo obrósł w piórka po sukcesie poprzedniej książki, ze teraz wyrywa je pojedynczo ze swego korpusu, spluwa na nie swą genialną śliną i tak rodzi się dzieło. Takie samo tylko, że inne.

Morfina była bardzo emocjonalna. To taka powieść, która pozwala czytelnikowi utożsamić się z bohaterem, znienawidzić konkretną postać. To taka powieść, w której jeśli ktoś rzyga, to człowiek po drugiej stronie kartki czuje lepki, słodki smród wymiocin. Drach nie jest emocjonalny. Choć bohaterowie płaczą. Choć tarzają się w błocie, strzelają do siebie, uciekają, giną, kochają się, rodzą się i umierają. Czytelnik nie może nawet spróbować wejść w skórę żadnej postaci. Tak prowadzona jest narracja. Lata mieszają się ze sobą, postacie wymieniają, wszystko na jednej stronie książki. Raz jest początek XX wieku a za kilka zdań przeskakujemy już w XXI wiek. Nieco to zaciemnia początkowo ogólny zarys, ale szybko można się połapać.
Szczepan Twardoch chyba wymyślił sobie, że to co nie pozwoli mu utonąć w morzu podobnych opowieści, identycznych historii, będzie się zwało narracją. I widzę, że zaczyna być wirtuozem w temacie. Ale jeżeli w kolejnej książce będzie chciał ją jeszcze bardziej podkręcić to chyba odbije się od ściany. Bo jak dla mnie, w Drachu osiąga ona swoje absolutne maksimum.
Historie rodów Gemander i Magnor opowiadane są z perspektywy gleby. Narratorem jest ziemia. Z której wyszło życie i do której życie zmierza. Ślaska ziemia, na której tak trudno odnaleźć swoją tożsamość. Całą historyczna zawierucha, która miała miejsce na Śląsku podczas XX wieku, jest tłem, na którym Twardoch prezentuje migawki z życia swych bohaterów. Składają się one, pod koniec książki w jedną, wielką sagę. Bynajmniej nie o ludziach lodu.

Szczepan Twardoch nakrywa średniej klasy historię sposobem podania. Klucz tkwi w tym jak coś jest opowiedziane, a niekoniecznie co. Ja to kupuję w całości. Drach, smok wszystkowidzący, skradł moje serce. Bardzo lubię Szczepana.

http://konsumpcyjneigraszki.blox.pl/2015/01/Nie-czytaj-na-sile-bo-Ci-zylka-peknie-czyli-o-tym.html

Drach jest drugą powieścią Szczepana Twardocha, którą przyszło mi czytać. Gdy ją kartkowałam, wiedziałam już, że nie obejdzie się bez porównań do Morfiny, na korzyść tej drugiej jednak. Ja jednak nie jestem taka pewna, czy Twardoch odcina tylko kupony od "paszportowej" sławy. Czy tak bardzo obrósł w piórka po sukcesie poprzedniej książki, ze teraz wyrywa je pojedynczo ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyspa łza nie jest pretendentką do nagrody literackiej. Wielu nie przypadnie do gustu. To dosyć ciężki kawałek prozy. Osobisty. Wybebeszający. Joanna Bator obnaża się przed czytelnikiem jak trupie rybki, które morze wyrzuca tuż pod jej stopy. Rozchełstane, bezwstydnie epatujące swoim nieestetycznym wnętrzem.
Tajemnicze zniknięcie Sandry Valentine jest pretekstem dla autorki, by udać się na Sri Lankę i poszukać choć delikatnego śladu jej obecności. Nie jest to jednak wyjazd krajoznawczy, to podróż w głąb siebie. To trochę taka podróż jak ta, która dwa lata temu odbiła się szerokim echem wśród nadwornych, polskich hejterów. Maria Peszek opowiedziała o swojej depresji i myślach samobójczych jakie dopadały ją na jednej z azjatyckich wysp. I wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pękł wór rodzimych pretensji, zawiści ciasnych umysłów. Bo jedyny znany i powszechnie akceptowalny etos pracy to ten kiedy rano pędzimy do symbolicznej fabryki, po południu wsuwamy czarnego od naszych spracowanych rąk kotleta a wieczorem liczymy czy starczy nam do pierwszego. Jeżeli ktoś nie wpisuje się w ten schemat to jest leniem albo nadętym bogaczem. Im odbiera się prawo do narzekań, bo sami zgotowali sobie taki los (lenie) albo przesadzają, bo mając pieniądze mają wszystko.
Joanna Bator pisarka-nomadka bezwstydnie pisze o swoim barwnym, światowym życiu. O poczuciu tymczasowości, które nie opuszcza jej prawie wcale. O swoim nieuporządkowanym życiu uczuciowym, które tak niemile jest widziane na naszej szerokości geograficznej. Romans ze Starością, przeplata się z romansem z Młodością, między nimi pojawia się tajemniczy K. który wydaje się być niezwykle bliski autorce. Ale nie ma go na Sri Lance.

Każdy z nas ma swego mrocznego bliźniaka. Z którym boksuje się całe życie. Czasem podobno można poczuć jego obecność, namacalnie. Autorka sporo miejsca poświęca temu tematowi w swojej książce. Może to jest klucz do zrozumienia samego siebie?

Na ile jest to powieść autobiograficzna, tego się raczej nie dowiemy. Możemy jednak z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że idea zahaczek o których pisze, jak najbardziej ma przełożenie na rzeczywistość. Bo prawdziwy artysta musi potrafić stworzyć bohatera ze wspomnienia owłosionego ucha swojego dziadka. Bo żaden pisarz nie jest w stanie tkać nici opowieści nie mając żadnego punktu zaczepienia. Trzeba więc mieć pod ręką choć ten włos...

Wyspa łza wymyka się wszelakim kategoriom. Bardzo ciężko określić stosunek do niej po przeczytaniu 300 stron na których wspomnienia trudnego dzieciństwa przeplatają się z czarownikiem z Negombo, torsjami po nieświeżym curry. To całkiem inna optyka, to innych horyzont. Joanna Bator opisuje rzeczywistość, która być może zawsze będzie poza zasięgiem czytelnika. Nie czyni jej jednak ona hiper szczęśliwą. Bo jakiekolwiek zajmujemy w życiu poziomy i tak nie uciekniemy od wewnętrznych rozterek, smutku i samotności. To nie jest powieść do łyknięcia, nie nadaje się na jeden haust. Trzeba ją przesączyć przez własną wrażliwość.

www.http://konsumpcyjneigraszki.blox.pl

Wyspa łza nie jest pretendentką do nagrody literackiej. Wielu nie przypadnie do gustu. To dosyć ciężki kawałek prozy. Osobisty. Wybebeszający. Joanna Bator obnaża się przed czytelnikiem jak trupie rybki, które morze wyrzuca tuż pod jej stopy. Rozchełstane, bezwstydnie epatujące swoim nieestetycznym wnętrzem.
Tajemnicze zniknięcie Sandry Valentine jest pretekstem dla...

więcej Pokaż mimo to