rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Ona lubi ludzi, on manipulator i seryjny morderca. Nora Roberts w Tożsamości wciąga w samo serce niebezpiecznej rozgrywki.


Morgan nie miała łatwego dzieciństwa. Rozwód rodziców i wieczne przeprowadzki. Teraz jako dorosła kobieta wierzy, że w końcu uda jej się zapuścić korzenie. Poznaje przystojnego Luke'a i szybko ulega jego urokowi. Niestety nowa znajomość szybko przeradza się w koszmar i znowu zmusi ją do zrewidowania życiowych planów.


Nora Roberts doskonale wie, jak nieustannie zaskoczyć czytelnika. Jak przyprawić o szybsze bicie serca. Na początku wszystko jest usypiające czujność, absolutnie nie przeczuwa się zbliżającego tornada, które wszystko zniszczy i wymusi budowanie opowieści zupełnie od nowa. Kiedy najmniej się spodziewamy dostajemy cios prosto w serce. Taki też zabieg sielskiej sielanki z ostrzeżeniem o zagrożeniu, które nie minęło przeplata się non stop. Raz wygasza czujność, aby kiedy najmniej spodziewanymy się znów wciągnąć w koszmar, który nie minął. Jedynie ukrywa się, skrada, nie dając o sobie zapomnieć i przygotowując się do zadania ostatecznego ciosu. Nienawidzi szczęścia Morgan i zrobi wszystko, by dokończyć to, co nie powiodło się za pierwszym razem. Mimo opowieści o seryjnym mordercy kobiet, który przypomina najbardziej obłąkane umysły typu Bundy'ego, to autorka nie przygniata ciężarem tematu. Wręcz przeciwnie naprzemiennie otula ciepłem i nadzieją na lepsze jutro - pozwala uwierzyć, że zły czas minął i teraz nadchodzą lepsze dni, aby ni stąd ni zowąd znowu wywołać dreszcze. Doskonale umie przyprawić o szybsze bicie serca, raz w dobrym znaczeniu tego słowa, innym razem dreszczem niepokoju. W Tożsamości jak to u Nory Roberts bywa napotykamy ludzi zagubionych na życiowym zakręcie, tych zdolnych wyciągnąć rękę do tego potrzebującego pomocy, i tego nienawidzającego szczęścia innych. Ten ostatni typ zrobi wszystko by je zniszczyć, dąży jedynie do zaspokojenia chorej żądzy mordowania. Pod maską szarmanckiego amanta, kryje się potwór żądny śmierci. Manipulator, który nienawidzi tego, który zburzy jego plany i zagoni w kąt. Ma niekończące się żądze zadawania śmierci. Tropi ofiarę, zbliża się i zadaje cios. Przy okazji bogaci się. Pod względem psychicznym to bardzo ciekawa postać, oczywiście jeśli uda się odłożyć na bok odrazę. Szkoda, że autorka jedynie szczątkowo zaznaczyła to, co nim kieruje i nie podejmując próby wejścia w chory umysł. Całkowitym przeciwieństwem jest Morgan. Lubi ludzi i zawsze wierzy w ich dobroć. Potrafi docenić dobro, które ją spotyka. Mimo delikatności i gołębiego serca, kryje się silna kobieta zdolna do podjęcia walki o samą siebie i własne szczęście. To od niej uczymy się, że chociaż kowalem własnego losu nie zawsze jesteśmy sami, to nic nie będzie dane bez wysiłku. Tylko od nas samych zależy, czy wykorzystamy szansę od losu.


Tożsamość to pełnokrwisty thriller, który potrafi zaintrygować, wywołać niepokój nie dający o sobie zapomnieć. Przy czym miesza się z powieścią obyczajową, a nawet romansem tworząc mieszankę, której nie sposób się oprzeć. Nora Roberts nie zawodzi, serwuje wszystko to, co czytelnik uwielbia w jej prozie. Daje potrzebną nadzieję, że czarne chmury kiedyś miną i zawsze warto dostrzec napływające do nas dobro.

Ona lubi ludzi, on manipulator i seryjny morderca. Nora Roberts w Tożsamości wciąga w samo serce niebezpiecznej rozgrywki.


Morgan nie miała łatwego dzieciństwa. Rozwód rodziców i wieczne przeprowadzki. Teraz jako dorosła kobieta wierzy, że w końcu uda jej się zapuścić korzenie. Poznaje przystojnego Luke'a i szybko ulega jego urokowi. Niestety nowa znajomość szybko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawdziwa gotycka uczta. Mroczna rezydencja, zjawy i guwerntka w samym gąszczu tajemnicy. W kleszczach lęku Henry'ego Jamesa nadal potrafi hipnotyzować. Witajcie w Bly.



W starej posiadłości Bly w Stanach Zjednoczonych mieszka dwójka dzieci, których jedynymi opiekunami są gospodyni Grose i guwerntki, które nieustannie posyła wuj małolatów. Ostatnia z nich nagle znikła, a jej miejsce zajęła nowa kobieta. Kiedy przybywa do wiktoriańskiego dworu daje się uwieść urokowi podopiecznych Flory i Milesa, przy okazji stając się uczestnikiem zjawisk, których nie rozumie. Kogoś widzi pośród mrocznych korytarzy. Jedyną, która wyjaśnia, kim są niepokojące widziadła jest Grose. Prawda oznacza przy tym konieczność zmierzenia się z tym, na co młoda guwerntka wcale nie ma ochoty.



W kleszczach lęku Henry'ego Jamesa zaliczany jest do absolutnych gotyckich klasyków. Groza przybiera u tego amerykańskiego pisarza subtelną formę. Już pierwsza strona jasno daje znać o czym będzie opowieść i zawiera wszystko to, co gotyk kocha: stara posiadłość, mrok, duchy i to coś, co nie do końca łatwe jest do wytłumaczenia. Henry James nie straszy, a bardziej intryguje i powoli wciąga w tajemnicę kryjącą się we dworze. Usypia czujność ukazując dwójkę uroczych dzieci, wyglądających tak niewinnie, że nikt nie jest w stanie o nic złego ich podejrzewać. Gdy pojawia się ostrzeżenie, szybko zostaje zanegowane. Same zjawy też w tej opowieści nie wydają się zbytnio groźne, a pytanie o zło mieszkające w Bly jest dość kłopotliwe. Wydaje się, że najbardziej prawdziwym będzie stwierdzenie, że ten amerykański klasyk utknął między horrorem, a thrillerem. Nie ma tu bowiem walki o przetrwanie, duchy nawet nie próbują wyrządzić przynajmniej fizycznej krzywdy. Ot, gdzieś pojawiają się, widzi je tylko sama guwerntka, a dla innych domowników są zupełnie nie zauważalne. Fakt ten szybko może rodzić pytanie, na ile widziadła stanowią wytwór umysłu, a na ile są prawdziwe i toczą bój o dusze dzieci. Samo odkrycie mistyfikacji spokoju Bly nie jest zbyt łatwe i szybkie. Wraz z narratorem krok po kroku wkraczamy i próbujemy zrozumieć to wszystko, co dociera i czego mimowolnie stajemy się świadkiem. Połączenie tego z pytaniem o zło nie ułatwia jedyna tak naprawdę metafora w postaci dzieci, acz i ona powoli przybiera nieco inne znaczenie. Kim zatem są Flora i Miles? Raz typowymi dziećmi spragnionymi uczucia, a pozbowionego go przez wuja, który swą rolę ogranicza jedynie do posłania opiekunek. Jest kompletnie nieświadomy tego, kim tak naprawdę są jego podopieczni. To niezwykle sprytni manipulatorzy, którzy idealnie potrafią zmieniać oblicze. Jednak nigdy nie będzie dane odkryć rzeczywistego stopnia ich deprewacji. Oboje chcą uchodzić za aniołków, a tkwiące w nich zło jest bardzo trudne do odkrycia. Trudno stwierdzić w jakim stopniu jest ono udziałem byłych opiekunów, a na ile tkwi w samej ich naturze. To, że była dwójka pracowników Bly to ludzie okrutni, nie stanowi tajemnicy. Jak również fakt, że małolaty były pod ich silnym wpływem, z którego nawet śmierć opiekunów nie przerwała. Można nawet interpretować, że mimo to, dążą oni do całkowitego znikczemnienia dzieci. To zaś co, bardziej może nakierunkowywać na thriller z elementami grozy, to manipulowanie przez Florę i Milesa swą guwerntką, brak prawdziwie ludzkich odruchów - a niewinność i typowo dziecięce zachowania mają być narzędziem do osiągnięcia prawdziwego zamiaru. Tą, która dodatkowo stanowi istotny element prowadzonej gry, jest gospodyni Grose. Z jej ust poznajemy zupełnie sprzeczne ze sobą informacje, jak także próba zdefiniowania jej roli w ukryciu, tego kim rzeczywiście są dzieci, nie jest zbyt prosta. Na początku potwierdza ich niewinność, potem zaś stopniowo obdziera je z niej. Wszystko razem sprawia, że W kleszczach lęku nie są powieścią ani prostą ani oczywistą w interpretacji, a każdy jej element można dwojako przynajmniej interpretować. Bez wątpienia składa się z wielu płaszczyzn, które wspólnie tworzą ponadczasowa opowieść.



Powieść sama stanowi wspomnienie byłej guwerntki z tego, co stało się jej udziałem. Przy czym formą nie za bardzo przypomina inne historie z końca XIX wieku. Zamiast typowego pamiętnika, mamy spisane wspomnienia, które to zgromadzonym przy kominku w Wigilię Bożego Narodzenia przytacza niejaki Douglas. To, co bez wątpienia cechuje W kleszczach lęku to panująca w II połowie XIX stulecia fascynacja spirytyzmem i psychologią. Nie popełnię myślę błędu, jeśli utwór Henry'ego Jamesa określę mianem horroru psychologicznego. To właśnie bowiem ta nauka, może pomóc w zrozumieniu zachowania Flory i Milessj, jak również ukazanego zepsucia Bly. Sama rezydencja idealnie wtapia się w obraz dwójki dzieci, tak jak one, tak Bly potrafi początkowo zachwycić przybysza swym urokiem, aby powolutku przerodzić się w epicentrum zła, stając się nieprzyjaznym miejscem, tym nawet dążącym do pozbycia się tego, kogo nie chce mieć w swoich murach. Nie ulega wątpliwości, że powieść Henry'ego Jamesa poddaje narratorów pytaniu o ich wiarygodność, na które to czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam. W kleszczach lęku z pewnością usatysfakcjonuje wielbicieli klasycznych gotyckich opowieści. Intrygowało niegdyś i intryguje dziś.

Prawdziwa gotycka uczta. Mroczna rezydencja, zjawy i guwerntka w samym gąszczu tajemnicy. W kleszczach lęku Henry'ego Jamesa nadal potrafi hipnotyzować. Witajcie w Bly.



W starej posiadłości Bly w Stanach Zjednoczonych mieszka dwójka dzieci, których jedynymi opiekunami są gospodyni Grose i guwerntki, które nieustannie posyła wuj małolatów. Ostatnia z nich nagle znikła, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Antypolski paszkwil, tak najkrócej można określić W objęciach lasu Adivy Geffen.



Parczew na Lubelszczyźnie od zawsze zamieszkiwali Polacy i Żydzi tworząc wspólnotę. Mieszkający tam Jakub, Taiba i ich córka Szurka nie chcą do końca wierzyć w nadciągającą katastrofę i zagrożenie z Zachodu. Kiedy ich żydowscy współbracia uciekają z Polski, oni wciąż trwają w swoim domu. Ich życie mija zwykłym rytmem, Szurka dorasta i wychodzi za mąż, sama też staje się matką. Szarą codzienność przerywa wybuch wojny. Rodzina zostaje umieszczona w gettcie, a jedynym ratunkiem jest ucieczka do Lasu Parczewskiego. Tego, o którym krążyły podania, że lepiej trzymać się z daleka.



Wojenne opowieści do tej pory zawsze mnie wzruszały i przerażały jednocześnie. Przerażały ogromem zła, cierpienia i strachu o przetrwanie w nieludzkiej rzeczywistości. Było to wspólnym udziałem Polaków i Żydów. Jednak w przypadku W objęciach lasu Adivy Geffen wynika coś zgoła odmiennego. Druga wojna światowa przyniosła eksterminację jedynie żydowskiej społeczności, a Polacy byli tymi, którzy kolaborowali z nazistami. Ba, mało tego potrafili być okrutniejsi od samych Niemców. Tylko patrzyli, jak okraść, wydać czy upokorzyć Żydów. Z snutej przez Adivę Geffen historii wynika, że tak naprawdę Polakom nic złego w czasie wojny nie działo się, a tymi, co musieli walczyć o przetrwanie byli tylko Żydzi. Ratunek dla nich stanowiła Rosja i komunistyczna partyzantka. Trudno o większe zakłamanie historii lat 1939-1945. Polacy byli tak samo eksterminowani, tak samo cierpieli w obozach koncentracyjnych i ginęli w komorach gazowych. Tak samo przeżywali strach o jutro, a "dobra" Rosja Radziecka Adivy Geffen była współodpowiedzialna za wybuch wojny. Przypomnijmy chociaż pakt Ribentrop - Mołotow mówiący o podziale ziem polskich, o akcjach NKWD przeciwko mieszkańcom Kresów i Wschodniej Polski oraz wywózkach na w głąb Związku Radzieckiego. Jednak żydowska pisarka zupełnie te fakty pomija. Zamiast tego wolała napisać antypolski paszkwil. Oczywiście zdarzały się niechlubne wypadki, kiedy to Polacy wydawali Żydów, ale też jest wiele chlubnych osób, wręcz heroicznych ratujących na przykład żydowskie dzieci z narażaniem życia. Jeśli chodzi o prawdę historyczną, to Geffen spuszcza zasłonę milczenia na to, kiedy to Żydzi współpracowali z Niemcami, na fakt żydowskich nadzorców w obozach będących okrutniejszymi od hitlerowskich. Kiedy wpadamy w mechanizm wytykania krzywd szybko okaże się on zarówno po jednej, jak i drugiej stronie. Geffen oskarża Polaków o antysemityzm, a tymczasem nazywa nie - Żydów gojami czychająmi na krzywdę zawsze pokrzywdzonych Żydów.



Mam wrażenie, że W objęciach lasu Adivy Geffen stanowi przykład zmarnowanego potencjału. Sam język jest bardzo poetycki, barwny, mimo braku dla kultury hebrajskiej opisowości. Z jednej strony wszelkie elementy judaistycznej tradycji pokazują kulturowe bogactwo Żydów, z drugiej natomiast zupełnie brakuje wyjaśnienia tych elementów dla niezaznajomionych. Zamiast skupieniu się na antypolskiej narracji dziejów, uzupełnienie powieści o te właśnie rzeczy, tak charakterystyczne dla judaizmu i hebrajskiej kultury z pewnością wpłynęły by na ogromny plus. Zupełnie też zmarnowano potencjał lasu, o którym przed wojną krążyły legendy, że lepiej trzymać się od niego z daleka. Znowu niewykorzystano tego, co mogła dać jedynie zasygnalizowana wzmianka. Będąc szczerym, gdy pojawiła się w styczniu zapowiedź W objęciach lasu miałem ogromne oczekiwania, od miesięcy wzrastała chęć poznania powieści. Po przeczytaniu zaś pozostał duży niesmak.

Antypolski paszkwil, tak najkrócej można określić W objęciach lasu Adivy Geffen.



Parczew na Lubelszczyźnie od zawsze zamieszkiwali Polacy i Żydzi tworząc wspólnotę. Mieszkający tam Jakub, Taiba i ich córka Szurka nie chcą do końca wierzyć w nadciągającą katastrofę i zagrożenie z Zachodu. Kiedy ich żydowscy współbracia uciekają z Polski, oni wciąż trwają w swoim domu. Ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nora Roberts podobnie do Stephena Kinga jest autorką niezwykle płodną i wyśmienicie umie bawić się gatunkami. Udowadnia to w Życiu nocnym.



Harry Booth nie miał łatwego dzieciństwa. Chora na nowotwór matka, niezapłacone rachunki i nieustanne zmartwienie o pieniądze na leki. Jedyną osobą, na którą może liczyć to ciotka Mags. Problemy finansowe zmuszają go do podjęcia nocnej pracy jako złodziej, wraz z biegiem czasu staje się mistrzem w tym fachu. Jak nikt inny potrafi nie zauważalnie ukraść biżuterię, albo włamać się do domu. Mijają lata Harry zmuszony jest przybierać rozmaite tożsamości, staje się specjalistą w kradzieży dzieł sztuki, dzięki czemu dostaje lukratywne zlecenie. Kiedy wreszcie postanawia zerwać z tym procederem i wreszcie zaznać spokojnego życia, przeszłość wraca i zburzy wszystko, co usilnie starał się zbudować.



Norę Roberts dopiero tak naprawdę poznaję, ale od razu rzuca się w oczy, jak różnych gatunków podejmuje się. W jej dorobku są romanse, thriller, kryminał, a nawet fantastyka. To jednak historie z życia wzięte, opowieści o zagubionych ludziach i ich walce o szczęście, jest tym, co niczym magnes przyciągają mnie najmocniej. Tak też jest w Życiu nocnym. Stanowi ono wyśmienitą mieszankę powieści obyczajowej z elementami thrillera. Autorka we własnym stylu bawi się bohaterami, ustawia ich w różnorodnych kombinacjach i zmusza do podejmowania nieustannych decyzji. W prawdzie wiele rozwiązań stosowanych przez nią są łatwe do przewidzenia, zwłaszcza jeśli już wcześniej zetknęło się z jej twórczością, ale jednak to, czego tak naprawdę można od niej oczekiwać to znakomitej rozrywki i moc wzruszeń. A tego z pewnością nie brakuje. To co dodatkowo stanowi atut Życia nocnego, to odwołanie się do literackiej tradycji, w szczególności do Szekspira oraz danie upustu tym lekturom, które ukształtowały pisarką świadomość. Na tym praktycznie niezauważalnie Nora Roberts buduje swoją opowieść. W prawdzie dostajemy dość obszerną powieść, może dla niektórych dość przegadaną, chociaż mi osobiście to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Łyżeczka po łyżeczce autorka dostarcza emocji i powoli buduje napięcie, dzięki czemu przez cały czas utrzymuje naszą uwagę i podsyca ciekawość.



Życie nocne to historia chwytająca za serce od pierwszych stron. Stanowi opowieść o dorastaniu, wierności własnym zasadom, miłości i przyjaźni większej od zła, z którym przychodzi się zmierzyć. Jeśli biorąc pod uwagę blurb wydawcy, oczekuje się mrożącego krew w żyłach thrillera, to szybko zawiedziemy się. Przede wszystkim jest to powieść obyczajową o poszukiwaniu własnej drogi życia i szczęścia. Nora Roberts wykorzystuje wszystko to, co lubimy w obyczajówkach i miesza z cechami thrillera, przerabiając wszystko po swojemu. Raz dominuje powieść obyczajowa, aby płynnie przejść do thrillera. Meandruje między nimi w sposób zupełnie niezauważalny. Udowadnia przy tym, jak dojrzałą stała się pisarką, świadomą tego dokąd zmierza. Próżno szukać u niej landrynkowych, lub wymuskanych bohaterów. Spotykamy ludzi z krwi i kości, ludzi idących pod wiatr i zmuszonych podjąć nieustanną walkę o to, jak ułoży się ich życie. Popełniają błędy i muszą za nie zapłacić, jednak z tą pozytywną grupą osób, chętnie bym się zaprzyjaźnił i mocno przez cały czas im kibicowałem. Czarny zaś charakter, jak to u Nory Roberts można zauważyć, jest tym złym do szpiku kości i wyzutym z wszelkich wyższych uczuć. Jednak właśnie to klarowne i konsekwentne ustawienie, kto po jakiej stronie stoi, lubię u niej najbardziej. Bez wątpienia podsyciła moją czytelniczą ciekawość i mam ochotę dalej poznawać snute przez nią historie.

Nora Roberts podobnie do Stephena Kinga jest autorką niezwykle płodną i wyśmienicie umie bawić się gatunkami. Udowadnia to w Życiu nocnym.



Harry Booth nie miał łatwego dzieciństwa. Chora na nowotwór matka, niezapłacone rachunki i nieustanne zmartwienie o pieniądze na leki. Jedyną osobą, na którą może liczyć to ciotka Mags. Problemy finansowe zmuszają go do podjęcia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedna z najpopularniejszych książek na świecie, absolutny klasyk fantasy i pierwowzór wielu innych historii, do niego nawiązywała i nawiązuje współczesna popkultura. O czym mowa? Oczywiście o trylogii Władcy pierścieni J.R.R Tolkiena. Zapraszam do Śródziemia.



Władca pierścieni w przeciwieństwie do literackiego debiutu J.R.R Tolkiena, Hobbita według mnie bardziej skierowany jest do dorosłego czytelnika, niż do młodocianych. Jest o wiele trudniejszy i zwłaszcza sam początek nie jest zbyt łatwy do przebrnięcia. Sam odbijałem się dwukrotnie i dopiero za trzecim razem udało się odbyć całą podróż z Frodem i jego przyjaciółmi. Sam autor od początku planował Władcę pierścieni jako jedną powieść i bezwątpienia widać to po kompozycji powieści. Mimo, że składa się z sześciu ksiąg, to wydana została w trzech tomach. Wynikało to z prostego faktu, że w powojennej Wielkiej Brytanii była konieczność oszczędzania papieru i to właśnie wzgląd ekonomiczny wywarł wpływ na ostatecznej wersji. Tolkien tuż po ukazaniu się Hobitta planował kontynuację historii, początkowo miała zawrzeć się w Silmarillionie, jednak ostatecznie to pisany przez kilkanaście lat Władca pierścieni zajął to miejsce. Dla mnie samego ciekawostką było, że prace nad nim zaczęły się jeszcze przed II wojną światową, a w ostatecznej wersji ukazał się dopiero w 1952 roku, wtedy to premierę miał pierwszy tom, Drużyna pierścieni. Pisząc jedną z trzech powieści, które z czasem stały się znakiem rozpoznawczym ojca współczesnej fantasy, oksfordzki profesor literatury angielskiej, J.R.R Tolkien był inspirowany wcześniejszą pracą, jaką podjął opracowując średniowieczny klasyk, Beowulfa. Widoczne to jest zarówno w fabule, licznych metaforach i zawartej w powieści symbolice. Dla jednych stał się powieścią chrześcijańską, inni upatrywali rozliczenia z zakończonym konfliktem wojennym, a jeszcze inni w rozdziale Porządki w Shire analogię do aktualnych wydarzeń w Anglii i rządów laburzystów. Sam autor zaś podkreślał, że nie miał podobnych zamiarów. A liczne oskarżenia kierowane między innymi przez kolegów po fachu nieustannie odpierał. Zarzuty przykładowo dotyczyły kompozycji powieści, jak i rozwiązań zawartych w samej fabule. W gronie krytyków Władcy pierścieni znalazł się bliski przyjaciel pisarza, C.S. Lewis. Nie ulega natomiast wątpliwości, że poza wspomnianym Beowulfem, wpływ miała mitologia nordycka, jak również staroangielskie legendy. Najbardziej widoczne to jest po imieniu głównego bohatera Froda Bagginsa, które to w formie Froda pojawia się w średniowiecznych przekazach.



Władcę pierścieni można kochać lub nie przepadać za nim, ale na pewno nie można zostać obojętnym, czy nie docenić zawartych w nim bogactwa interpretacji. Wśród nich można wyróżnić przede wszystkim kilka istotnych motywów.



Jednym z nich jest motyw chrześcijański. Frodo wyrusza z Rivendell wraz z drużyną pierścienia według kalendarza Shire 25 grudnia, a misję zniszczenia Pierścienia Władzy kończy 25 marca. To na ten dzień przypadła staroangielska Wielkanoc, jak również nowy rok. Z czasem data ta stała się początkiem roku podatkowego. Z pewnością nie można we Frodzie dopatrywać się figury Chrystusa.



We Władcy pierścieni zawarta jest krytyka władzy absolutnej. Przejawia się zarówno w samym motywie Pierścienia Władzy, symbolu pożądania, przez właścicieli nazywanym skarbem. Nie pozostawia swych posiadaczy obojętnych na wywierany przezeń wpływ. To on jednak wybiera tego, w których rękach znajdzie się i tych, co go posiedli deprawuje. Uległ temu choćby Gollum, a tylko szlachetna natura Bilba uchroniła go przed tym, chociaż i jemu trudno jest się z nim rozstać i potrafi przeobrażać się. Jak również dążenie do panowania nad światem przejawia się w osobie Sarumana, najbardziej współczesnej analogii do XX wiecznych nawiązań. To przykład "zbawcy" ludzkości dążącego do zaprowadzenia nowego typu rządów absolutnych. W tym celu gotów jest dogadać się z starą władzą, ale równocześnie wykorzystać ją do własnych celów. Do takich "zbawców" ludzkości należał Hitler, czy Stalin. Jedynie wierność tradycyjnym wartościom, takim jak na przykład miłosierdzie, może uchronić świat przed złem.



Natomiast nie ulega wątpliwości, że tak jak Hobbit, tak również Władca pierścieni mówi o dojrzewaniu. W przeciwieństwie do Bilba, Frodo wyrusza w podróż życia w młodym wieku, a przeżyte doświadczenia nieustannie zmuszają go do podejmowania trudnych i istotnych dla przyszłości Śródziemia i Bag Endu decyzji. Non stop wystawiany jest na próbę, a sam tytuł Powiernika Pierścienia nakłada na niego sporą dozę odpowiedzialności za przebieg i finał wyprawy. Próbuje on wzorować się na wuju Bilbie, ale na każdym kroku przejawia większą dojrzałość i stateczność. Wciąż musi pokonywać trudności i mierzyć się z przeciwnościami.



Równocześnie we Władcy pierścieni widoczna jest zemsta przyrody na tych, którzy wchodzą na jej teren. I tak entowie, inaczej Drzewce oburzeni są widokiem niszczenia drzew i to właśnie ten obraz skłania ich do przystąpienia do wojny o pierścień i ruszenia w tym celu do Insengardu. Przejawia się to też w osobie Toma Bombadila mającego władzę nad naturą, starszego niż góry i rzeki oraz jedynego odpornego na wpływ pierścienia, ale zdającego sobie sprawę o groźbie zniszczenia dotychczasowego porządku. Przyroda szybko więc staje się sprzymierzeńcem tych, którzy dążą do utrzymania dotychczasowego świata. Sama rozmowa Froda z Samem ukazuje, że jeśli nie podejmą się obrony jego, to również na zawsze zniszczone zostanie piękno i spokój panujący w Shire. Wojna o pierścień przejmuje w tym momencie wymiar nie tylko sprzeciw wobec tyranii władzy, ale również obrony tego, co znane i zachowania porządku, w którym natura zajmuje istotne miejsce. Obrony dotychczasowych wartości.



Wreszcie tym, co najbardziej chwyciło mnie za serce, stanowi temat przyjaźni. Przyjaciele nigdy nie odwracają się od siebie, towarzyszą sobie do samego końca - mimo niebezpieczeństw. Są w stanie zrobić wszystko, aby tylko przyjść z pomocą temu, który znalazł się w opałach i go z nich wyciągnąć. Przyjaźń u Tolkiena to solidarność na dobre i na złe, wierność łączącym więzom i raz podjętej decyzji o towarzyszeniu trudom podejmowanym przez przyjaciela.



Wszystkie te aspekty wpływają na uniwersalność przesłania zawartego we Władcy pierścieni. Mimo zawartego w nim ciężkości, to powieść, która krzepi, pociesza i dodaje otuchy. Staje się katalizatorem, dzięki któremu lepiej możemy obserwować nie tylko tą naszą dużą, ale i codzienną rzeczywistość.

Jedna z najpopularniejszych książek na świecie, absolutny klasyk fantasy i pierwowzór wielu innych historii, do niego nawiązywała i nawiązuje współczesna popkultura. O czym mowa? Oczywiście o trylogii Władcy pierścieni J.R.R Tolkiena. Zapraszam do Śródziemia.



Władca pierścieni w przeciwieństwie do literackiego debiutu J.R.R Tolkiena, Hobbita według mnie bardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nora Roberts w cyklu Saga rodu Queenów daje pełną emocji i ciepła opowieść o ludziach, których łączy jedno zdarzenie, jedna przysięga i dobro dziecka. Seria składa się z Wzburzonych fal, Niebezpiecznych prądów, Spokojnej przystani i Błękitnej zatoki.



Ray i Stella Queen przygarnęli pod swój dach trójkę chłopców z trudną przeszłością, których tylko krok dzielił, by spaść na dno i na zawsze zaprzepaścić życie. Kiedyś uratowali ich, teraz zaś Ray trafia na dziesięcioletniego, Setha. Chłopiec swym zachowaniem łudząco przypomina najstarszego z synów Queenów, Camerona. Tuż przed śmiercią Ray prosi całą trójkę o zaopiekowanie się Sethem i stworzenie dla niego prawdziwego domu. Dla mężczyzn oznacza to całkowitą zmianę dotychczasowego stylu życia, a zbuntowany chłopiec nie ułatwia im zadania. Jedno jest pewne muszą zrobić wszystko, by dziecko zostało z nimi. Nie zdają sobie sprawy, że odtąd także oni zasmakują prawdziwej miłości.



Nora Roberts doskonale wie, jak stworzyć poruszającą opowieść o czwórce braci. Chociaż nie łączą ich więzy krwi, ale przypadkowe spotkanie na swej drodze człowieka, który wyciągnął ich z piekła, to potrafią zbudować trwałą więź i zasadę: Zadrzesz z jednym Queenem, zadzierasz ze wszystkimi. I niejednokrotnie dadzą temu dowód. Opowieść nabiera dodatkowego kolorytu za sprawą małego nadmorskiego miasteczka Saint Christopher. Przystań, pomost i dom, w którym bez chwili wachania chciałoby by się znaleźć. Mimo panującego gwaru, częstych kłótni, słownych potyczek, ale za to wzruszające rodzące się uczucie do zagubionego chłopca. Braterska solidarność i fakt, że wszyscy oni oddali by za siebie życie i nigdy nie zostawią bliskich bez pomocy. Roberts gra na najczulszych strunach. Raz wzrusza do łez, raz wywołuje trudne do wytrzymania napięcie, chce się potrząsnąć mężczyznami, a wreszcie irytację i wściekłość wobec zła wyrządzanego dziecku przez wyrodną matkę. Każdy z czterech tomów dostarcza mnóstwo wzruszeń i emocji. Autorka rozstawia swych bohaterów i umiejętnie porusza nimi. Komplikuje im losy, by powoli wyprostować drogę i zaprowadzić tam, gdzie nigdy by się nie spodziewali. Każdy z nich jest inny, jedni przebojowi, inni potrzebujący czasu i kuksańca do zrobienia kroku naprzód. Daleko im do ideałów, lecz cały czas obserwujemy ludzi z wadami i zaletami. Zmagających się z przeszłością i tym, co było ich udziałem. Nie znają złotego środka na rozwiązanie życiowych zakrętów, popełniają błędy, ulegają skrajnym emocjom, ale powoli z pomocą braci i nie tylko wychodzą na prostą. Razem dojrzewają do tego, by stworzyć prawdziwą, kochającą się rodzinę. Nie ukrywam, że każdy z czwórki braci skradł mi serce i od początku sagi miałem ochotę wejść do ich domu, by razem z nimi dzielić troski i radości. Płakać i śmiać się, bo takie jest życie i taka też jest codzienność Queenów.



Już pierwszy tom sprawił, że wiedziałem o tym, że będę miał ochotę pozostać w nadmorskim domku na dłużej i od początku będzie to jedna z ulubionych serii, które na zawsze pozostaną u mnie w sercu. To mądra, ciepła i wiarygodna opowieść o sile rodziny, o tym, że prawdziwe uczucie rodzi się powoli. To opowieść o przeznaczeniu, miłości i tym, jak nieprzewidywalne potrafią być koleje losu. A czasem zmiana niesie z sobą, coś o czym boimy się marzyć. Moja wielka literacka podróż.

Nora Roberts w cyklu Saga rodu Queenów daje pełną emocji i ciepła opowieść o ludziach, których łączy jedno zdarzenie, jedna przysięga i dobro dziecka. Seria składa się z Wzburzonych fal, Niebezpiecznych prądów, Spokojnej przystani i Błękitnej zatoki.



Ray i Stella Queen przygarnęli pod swój dach trójkę chłopców z trudną przeszłością, których tylko krok dzielił, by spaść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nora Roberts w cyklu Saga rodu Queenów daje pełną emocji i ciepła opowieść o ludziach, których łączy jedno zdarzenie, jedna przysięga i dobro dziecka. Seria składa się z Wzburzonych fal, Niebezpiecznych prądów, Spokojnej przystani i Błękitnej zatoki.



Ray i Stella Queen przygarnęli pod swój dach trójkę chłopców z trudną przeszłością, których tylko krok dzielił, by spaść na dno i na zawsze zaprzepaścić życie. Kiedyś uratowali ich, teraz zaś Ray trafia na dziesięcioletniego, Setha. Chłopiec swym zachowaniem łudząco przypomina najstarszego z synów Queenów, Camerona. Tuż przed śmiercią Ray prosi całą trójkę o zaopiekowanie się Sethem i stworzenie dla niego prawdziwego domu. Dla mężczyzn oznacza to całkowitą zmianę dotychczasowego stylu życia, a zbuntowany chłopiec nie ułatwia im zadania. Jedno jest pewne muszą zrobić wszystko, by dziecko zostało z nimi. Nie zdają sobie sprawy, że odtąd także oni zasmakują prawdziwej miłości.



Nora Roberts doskonale wie, jak stworzyć poruszającą opowieść o czwórce braci. Chociaż nie łączą ich więzy krwi, ale przypadkowe spotkanie na swej drodze człowieka, który wyciągnął ich z piekła, to potrafią zbudować trwałą więź i zasadę: Zadrzesz z jednym Queenem, zadzierasz ze wszystkimi. I niejednokrotnie dadzą temu dowód. Opowieść nabiera dodatkowego kolorytu za sprawą małego nadmorskiego miasteczka Saint Christopher. Przystań, pomost i dom, w którym bez chwili wachania chciałoby by się znaleźć. Mimo panującego gwaru, częstych kłótni, słownych potyczek, ale za to wzruszające rodzące się uczucie do zagubionego chłopca. Braterska solidarność i fakt, że wszyscy oni oddali by za siebie życie i nigdy nie zostawią bliskich bez pomocy. Roberts gra na najczulszych strunach. Raz wzrusza do łez, raz wywołuje trudne do wytrzymania napięcie, chce się potrząsnąć mężczyznami, a wreszcie irytację i wściekłość wobec zła wyrządzanego dziecku przez wyrodną matkę. Każdy z czterech tomów dostarcza mnóstwo wzruszeń i emocji. Autorka rozstawia swych bohaterów i umiejętnie porusza nimi. Komplikuje im losy, by powoli wyprostować drogę i zaprowadzić tam, gdzie nigdy by się nie spodziewali. Każdy z nich jest inny, jedni przebojowi, inni potrzebujący czasu i kuksańca do zrobienia kroku naprzód. Daleko im do ideałów, lecz cały czas obserwujemy ludzi z wadami i zaletami. Zmagających się z przeszłością i tym, co było ich udziałem. Nie znają złotego środka na rozwiązanie życiowych zakrętów, popełniają błędy, ulegają skrajnym emocjom, ale powoli z pomocą braci i nie tylko wychodzą na prostą. Razem dojrzewają do tego, by stworzyć prawdziwą, kochającą się rodzinę. Nie ukrywam, że każdy z czwórki braci skradł mi serce i od początku sagi miałem ochotę wejść do ich domu, by razem z nimi dzielić troski i radości. Płakać i śmiać się, bo takie jest życie i taka też jest codzienność Queenów.



Już pierwszy tom sprawił, że wiedziałem o tym, że będę miał ochotę pozostać w nadmorskim domku na dłużej i od początku będzie to jedna z ulubionych serii, które na zawsze pozostaną u mnie w sercu. To mądra, ciepła i wiarygodna opowieść o sile rodziny, o tym, że prawdziwe uczucie rodzi się powoli. To opowieść o przeznaczeniu, miłości i tym, jak nieprzewidywalne potrafią być koleje losu. A czasem zmiana niesie z sobą, coś o czym boimy się marzyć. Moja wielka literacka podróż.

Nora Roberts w cyklu Saga rodu Queenów daje pełną emocji i ciepła opowieść o ludziach, których łączy jedno zdarzenie, jedna przysięga i dobro dziecka. Seria składa się z Wzburzonych fal, Niebezpiecznych prądów, Spokojnej przystani i Błękitnej zatoki.



Ray i Stella Queen przygarnęli pod swój dach trójkę chłopców z trudną przeszłością, których tylko krok dzielił, by spaść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nora Roberts w cyklu Saga rodu Queenów daje pełną emocji i ciepła opowieść o ludziach, których łączy jedno zdarzenie, jedna przysięga i dobro dziecka. Seria składa się z Wzburzonych fal, Niebezpiecznych prądów, Spokojnej przystani i Błękitnej zatoki.



Ray i Stella Queen przygarnęli pod swój dach trójkę chłopców z trudną przeszłością, których tylko krok dzielił, by spaść na dno i na zawsze zaprzepaścić życie. Kiedyś uratowali ich, teraz zaś Ray trafia na dziesięcioletniego, Setha. Chłopiec swym zachowaniem łudząco przypomina najstarszego z synów Queenów, Camerona. Tuż przed śmiercią Ray prosi całą trójkę o zaopiekowanie się Sethem i stworzenie dla niego prawdziwego domu. Dla mężczyzn oznacza to całkowitą zmianę dotychczasowego stylu życia, a zbuntowany chłopiec nie ułatwia im zadania. Jedno jest pewne muszą zrobić wszystko, by dziecko zostało z nimi. Nie zdają sobie sprawy, że odtąd także oni zasmakują prawdziwej miłości.



Nora Roberts doskonale wie, jak stworzyć poruszającą opowieść o czwórce braci. Chociaż nie łączą ich więzy krwi, ale przypadkowe spotkanie na swej drodze człowieka, który wyciągnął ich z piekła, to potrafią zbudować trwałą więź i zasadę: Zadrzesz z jednym Queenem, zadzierasz ze wszystkimi. I niejednokrotnie dadzą temu dowód. Opowieść nabiera dodatkowego kolorytu za sprawą małego nadmorskiego miasteczka Saint Christopher. Przystań, pomost i dom, w którym bez chwili wachania chciałoby by się znaleźć. Mimo panującego gwaru, częstych kłótni, słownych potyczek, ale za to wzruszające rodzące się uczucie do zagubionego chłopca. Braterska solidarność i fakt, że wszyscy oni oddali by za siebie życie i nigdy nie zostawią bliskich bez pomocy. Roberts gra na najczulszych strunach. Raz wzrusza do łez, raz wywołuje trudne do wytrzymania napięcie, chce się potrząsnąć mężczyznami, a wreszcie irytację i wściekłość wobec zła wyrządzanego dziecku przez wyrodną matkę. Każdy z czterech tomów dostarcza mnóstwo wzruszeń i emocji. Autorka rozstawia swych bohaterów i umiejętnie porusza nimi. Komplikuje im losy, by powoli wyprostować drogę i zaprowadzić tam, gdzie nigdy by się nie spodziewali. Każdy z nich jest inny, jedni przebojowi, inni potrzebujący czasu i kuksańca do zrobienia kroku naprzód. Daleko im do ideałów, lecz cały czas obserwujemy ludzi z wadami i zaletami. Zmagających się z przeszłością i tym, co było ich udziałem. Nie znają złotego środka na rozwiązanie życiowych zakrętów, popełniają błędy, ulegają skrajnym emocjom, ale powoli z pomocą braci i nie tylko wychodzą na prostą. Razem dojrzewają do tego, by stworzyć prawdziwą, kochającą się rodzinę. Nie ukrywam, że każdy z czwórki braci skradł mi serce i od początku sagi miałem ochotę wejść do ich domu, by razem z nimi dzielić troski i radości. Płakać i śmiać się, bo takie jest życie i taka też jest codzienność Queenów.



Już pierwszy tom sprawił, że wiedziałem o tym, że będę miał ochotę pozostać w nadmorskim domku na dłużej i od początku będzie to jedna z ulubionych serii, które na zawsze pozostaną u mnie w sercu. To mądra, ciepła i wiarygodna opowieść o sile rodziny, o tym, że prawdziwe uczucie rodzi się powoli. To opowieść o przeznaczeniu, miłości i tym, jak nieprzewidywalne potrafią być koleje losu. A czasem zmiana niesie z sobą, coś o czym boimy się marzyć. Moja wielka literacka podróż.

Nora Roberts w cyklu Saga rodu Queenów daje pełną emocji i ciepła opowieść o ludziach, których łączy jedno zdarzenie, jedna przysięga i dobro dziecka. Seria składa się z Wzburzonych fal, Niebezpiecznych prądów, Spokojnej przystani i Błękitnej zatoki.



Ray i Stella Queen przygarnęli pod swój dach trójkę chłopców z trudną przeszłością, których tylko krok dzielił, by spaść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rodzinna tragedia i nieubłagane odliczanie do nowego dramatu, zjawy i milion pytań bez odpowiedzi, tym Grzegorz Kopiec atakuje w Plonie.



Wojtalowie to zwyczajna rodzina mieszkająca w małym miasteczku, Lublińcu. Spokój ich burzy śmierć najstarszego syna, Krzysztofa. Chłopak ginie w dniu osiemnastych urodzin. Sekcja wskazuje na atak astmy spowodowany nagronadzeniem się grzybów. Tyle, że jego siostra nie wierzy w oficjalną wersję. Przeczuwa, że prawda jest zupełnie inna i ktoś przyczynił się do śmierci brata. Rok później zostaje zamordowane w dniu osiemnastych urodzin kolejne dziecko Wojtalów. Jerzy, ojciec rodziny nie ma już wątpliwości, że śmierć syna i córki ma związek z zemstą zza grobu. Teraz zaś musi ochronić dwójkę dzieci.



Od początku dostajemy mroczną, duszną historię, która jednak nie straszy. Owszem intryguje ale nic poza tym. Grzegorz Kopiec wykorzystuje elementy horroru, które nie robią specjalnego wrażenia. Stawia on na balansowanie między grozą a thrillerem, wprowadzając w ten sposób czytelnika w historię, w której niczego nie można być pewnym. Tajemnicze zjawiska mogą być wytworem umysłu, zwłaszcza gdy w grę wchodzi chory na schizofrenię, niedorozwinięty mężczyzna pełniący w Plonie rolę mitologicznej Kasandry. Od jego przepowiedni nie ma odwrotu, wyczuwa śmierć i oznajmia, kto padnie jej ofiarą. Autor podbija stawkę i stosuje dodatkowe zabiegi typu duchy przeszłości i wprowadza osoby, które powinny dawno już nie żyć. Z drugiej strony obserwujemy znane fanom kryminalnych historii policyjne śledztwo, które z każdym dniem coraz bardziej utyka w martwym punkcie. Jednocześnie od początku wiadomo, kto będzie kolejną ofiarą krwawego żniwa. Pytanie tylko, jak oszukać przeznaczenie i zatrzymać to, co wydaje się nieuchronne. Chcąc tego dokonać obserwujemy obsejny lęk przed śmiercią burzący jedność rodziny, rozmaite próby zapobiegnięciu powiększaniu się plonu i potęgujące szaleństwo powodowane strachem przed śmiercią. Kopiec dodatkowo chce skomplikować sprawę przez zabranie czytelnika w progi oddziału psychiatrycznego, na którym przebywają najbardziej niebezpieczni przestępcy. To w nim ostatecznie szuka się ratunku i to on ma bardzo konkretną rolę do spełnienia.



Szkoda, że wraz z kolejnymi rozdziałami coraz bardziej widać, jak Grzegorz Kopiec wpada we własną pułapkę. Niby potrafi utrzymać napięcie, ale im dalej w las, tym więcej drzew. Więcej znaków zapytania powodujących, że opowieść traci na wiarygodności. Pojawia się sztuczność i wielokrotna zmiana kierunku w którym ma podążyć Plon. Zakończenie zaś przewraca wszystko do góry nogami i jest mocno zaskakujące, acz znowu mocno naciągane. Mam wrażenie, że nieco został zmarnowany potencjał i ostatecznie otrzymujemy bardzo średnią powieść. Grzegorzowi Kopcowi w pewnym momencie zabrakło pomysłu na pełnokrwistą powieść grozy. Wydaje się, że w ostatecznym kierunku tak miał potoczyć się Plon. Z pewnością jest on dla tych, którzy lubią powieści z dreszczykiem, przy których nie za bardzo trzeba się bać. Niestety oczekiwałem znacznie więcej, a po lekturze pozostał niezaspokojony apetyt.

Rodzinna tragedia i nieubłagane odliczanie do nowego dramatu, zjawy i milion pytań bez odpowiedzi, tym Grzegorz Kopiec atakuje w Plonie.



Wojtalowie to zwyczajna rodzina mieszkająca w małym miasteczku, Lublińcu. Spokój ich burzy śmierć najstarszego syna, Krzysztofa. Chłopak ginie w dniu osiemnastych urodzin. Sekcja wskazuje na atak astmy spowodowany nagronadzeniem się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Debiutancka serią Rebecca F. Kuang szturmem wbiła się na listy bestsellerów i zrobiła to tak, jak jej Rin w trylogii Wojen makowych, w jej skład wchodzą Wojna makowa, Republika smoka, Płonący bóg.



Fang Runin to sierota niewiadomego pochodzenia, od najwcześniejszych lat nauczona walczyć o swoje. Życie nauczyło ją dbać o siebie samą, bo na wujostwo pod którego opieką znalazła się, nie miała co liczyć. Teraz zaś jej los może ulec pogorszenie za sprawą aranżowanego małżeństwa z dużo starszym mężczyzną. Jedyną szansą jest zdać keju, egzamin otwierający drzwi do elitarnej akademii wojskowej w Sinegardzie. Tyle, że to dopiero początek. Potem należy utrzymać się w szkole, w której ludzie z Południa i w dodatku niskiego pochodzenia nie są wcale mile widziani. Jednak Rin podjęła decyzję i wie, że z raz obranej drogi nie ma odwrotu. Nowa zaś wojna makowa przekona się, że piekło jest o wiele gorsze, niż mogłaby sobie wyobrazić.



Rebecca F. Kuang doskonale potrafi wciągnąć czytelnika w świat pozornie mu znany. Historia skrzywdzonej przez los dziewczyny, która znajduje się w zupełnie nowym dla niej świecie jest znana. Jednak od początku autorka przerabia ją po swojemu i na tym buduje całkowicie własną opowieść. Sinegard to miejsce do którego uczęszczają dzieci możnowładców. Zasady tu są proste. Palisz opium, albo nie zainteresujesz sobą żadnego z mistrzów, po roku odchodzisz z akademii. Tu nie ma taryfy ulgowej, tu toczy się walka każdego dnia. A mistrzowie cóż, bywają różni. Jeden nienawidzi to ksenofob, pokazujący swą pogardę otwarcie. Inny nie przychodzi na zajęcia i uważany jest za dziwaka, ba nawet za wariata. Od początku kobiety nie mają łatwego życia i nie mogą liczyć na żadną taryfę ulgową. Przy czym Sinegard stanowi dla Kuang tylko pretekst do wyciągnięcia czytelnika w wir znacznie szerszej historii, historii Cesarstwa Nikaryjskiego, które do złudzenia przypomina realia panujące w Chinach po rewolucji Mao. Mamy wyplenienie kultu bogów i wprowadzenie ateistycznej wizji świata, upadek dawnej tradycji, świątyń. Kraj wyniszczony na skutek wojen pustoszących go, pozostawiających zgliszcza, błąkające się sieroty i tych, co stracili swój dom na zawsze i jedynie pozostała im w sercu nienawiść do wroga. Na tych fundamentach Kuang buduje swych bohaterów i sprawia, że niezauważalnie zmieniają się w antybohaterów. Tak dzieje się z Rin czy z Altanem. Przy czym jest przy tym niezwykle szczera. Pokazuje wszystko to, co ich ukształtowało, od początku znamy ich przeszłość i motywacje, wkraczamy w ich umysł i duszę. Na każdym etapie są prawdziwi i nie próbują uchodzić za kogoś innego. Nie zależy im na akceptacji, lecz na przetrwaniu za wszelką cenę. Tak najpierw w akademii, a potem podczas wojny. Wojny wykrwiającej kraj, na której traci się wszystko - nawet człowieczeństwo, a ofiara szybko upodobania się do oprawcy. Kiedy zaś ludzkie siły są niewystarczające, zawsze można użyć bogów za rodzaj broni. Tyle, że za to zawsze zapłaci się wysoką cenę. Zburzenie równowagi pociąga chaos i zawsze zwracając się do bóstwa, trzeba się z tym liczyć. Tyle, że ci chętnie ingerują w toczący się konflikt, nieustannie dają o sobie znać i niespodziewanie stają się tak sojusznikiem, jak i przeciwnikiem. Tu nigdy nie wiadomo, po której ze stron przyjdzie stanąć. Zwłaszcza, gdy do gry dołączą się obcy zza morza, Hesperianie. Kuang nie tylko snuje opowieść, od której trudno oderwać się, ale niejednokrotnie odwołuje się do historycznych układów geopolitycznych między Chinami, Japonią a USA. O ile pierwsza połowa Wojny makowej jest łagodnym wprowadzeniem, to skala okrucieństwa od połowy pierwszego tomu rośnie nieustannie, a swe apogeum osiąga w Płonącym bogu.



Rebecca F. Kuang doskonale wie, jak stworzyć pełnokrwiste postacie, do których bardzo szybko przywiązujemy się. Każdy z nich dojrzewa, przechodzi swoistą metamorfozę i dorasta do roli, jaką ma spełnić, do tego co mu przeznaczone. Część z nich skrywa bolesną przeszłość, są nieustannie doświadczani i na każdym kroku muszą uważać z kim zawierają sojusze, z kim walczą i kto jest tym prawdziwym wrogiem. To ostatnie wcale nie jest takie oczywiste, co już w Republice smoka mocno wybrzmiewa, a w Płonącym bogu jeszcze bardziej komplikują się relacje i już niczego nie można być pewnym. Autorka ustawia piony na szachownicy i umiejętnie nimi manewruje, i zmienia konfiguracje. Zdrada i sojusze przychodzą znienacka. A doświadczenie wojenne nie pozostają bez wpływu. Zwłaszcza widoczne to jest na przykładzie Rin, która to popełnia błędy i nieustannie przeistacza się w pozbawioną wszelkich ludzkich odruchów żołnierza i przywódcę. Można ją lubić lub nienawidzieć, ale z pewnością nie uda się zachować obojętności. Kuang nieraz gra na emocjach czytelnika, a rozwój wypadków i to jak wpływają one na ludzi oraz kraj przerażają brutalnością, skalą barbarzyństwa. Jednak gdy uzmysłowimy sobie, że pod warstwą fabularną skrywają się wydarzenia konfliktu chińsko - japońskiego oraz mającego w nim miejsce ludobójstwa, dopiero wówczas łatwo sobie wyobrazić jak potworny był los mieszkańców Chin.



Nie oznacza to, że trylogia ta nie ma wad. Przede wszystkim na przykładzie Republiki smoka widać pewną nierówność. O ile pierwszy tom wciągnął mnie od samego początku bez reszty, to w drugim już potrzebowałem nieco czasu, aby wejść w niego i w pełni się zaangażować. To, co bezdyskusjnie nie ulega dyskusji to, że od lektury nie da się oderwać. Seria ta niczym narkotyk uzależnia i z niecierpliwością oczekujemy dokąd dotrzemy, co jeszcze czeka bohaterów i czym zostaniemy zaskoczeni. Kuang nie oszczędza swych bohaterów i nieustannie wystawia ich na najcięższe próby. Zabieg ten jest w pełni wiarygodny. W końcu trwa wojna, na której litość nie istnieje. Toczą się krwawe walki, okrucieństwo nieustannie daje o sobie znać, a zdrada i walka o władzę staje na porządku dziennym. Zrozumiałe więc, że część postaci ginie, a ich miejsce zajmują ludzie, których nie można być do końca pewnym, a z całą pewnością nie warto nikomu do końca ufać. Rebecca F. Kuang nie koloryzuje i nie demonizuje, lecz rzetelnie oddaje prawa wojny i jej brutalną rzeczywistość.

Trylogia Wojen makowych to połączenie fantasy z powieścią obyczajową, ale bez wątku romantycznego. Rebecca F. Kuang od początku jest świadoma dokąd zmierza, to czytelnik nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, czego stanie się uczestnikiem. Początkowo dość spokojną historią wstrząsa istne trzęsienie ziemi, które potęguje się z każdym kolejnym tomem. W jego wyniku otrzymujemy krwawą i mocno brutalną opowieść, której autorka wcale nie ma zamiaru łagodzić. W trylogii zawarta została cała historia Chin XX wieku, a magia ma nieco inną formę od tej, z którą zetknąłem się dotychczas. Swoje źródło czerpie z żywiołów i wkroczenia do świata bogów. To coś, co jest ukryte i stopniowo dopiero ewoluuje do pełnych rozmiarów. Równocześnie autorka wprowadza w krąg kulturowy doskonale jej znany i po którym porusza się pewnie. Wkraczamy w chińską filozofię, wierzenia, architekturę, czy panujące stosunki społeczne i związaną z nimi klasowość. Jedno jest pewne, Rebecca F. Kuang nie bierze jeńców.

Debiutancka serią Rebecca F. Kuang szturmem wbiła się na listy bestsellerów i zrobiła to tak, jak jej Rin w trylogii Wojen makowych, w jej skład wchodzą Wojna makowa, Republika smoka, Płonący bóg.



Fang Runin to sierota niewiadomego pochodzenia, od najwcześniejszych lat nauczona walczyć o swoje. Życie nauczyło ją dbać o siebie samą, bo na wujostwo pod którego opieką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Debiutancka serią Rebecca F. Kuang szturmem wbiła się na listy bestsellerów i zrobiła to tak, jak jej Rin w trylogii Wojen makowych, w jej skład wchodzą Wojna makowa, Republika smoka, Płonący bóg.



Fang Runin to sierota niewiadomego pochodzenia, od najwcześniejszych lat nauczona walczyć o swoje. Życie nauczyło ją dbać o siebie samą, bo na wujostwo pod którego opieką znalazła się, nie miała co liczyć. Teraz zaś jej los może ulec pogorszenie za sprawą aranżowanego małżeństwa z dużo starszym mężczyzną. Jedyną szansą jest zdać keju, egzamin otwierający drzwi do elitarnej akademii wojskowej w Sinegardzie. Tyle, że to dopiero początek. Potem należy utrzymać się w szkole, w której ludzie z Południa i w dodatku niskiego pochodzenia nie są wcale mile widziani. Jednak Rin podjęła decyzję i wie, że z raz obranej drogi nie ma odwrotu. Nowa zaś wojna makowa przekona się, że piekło jest o wiele gorsze, niż mogłaby sobie wyobrazić.



Rebecca F. Kuang doskonale potrafi wciągnąć czytelnika w świat pozornie mu znany. Historia skrzywdzonej przez los dziewczyny, która znajduje się w zupełnie nowym dla niej świecie jest znana. Jednak od początku autorka przerabia ją po swojemu i na tym buduje całkowicie własną opowieść. Sinegard to miejsce do którego uczęszczają dzieci możnowładców. Zasady tu są proste. Palisz opium, albo nie zainteresujesz sobą żadnego z mistrzów, po roku odchodzisz z akademii. Tu nie ma taryfy ulgowej, tu toczy się walka każdego dnia. A mistrzowie cóż, bywają różni. Jeden nienawidzi to ksenofob, pokazujący swą pogardę otwarcie. Inny nie przychodzi na zajęcia i uważany jest za dziwaka, ba nawet za wariata. Od początku kobiety nie mają łatwego życia i nie mogą liczyć na żadną taryfę ulgową. Przy czym Sinegard stanowi dla Kuang tylko pretekst do wyciągnięcia czytelnika w wir znacznie szerszej historii, historii Cesarstwa Nikaryjskiego, które do złudzenia przypomina realia panujące w Chinach po rewolucji Mao. Mamy wyplenienie kultu bogów i wprowadzenie ateistycznej wizji świata, upadek dawnej tradycji, świątyń. Kraj wyniszczony na skutek wojen pustoszących go, pozostawiających zgliszcza, błąkające się sieroty i tych, co stracili swój dom na zawsze i jedynie pozostała im w sercu nienawiść do wroga. Na tych fundamentach Kuang buduje swych bohaterów i sprawia, że niezauważalnie zmieniają się w antybohaterów. Tak dzieje się z Rin czy z Altanem. Przy czym jest przy tym niezwykle szczera. Pokazuje wszystko to, co ich ukształtowało, od początku znamy ich przeszłość i motywacje, wkraczamy w ich umysł i duszę. Na każdym etapie są prawdziwi i nie próbują uchodzić za kogoś innego. Nie zależy im na akceptacji, lecz na przetrwaniu za wszelką cenę. Tak najpierw w akademii, a potem podczas wojny. Wojny wykrwiającej kraj, na której traci się wszystko - nawet człowieczeństwo, a ofiara szybko upodobania się do oprawcy. Kiedy zaś ludzkie siły są niewystarczające, zawsze można użyć bogów za rodzaj broni. Tyle, że za to zawsze zapłaci się wysoką cenę. Zburzenie równowagi pociąga chaos i zawsze zwracając się do bóstwa, trzeba się z tym liczyć. Tyle, że ci chętnie ingerują w toczący się konflikt, nieustannie dają o sobie znać i niespodziewanie stają się tak sojusznikiem, jak i przeciwnikiem. Tu nigdy nie wiadomo, po której ze stron przyjdzie stanąć. Zwłaszcza, gdy do gry dołączą się obcy zza morza, Hesperianie. Kuang nie tylko snuje opowieść, od której trudno oderwać się, ale niejednokrotnie odwołuje się do historycznych układów geopolitycznych między Chinami, Japonią a USA. O ile pierwsza połowa Wojny makowej jest łagodnym wprowadzeniem, to skala okrucieństwa od połowy pierwszego tomu rośnie nieustannie, a swe apogeum osiąga w Płonącym bogu.



Rebecca F. Kuang doskonale wie, jak stworzyć pełnokrwiste postacie, do których bardzo szybko przywiązujemy się. Każdy z nich dojrzewa, przechodzi swoistą metamorfozę i dorasta do roli, jaką ma spełnić, do tego co mu przeznaczone. Część z nich skrywa bolesną przeszłość, są nieustannie doświadczani i na każdym kroku muszą uważać z kim zawierają sojusze, z kim walczą i kto jest tym prawdziwym wrogiem. To ostatnie wcale nie jest takie oczywiste, co już w Republice smoka mocno wybrzmiewa, a w Płonącym bogu jeszcze bardziej komplikują się relacje i już niczego nie można być pewnym. Autorka ustawia piony na szachownicy i umiejętnie nimi manewruje, i zmienia konfiguracje. Zdrada i sojusze przychodzą znienacka. A doświadczenie wojenne nie pozostają bez wpływu. Zwłaszcza widoczne to jest na przykładzie Rin, która to popełnia błędy i nieustannie przeistacza się w pozbawioną wszelkich ludzkich odruchów żołnierza i przywódcę. Można ją lubić lub nienawidzieć, ale z pewnością nie uda się zachować obojętności. Kuang nieraz gra na emocjach czytelnika, a rozwój wypadków i to jak wpływają one na ludzi oraz kraj przerażają brutalnością, skalą barbarzyństwa. Jednak gdy uzmysłowimy sobie, że pod warstwą fabularną skrywają się wydarzenia konfliktu chińsko - japońskiego oraz mającego w nim miejsce ludobójstwa, dopiero wówczas łatwo sobie wyobrazić jak potworny był los mieszkańców Chin.



Nie oznacza to, że trylogia ta nie ma wad. Przede wszystkim na przykładzie Republiki smoka widać pewną nierówność. O ile pierwszy tom wciągnął mnie od samego początku bez reszty, to w drugim już potrzebowałem nieco czasu, aby wejść w niego i w pełni się zaangażować. To, co bezdyskusjnie nie ulega dyskusji to, że od lektury nie da się oderwać. Seria ta niczym narkotyk uzależnia i z niecierpliwością oczekujemy dokąd dotrzemy, co jeszcze czeka bohaterów i czym zostaniemy zaskoczeni. Kuang nie oszczędza swych bohaterów i nieustannie wystawia ich na najcięższe próby. Zabieg ten jest w pełni wiarygodny. W końcu trwa wojna, na której litość nie istnieje. Toczą się krwawe walki, okrucieństwo nieustannie daje o sobie znać, a zdrada i walka o władzę staje na porządku dziennym. Zrozumiałe więc, że część postaci ginie, a ich miejsce zajmują ludzie, których nie można być do końca pewnym, a z całą pewnością nie warto nikomu do końca ufać. Rebecca F. Kuang nie koloryzuje i nie demonizuje, lecz rzetelnie oddaje prawa wojny i jej brutalną rzeczywistość.

Trylogia Wojen makowych to połączenie fantasy z powieścią obyczajową, ale bez wątku romantycznego. Rebecca F. Kuang od początku jest świadoma dokąd zmierza, to czytelnik nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, czego stanie się uczestnikiem. Początkowo dość spokojną historią wstrząsa istne trzęsienie ziemi, które potęguje się z każdym kolejnym tomem. W jego wyniku otrzymujemy krwawą i mocno brutalną opowieść, której autorka wcale nie ma zamiaru łagodzić. W trylogii zawarta została cała historia Chin XX wieku, a magia ma nieco inną formę od tej, z którą zetknąłem się dotychczas. Swoje źródło czerpie z żywiołów i wkroczenia do świata bogów. To coś, co jest ukryte i stopniowo dopiero ewoluuje do pełnych rozmiarów. Równocześnie autorka wprowadza w krąg kulturowy doskonale jej znany i po którym porusza się pewnie. Wkraczamy w chińską filozofię, wierzenia, architekturę, czy panujące stosunki społeczne i związaną z nimi klasowość. Jedno jest pewne, Rebecca F. Kuang nie bierze jeńców.

Debiutancka serią Rebecca F. Kuang szturmem wbiła się na listy bestsellerów i zrobiła to tak, jak jej Rin w trylogii Wojen makowych, w jej skład wchodzą Wojna makowa, Republika smoka, Płonący bóg.



Fang Runin to sierota niewiadomego pochodzenia, od najwcześniejszych lat nauczona walczyć o swoje. Życie nauczyło ją dbać o siebie samą, bo na wujostwo pod którego opieką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Debiutancka serią Rebecca F. Kuang szturmem wbiła się na listy bestsellerów i zrobiła to tak, jak jej Rin w trylogii Wojen makowych, w jej skład wchodzą Wojna makowa, Republika smoka, Płonący bóg.



Fang Runin to sierota niewiadomego pochodzenia, od najwcześniejszych lat nauczona walczyć o swoje. Życie nauczyło ją dbać o siebie samą, bo na wujostwo pod którego opieką znalazła się, nie miała co liczyć. Teraz zaś jej los może ulec pogorszenie za sprawą aranżowanego małżeństwa z dużo starszym mężczyzną. Jedyną szansą jest zdać keju, egzamin otwierający drzwi do elitarnej akademii wojskowej w Sinegardzie. Tyle, że to dopiero początek. Potem należy utrzymać się w szkole, w której ludzie z Południa i w dodatku niskiego pochodzenia nie są wcale mile widziani. Jednak Rin podjęła decyzję i wie, że z raz obranej drogi nie ma odwrotu. Nowa zaś wojna makowa przekona się, że piekło jest o wiele gorsze, niż mogłaby sobie wyobrazić.



Rebecca F. Kuang doskonale potrafi wciągnąć czytelnika w świat pozornie mu znany. Historia skrzywdzonej przez los dziewczyny, która znajduje się w zupełnie nowym dla niej świecie jest znana. Jednak od początku autorka przerabia ją po swojemu i na tym buduje całkowicie własną opowieść. Sinegard to miejsce do którego uczęszczają dzieci możnowładców. Zasady tu są proste. Palisz opium, albo nie zainteresujesz sobą żadnego z mistrzów, po roku odchodzisz z akademii. Tu nie ma taryfy ulgowej, tu toczy się walka każdego dnia. A mistrzowie cóż, bywają różni. Jeden nienawidzi to ksenofob, pokazujący swą pogardę otwarcie. Inny nie przychodzi na zajęcia i uważany jest za dziwaka, ba nawet za wariata. Od początku kobiety nie mają łatwego życia i nie mogą liczyć na żadną taryfę ulgową. Przy czym Sinegard stanowi dla Kuang tylko pretekst do wyciągnięcia czytelnika w wir znacznie szerszej historii, historii Cesarstwa Nikaryjskiego, które do złudzenia przypomina realia panujące w Chinach po rewolucji Mao. Mamy wyplenienie kultu bogów i wprowadzenie ateistycznej wizji świata, upadek dawnej tradycji, świątyń. Kraj wyniszczony na skutek wojen pustoszących go, pozostawiających zgliszcza, błąkające się sieroty i tych, co stracili swój dom na zawsze i jedynie pozostała im w sercu nienawiść do wroga. Na tych fundamentach Kuang buduje swych bohaterów i sprawia, że niezauważalnie zmieniają się w antybohaterów. Tak dzieje się z Rin czy z Altanem. Przy czym jest przy tym niezwykle szczera. Pokazuje wszystko to, co ich ukształtowało, od początku znamy ich przeszłość i motywacje, wkraczamy w ich umysł i duszę. Na każdym etapie są prawdziwi i nie próbują uchodzić za kogoś innego. Nie zależy im na akceptacji, lecz na przetrwaniu za wszelką cenę. Tak najpierw w akademii, a potem podczas wojny. Wojny wykrwiającej kraj, na której traci się wszystko - nawet człowieczeństwo, a ofiara szybko upodobania się do oprawcy. Kiedy zaś ludzkie siły są niewystarczające, zawsze można użyć bogów za rodzaj broni. Tyle, że za to zawsze zapłaci się wysoką cenę. Zburzenie równowagi pociąga chaos i zawsze zwracając się do bóstwa, trzeba się z tym liczyć. Tyle, że ci chętnie ingerują w toczący się konflikt, nieustannie dają o sobie znać i niespodziewanie stają się tak sojusznikiem, jak i przeciwnikiem. Tu nigdy nie wiadomo, po której ze stron przyjdzie stanąć. Zwłaszcza, gdy do gry dołączą się obcy zza morza, Hesperianie. Kuang nie tylko snuje opowieść, od której trudno oderwać się, ale niejednokrotnie odwołuje się do historycznych układów geopolitycznych między Chinami, Japonią a USA. O ile pierwsza połowa Wojny makowej jest łagodnym wprowadzeniem, to skala okrucieństwa od połowy pierwszego tomu rośnie nieustannie, a swe apogeum osiąga w Płonącym bogu.



Rebecca F. Kuang doskonale wie, jak stworzyć pełnokrwiste postacie, do których bardzo szybko przywiązujemy się. Każdy z nich dojrzewa, przechodzi swoistą metamorfozę i dorasta do roli, jaką ma spełnić, do tego co mu przeznaczone. Część z nich skrywa bolesną przeszłość, są nieustannie doświadczani i na każdym kroku muszą uważać z kim zawierają sojusze, z kim walczą i kto jest tym prawdziwym wrogiem. To ostatnie wcale nie jest takie oczywiste, co już w Republice smoka mocno wybrzmiewa, a w Płonącym bogu jeszcze bardziej komplikują się relacje i już niczego nie można być pewnym. Autorka ustawia piony na szachownicy i umiejętnie nimi manewruje, i zmienia konfiguracje. Zdrada i sojusze przychodzą znienacka. A doświadczenie wojenne nie pozostają bez wpływu. Zwłaszcza widoczne to jest na przykładzie Rin, która to popełnia błędy i nieustannie przeistacza się w pozbawioną wszelkich ludzkich odruchów żołnierza i przywódcę. Można ją lubić lub nienawidzieć, ale z pewnością nie uda się zachować obojętności. Kuang nieraz gra na emocjach czytelnika, a rozwój wypadków i to jak wpływają one na ludzi oraz kraj przerażają brutalnością, skalą barbarzyństwa. Jednak gdy uzmysłowimy sobie, że pod warstwą fabularną skrywają się wydarzenia konfliktu chińsko - japońskiego oraz mającego w nim miejsce ludobójstwa, dopiero wówczas łatwo sobie wyobrazić jak potworny był los mieszkańców Chin.



Nie oznacza to, że trylogia ta nie ma wad. Przede wszystkim na przykładzie Republiki smoka widać pewną nierówność. O ile pierwszy tom wciągnął mnie od samego początku bez reszty, to w drugim już potrzebowałem nieco czasu, aby wejść w niego i w pełni się zaangażować. To, co bezdyskusjnie nie ulega dyskusji to, że od lektury nie da się oderwać. Seria ta niczym narkotyk uzależnia i z niecierpliwością oczekujemy dokąd dotrzemy, co jeszcze czeka bohaterów i czym zostaniemy zaskoczeni. Kuang nie oszczędza swych bohaterów i nieustannie wystawia ich na najcięższe próby. Zabieg ten jest w pełni wiarygodny. W końcu trwa wojna, na której litość nie istnieje. Toczą się krwawe walki, okrucieństwo nieustannie daje o sobie znać, a zdrada i walka o władzę staje na porządku dziennym. Zrozumiałe więc, że część postaci ginie, a ich miejsce zajmują ludzie, których nie można być do końca pewnym, a z całą pewnością nie warto nikomu do końca ufać. Rebecca F. Kuang nie koloryzuje i nie demonizuje, lecz rzetelnie oddaje prawa wojny i jej brutalną rzeczywistość.

Trylogia Wojen makowych to połączenie fantasy z powieścią obyczajową, ale bez wątku romantycznego. Rebecca F. Kuang od początku jest świadoma dokąd zmierza, to czytelnik nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, czego stanie się uczestnikiem. Początkowo dość spokojną historią wstrząsa istne trzęsienie ziemi, które potęguje się z każdym kolejnym tomem. W jego wyniku otrzymujemy krwawą i mocno brutalną opowieść, której autorka wcale nie ma zamiaru łagodzić. W trylogii zawarta została cała historia Chin XX wieku, a magia ma nieco inną formę od tej, z którą zetknąłem się dotychczas. Swoje źródło czerpie z żywiołów i wkroczenia do świata bogów. To coś, co jest ukryte i stopniowo dopiero ewoluuje do pełnych rozmiarów. Równocześnie autorka wprowadza w krąg kulturowy doskonale jej znany i po którym porusza się pewnie. Wkraczamy w chińską filozofię, wierzenia, architekturę, czy panujące stosunki społeczne i związaną z nimi klasowość. Jedno jest pewne, Rebecca F. Kuang nie bierze jeńców.

Debiutancka serią Rebecca F. Kuang szturmem wbiła się na listy bestsellerów i zrobiła to tak, jak jej Rin w trylogii Wojen makowych, w jej skład wchodzą Wojna makowa, Republika smoka, Płonący bóg.



Fang Runin to sierota niewiadomego pochodzenia, od najwcześniejszych lat nauczona walczyć o swoje. Życie nauczyło ją dbać o siebie samą, bo na wujostwo pod którego opieką...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Lipowo, a w rzeczywistości Pokrzydowo to znak firmowy Katarzyny Puzyńskiej i trudno się dziwić, bo przez lata zgromadziło rzesze fanów, których wciąż przybywa. W Żadanicy po raz czternasty udajemy się do niego i wcale nie ma, co liczyć, że to będzie spokojny wypad na wieś. Co to, to nie.



Daniel Podgórski na policyjnej emeryturze nie ma zamiaru odpoczywać. Teraz po przymusowym odejściu z pracy, zamierza poprowadzić gospodarstwo agroturystyczne. Na pierwszych gości nie musi długo czekać. Do Lipowa przyjeżdżają Brygida i Aldona żądne wrażeń w trakcie seansu spirytycznego w nawiedzonym domu, obecnie nomen omen remontowanym przez Daniela. Do sąsiedniego Szramowa sprowadza się z córką były policjant, Maksym. Jednak w nowym domu zaczyna się dziać się coś podejrzanego, czemu mężczyzna musi stawić czoła. Nad Lipowem zaczyna tykać zegar, bo kiedy nadchodzi pełnia myśliwych na spokój nie ma, co liczyć. A do głosu dochodzą demony.



Katarzyna Puzyńska przez lata zmieniła swój sposób snucia kryminalnych opowieści i wraz z tym zmienia się samo Lipowo. Z ostatnimi tomami więcej pojawia się ludowych wierzeń i zabobonów, których jak podkreśla nie brakuje w małej miejscowości. Tragiczne wydarzenia żyją w pamięci miejscowych, z biegiem czasu otaczają się mroczną otoczką i legendą. Do jednych z ludowych zabobonów należy tytułowa żadanica. Otóż jest to laleczka bez twarzy, zwana też motanką i mająca moc spełnić jedno życzenie. Uwaga nie wolno jej szyć igłą, bo można skaleczyć los. Nie trudno się domyślić, że wraz z jej pojawieniem spokój Lipowa zostanie zaburzony, zwłaszcza wraz z przybyciem duchów, których nigdy nie powinno się przywołać. Na tym też buduje Puzyńska swoją opowieść. Balansuje między jawą a snem, a może bardziej złudzeniem do tego stopnia, że zaczyna mieć się wątpliwość, czy to jeszcze kryminał czy bardziej powieść grozy. Szczególnie, kiedy natyka się na zjawy i trudne do racjonalnego wytłumaczenia rzeczy. Przeciw wagą są słowa Klemetyny Kopp, że bardziej należy bać się ludzi niż duchów. Szybko okazuje się to prawdą. Każda z przybyłych do Lipowa osób ma zupełnie różne plany, każda skrywa własne sekrety i grzechy, które nie powinny wyjść na jaw. I jak to w sadze o Lipowie bywa, dają o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie i udowadniają, że o przeszłości nie da się zapomnieć, da o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie. Jednocześnie coraz bardziej poznajemy główną antagonistę najnowszych części cyklu Mari Carmen, która znowu da o sobie znać z zupełnie nieprzewidywalnej strony. Katarzyna Puzyńska doskonale wie, w jakiej konfiguracji ustawić swoich bohaterów, wie którym w danym momencie poruszyć, by nadać historii ten niepokojący akcent. Sprawić, że zachłannością pożera się powieść. Zaskakuje w najmniej oczekiwanym momencie. Kiedy skupimy się na jednym wątku, inne szybko udowadniają, że też potrafią wywołać ten dreszczyk emocji.



Katarzyna Puzyńska z właściwą sobie umiejętnością sprawia, że Żadanica ma tą charakterystyczną atmosferę, ten małomiasteczkowy klimat i wszystko to, co cechuje nasze rodzime kryminały. Udowadnia, że jak zawsze powtarzam, Polska kryminałem silna.

Lipowo, a w rzeczywistości Pokrzydowo to znak firmowy Katarzyny Puzyńskiej i trudno się dziwić, bo przez lata zgromadziło rzesze fanów, których wciąż przybywa. W Żadanicy po raz czternasty udajemy się do niego i wcale nie ma, co liczyć, że to będzie spokojny wypad na wieś. Co to, to nie.



Daniel Podgórski na policyjnej emeryturze nie ma zamiaru odpoczywać. Teraz po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kryminał polski miał się dobrze i ma do dnia dzisiejszego. Poznając kryminalne nowości, z pewnością warto sięgnąć do klasyku gatunku. Nawet po to, by zobaczyć skąd wszystko pochodzi i dokąd zmierza. A mówiąc o klasykach polskiego kryminału nie można pominąć Złego Leopolda Tyrmanda. Zapraszam więc do podróży do Warszawy lat 50 XX wieku.


W Warszawie od lat grasują bandy chuliganów, których śmiało można nazwać gangsterami. Napady i pobicia to chleb powszedni. A bandyci czują się całkowicie bezkarni i coraz śmielej sobie pozwalają na kolejne wybryki. Milicja jest bierna i zupełnie nie radzi sobie z plagą przestępczości, a łobuzy poczynają sobie coraz śmielej. Dosłownie nikt nie może czuć się bezpieczny, ofiarami padają nawet osoby starsze i kobiety. Nigdy nie wiadomo, kiedy natknie się na chuligana. Na własnej skórze przekonuje się o tym Marta, tyle że tym razem znajduje się tajemniczy obrońca. O jego działaniach jest coraz głośniej i krąży wieść, że wypowiedział wojnę chuligaństwu. Szybko staje się wrogiem nie tylko przestępców, ale o dziwo również milicji. Jedni i drudzy za wszelką cenę chcą poznać jego tożsamość i pozbyć się go raz na zawsze. Jedyne, co o nim wiadomo, że ma białe oczy.


Zły wydany w 1955 r. w okresie stalinizmu, w którym polityka władz była niezwykle opresyjna i bez trudu zwykły człowiek mógł okazać się wrogiem numer jeden. Leopold Tyrmand był zdecydowanym przeciwnikiem komunizmu i na wszelki możliwy sposób demaskował jego choroby. Za jedną z nich wskazywał panujący porządek, w którym to cwaniacy, hosztaplerzy, oszuści i kombinatorzy czują się jak ryba w wodzie, widząc nieograniczone dla siebie możliwości wzbogacenia się, podczas gdy osoby pracowite i przedsiębiorcze są tępione przez władzę i dotykają ich dotkliwe represje. Dał temu wyraz w Złym. Jednak oczywiście robił to granicach, na jakie pozwalała cenzura, a jednocześnie sprytnie zagrał jej na nosie. Krytykę ukrył w zasadniczym temacie chuligaństwa, które obejmowało nie tylko ulice, ale również trolejbusy, kawiarnie, modne lokale stolicy. Wszędzie tam macki gangsterów były w stanie dostać się tak, samo jak różnej maści spekulanci mieli swoje kontakty. Zwłaszcza bez trudu byli w stanie dotrzeć do urzędów. A urzędnicy za "drobną wdzięcznością" byli w stanie załatwić wszystko. Zło tkwiło nie tylko w systemie, ale tkwiło przede wszystkim w ludziach. Szukali okazji do zaczepki, agresywne zachowania stały się normą, a awantury w miejscach publicznych były chlebem powszednim. Tyrmand w ukazywaniu chorego oblicza stolicy operuje obrazami, przypominające niekiedy klatki filmowe. Przerzuca z miejsca na miejsce, skrupulatnie oprowadza po znanej sobie doskonale stolicy i ukazuje jej twarz w pełnej okazałości. Raz idziemy ulicą, innym razem jedziemy trolejbusem, wkraczamy do kawiarni i do targu ubrań, wszędzie wsłuchując się w głosy ludzi i coraz bardziej czując rytm życia miasta. Jednocześnie Leopold Tyrmand wskazuje ratunek na to, co wydaje się bezkarne i wszechobecne. Są nim dobrzy ludzie. Ci, którzy nie zgadzają się na przemoc i akty chuligaństwa, ci bezwzględnie demaskujący spekulantów i działające gangi. Do tego trzeba nie lada odwagi, gdyż te ostatnie w każdej chwili mogą pozbyć się tych, co szkodzą ich interesom, a techniki zastraszania i trzymania w posłuszeństwie opracowali do perfekcji. Pytanie co na to milicja. Jest bierna, a przede wszystkim nie toleruje tych, którzy odwalają robotę za nich. Ten, kto to robi zrównany zostaje z kryminalistą i staje się celem działań organów ścigania. Wydaje się, że bardziej koncentrują się na tym, niż na prawdziwych przestępcach.


Leopold Tyrmand pod pozorem powieści kryminalnej, zamieszcza całą krytykę znanych sobie realiów życia w socjalistycznym kraju. Jednocześnie przeplatając zagadkę kryminalną z wątkiem obyczajowym. Jeślil oczekujemy klasycznego kryminału ze śledczym w roli głównej, to szybko zostaniemy pozbawieni złudzeń. Zły nie takie stawia sobie zadanie. Tematem numer jeden staje się chuligaństwo szerzące się w Warszawie, a jednocześnie staje się pretekstem do pokazania innych bolączek. Sam tytuł daje szerokie możliwości interpretacyjne. Oczywiście dla cenzury było, że jest to nazwa głównego bohatera, który przez milicję i gangsterów zostaje tak nazwany. Jednak złe jest miasto, niczym nie przypominające to przedwojenne. Zły system, źli ludzie i zło, które przesiąka podanego na jego wabienie człowieka.


Z pewnością nie jest to prosta powieść. Wielowątkowość i nagromadzenie dużej ilości bohaterów, może początkowo sprawić, że czujemy się nieco zagubieni. Dopiero kiedy zaczyna łączyć się wszystko ze sobą, sprawia, że lektura staje szybsza. To, co zdecydowanie wyróżnia, to język. Tyrmand idealnie nim operuje nie tylko na płaszczyźnie literackiej, ale również w głosach pojawiających się w powieści. Oddaje styl rozmów warszawiaków na targu, w autobusie i charakterystyczny dla poszczególnych warstw społecznych, dla przedstawicieli zawodów i również wreszcie posiadanego wieku. Słychać popularne piosenki Warszawy. Raz pojawia się ironia, a czasem jest bardzo poważnie. Ciekawostką jest, że pisarz nie tylko uczynił siebie bohaterem, ale również wykorzystując swoje alter ego w osobie Edwina Kolanko przeplata wątki biograficzne, choćby pobyt w krajach Skandynawskich podczas II wojny światowej.


Zły nie bez powodu nazywany jest klasyką polskiego kryminału. Posiada tą charakterystyczną dla Polski lat 50 XX wieku atmosferę, oddaje realia życia i pozwala spojrzeć na okres polskiego stalinizmu z szerszej perspektywy, z tej mało znanej i mało do dziś przekazywanej. To opowieść w której dosłownie każdy, może znaleźć coś dla siebie. Stanowi ona moje pierwsze spotkanie z prozą Leopolda Tyrmanda i zdecydowanie mam ochotę bardziej poznać jego twórczość. Na pewno warto.

Kryminał polski miał się dobrze i ma do dnia dzisiejszego. Poznając kryminalne nowości, z pewnością warto sięgnąć do klasyku gatunku. Nawet po to, by zobaczyć skąd wszystko pochodzi i dokąd zmierza. A mówiąc o klasykach polskiego kryminału nie można pominąć Złego Leopolda Tyrmanda. Zapraszam więc do podróży do Warszawy lat 50 XX wieku.


W Warszawie od lat grasują bandy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Martwiec czyli w ludowym języku upiór czy wampir. Już samo to słowo w tytule może budzić niepokój i w przypadku Katarzyny Puzyńskiej słusznie. Martwiec będący już trzynastą odsłoną serii o Lipowie to opowieść o prawdziwym potworze z krwi i kości.



Autobus z grupką pasażerów wyrusza w swoją stałą trasę i nikt nie przypuszczał, że może nie dojechać do celu. A jednak, wraz z podróżnymi znika bez śladu. Nikt nie wie, co się stało z jadącymi w nim ludźmi. Po prawie pół roku od tego zdarzenia w lipowskim lesie pojawia się jadąca wówczas w nim Dominika. Dziewczyna nic nie pamięta, a niedługo później zostaje zamordowana. Jej matka zaś uparcie twierdzi, że córkę pochowano żywą i za wszelką cenę chce rozkopać grób, by uratować swoje dziecko. Jednak to dopiero początek zagadki, którą przyjdzie rozwiązać Danielowi Podgórskiemu, a Klementyna, Weronika, Maria i Malwina też na własną rękę będą chciały dowiedzieć się, co naprawdę miało miejsce.



Kasia Puzyńska jak za każdym razem stawia na tajemnicę, którą oblepiają wszelkie możliwe brudy. Wydobywający się z nich smród okrywa ludzi. Im bardziej zaczyna się w nim zanurzać, tym staje się intensywniejszy i odkrywa mrok w którym żyje kilka rodzin. Ich grzechy i sekrety, które nigdy nie powinny być ujawnione, wychodzą na jaw i rzucają zupełnie nowe światło. A z nim wiąże się szaleństwo, okrucieństwo i fanatyzm. To one stają się motorem napędowym ich decyzji. Każdy, kto zetknął się z serią lipowskich kryminałów, ten wie, że czynniki te są umiejętnie wykorzystywane do budowania napięcia i nieustannie jesteśmy zaskakiwani. Kiedy do tego dochodzi zanurzenie się w chorym umyśle szaleńca, rzeczywiście możemy czuć się niezbyt komfortowo. Martwiec ma ten charakterystyczny dla pióra Puzyńskiej duszny, wręcz klaustrofobiczny klimat okraszony do tego miejscowymi podaniami, legendami i wierzeniami. Już sam początek zaczyna się mocnym akcentem, który zwala z nóg. Potem powieść zwalnia i wydaje się nawet w pewnym momencie, że Kasia nie radzi sobie z ilością zagadek kryminalnych. Pewne z nich wydobywają się na plan pierwszy, a inne pozostają w cieniu. Spokojnie, okazuje się, że doskonale potrafi nimi żąglować i wszystko ma pod kontrolą. Kiedy najmniej się tego spodziewamy, zaczynają się łączyć ze sobą w jedno, finał natomiast zdecydowanie zwala z nóg.



Katarzyna Puzyńska zdecydowanie trzyma poziom serii, chociaż z początku może wydawać się, że niekoniecznie, to ostatecznie pozostawia bardzo pozytywne wrażenie. Mało tego, okazuje się, że Martwiec wykracza poza zagadkę kryminalną, poza relacje łączące wąskie grono osób, a porusza trudne tematy, jak wszelkiego rodzaju ideologie dyktujące silnie sposób działania ludzi, przemoc wobec kobiet, homoseksualizm w małej społeczności. Tu widać psychologiczne wykształcenie Kasi, bo doskonale oddaje towarzyszące bohaterom myśli, emocje i lęki. Natomiast nie bez znaczenia są dalsze perypetie osób, które przewijają się od początku cyklu o Lipowie, stąd zdecydowanie tę serię należy czytać pokolei, zaczynając od Motylka. Nie zostaje nic więcej, jak zabrać się za lekturę czternastego tomu.

Martwiec czyli w ludowym języku upiór czy wampir. Już samo to słowo w tytule może budzić niepokój i w przypadku Katarzyny Puzyńskiej słusznie. Martwiec będący już trzynastą odsłoną serii o Lipowie to opowieść o prawdziwym potworze z krwi i kości.



Autobus z grupką pasażerów wyrusza w swoją stałą trasę i nikt nie przypuszczał, że może nie dojechać do celu. A jednak, wraz z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Graham Masterton, brytyjski mistrz grozy, który nie bierze jeńców. Oj co to, to nie. A na domiar jego wielbiciele podchodzą do tematu bardzo poważnie i nie tolerują najmniejszej krytyki. W przeciwieństwie do Stephena Kinga co, do którego każdy wie, że nie wszystko u niego jest na tym samym poziomie. Ja Grahama Mastertona dopiero stopniowo poznaję, ale w przypadku Czarnego anioła nie mam wątpliwości, że to jeden z najlepszych horrorów, z jakimi zetknąłem się do tej pory.



San Francisco lat 80 XX wieku. W mieście dochodzi do serii makabrycznych zabójstw. Giną kolejne rodziny, które przed śmiercią są torturowanie, a morderca chwali się zbrodniami. Swoje ofiary kroi, podpala, czy przybija gwoździami do ziemi. Jego szaleństwo nie zna granic i wciąż szokuje bestialstwem, do którego jest w stanie posunąć się. Nieustannie jest o nim głośno, a prasa okrzykuje go Szatanem z Mgły. Kiedy dokonuje kolejnego morderstwa na rodzinie policjanta, policja postanawia za wszelką cenę ująć psychopatę. Sprawę przejmuje Larry Foggia, nie zdaje tylko sobie sprawy, z czym w rzeczywistości przyjdzie mu się zmierzyć.



Już pierwszy rozdział daje jasno do zrozumienia, że Czarny anioł to nieprzelewki. To nie groza, w której Graham Masterton będzie puszczał do czytelnika oko, będzie dawkować strach, albo po prostu zapewni komfortowe wejście w powieść. Nic z tych rzeczy. Już na początku wytacza najcięższe działa, które zwalają z nóg, paraliżują i mrożą krew w żyłach. Obezwładnia strachem, które swe źródło ma w najgłębszych zakamarkach ludzkiej świadomości. Dotyka lęku przed cierpieniem własnym i bliskich, ludzkiej bezradności wobec zła przewyższającego zdolności człowieka przeciwstawieniu się mu. To zło nadchodzące nagle, odbierające chęć walki i chęć do życia. Pustoszy i zostawia zgliszcza. Stanowi najgorszy koszmar, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie jest w stanie sobie wyobrazić. Nikt z wyjątkiem Grahama Mastertona. Nie bawi się w zgadywanki, lecz od razu daje do zrozumienia, z czym mamy do czynienia. Kryminał balansujący na granicy grozy i okultyzmu. Bazując na tym umiejętnie doświadcza bohaterów tym, co przekracza ich racjonalne postrzeganie świata. Tu nie ma miejsca na rozsądek i zdroworozsądkowe rozumowanie. Przeciwnie, konieczne jest zmierzenie się z światem duchów, pradawnych podań i religii. Szkiełko i oko musi ustąpić czuciu i wierze w to, co ponadnaturalne, temu co zdecydowanie wykracza poza rozum i wciąż pozostaje dla niego nieuchwytne i niezrozumiałe. Klucz działania jest od początku znany i z każdym rozdziałem czytelnik zdaje, że zmierza do katastrofy, przed którą nie ma ucieczki, której nie sposób powstrzymać.



Graham Masterton w Czarnym aniele jest bardzo zwiezły i udowadnia, że doskonale czuje się w niezbyt obszernej objętościowo powieści. Unika groteski, a w jej miejsce serwuje horror z krwi i kości. Straszy on wielopłaszczyznowo. Atakuje zmysły i sprawia, że po zamknięciu książki, upewniamy się, czy w telewizorze, na naszej dłoni albo w zasięgu wzroku nie widać jakiejś twarzy. Nadsłuchujemy czy nie słychać głosów i najchętniej spalibyśmy przy zapalonym świetle. Sama zaś makabra jest umiejętnie dozowana, tylko tyle ile potrzeba i nic więcej. Brytyjczyk daje opowieść mroczną, tajemniczą, która intryguje i przeraża.



Czarny anioł idealnie sprawdzi się na rozpoczęcie przygody z Grahamem Mastertonem. Pokazuje to w czym jest on najlepszy. Budowania grozy przy użyciu legend, starożytnych wierzeń i tajnych bractw. Z pewnością jest w stanie przyprawić o bezsenną noc.

Graham Masterton, brytyjski mistrz grozy, który nie bierze jeńców. Oj co to, to nie. A na domiar jego wielbiciele podchodzą do tematu bardzo poważnie i nie tolerują najmniejszej krytyki. W przeciwieństwie do Stephena Kinga co, do którego każdy wie, że nie wszystko u niego jest na tym samym poziomie. Ja Grahama Mastertona dopiero stopniowo poznaję, ale w przypadku Czarnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Remigiusz Mróz wraca do swojego jednego z pierwszorzędnych psycholi. Piotr Langer znany z cyklu o Chyłce doczekał się oddzielnej opowieści. Oto przed nami Langer.



Piotr Langer od lat popełnia brutalne zbrodnie, a na zewnątrz jawi się jako biznesmen - filantrop. Obecnie pod płaszczem pomagania uchodźcom z Ukrainy ukrywa swą mroczną naturę. Do czasu, gdy natyka się na Ninę Pokorę. Za wszelką cenę zaś ująć go chce para prokuratorów, Olgierd Paderborn i Karolina Siarkowska.



Jeden z najpłodniejszych autorów zanurza się w pytanie Skąd zło. Odpowiedź jest prosta z człowieka. Piotr Langer od lat czuje się bezkarny i doskonale wie, jak pozostać nieuchwytnym dla wymiaru sprawiedliwości. To drapieżca czający się na swe ofiary. Wypatruje, zastawia sidła i atakuje z całą bezwzględnością. Teraz zaś na swej drodze natyka się na kogoś, kto dorównuje mu sprytem i proponuje połączenie sił w pokonaniu wspólnych wrogów. Równocześnie dla lepszego poznania tkwiącego w nim okrucieństwa, cofamy się do jego przeszłości. Do pierwszych ofiar, do początków szaleństwa, do narodzin potwora. Remigiusz Mróz wprowadza do jego chorego umysłu i wkraczamy w samo zło i bestialstwa. Równocześnie przeplata planami Paderborna i Siarki w przechytrzenia Langera. Stajemy się świadkami intrygującego pojedynku dobra i zła. Krok po kroku zanurzamy się w obłęd, w duszną atmosferę i szaleństwo. Jak nikt inny dostarcza porządnej dawki adrenaliny i nieustannie zaskakuje i intryguje. Zastawia co pewien czas pułapki nie tylko na seryjnego mordercy, ale i czytelnika.



Z prozą Remigiusza Mroza może czasem być po drodze, a czasem zupełnie nie. Jednak nie ulega wątpliwości, że przygody pary prawników, Chyłki i Oryńskiego za każdym razem budzą spore emocje, nie inaczej wygląda sprawa z Langerem. Mój ulubiony psychopata z mrozowego universum w oddzielnej historii poświęconej mu, ponownie trzyma w napięciu. Dodatkowego smaku dodaje umiarkowana dawka wprowadzenia znanych z innych cykli bohaterów. Nawiązuje do Foresta i Behawiorysty, pojawia się nieznany mi jeszcze Seweryn Zaorski. Jednak najbardziej czekałem na Joannę Chyłkę. Pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie i nie zawodzi. Mróz co pewien czas odwołuje się do morderstw dokonanych przez Sadystę z Mokotowa, a opisanych w cyklu o Chyłce. Nie ukrywam, że za sprawą Karoliny Siarkowskiej potęguje się chęć nadrobienia cyklu o prawnikach z Żelaznego i McVaya. To kobieta silna, zdeterminowana w dążeniu do celu, którym jest osadzenie w więzieniu Piotra Langera i staje się godnym przeciwnikiem.



Remigiusz Mróz snuje wyśmienity kryminał dopracowany w najmniejszych szczegółach. To powieść, która wciąga od pierwszych stron, chwyta za gardło i trzyma do końca w napięciu. Nieustannie wkraczamy w świat zbrodni, przeraża ale i hipnotyzuje. Sprawia, że ma się ochotę wkraczać w niego, po którym zostajemy przez Remigiusza oprowadzani i przenikamy tkwiącym w nim mroku. W przedstawieniu go autor inspirował się historią Dahmera na podstawie serialu dokumentalnego na Netflixie.



Langer nie wymaga bycia na bieżąco z powieściami Remigiusza Mroza. Oczywiście, jeśli się jest do można wychwycić dodatkowego smaku, który umiejętnie jest dawkowany ale jeśli nie jest się, to również doskonale można połapać się w zawartych meandrach. Zwłaszcza, że umiejętnie jesteśmy zachęcani do nadrobienia zaległości. Powieść ta idealnie udowadnia, to co powtarzam od lat, Polska kryminałem silna, a Remigiusz cały czas potrafi zaskoczyć.

Remigiusz Mróz wraca do swojego jednego z pierwszorzędnych psycholi. Piotr Langer znany z cyklu o Chyłce doczekał się oddzielnej opowieści. Oto przed nami Langer.



Piotr Langer od lat popełnia brutalne zbrodnie, a na zewnątrz jawi się jako biznesmen - filantrop. Obecnie pod płaszczem pomagania uchodźcom z Ukrainy ukrywa swą mroczną naturę. Do czasu, gdy natyka się na Ninę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Remigiusz Mróz należy do niezwykle płodnych pisarzy. Pisze dużo, pisze gęsto i może nie zawsze każdemu z każdą jego powieścią po drodze, to nie ulega wątpliwości, że zawsze czeka się na nowe opowieści. Tym razem wraca z kontynuacją Projektu Riese, Operacją Mir.



Parker po tym, jak wpadł pod metro, budzi się w nowej lini czasowej i za wszelką cenę chce odnaleźć Natalię. Tymczasem kobieta również nie ustaje w poszukiwaniach ukochanego. Oboje napotykają duplikaty bliskiej im osoby i muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zwłaszcza Parker, który trafił do PRL-u i w życie innej wersji siebie, którego nie zna i nie koniecznie takiego pragnie. Zarówno Natasza, jak i on w drodze do Riese spotykają ludzi, których pod żadnym pozorem nie powinno być. Czy tym dwojga uda się jeszcze spotkać ich prawdziwe tożsamości? Zwłaszcza, że zapanował totalny chaos.



Jak pamiętacie może Projekt Riese nie należy do powieści Remigiusza Mroza, za którymi bym przepadał. Wręcz odwrotnie kompletnie nie lubimy się i z Operacją Mir sprawa wygląda podobnie. Przede wszystkim nie wnosi wiele nowego. Ponownie pojawia się wspomnienie o Trzeciej Rzeszy, która w Górach Sowich prowadziła prace nad przemieszczaniem się w czasie. Ponownie mamy przemieszczanie się między różnymi liniami czasowymi. Jednak Remigiusz daje to coś, co i po czasie mogę stwierdzić, że stanowi to coś, co przyciąga uwagę czytelnika. Tym czymś jest tęsknota i nie ustawianie w poszukiwaniu ukochanych osób. O ile poprzednio Parker musiał uporać się ze stratą żony, teraz dąży do spotkania tej prawdziwej Natali, a żadna napotykana wersja nie oddaje jego Nataszy. Tak samo ona w napotykanych wersjach nie może odnaleźć ukochanego. Tyle tylko, że znów Remigiusz nie wykorzystuje stworzonego przez siebie potencjału. Zamiast intrygować sprawia, że w pewnym momencie czujemy się po prostu zmęczeni.

Jednak Mróz kiedy najmniej tego się spodziewamy budzi zainteresowanie powieścią. Dzieje się to za sprawą tego w czym jest najlepszy, a mianowicie wizją alternatywnej rzeczywistości z wykonaniem geopolityki. W Projekcie Riese była to pandemia, teraz wojna na Ukrainie i tego jak dalej potoczyła się historia wraz z eskalacją konfliktu. To, co zastajemy mrozi krew w żyłach za sprawą tego, jak bardzo wydaje się realne. I to zdecydowanie jest najlepsze w tym cyklu. Nie bawi się on w budowanie rzeczywistości odbiegającej od naszej, ale wykorzystując to co znamy z tu i teraz, snuje zarówno alternatywny tok zdarzeń, ale również idzie o krok dalej i pokazuje dokąd możemy dążyć.



Problem w tym, że w natłoku różnorodnych wydarzeń zaczynamy się gubić i wkrada się pewien chaos, nad którym nie koniecznie Mróz umie zapanować. Wydarzenie goni inne wydarzenie, akcja pędzi z zarotną prędkością i trudno w tym wszystkim połapać się co do czego. Kiedy pewna rzeczywistość jest w stanie zaintrygować, nie spodziewanie przewraca wszystko do góry nogami. Z Polski Ludowej trafiamy ostatecznie do Imperium Rzymskiego. Co prawda to, jak odnajdują się bohaterowie w trajektorii, w której historia potoczyła się odmiennie od znanej nam z kart podręczników, budzi uśmiech na twarzy i ciekawość jak potoczy się dalsza akcja. I znowu Remigiusz zaczyna się w tym wszystkim gubić i nie potrafi zapanować nad całością. Finalnie po prostu znów zasypiamy.



Szczerze nie do końca rozumiem, czemu Remigiusz Mróz tak bardzo upiera się nad kontynowaniem serii, która biorąc to, co jest on w stanie zaoferować, wypada blado. Nie wiem, czy będę czytał kolejne części, które już zapowiada. Oczywiście Operację Mir czyta się dobrze i szybko, a sami zastanawiamy się nad tym, gdzie ostatecznie trafimy. Jednak dla mnie to trochę za mało i oczekiwałbym znacznie więcej. To zaś na co czekam jest w bardzo małej ilości.

Remigiusz Mróz należy do niezwykle płodnych pisarzy. Pisze dużo, pisze gęsto i może nie zawsze każdemu z każdą jego powieścią po drodze, to nie ulega wątpliwości, że zawsze czeka się na nowe opowieści. Tym razem wraca z kontynuacją Projektu Riese, Operacją Mir.



Parker po tym, jak wpadł pod metro, budzi się w nowej lini czasowej i za wszelką cenę chce odnaleźć Natalię....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Polska kryminałem silna. Powtarzam to od lat i powtórzę ponownie. Nasi rodzimi twórcy potrafią stworzyć ten klimat, to napięcie i niepewność, które razem dają to coś, czemu nie sposób ulec. Katarzyna Puzyńska Śreżogą udowodnia to. Ponownie więc pora udać się do Lipowa.



W Lipowie panuje nastrój żałoby po śmierci Emilii Strzałkowskiej. Chociaż minęły dwa lata od tego momentu, atmosfera nadal jest napięta. Wspomnienie tym bardziej wraca z nowym sledztwem. Na polanie zostają odnalezione zwłoki ludzi, którzy mają odcięte kończyny a przy nich kurze łapki. Są oni bezpośrednio związani ze sprawą śmierci osiemnastolatki, którą to prowadziła Emilia. Chcąc rozwikłać zagadkę, będzie trzeba będzie cofnąć się do ostatnich dni życia policjantki.



Katarzyna Puzyńska stawia na sprawdzony sposób roztoczenia przed czytelnikiem zagadki, która to powiązana jest z przeszłością i posiada wiele tropów, domysłów i pytań. Każdy jest podejrzany, każdy ma coś do ukrycia i wiele do stracenia. Stąd ludzie ci zrobią wszystko, by tylko popełnione przez nich grzechy nie wyszły na światło dzienne. Kręcą, rzucają podejrzenia na innych i robią wszystko, by tylko uśpić czujność. Kasi przez lata udoskonaliła warsztat i doskonale porusza się po świecie zbrodni. W Śreżodze nie tylko jest powrót do śmierci Emilii ale i dwie zbrodnie bezpośrednio powiązane ze sobą. Najpierw wprowadza w atmosferę żałoby, aby następnie przedstawić ostatnie śledztwo Strzałkowskiej i znowu wrócić do tego, co dzieje się obecnie. Wydawało by się, że takie poprowadzenie akcji powieści może być mocno ryzykowne ale Katarzyna Puzyńska wychodzi obronną ręką. Może z początku wszystko jest pogmatwane i mało interesujące, ale z czasem zmienia się to i wskakuje na właściwe tory. O ile często narzekało się na rozgrywającą się na kartach powieści o Lipowie swoistą telenowelę, to od początku nie ma się wątpliwości co do tego, że Śreżoga to pełnokrwisty kryminał. Jest bardzo uporządkowany i wątki obyczajowe sprowadzone zostają do minimum niezbędnego do malowania gęstej atmosfery małej miejscowości. Nie brakuje animozji, krążących opowieści o grzechach tych, którym chętnie by się zaszkodziło. Prawda o nich wychodzi stopniowo, Kasia sączy informacje o bohaterach w dawce, która jest potrzebna w odpowiednim momencie, a najmocniejsze działa zostawia na koniec. Rozstawia piony na szachownicy i doskonale wie, jak nimi operować, w jakiej konfiguracji je ustawić. Tajemnica goni tajemnicę, zbrodnia goni zbrodnię, a podejrzanych przybywa. Poza Danielem prowadzącym śledztwo pojawia się gang szalonych bab, które biorą sprawy we własne ręce. Składa się z osobliwego grona. Klementyna, Maria Podgórska, Weronika i Malwina - nowo przybyła do Lipowa autorka kryminałów, zrobią wszystko by poznać prawdę.



Katarzyna Puzyńska chcąc nadać dodatkowy mrok, wprowadza element ludowego wierzenia o wrzecionie kikimory. Ten kto uruchomi kołowrotek i wprawi wrzeciono w ruch, niechybnie umrze. Umiejętnie operuje nim i wspomina wówczas, by tworzył złowrogą zapowiedź przyszłości. Przeznaczenia, od którego nie sposób uciec i nie pozostaje nic, jak mu się podporządkować.



Pióro Katarzyny Puzyńskiej w pewnym momencie złagodniało, ale Śreżoga ma wszystko to, co było najmocniejszym atutem w początkowych tomach serii. Sprawia to, że przez 860 stron płyniemy. Z każdym rozdziałem jest się bardziej zaangażowanym. Jestem bardzo ciekawy w jakim kierunku pójdą dalsze części lipowskiej sagi, bo już pojawiają się nowi bohaterowie, którzy z pewnością nie jedno jeszcze pokażą.

Polska kryminałem silna. Powtarzam to od lat i powtórzę ponownie. Nasi rodzimi twórcy potrafią stworzyć ten klimat, to napięcie i niepewność, które razem dają to coś, czemu nie sposób ulec. Katarzyna Puzyńska Śreżogą udowodnia to. Ponownie więc pora udać się do Lipowa.



W Lipowie panuje nastrój żałoby po śmierci Emilii Strzałkowskiej. Chociaż minęły dwa lata od tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Grahama Mastertona poznaję od kilku lat i zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele przede mną. Jedno jest pewne, za każdym razem jest inny. Nic nie jest sztampowe i wydaje się świeży. Ma coś, czym zaskoczy i tak dokładnie wygląda sprawa w przypadku cyklu o Beatrice Scarlet. W jego skład wchodzi na razie Szkarłatna wdowa i Sabat czarownic.



Beatrice wychowywała się w kochającej się rodzinie. Ojciec aptekarz, fascynat ziół i alchemii przekazał jej całą potrzebną wiedzę do naukowego postrzegania świata i nie poddawania się panującej modzie na zabobony. Kiedy umiera matka, a niedługo ojciec dziewczyny zostaje zamordowany, Beatrice trafia pod opiekę kuzynki. Mijają lata i zakochuje się w pastorze anglikańskim, Francisie. Wraz z nim opuszcza Londyn i trafia do Sutton w Ameryce. Kiedy dochodzi do tajemniczych zdarzeń i wszyscy zrzucają winę na działania diabła, szukają czarownic, to za każdym razem Beatrice korzystając z posiadanej wiedzy, dąży do wytłumaczenia tego w sposób racjonalny i nie ulega panice.



Graham Masterton zabiera się za horror rozgrywający się w scenerii XVIII wiecznego Londynu i Ameryki Północnej i wychodzi mu to wyśmienicie. Robi to całkowicie po swojemu i niezauważalnie przeplata powieść historyczną, kryminał i horror. Nie straszy, lecz intryguje snutą przez siebie opowieścią. Wykorzystuje galerię charakterystycznych postaci, które to zapadają w pamięć. Każda z nich zabiera głos, który współbrzmi w powszechnym osądem, a jedynie krytycznym okiem spogląda Beatrice. Nie ma co ukrywać, że nawet przez moment nie ma się wrażenia, że mamy do czynienia z diabłem, który za pomocą demonów i czarownic nęka społeczność. W Szkarłatnej wdowie przez śmierć zwierząt hodowlanych i choroby ludzi, na które potem giną, a w Sabacie czarownic poprzez zniknięcie bez śladu siedmiu upadłych kobiet. Za każdym razem u Grahamka pojawia się jegomość przy którym nasze zmysły wyostrzają się przez podejrzliwość Scarlet. Raz przybiera postać tajemniczego mężczyzny pojawiającego się znikąd i siejącego zamęt, wodzącego mieszkańców za nos i straszącego potworną wizją przyszłości, jaka to czeka każdego z nich, a jedynie on może ich uchronić przed katastrofą. Innym razem jawi się jako szanowany fabrykant i filantrop. Konstrukcja ta pozwala Mastertonowi na kolejne pole do popisu. Skrupulatnie oddaje panującą w XVIII wieku mentalność, pruderyjną obyczajowość, panikę przed diabłem i związane z nią polowanie na czarownice. Nie tak trudno było oskarżyć kobietę, zwłaszcza taką pozbawioną opieki o czary, szkodzenie bliźnim i bratanie się z szatanem. Co pewien czas przeplata się wzmianka o napadach Indian, którzy porywają dzieci. Wszystko to nadaje niepowtarzalny klimat.



Cykl o Beatrice Scarlet to całkowicie inny Graham Masterton, od tego jaki był w horrorach sensu stricto. Zarówno Szkarłatna wdowa jak i Sabat czarownic to groza z przymrużeniem oka. Leciutka i pozbawiona ciężkości czarnych kart z historii jaka chociaż była w Terrorze Dana Simmonsa, gdzie atakowani byliśmy nie tylko rozgrywanym dramatem, ale również działał na zmysły. Wymagał maksymalnego skupienia i miało się nieustannie przed oczami dramat i bezradność ludzi. U Mastertona wygląda to inaczej. Nie tylko mamy zupełnie inny rodzaj problemu z którym to borykają się bohaterowie, ale przede wszystkim obserwujemy ich w codziennym życiu na tle świata i rzeczywistości, w której to doskonale potrafią się poruszać. Zło ma charakter namacalny, widoczny na pierwszy rzut oka i od samego początku mamy świadomość, że ma ono człowieka, który zgrabnie ukrywa się pośród napotykanych ludzi. Kieruje się chęcią zysku kosztem innych, tych, co ulegną panice, albo nie mogą się bronić.



Szkarłatna wdowa i Sabat czarownic stanowi nie tylko idealną pozycję do rozpoczęcia przygody z Grahamem Mastertonem, ale także dla tych, którzy nie koniecznie lubią się bać. Z pewnością ci, co bardziej są z Brytyjczykiem za pan brat odnajdą to, w czym zdecydowanie on bryluje, między innymi klaustrofobiczny klimat małego miasteczka. Z drugiej strony o ile lubi, co pewien czas puścić do czytelnika oko, to w serii o Beatrice Scarlet jest bardzo konkretny i sztywno trzyma się z góry ustalonych ram. Z pewnością powieści te mogą wpisać się do moich ulubionych Grahamek i mam nadzieję, że Beatrice Scarlet jeszcze powróci.

Grahama Mastertona poznaję od kilku lat i zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele przede mną. Jedno jest pewne, za każdym razem jest inny. Nic nie jest sztampowe i wydaje się świeży. Ma coś, czym zaskoczy i tak dokładnie wygląda sprawa w przypadku cyklu o Beatrice Scarlet. W jego skład wchodzi na razie Szkarłatna wdowa i Sabat czarownic.



Beatrice wychowywała się w...

więcej Pokaż mimo to