Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jimmy Page to wybitny, legendarny gitarzysta i współtwórca zespołu Led Zeppelin. Mogłoby się wydawać, że wiemy o nim już wszystko, co trzeba. Nic bardziej mylnego. Muzyk milczał przez lata, choć jak się okazuje miał tak wiele do powiedzenia. Barierę nienawiści do dziennikarzy udało się przełamać tylko jednemu śmiałkowi, a był nim Brad Tolinski – redaktor naczelny magazynu Guitar World. To on namówił Page’a do wielogodzinnych zwierzeń, z których składa się omawiana książka. To on „oswoił” tak zamkniętą w sobie duszę, choć nie było to wcale łatwe zadanie. Jedno złe pytanie i publikacja zakończyłaby się szybciej, niż się rozpoczęła. Na szczęście wszystko się udało i mam zaszczyt przedstawić Wam pierwszą biografię legendy, która do redakcyjnych rąk trafiła dzięki uprzejmości wydawnictwa Bukowy Las.

Konstrukcja książki nie przypomina budowy klasycznej biografii. Większość rozdziałów składa się ze wstępu, interludium oraz właściwej rozmowy, która nadaje całości wyjątkowego znaczenia. Zdjęć w środku nie znajdziemy wiele, ale jest to zabieg świadomy. Autor co i rusz odsyła czytelnika do jedynej autobiografii Page’a, opowiedzianej przy pomocy samych fotografii. Oprawa, zarówno wizualna, jaki i fizyczna także zasługują na uwagę. Twarde, ładne zdobione okładki to znak rozpoznawczy wyżej wspomnianej firmy wydawniczej.

Wywiady z Jimmym to coś, na co czytając każdy rozdział czekałem najbardziej. Brad Tolinski podczas negocjacji z muzykiem dostał tylko jedno, ale jakże ważne zadanie – jeżeli choć raz nie przygotuje się skrupulatnie do rozmowy, lub zboczy za bardzo z umówionego tematu Page wyjdzie i już nigdy więcej się nie spotkają. Jak się więc domyślacie pytania zawsze były trafne, szczegółowe i bardzo rozbudowane. Podobnie zresztą jak odpowiedzi, w których gitarzysta opowiada o najdrobniejszych detalach swojej kariery. Wiedzieliście, że to Jimmy wymyślił nowatorską technikę zapisu dźwięku, jaką było odwrócone echo? Ja nie.

Nie sposób nie wspomnieć innych wywiadów, które znalazły się wewnątrz publikacji. Jeff Beck, John Paul Jones czy Jack White bez ogródek wypowiadają się o wzlotach i upadkach, oraz współpracy z legendą. Zaskakujące, że żaden z zaproszonych gości nie wypowiedział choćby jednego złego zdania o Page’u. Więc albo Tolinski tak kierował rozmową, albo to Jimmy jest naprawdę złotym człowiekiem. Na uwagę zasługują także oddzielne rozdziały, takie jak „Dziesięć gitarowych perełek Led Zeppelin”, „Katalog wykorzystywanych przez Jimmy’ego Page’a najważniejszych gitar, wzmacniaczy i efektów dźwiękowych” czy „Astrologiczny wizerunek artysty”.

Jestem pewny, że wspomniany szereg zalet zachęci przynajmniej część naszych czytelników do sięgnięcia po tę jakże wyjątkową pozycję. Portret legendarnego gitarzysty Led Zeppelin to coś, co powinno znaleźć się na półkach nie tylko fanów zespołu, ale także tych, którzy przez lata inspirowali się choćby wyglądem, czy mistycyzmem Page’a. Biografia zasługuje na najwyższą z możliwych ocenę, a Brad Tolinski na dozgonne uznanie wśród zwolenników muzyki gitarowej. Oby nadchodzącą biografia Roberta Planta była tak świetnie skomponowana.

Jimmy Page to wybitny, legendarny gitarzysta i współtwórca zespołu Led Zeppelin. Mogłoby się wydawać, że wiemy o nim już wszystko, co trzeba. Nic bardziej mylnego. Muzyk milczał przez lata, choć jak się okazuje miał tak wiele do powiedzenia. Barierę nienawiści do dziennikarzy udało się przełamać tylko jednemu śmiałkowi, a był nim Brad Tolinski – redaktor naczelny magazynu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba każdy fan muzyki rockowej zna brzmienie The Who. Angielski zespół zmienił na dobre oblicze muzyki gitarowej wprowadzając koncepcyjne opery rockowe, które na przestrzeni lat podbijały serca kolejnych pokoleń. Ale czy ktoś z nas zagłębiał się szczegółowo w życie poszczególnych muzyków? Ja przyznaję szczerze, że nie. Autobiografia Pete’a Townshenda to idealna szansa na nadrobienie zaległości.

Zarówno fani The Who jak i solowej twórczości angielskiego gitarzysty i tekściarza z zaciekawieniem, a czasem wręcz z frustracją oczekiwali na tę pozycję. Trwało to długie lata, ale po przeczytaniu tej ponad pięciuset stronicowej, przyzwoicie wydanej księgi nikt nie będzie już więcej chował do niego urazy. Autor sięgnął do najskrytszych zakamarków swojej (i tak zniszczonej już używkami) pamięci, co dało piorunujący efekt szeregu szczerych do bólu wyznań. Momentami miałem wrażenie wręcz, że muzyk zrzucając z siebie kolejne brudy życia czuje się coraz lepiej. Tym bardziej dobrze, ponieważ dzięki temu zabiegowi wielbiciele jego twórczości mogą dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy oraz wreszcie przeczytać oficjalny komentarz do kilku niewyjaśnionych dotąd zagmatwanych spraw.

Wbrew pozorom życie gwiazdy nie jest bajką. Wręcz przeciwnie. Z autobiografii „Kim Jestem” dowiadujemy się, że oprócz muzycznych sukcesów Peter skazany był na niekończące się pasmo niepowodzeń. Alkohol i narkotyki skutecznie utrudniały mu pracę, a kolejne odwyki nie przynosiły pożądanych skutków. Wnikliwe opisy walki z nałogami mogą być dobrą przestrogą dla każdego z nas. Przez całą książkę przewija się ten niezwykle skomplikowany temat, co przynajmniej mnie dało naprawdę dużo do myślenia. To kolejny plus tej książki – oprócz szeregu interesujących informacji otrzymujemy również zbiór przydatnych życiowych prawd i porad.

Kolejnym, tym razem przyjemniejszym uzależnieniem artysty były kobiety. Opisy zgubnych romansów i łóżkowych przygód niekiedy bawią do łez, a przemyślenia autora co do każdej napotkanej fanki dobrze oddają jego naturę. Starzejący się Pete Townshend uganiał się za dziewczynami nie gorzej niż niejeden nastolatek. Niepoprawny inteligentny romantyk przez większość lat starał się być wierny swojej żonie, ale estradowe, przepełnione pokusami życie skutecznie mu to utrudniało. Ciekawostką jest także umieszczony na końcu książki załącznik – autentyczny list od fanki dobrze pokazuje, jak dobrze poinformowane były wielbicielki zespołu w czasach, gdy obieg informacji nie był jeszcze tak dobrze rozwinięty jak dzisiaj.

Oprócz nałogów jest rzecz jasna jeszcze drugie, znacznie lepsze oblicze Pete’a – kochający ojciec, przyjaciel, dziennikarz, no i jak wiadomo światowej klasy tekściarz i kompozytor. Umieszczone w książce komentarze i wyjaśnienia poszczególnych utworów czy albumów stanowią dla każdego wielbiciela niezbędne kompendium wiedzy. Muzyk angażował się w tak wiele projektów, że aby zapamiętać je wszystkie w pewnym momencie czytania musiałem zacząć je sobie wypisywać. Pomimo wielu ekscesów i odskoczni, autor co i rusz wyraźnie zaznacza, że jego jedyną i najważniejszą pasją jest muzyka.

Na uwagę zasługuję także cała plejada gwiazd, która przewija przez niemalże całą książkę. Zaczynając od Pink Floydów, którzy wraz z The Who na początku kariery rządzili Londynem, przechodząc przez konflikty na linii Townsend – Hendrix, a kończąc na długoletniej przyjaźni i trudnej walce z uzależnieniami, które łączyły Petera i Erica Claptona. Omawiana pozycja i niedawno wydana biografia Rogera Watersa (którą również miałem przyjemność recenzować) stanowią niepodważalne źródło wiedzy na temat życia towarzyskiego i bliskości znanych muzyków na przestrzeni lat.

Na koniec kilka słów o wydaniu książki. Jak już wcześniej wspomniałem „Kim Jestem” jest ładnie oprawioną, dobrze skonstruowaną kroniką, która dzięki zamieszczonym w środku fotografiom zyskuje miano kompletnej i szczerzej spowiedzi Pete’a Townshenda. Licznie przypisy i odnośniki do stron internetowych dostarczają wiele dodatkowych informacji i zwyczajnie oszczędzają czas. To czytelnik decyduje czy chce poznać poszczególne recenzje i wnikliwe opisy, czy wystarczy mu tylko i tak rozbudowana zawartość książki. Warto także zwrócić uwagę na fakt, że opóźnienie polskiego wydania, ze względu na czas niezbędny na tłumaczenie rekompensuje dodatkowa notka od samego autora co do sprzedaży i powodzenia jego autobiografii na całym świecie.

Podsumowując, „Kim Jestem” to obowiązkowa pozycja zarówno dla fanów The Who jak i solowej twórczości artysty. Walka z nałogami, liczne romanse i kłopoty Townshenda mogą służyć również jako życiowy antyporadnik, a mnogość znanych postaci i obraz zmieniającego się na przestrzeni lat bytu człowieka nadaje tej pozycji status ponadczasowej i uniwersalnej. Nie znalazłem żadnych uchybień, więc nie pozostaje mi nic innego jak wystawić maksymalną ocenę i polecić wszystkim tę niezwykle ciekawą i wciągającą lekturę.

Chyba każdy fan muzyki rockowej zna brzmienie The Who. Angielski zespół zmienił na dobre oblicze muzyki gitarowej wprowadzając koncepcyjne opery rockowe, które na przestrzeni lat podbijały serca kolejnych pokoleń. Ale czy ktoś z nas zagłębiał się szczegółowo w życie poszczególnych muzyków? Ja przyznaję szczerze, że nie. Autobiografia Pete’a Townshenda to idealna szansa na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Narodziny. Szkoła. Metallica. Śmierć. Metallica tom 1: 1981-1991 Paul Brannigan, Ian Winwood
Ocena 7,5
Narodziny. Szk... Paul Brannigan, Ian...

Na półkach:

Wydawcy powoli już przyzwyczaili metalheadowych czytelników do tego, że rok bez chociaż jednego opracowania na temat Metalliki jest straconym rokiem wydawniczym. Dwa lata temu Neil Daniels oferował swoje „Metallica. Wczesne lata i rozkwit metalu.”, rok później przetłumaczono klasyczną już pozycję Joela Mcivera „Żyć Znaczy Umrzeć: Cliff Burton. Historia życia legendarnego basisty zespołu Metallica”, a w sierpniu na naszych łamach recenzowaliśmy także „Metallica: Bez przebaczenia” tego samego autora. Co zatem nowego mogą wnieść „Narodziny. Szkoła. Metallica. Śmierć. Tom I” duetu Brannigan/Winwood? Na pewno kolejną porcję świeżych anegdotek oraz nowe i obiektywne spojrzenie na bogatą historię sukcesu Metalliki.

Najmocniejszą stroną tej książki jest fakt, że Ian Winwood oraz Paul Brannigan zdają sobie sprawę, że czytelnik sięgający po tę pozycję posiada już pewną wiedzę na temat swojego ulubionego zespołu. Choć nie trudno się powtórzyć w tak wyeksploatowanym już temacie, autorzy z sukcesem unikają doskonale znanych fanom Metalliki anegdot, ograniczając się do krótkich i często szokujących wtrąceń popartych zazwyczaj trafnymi cytatami samych bohaterów książki. Nie znajdziemy tutaj demonizujących Dave’a Mustaine’a historii, licznych numerów które Alcoholica serwowała innym kapelom oraz onanistycznych opisów genezy powstawania poszczególnych utworów. Nie oznacza to jednak, że nie dowiemy się nowych rzeczy albo nie przeczytamy czegoś co sprawi, że na chwilę będziemy musieli odłożyć książkę (polecam dygresję dotyczącą psa Kirka Hammetta).

Dzięki takiej oszczędności, autorom udało się dokonać jeszcze jednego zabiegu – pomimo wkradających się niekiedy pompatycznych stwierdzeń dotyczących sukcesu kapeli, Ian i Paul przedstawiają członków Metalliki przede wszystkim jako ludzi i artystów nie stawiając ich na piedestale. Winwood i Brannigan starają się być obiektywni, z niczego nikogo nie tłumaczą i ograniczają się do ironicznych komentarzy, zamiast narzucania czytelnikowi własnego zdania. Więc jeżeli ktoś jest wyznawcą Cliffa Burtona, bądź etatowym krytykiem Larsa Ulricha, to nie polecałbym takiej osobie tego opracowania.

Cieszy również fakt, że w książce sięgnięto po opinie i wypowiedzi również tych mniej znanych postaci – uczestników koncertów, członków kapel, które pamiętały Metallikę w czasach, gdy dopiero raczkowała czy też jak cała historia wyglądała od strony undergroundowych i zaangażowanych w sprawę mediów.

Jeżeli chodzi o to, co razi i negatywnie wpływa na odbiór całości biografii, nie sposób nie wspomnieć tutaj o zamiłowaniu autorów do budowania wielopoziomowych zdań, które niekiedy przyjdzie nam przeczytać dwukrotnie, by zrozumieć co chciano nam przekazać. Co ciekawe, rozwiązłość językowa towarzyszy nie samej narracji, a sarkastycznym (w domyśle) stwierdzeniom. I choć w wielu przypadkach są one może i zabawne oraz błyskotliwe, to w przeważającej części sprawiają, że pragniemy jak najszybciej opuścić akapit w którym się znajdują.

Kolejną sprawą, na której polegli niestety twórcy książki, jest kwestia samej kompozycji przedstawianej treści. Rozdziały ułożono na wzór playlisty zaczynając od wstępu kryjącego się pod „Esctasy of Gold”, aż po „Nothing Else Matters” będącego tytułem ostatniego rozdziału. Z pozoru wydaje się to zabiegiem oryginalnym, lecz tytuły utworów absolutnie nie współgrają z tym co się pod nimi w książce kryje, zaś gwoździem do trumny jest próba ich spolszczenia. I choć „Zniszczenie S.A.” brzmi dumnie w rodzimym języku, to „W blasku świateł”, „Szukaj i burz” oraz „Zszargane resztki zdrowego rozsądku” mogą nieco razić. Pozostając jeszcze przy polskim wydaniu książki, choć całość jest wydana w jak najlepszej jakości, dobrze by było zamieścić czy to na okładce czy to wewnątrz samej biografii fotografii przedmiotu, który stał się zalążkiem pomysłu powstania tej na pewno ciekawej książki, o którym opowiadają nam całkiem trafnie argumentując sami autorzy „Narodzin. Szkoły. Metallicy. Śmierci.”.

Podsumowując – Paul Brannigan i Ian Windood dowodzą, że z niesamowicie oklepanego tematu, wciąż można wycisnąć coś, co zapewni kilka godzin zakrapianej sentymentem rozrywki. Autorzy potrafią zaskoczyć zarówno w pozytywny jak i w negatywny sposób, lecz sam zamysł stojący za pierwszym tomem „Narodzin. Szkoły. Metalliki. Śmierci.” został zrealizowany. Książkę polecam w szczególności początkującym zespołom, którym brak pewności siebie oraz piewcom sprzedajności bandu z Los Angeles.

Wydawcy powoli już przyzwyczaili metalheadowych czytelników do tego, że rok bez chociaż jednego opracowania na temat Metalliki jest straconym rokiem wydawniczym. Dwa lata temu Neil Daniels oferował swoje „Metallica. Wczesne lata i rozkwit metalu.”, rok później przetłumaczono klasyczną już pozycję Joela Mcivera „Żyć Znaczy Umrzeć: Cliff Burton. Historia życia legendarnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytuł biografii Sepultury autorstwa Jasona Korolenko trafia w sedno. ,,Brazylijska Furia” to opowieść o zespole, który stał się towarem eksportowym Brazylii, a dla wielu osób najbardziej rozpoznawalnym produktem tego kraju. Na przestrzeni 30 lat Sepultura wydawała albumy przełomowe, tworząc swój własny, niepowtarzalny styl i jednocześnie wciąż się rozwijając. Aż dziw bierze, że tak barwna kapela dopiero po trzech dekadach swojej działalności doczekała się swojej biografii.

Korolenko, którego poznajemy w biografii jako zatwardziałego fana Sepultury, rozpoczyna swoją książkę od przybliżenia historii Brazylii i opisu sytuacji politycznej jeszcze przed założeniem kapeli. Kraj ten, w którym do 1985 roku panowała dyktatura wojskowa, okazał się idealnym miejscem do narodzenia się zespołu takiego jak Sepultura. Bracia Cavalera, pomimo tego, że nie wywodzili się z najbiedniejszych warstw społecznych, chcieli wyrzucić z siebie gniew na fatalne warunki i zły system panujący ówcześnie w ich kraju. W ten oto sposób powstała przełomowa dla muzyki metalowej kapela.

W ,,Brazylijskiej Furii” nie znajdziemy zbyt wielu anegdot, nieznanych faktów czy historii w stylu „wspólne imprezowanie z Panterą”. Nawet najbardziej oklepane ciekawostki, jak historia wykonania pasów z nabojami są skwitowane jednym czy dwoma zdaniami. Książka rewanżuje się za to bardzo szczegółowym opisem wszystkich etapów kariery zespołu, począwszy od wydania ,,Bestial Devastation” do ,,The Mediator Between Head and Hands Must Be the Heart”, który w chwili publikacji biografii nie został jeszcze wydany. Ciekawski fan, który dopiero zaczyna swoją przygodę z Sepulturą i chce poczytać o przełomowych momentach w dziejach zespołu, wyjątkowych koncertach i trasach dowie się z tej pozycji bardzo wiele. Z kolei wielbiciel Sepultury z gatunku „die hard” nie znajdzie tu zbyt dużo nowości.

Biografia zespołu dzieli się na dwie wyraźne części – przed i po odejściu Maxa Cavalery. Ten pierwszy jest nieco mniej dynamiczny i bardziej schematyczny. Trudno się tu zastanawiać, co było tego powodem, ale jedna rzecz bardzo mocno daje się odczuć – w książce praktycznie brakuje jakichkolwiek wypowiedzi Maxa i Igora czy fragmentów ich wywiadów, które prawdopodobnie bardzo ubarwiłyby opis kariery Sepultury do roku 1996. Pod tym względem książka niestety zawodzi. Mamy za to dużo Andreasa Kissera, którego słowa przytaczane są bardzo często i pozwalają nam spojrzeć na Sepulturę z punku widzenia jej gitarzysty. Możemy też natknąć się na wypowiedzi członków SOBFC (Oficjalny Brazylijski Fanklub Sepultury) czy Moniki Cavalera, byłej żony Igora i menadżerki zespołu.

Fani, którzy oczekiwali znaleźć w tej książce nieznane anegdoty, łamiące serce wypowiedzi Maxa, który wyrzuca swoim kolegom wywalenie go z zespołu czy samą Sepulturę, która atakuje swojego byłego frontmana, nie mają tu raczej czego szukać. Jeśli jednak chcecie poznać genezę całego zespołu i wszystkie aspekty, które stanowią o jego wyjątkowości, ta biografia jest dla Was idealna. Po jej przeczytaniu mam w głowie obraz Sepultury, która zawsze stawiała czoła przeciwnościom, nigdy siebie nie kopiowała, wciąż poszerza swoje horyzonty, nagrywała przełomowe albumy i przetarła szlaki wielu metalowym kapelom. ,,Brazylijska Furia” pozwala spojrzeć nieco inaczej na Sepulturę, docenić wszystkich jej członków (szczególnie tych młodszych, czyli Derricka Greena i młodziutkiego, niezwykle utalentowanego Eloya Casagrande) i zacząć postrzegać tę kapelę jako zespół, który nie skończył się na odejściu Maxa Cavalery, lecz wciąż idzie do przodu i udoskonala swój jakże wyjątkowy i niepowtarzalny styl.

Tytuł biografii Sepultury autorstwa Jasona Korolenko trafia w sedno. ,,Brazylijska Furia” to opowieść o zespole, który stał się towarem eksportowym Brazylii, a dla wielu osób najbardziej rozpoznawalnym produktem tego kraju. Na przestrzeni 30 lat Sepultura wydawała albumy przełomowe, tworząc swój własny, niepowtarzalny styl i jednocześnie wciąż się rozwijając. Aż dziw...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Muzyka zespołu Pink Floyd bez wątpienia jest dziełem sztuki, które można po tysiąckroć analizować, omawiać, ciągle doszukiwać się coraz to głębszego zawartego w niej przesłania. Na przestrzeni blisko połowy wieku istnienia powstały setki inspirowanych wojną, prywatnymi problemami, czy zmianami na tle politycznym utworów, dziesiątki głośnych, jak i tych mniej znanych filmów, a przede wszystkim zespół stał się niepowtarzalną ikoną, która swoje odbicie będzie miała jeszcze na kilku przyszłych pokoleniach. Na świecie, a na pewno w Polsce jest tylko jeden człowiek, mogący zmierzyć się z polegającym na złożeniu tego w płynną całość wyzwaniem. Nazywa się Wiesław Weiss, a książka, którą stworzył nosi nazwę: „Pink Floyd. O krowach, świniach, małpach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd i Rogera Watersa”.

Jak już na wstępie wspomniałem – nie przychodzi mi do głowy większy fan twórczości Pink Floyd, niż urodzony na blisko dekadę przed powstaniem zespołu, uznany polski dziennikarz muzyczny, współzałożyciel i redaktor naczelny miesięcznika Teraz Rock. Omawiana w recenzji książka jest rozszerzeniem i złączeniem dwóch napisanych przez niego w 2002 roku publikacji: „O krowach, świniach, małpach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd” i „Gry wojenne – o wszystkich solowych utworach Rogera Watersa”. Dzięki temu zabiegowi w ręce czytelników wpadła wydana w lutym tego roku przez wydawnictwo In Rock ponad sześciuset stronicowa kompletna księga dokonań jednego z największych rockowych zespołów wszech czasów.

Już na jej wstępie autor dodaje co nowego znajdziemy w wewnątrz książki. Mowa tu oczywiście o rozdziałach traktujących o muzyce do filmu „The Committee”, fenomenie ostatniej, pożegnalnej płyty Floydów „The Endless River”, operze „Ca Ira”, omówienie wydanych przez Watersa najnowszych solowych utworów, czy wreszcie informacje o premierowych boksach. Warto także zaznaczyć, że wymienione kwestie nie są suchą dawką wiadomości, a w pełni przeanalizowanym, popartym prywatną znajomością, wyczerpanym do ostatniego detalu, wartościowym przesłaniem.

Co dokładnie odróżnia „Pink Floyd. O krowach, świniach…” od innych poświęconych tematowi publikacji? Choćby fakt, że w porównaniu np. do książki „Roger Waters. Człowiek za murem” autorstwa Dave’a Thompsona mamy historię biograficzną opowiedzianą za pomocą pojedynczych utworów. Wiesław Weiss rozpoczynając każdy album od wstępnego omówienia przechodzi do kompozycji, które z precyzją chirurga rozbiera na części pierwsze. W ten sposób możemy dowiedzieć się jak powstała bluesowa ballada z udziałem psa, w którym dokładnie momencie kariery powstały w głowie Watersa plany odgrodzenia się murem od publiczności, czy przyjrzeć się okolicznościom prób przywłaszczania sobie przez muzyków praw do poszczególnych utworów. Mało? Zapewne więc zainteresuje Was również anegdota o współpracowniku zespołu, który próbował poderwać Davida Gilmoura….

Ponadto jedną z głównych cech omawianej publikacji jest wyjątkowe wydanie. Twarda, zdobiona błyszczącymi się detalami okładka sprawia, że książka zdecydowanie wyróżni się na tle innych, ale przede wszystkim nie zniszczy się przy częstym jej otwieraniu. Duże wyraźne ikony albumów znacznie ułatwią odnalezienie szukanego wątku, a dzielące dzieło unikalne zbiory zdjęć zrelaksują zmęczone czytaniem oczy. Jest to niepodważalna zaleta nie tylko tej, ale wszystkich publikacji drukowanych przez wydawnictwo In Rock.

„Pink Floyd. O krowach, świniach, małpach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd i Rogera Watersa” to księga, obok której choćby z racji jej grubości i pięknie zdobionej okładki obojętnie w sklepie przejść nie można. Więc jeśli już skusimy się ją otworzyć nieokiełznane ilości informacji i zjawiskowe kompilacje zdjęć sprawią, że za stosunkowo niewielką kwotę (ok. 60zł) nie tylko wzbogacimy swoją biblioteczkę, ale także zyskamy rzeczową i kompletną encyklopedię pokładów wiedzy na lata. Polecam tę publikację wszystkim miłośnikom muzyki, a w szczególności fanom Pink Floyd, którzy z prędkością przelatującego przez pryzmat światła odkryją, jak wiele jeszcze nie wiedzą…

Muzyka zespołu Pink Floyd bez wątpienia jest dziełem sztuki, które można po tysiąckroć analizować, omawiać, ciągle doszukiwać się coraz to głębszego zawartego w niej przesłania. Na przestrzeni blisko połowy wieku istnienia powstały setki inspirowanych wojną, prywatnymi problemami, czy zmianami na tle politycznym utworów, dziesiątki głośnych, jak i tych mniej znanych filmów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

:Jego głos – zarazem aksamitny i szorstki – podnosił wartość utworu o kilka pięter. Jego interpretacja stanowiła szlachecką pieczęć przyłożoną do czasem wybitnych, a czasem pospolitych tekstów. Śpiewał zarazem i na luzie, i tak, jakby odwołano jutro. Posiadał tylko sobie właściwą, jakby przerysowaną manierę wokalną, która stała się wyrazistym stylem. Posiadał charyzmę pozwalającą wystawiać rockowy teatr z pogranicza życia i śmierci. Odważył się opowiedzieć historię swojego życia i swojej choroby (zwłaszcza choroby), euforii i destrukcji (zwłaszcza destrukcji)."

Takimi słowami Jan Skaradziński – dziennikarz, miłośnik muzyki i można powiedzieć bez przesady – nadworny biograf Dżemu – opisuje głównego bohatera książki zatytułowanej po prostu „Rysiek”. I trudno się z tymi słowami nie zgodzić. Autor przygotował wznowienie pozycji, która pierwotnie trafiła do księgarń w 1999 roku, jednak jak sam zapowiada, nie jest to typowe „wznowienie”, lecz w praktyce napisana na nowo biografia. Została ona uzupełniona o wiele nowych wypowiedzi znajomych i bliskich nieodżałowanego wokalisty Dżemu. I w tym właśnie tkwi największa jej siła – Skaradziński dotarł właściwie do wszystkich osób, które miały do opowiedzenia niezwykle ciekawe historie na temat Riedla i to „z pierwszej ręki”. Wypowiadają się więc i jego przyjaciele z młodości (Pudel i Ziomal, którzy sypią ciekawymi historiami jak z rękawa), i najbliższa rodzina, i współpracownicy, a także oczywiście koledzy z zespołu. To czyni dzieło niezwykle ekscytującym zarówno dla osób, które pobieżnie znają twórczość Dżemu, a chcą dowiedzieć się zupełnie nowych rzeczy, jak i dla starych fanów i słuchaczy, takich jak ja, którzy pragną zgłębić wiedzę na temat życia (i niestety śmierci) tej wyjątkowej osoby jaką był Ryszard Riedel.

Książka podzielona jest na 6 wyraźnych rozdziałów, które obrazują kolejne etapy życia wokalisty. Zaczynamy więc od opisu szarej, komunistycznej rzeczywistości, w której przyszło dorastać naszemu „malowanemu ptakowi” i do której tak naprawdę nigdy nie pasował. Bo Rysiek mimo, że urodził się w śląskiej rodzinie, gdzie rządziły twarde zasady ojca, zawsze czuł się wolny i nikt nie był w stanie go ograniczyć. Może dlatego tak bardzo zafascynowany był Dzikim Zachodem, którego bezkresne prerie kojarzyły mu się z wolnością, tą wyidealizowaną, której nigdy nie był w stanie zaznać w miejscu, w którym dorastał i mieszkał. Fascynacja Dzikim Zachodem nie minęła mu zresztą nigdy.

"Gdy pod koniec lat 80. telewizja pokazywała serial „Jak zdobywano Dziki Zachód”, trzeba było do pory emisji dostosowywać – poważnie – pory koncertów Dżemu. Potrafił skrócić bisy, skrócić nawet set podstawowy, byle dopaść do najbliższego telewizora w klubie, w hotelu, w – też zdarzało się – najbliższej stróżówce cieciów. Nieważne gdzie. Ważne, żeby zdążył. I jeszcze żeby miał na sobie kapelusz i kowbojki, bo to pomagało wczuć się w akcję."

Riedla ograniczało wszystko, co stawiało przed nim wymagania – na początku rodzice (szczególnie despotyczny ojciec) i szkoła, której ukończył niespełna 7 klas. Jego ucieczką zaczynała być muzyka, a zaczął interesować się nią bardzo wcześnie. Tak wspominał to jego ówczesny kolega ze szkoły:

"(…) Rysiek, kiedy go zobaczyłem na rozpoczęciu roku szkolnego w siódmej klasie we wrześniu 1970, wyglądał następująco: obcięty króciusieńko na Myszkę Miki, dżinsy tak wąskie, że przylegały do skóry i kremowa wiatrówka, a na niej własnoręcznie wykonany napis „Black Sabbath”."

Tutaj naturalnie przechodzimy do dojrzewania decyzji Ryśka, by założyć swój zespół, zostać artystą i żyć niezależnie, tak jak zawsze tego pragnął. Pomimo tego, że – jak dowiadujemy się z relacji – nasz bohater przede wszystkim chciał być Indianinem, bardziej realne ostatecznie wydało się życie muzyka. A zabiegał o to bardzo uparcie i gdy już dostał się na próbę pozostałych muzyków Dżemu reszta stała się historią. Adam Otręba:

"Buty nam spadły jak dał głos, ale niczego po sobie poznać nie daliśmy, żeby małolatowi się w głowie nie poprzewracało."

W dalszej części doskonale opisane są początki profesjonalnej kariery zespołu, o który najbardziej walczył zawsze Rysiek. Szczegółowe, jednak podane z wielkim wyczuciem i „nie zanudzające” fakty czyta się jednym tchem, tak jakby uczestniczyło się w tych wszystkich rozmowach, wydarzeniach, zawirowaniach w karierze zespołu. Nie tylko personalnych dotyczących składu, ale również dotykających samego lidera. Dodatkowo treść uzupełnia pokaźna ilość zdjęć zarówno z prywatnego archiwum, jak i z koncertów, a nawet rękopisy niektórych tekstów piosenek. Szkoda tylko, że w kolorowej wkładce, w której aż prosi się o zamieszczenie tych najbardziej unikalnych, większość to „pospolite” ujęcia Ryśka na scenie.

Z pewnością częścią, która jest bardzo rozbudowana i jednocześnie najmocniej szokuje jest opis narkotykowego uzależnienia Ryśka. I pomimo, że autor stawia tutaj śmiałą tezę, że film „Skazany na bluesa” nie był najlepszy, a raczej „nie wiadomo jaki” i próbuje udowodnić, że Riedel nie był wcale tak mroczną postacią, jak go pokazano, wypowiedzi przedstawione w książce utwierdzają w przekonaniu, że uzależnienie na pewnym etapie tak dyktowało jego rytm życia, jak wspominane wcześniej filmy i seriale o Dzikim Zachodzie. W tym przypadku nie mogło się to jednak zakończyć happy endem. To już techniczny Dżemu:

"Ja ich widziałem w trasie – i jego, i Michała [Giercuszkiewicza, perkusistę zespołu]. Straszne to było. Wyli całymi dniami z bólu nóg, rąk. Straszne… To były takie ciężkie głody, że jedną noc wytrzymali, a później brali taryfę nie bacząc na to, że jest wynajęte studio za ogromne pieniądze i jechali pięćset kilometrów po narkotyki, żeby zaspokoić swój głód."

Przy kolejnych niezwykłych historiach i anegdotach towarzyszymy Ryśkowi do ostatnich chwil życia. A nawet dłużej, bo wraz ze śmiercią głównego bohatera opowieść się nie kończy – dowiadujemy się jak ze spuścizną wokalisty poradzili sobie jego współpracownicy, a jak po prostu z brakiem jego osoby – najbliżsi.

Jednak pomimo smutnego i nieuniknionego losu Ryśka, a także bardzo szczegółowo opisanego etapu uzależnienia i choroby z nim związanej, nie jest ona celebracją jego śmierci i bardzo dokładnie opisuje także etap twórczości wokalisty poza Dżemem, a także rzuca nowe światło na wiele legendarnych utworów poprzez ich analizę, nawiązania do wydarzeń lub opowieści osób, które brały bezpośredni udział przy ich tworzeniu. Czy wiedzieliście na przykład, że muzyczny zalążek „Whisky” był efektem oglądania (i słuchania ścieżki dźwiękowej) westernu przez Riedla? Takich smaczków jest tu naprawdę bardzo wiele.

Przy czytaniu tej pozycji nie zabraknie więc i uśmiechów, i wzruszeń, i niedowierzania. Bo pomimo okoliczności, miejsca i czasu, trudno nie nazwać cudem tego, że taki zespół jak Dżem i tak wybitny wokalista jak Rysiek, który nie odstawał poziomem od największych gwiazd w historii blues rocka pojawili się na terenie naszego kraju i to w epoce, kiedy dobre instrumenty czy nawet płyty zagranicznych wykonawców były luksusem. A jeżeli jeszcze nie jesteście przekonani, musicie koniecznie sięgnąć po ten tytuł.

:Jego głos – zarazem aksamitny i szorstki – podnosił wartość utworu o kilka pięter. Jego interpretacja stanowiła szlachecką pieczęć przyłożoną do czasem wybitnych, a czasem pospolitych tekstów. Śpiewał zarazem i na luzie, i tak, jakby odwołano jutro. Posiadał tylko sobie właściwą, jakby przerysowaną manierę wokalną, która stała się wyrazistym stylem. Posiadał charyzmę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poznając swoich ulubionych artystów nie tylko słuchamy ich muzyki, ale w większości przypadków chcemy też się dowiedzieć co mają do powiedzenia, jacy są prywatnie oraz jaką drogę w życiu przeszli, by znaleźć się w miejscu, w którym są obecnie. Dlatego tak wielką wartość stanowią autobiografie, które ku uciesze fanów pojawiają się coraz częściej. W końcu większość gwiazd rocka jest już w takim momencie życia, że przychodzi czas na jego dotychczasowe podsumowanie. Lemmy, Ozzy, Tony Iommi, Brian Johnson, Anthony Kiedis, Keith Richards, Steven Tyler, Tommy Lee… Także Slash parę lat temu postanowił spisać swoje wspomnienia, a teraz na polski rynek wchodzi przekład autobiografii jego przyjaciela – Duffa McKagana. Założyciel Guns n’ Roses, Velvet Revoler, kierujący własną grupą Loaded, obecny na wielkiej scenie ponad 30 lat – taki życiorys zobowiązuje i jest doskonałym materiałem do przelania na papier.

Historia zaczyna się od teraźniejszości, a dokładniej przyjęcia urodzinowego córki organizowanego przez Duffa – obecnie przykładnego męża i ojca. Jednak już za chwilę następuje szybka zmiana tematu na doświadczenia z narkotykami, dziewczynami i balansowanie na krawędzi, czym główny bohater trudnił się przez większość swojego życia. „Dzięki temu” już po 2 początkowych rozdziałach książki (których w sumie jest 63) dowiadujemy się szokujących szczegółów na temat stanu zdrowia Duffa i to u szczytu kariery, gdy mogłoby się wydawać, że świat leżał u jego stóp, a także dwóch momentach, w których powinien pożegnać się ze światem – wypadek na nartach wodnych w dzieciństwie, podczas którego przeżył śmierć kliniczną oraz pęknięta trzustka, co było już konsekwencją wyboru stylu życia. Zresztą zamiłowanie do alkoholu (a raczej po prostu ciężkie uzależnienie), które w czasach „szczytu formy” osiągało niebotyczne rozmiary w postaci paru butelek wódki lub skrzynki wina dziennie zostało osobliwie uhonorowane przez twórców serialu Simpsonowie, gdzie piwo „Duff” zostało nazwane właśnie na cześć muzyka. Sam Axl na koncertach również przedstawiał basistę zaszczytnym tytułem „Króla piwa”.

Wątków dotyczących śmierci najbliższych osób oraz znajomych jest zresztą na łamach książki wiele. Można tutaj przytoczyć chociażby ostatnie spotkanie z Kurtem Cobainem, na którego Duff natknął się 31 marca 1994 r. podczas lotu do Seattle. Był prawdopodobnie jedną z ostatnich osób rozmawiających z Kurtem i nawet chciał zaproponować zaproszenie swojego kompana do siebie, lecz gdy się odwrócił Kurta już nie było. Jak wszyscy wiemy parę dni później został znaleziony martwy.

Dalej robi się względnie spokojnie i McKagan wraca do opisu życia rodzinnego w Seattle, gdzie dorastał, lecz sielankę przełamują analizy na temat przyczyn późniejszych ataków paniki i rozbitej rodziny. Jesteśmy także świadkami pierwszych muzycznych poczynań, które starał się realizować od zawsze. Można powiedzieć, że Duff rock and rolla miał we krwi i potrzebował jedynie czasu, by podjąć (jak pokazało życie jedyną słuszną) decyzję o poświęceniu się muzyce. Tak opisuje on swój pierwszy koncert:

"Hałas był otulający i przyjemny. Mogłem zapomnieć, że mam trądzik, że jestem zagubionym i nieuważnym nastolatkiem. Mogłem zapomnieć o nieszczególnym dzieciństwie, zniszczonej relacji z tatą i o całej reszcie. Kiedy było już po wszystkim, nie pamiętałem samego koncertu, a jedynie ogarniające mnie uczucia. Moment perfekcji. Nagle zapragnąłem tworzyć muzykę bez przerwy, dniami i nocami. (…) Zacząłem też ćwiczyć grę na paru instrumentach. Gitara, perkusja, bas – nieważne, zgadzam się!"

Oprócz śledzenia muzycznych poczynań dla czytelnika na pewno najbardziej interesujący jest na moment, w którym Duff postanawia postawić wszystko na jedną kartę i przenieść się do Los Angeles, by wieść życie muzyka i osiągnąć wymarzony sukces. Brzmi to oczywiście banalnie, ale kto by pomyślał, że przeznaczenie w osobach Slasha i Stevena Adlera odnajdzie już tydzień po przyjeździe do swojej ziemi obiecanej? Równie przypadkowo poznaje Izzy’ego Stradlina. Dzięki spisanym wspomnieniom możemy z pierwszej ręki dowiedzieć się jak wyglądały początki największej grupy rockowej swojej epoki. Tak Duff opisuje pierwszą próbę Guns n’ Roses na początku czerwca 1985 r.:

"Od momentu, w którym nasza piątka zaczęła grać pierwszą piosenkę, wszyscy słyszeliśmy i czuliśmy, że do siebie pasujemy. Chemia między nami była natychmiastowa, ogłuszająca i uduchowiona. Była cudowna i każdemu z nas udzieliła się niemal od razu."

ednak poza salą prób pozostawało jeszcze najtrudniejsze zadanie – zarazić ludzi magią muzyki, którą tworzyła piątka chłopaków – najczęściej pracujących, by móc się utrzymać oraz często nie mających stałego miejsca zamieszkania. Jak można się spodziewać, droga do sukcesu była ciężka – dosłownie i w przenośni. Na pierwszy koncert musieli przejechać 1600 km z Los Angeles do Seattle, a już po 170 km popsuł się pożyczony samochód. Po paru dniach tułaczki w końcu dotarli na miejsce i zagrali, lecz nieprawdopodobną historię, która wydarzyła się po drodze musicie już przeczytać osobiście.

Część druga książki (oprócz krótkich rozdziałów jest 8 głównych części) to już regularna historia Gunsów, która pozwala nabrać jeszcze większego szacunku do zespołu, który zaczynał w malutkich klubach dla garstki znajomych, wykupywał bilety, by następnie samemu je dystrybuować (czyli jak nazywa to Duff „płacenie za granie”), lecz dzięki nie tylko wielkiemu talentowi, ale także uporowi i wierze w sukces, lata później występował przed kilkudziesięcioma tysiącami ludzi znającymi na pamięć każde słowo piosenki. Jesteśmy świadkami niesamowitych historii, lecz także bardziej intymnych momentów, takich jak powstawanie największych klasyków z repertuaru. Czy wiecie na przykład skąd wziął się tytuł ‘Nightrain’? Jeżeli myśleliście, że chodzi dosłownie o „nocny pociąg”, to jesteście w błędzie.

McKagan pomimo podkreślania łączącej go wyjątkowej więzi z Axlem Rose stara się szczerze opisywać fakty i uczciwie przedstawiać przebieg historii zespołu. W książce znajdujemy więc potwierdzenie, że po wyrzuceniu Adlera i odejściu Stradlina w grupie zaczęło dziać się coraz gorzej głównie ze względu na nieobliczalne zachowania wokalisty. Brak uczestniczenia w próbach, wielogodzinne spóźnienia na koncerty, wreszcie wymuszenie praw do nazwy Guns n’ Roses. Czarę goryczy przelała też parotygodniowa wyprawa grupy do Chicago, gdzie, zgodnie z pomysłem Axla, miały się odbywać próby napisania materiału na następcę „Use Your Illusion”, który okazał się ogromnym sukcesem komercyjnym. Członkowie, pomimo walki z indywidualnymi uzależnieniami, stawili się w umówionym miejscu, jednak Axl nie pojawił się w ogóle. Pomimo, że Duff jest daleki od bezpośredniego obwiniania kogokolwiek za rozpad grupy, daje jasno do zrozumienia, że wobec takich wydarzeń nie mogła ona dalej funkcjonować.

Ta centralna część książki, co zrozumiałe, zajmuje najwięcej miejsca, jednak jej wielką wartością jest także opisanie walki ze swoimi osobistymi problemami i znalezienia równowagi w życiu. Po latach alkoholizmu, bohater (można tak o nim powiedzieć dosłownie) poradził sobie z demonami przeszłości i jest od dwóch dekad szczęśliwym mężem i ojcem dwójki dzieci, jednocześnie nie zapominając o swoich rockandrollowych korzeniach – jest przecież frontmanem grupy Loaded, która wydaje dobrze przyjmowane albumy i koncertuje po całym świecie.

Pomimo paradoksalnego upadku na dno w czasie artystycznego szczytu i otarcia się o śmierć Duff miał na tyle siły, by pokierować swoim życiem w odpowiedni sposób. Mimo, że na pewno nie takie było główne zamierzenie autora, książka dzięki przedstawionej historii jest niezwykle inspirująca do działania i do zastanowienia się na temat prawdziwych wartości w życiu każdego człowieka. Dlatego polecam ją nie tylko fanom osoby McKagana, Guns n’ Roses, lecz naprawdę wszystkim, którzy chcą przeczytać doskonałą lekturę – rzeczywiście wstrząsającą, jak sugeruje napis na okładce, lecz zakończoną happy endem i zdecydowanie skłaniającą do refleksji.

Poznając swoich ulubionych artystów nie tylko słuchamy ich muzyki, ale w większości przypadków chcemy też się dowiedzieć co mają do powiedzenia, jacy są prywatnie oraz jaką drogę w życiu przeszli, by znaleźć się w miejscu, w którym są obecnie. Dlatego tak wielką wartość stanowią autobiografie, które ku uciesze fanów pojawiają się coraz częściej. W końcu większość gwiazd...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Farben Lehre. Bez pokory Leszek Gnoiński, Kamil Wicik
Ocena 7,2
Farben Lehre. ... Leszek Gnoiński, Ka...

Na półkach:

Grupa Farben Lehre budzi ogromne kontrowersje wśród fanów muzyki rockowej w Polsce. Odbiorcy płockiej kapeli podzielili się na zwolenników ich specyficznego podejścia do punku oraz tych, którzy mają problem z zaklasyfikowaniem grupy do wspomnianego gatunku. Jednak Farben Lehre to bez wątpienia ważny element w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Nawet jeśli nie spełnia oczekiwań „trÓ” punkowców, bardzo często staje się „kładką” (dla ludzi szukających swojej niszy) między muzyką stosunkowo popularną, a niezależnymi wyznawcami hasła „No future”. Próby opisania historii zespołu Wojtka Wojdy podjął się Kamil Wicik w książce „Bez pokory”. Z jakim skutkiem?

Nie należy oceniać książki po okładce, jednak w przypadku „Bez pokory” już na niej znajdujemy ważną informację, która może mieć wpływ na nasze nastawienie do lektury. Współautorem biografii jest Wojciech Wojda, niekwestionowany lider Farben Lehre. Plus takiego rozwiązania nasuwa się jeden. Kto lepiej opowie i pomoże spisać historię zespołu, któremu poświęcił całe życie, jak nie jego założyciel i niezmienny członek od 86 roku. Mimo to na pierwszy plan wysuwają się minusy tego posunięcia. Czytając biografię można mieć wrażenie, że wokalista przejął kontrolę nad jej formą i powstawaniem. Bardzo dużo miejsca autorzy poświęcają osobie Wojtka. Jest to zrozumiałe, bo Wojda wykazuje się od lat ogromną charyzmą i siłą charakteru, co od zawsze sprawiało, że między nazwą Farben Lehre, a jego nazwiskiem można było postawić znak równości. Jednak przesyt opisów osobistych relacji z muzykami oraz innymi przedstawicielami branży kłuje w oczy. W szczególności, że każdy konflikt i potknięcie Wojtka jest skrzętnie usprawiedliwiane i owijane w zachwyt nad jego determinacją. Nie było mnie przy tych sprzeczkach, rozliczeniach z wytwórniami i parterami tras, więc nie mogę oprzeć swojego stanowiska na niezbitych argumentach, ale przyznajcie, że rzeczywistość, w której wszyscy naokoło są źli, a lider grupy zawsze w porządku jest mało wiarygodna. Ostatni rzucający się w oczy minus biografii to częsta, być może celowa, ale dla mnie niezrozumiała powtarzalność informacji. Jedni liczą słowa „love” w utworach Beatlesów, inni krzyki „yeah!” Jamesa na koncertach Metalliki. Czytając tę biografię zaczęłam liczyć ile razy autorzy poinformują mnie o tym, że Kuba Wojewódzki założył pismo „Brum”. Ale dobrze, tym którzy nie wiedzieli, na pewno się utrwaliło.

Duży plus „Bez pokory” to liczne anegdoty oraz komiczne sceny z życia płockiej kapeli, które nadają wygodny dla czytelnika rytm pochłaniania książki. Młodsi czytelnicy nie raz uniosą brwi ze zdumienia czytając o różnicach między polską i niemiecką rzeczywistością kilkanaście lat temu, o okresie PRL-u nie wspominając. Lekturę ułatwiają także krótkie rozdziały, które oznaczane są tytułami utworów grupy i które w spójny sposób dzielą długoletnią karierę zespołu na poszczególne etapy. Autorzy w bardzo zrozumiały i przystępny dla wszystkich sposób wyjaśniają procesy zmian w muzyce Farbenów. Przed zapoznaniem się z biografią powody oraz konsekwencje przejścia zespołu z mrocznego, gitarowego grania do wplatania w utwory elementów ska i reggae nie były dla mnie oczywiste. Książka w doskonały sposób ukazuje także surowe zasady działania biznesu muzycznego i może być przestrogą dla czytelników, którzy sami próbują swoich sił w tej branży.

Ciekawym elementem biografii jest dołączona do niej płyta z pięcioma utworami grupy, z których cztery miały tu swoją premierę. Mimo że nowe aranżacje nie do końca mnie przekonują i wolę mniej ugłaskane, surowe brzmienia w muzyce punkowej, to podejrzewam, że jeszcze nie raz włączę ten krążek głównie ze względu na gościnny udział Gutka z Indios Bravos, który nadaje muzyce Farbenów ciekawej świeżości.

Dzieło Wicika, Gnońskiego i Wojdy według mnie lepiej sprawdziłoby się w formie wywiadów rzek z zarysowanym tłem historycznym. Dałoby to szansę samodzielnej oceny czytelnika z czyim zdaniem się zgadza, ponieważ autorzy nie pozostali w swoich opiniach bezstronni. Jednak mimo to „Bez pokory” wielokrotnie mnie rozbawiło, zaciekawiło oraz dostarczyło sporo nowej wiedzy nie tylko o zespole, ale też biznesie muzycznym i relacjach między ludźmi. Książka dzięki językowi, którego używają autorzy czyta się sama, a dla fanów Farben Lehre jest na pewno lekturą obowiązkową.

Grupa Farben Lehre budzi ogromne kontrowersje wśród fanów muzyki rockowej w Polsce. Odbiorcy płockiej kapeli podzielili się na zwolenników ich specyficznego podejścia do punku oraz tych, którzy mają problem z zaklasyfikowaniem grupy do wspomnianego gatunku. Jednak Farben Lehre to bez wątpienia ważny element w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Nawet jeśli nie spełnia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„U2 należą do rock ‘n’ rollowej rodziny królewskiej” – tym zdaniem rozpoczyna się wstęp do najnowszej książki o zespole. „Zdemaskowani” to biografia o kapeli, która podczas jednej trasy potrafi zebrać łącznie 7-milionową publiczność i tym samym ustanowić rekord pod względem najbardziej dochodowych tras w historii. Po przeczytaniu książki „U2 o U2”, która powstała na podstawie ponad 150 godzin rozmów z muzykami, można by pomyśleć, że wie się o Bono, The Edge’u, Larrym i Adamie wszystko. Jednak nowa, pierwsza nieautoryzowana biografia U2, ma jeden niepodważalny plus, a jest nim obiektywizm Johna Joblinga, autora książki.

Każdy uważny czytelnik zauważy, że w oryginale książka nosi tytuł „U2: The Goal is $oul”. W tym momencie maniacy U2 przypominają sobie wykonanie utworu „Beautiful Day” z DVD koncertowego wydanego w 2001r. „Go Home: Live from Slane Castle” oraz zieloną gitarę Bono z tym napisem. W ok. 3:45 min. Bono wykrzykuje hasło, które następnie zostało użyte na potrzeby biografii.

Wiele osób zastanawia się, w czym tkwi fenomen tego zespołu. Pierwsze rozdziały doskonale obrazują, jak wielką determinacją w dążeniu do celu wykazali się członkowie U2, którzy w 1976 r. założyli zespół o nazwie Feedback. The Edge kupił swoją pierwszą gitarę za £1. „Straciłem kasę na perkusję. Może ktoś stracił na gitary?” – pisał Larry w ogłoszeniu w 1976 r. Jak podkreśla niejednokrotnie autor, Dublin w tamtym okresie nie był przyjaznym miejscem, lecz pomimo wielu porażek chłopcy potrafili dopiąć swego. Biografia jest skarbnicą ciekawostek i anegdotek o zespole. Czy wiecie czym był „gang” Lypton Village, jaki wpływ na karierę miał ich manager Paul McGuinness lub który koncert okazał się być przełomowym w życiu młodych chłopaków? Jeśli nie znacie, lub nie jesteście pewni odpowiedzi – ta pozycja jest dla Was. Bono jest człowiekiem przez jednych uwielbiany, a przez drugich mocno krytykowany. Po przeczytaniu 19 rozdziałów „Zdemaskowanych”, dzięki wielu cytatom i przytoczonym faktom, jesteśmy w stanie sami ocenić jego poczynania.

„Chcemy zdjąć miejsce grup, które teraz są na topie, bo moim zdaniem jesteśmy od nich lepsi.” – Powiedział kilkadziesiąt lat temu Bono. Czy udało im się to osiągnąć?"

Niełatwo jest zebrać materiał na biografię zespołu, który w przyszłym roku będzie obchodzić swoje 40-lecie istnienia. Autor zapewne bardzo natrudził się przy zbieraniu informacji, potrzebnych do napisania książki. Przedstawia on czytelnikowi masę informacji, wydarzeń z dokładnymi datami, przytacza wypowiedzi osób współpracujących z zespołem, jak i fragmenty wywiadów z samymi członkami U2. Autor posługuje się bogatym słownictwem, co rzadko jest spotykane w muzycznych biografiach rockowych zespołów.

Książka została wzbogacona o zdjęcia, choć trzeba przyznać, że jest ich zdecydowanie za mało oraz uzupełnienie od polskiego wydawcy, w którym możemy znaleźć ostatnie poczynania zespołu. Biografia daje czytelnikowi szeroki obraz – rozpoczynając od początków i krótkich informacji biograficznych członków zespołu, aż po premierę krążka „Songs of Innocence”. Na końcu znajdziemy również kompletną dyskografię.

„U2 należą do rock ‘n’ rollowej rodziny królewskiej” – tym zdaniem rozpoczyna się wstęp do najnowszej książki o zespole. „Zdemaskowani” to biografia o kapeli, która podczas jednej trasy potrafi zebrać łącznie 7-milionową publiczność i tym samym ustanowić rekord pod względem najbardziej dochodowych tras w historii. Po przeczytaniu książki „U2 o U2”, która powstała na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Motörhead w studio Jake Brown, Ian Fraiser 'Lemmy' Kilmister
Ocena 6,3
Motörhead w st... Jake Brown, Ian Fra...

Na półkach:

Wielu z nas przeżywa jeszcze koncertową przygodę z Motörhead, która miała miejsce na warszawskim Torwarze parę tygodni temu. I słusznie, bo zespół ten to typowo koncertowy potwór, a Lemmy jest idealnym przykładem gwiazdy rocka, która urodziła się po to, by żyć i umrzeć na scenie. Obchodząca 40 urodziny, niestrudzona grupa jest w trasie od zawsze i między innymi tym zbudowała swój status legendy. Nie można jednak zapomnieć o ogromnej ilości regularnie wydawanych albumów, które są co najmniej solidne, a w większości po prostu bardzo dobre.

Studyjne wcielenie zespołu przedstawia najnowsza książka „Motörhead w studio”. Jej autorem jest Jake Brown, który musi być wielkim miłośnikiem tego typu historii, ponieważ nie jest to jego pierwszy tytuł z serii – wcześniej na warsztat zostali wzięci tacy artyści, jak Alice in Chains, Iron Maiden, Red Hot Chili Peppers, Jane’s Addiction, Tori Amos, Tom Waits, a nawet legendarny producent Rick Rubin. W związku z tym, podejście do tematu jest naprawdę profesjonalne, a co więcej nie czuć, że jest to kolejna sucha dokumentacja – raczej widać tutaj serce i entuzjazm fana zespołu. Należy zaznaczyć, że w przygotowaniu uczestniczył sam Lemmy Kilmister, co również jest gwarancją rzetelności – nie znajdziemy tu zmyślonych, przekręconych historii czy tanich sensacji. Oprócz jego archiwalnych wypowiedzi (m.in. z autobiografii „Biała gorączka”) są także bardziej aktualne komentarze, które zdecydowanie są wielką wartością tego tytułu.

Wydarzenia w książce przedstawione są ułożone chronologicznie. Na początku znajduje się krótki wstęp i przybliżenie sylwetki artysty, a następnie opisywane są kolejne albumy zespołu. Zaczynamy więc od „Motörhead”, czyli debiutu w składzie z ‘Fast’ Eddie Clarkiem oraz Philem Taylorem, który – jak wspomina Lemmy – powstawał w następujących okolicznościach:

"To miała być płyta decydująca o naszym przetrwaniu. Wytwórnia dawała nam dwie strony, mieliśmy dwa dni w studiu, więc zaryzykowaliśmy i zamiast utworów singlowych, nagraliśmy w tym czasie jedenaście podkładów bez wokali."

To jeden z wielu przykładów bezkompromisowości frontmana Motörhead. Pominięta została płyta „On Parole”, która była rzeczywiście pierwszą dźwiękową dokumentacją zespołu, lecz jeszcze w składzie z Larrym Wallisem na gitarze. Została ona jednak wydana dopiero na fali popularności grupy po wydaniu „Bomber” i sam Lemmy nie ma o niej najlepszego zdania.

Wspomniana bezkompromisowość i upór zespołu pozwoliły dotrzeć im na szczyt dzięki kolejnym dziełom „Overkill”, „Bomber” i „Ace of Spades”, których atmosferę powstawania możemy poczuć czytając kolejne wypowiedzi osób zaangażowanych w tworzenie tych legendarnych krążków. Jest zatem wiele o potyczkach z producentami (okazuje się, że najdłużej wytrzymał na stanowisku obecny Cameron Webb), sposobach nagrywania i pisania utworów (Lemmy o „Ace of Spades”: Napisałem utwory w studio. Wszystkie. To tam właśnie piszę najlepsze kawałki – spanikowany, pod presją czasu, z ludźmi, którzy mnie poganiają: „Pospiesz się! Zostały nam już tylko dwie godziny!”) oraz o niecodziennym brzmieniu, którego zarejestrowanie spędzało sen z powiek kolejnym współpracownikom:

"Oczywiście, brzmienie basu Lemmy’ego było zupełnie unikalne – nigdy nie pracowałem z kimś takim, kto grałby na basie w ten sposób. Używa wzmacniacza gitarowego do basu i ma te swoje cztery paczki – połowa z nich ma spalone głośniki, ale ten crunch to element jego brzmienia. Spędziliśmy z Lemmym wiele czasu pracując nad jego brzmieniem, bo było ono upierdliwe w nagrywaniu. Żadnego dołu – tylko środek z dużą liczbą alikwotów. To jest trudne, ponieważ, jak już mówiłem, nie możesz pójść i przystawić ucha nigdzie w pobliżu wzmacniacza, bo zostaniesz zmieciony. Uchwycenie tego zajęło mi pewnie cały dzień."

Czytając tę pozycję, dochodzimy do wniosku, że status ikony wcale nie przychodzi tak łatwo – z pierwszej ręki dowiadujemy się o walkach pomiędzy członkami zespołu (szczególnie klasycznego składu z ‘Philtym’ i Eddie’m), które skończyło się odejściem Eddiego, nietrafionej przygodzie Briana Robertsona z zespołem (etap „Another Perfect Day”), poszukiwaniu nowego składu, czy odejście Wurzela. Czasem jednak czasem wydaje się, że autor zbyt dosłownie potraktował tytuł „w studio”. Rejestrowanie materiału to na pewno ciężka praca, jednak czasem zamiast interesujących anegdot dostajemy opisy jakich mikrofonów i w jaki sposób używano do nagrywania poszczególnych bębnów perkusji, co dla przeciętnego fana szukającego wrażeń raczej od strony muzycznej niż technicznej może być męczące. Z drugiej strony, dzięki szczegółowym opisom można dowiedzieć się wielu ekscytujących rzeczy – czy wiedzieliście na przykład, że nagrywanie utworów Motörhead zaczyna się od perkusji? Mikkey Dee po prostu siada za zestawem i gra do metronomu swoje partie od początku do końca, bez innych instrumentów. Lemmy nie na darmo przedstawia go zawsze jako „najlepszego perkusistę na świecie”.

„Motörhead w studio” oryginalnie ukazała się w 2010 r. i ostatnim opisanym przez autora albumem jest „Motörizer”. Polski wydawca postarał się jednak i uaktualnił treść o kolejne dwa albumy – „The World is Yours” i „Aftershock”. Autorem zgrabnego uzupełnienia jest dziennikarz „Teraz Rocka” Paweł Brzykcy. Miłym dodatkiem jest także zakładka z grafiką okładki, która z pewnością prawdziwemu maniakowi zespołu będzie towarzyszyć dłużej, niż tylko na czas czytania tego tytułu.

Z książki na pewno wielu nowych, ciekawych informacji dowie się każdy – i mniej, i bardziej zagłębiony w historię grupy fan znajdzie tu coś dla siebie. Nawet osoba wchodząca dopiero w świat muzyki Lemmy’ego i spółki może spokojnie sięgnąć po tę pozycję – chronologiczne przedstawienie faktów i elementy z autobiografii frontmana na pewno będą doskonałym uzupełnieniem podczas słuchania poszczególnych albumów, które proszą się o włączenie podczas czytania. Zatem, czy może być lepsza zachęta do sięgnięcia po tę książkę, niż nieodparta chęć posłuchania muzyki Motörhead?

Wielu z nas przeżywa jeszcze koncertową przygodę z Motörhead, która miała miejsce na warszawskim Torwarze parę tygodni temu. I słusznie, bo zespół ten to typowo koncertowy potwór, a Lemmy jest idealnym przykładem gwiazdy rocka, która urodziła się po to, by żyć i umrzeć na scenie. Obchodząca 40 urodziny, niestrudzona grupa jest w trasie od zawsze i między innymi tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kieth Richards. Kto o nim nie słyszał? Legendarny już gitarzysta, który działa w branży muzycznej niemal nieprzerwanie od lat 60. i o dziwo ciągle jakoś się trzyma. Człowiek o wytrzymałości godnej karalucha, prawdziwy „Niezniszczalny”, którego chyba już nic nie może ruszyć. Od The Rolling Stones, przez karierę solową, po gościnny udział w dwóch częściach „Piratów z Karaibów”, a wszystko to przeplatane skandalami oraz narkotykowymi wyskokami. To właśnie o tym opowiada książka Victora Bockrisa, który poświęcił historii tego muzyka całkiem opasłe tomisko.

Biografia „Keith Richards. Niezniszczalny” została tak na prawdę wydana w 1992 roku. Od tego czasu jednak wiele się wydarzyło, więc pozycja doczekała się gruntownego uaktualnienia i rozbudowania o wydarzenia z minionych dwóch dekad. Victor Bockris poświęcił sporą część swojego życia zbierając fakty na temat życia i poznając Richardsa. Jest także poetą oraz autorem wywiadów. Bohaterom XX-wiecznej kultury poświęcił już 34 lata, a spod jego pióra wyszły biografie między innymi Patti Smith czy Lou Reeda.

Historia ma swój początek w angielskim Dartford, gdzie muzyk spędził swoje dzieciństwo, przechodzi przez szalony, niemal grożący śmiercią okres i kończy się na czasach współczesnych. Całość obejmuje 69 lat pełnych pasji do muzyki i gitary. Ta książka to jednak nie tylko chronologiczne ukazanie suchych faktów. To także bardzo dogłębne studium niesamowicie dynamicznej postaci. Człowieka bezkompromisowego, oschłego oraz zamkniętego w sobie, który nieustannie walczy sam ze sobą i własnymi słabościami. Keith to jednocześnie osoba bardzo wrażliwa, błyskotliwa, inteligenta, a czasem i wybuchowa. Wierny sobie i ideałom, od których nigdy nie odejdzie, ogłaszający całemu światu swoją miłość do rock and rolla. Wydawać by się mogło, ze to mieszanka wybuchowa, ale także prawdziwa, w każdym znaczeniu tego słowa.

"Richards zawsze powtarzał, że widział w muzyce rodzaj obrazu, traktując ciszę jako swoje płótno."

Łatwo domyślić się, że ogromna część tej książki poświęcona jest The Rolling Stones. W końcu to dzieło życia naszego bohatera, które wyniosło go na szczyt, ale także niesamowicie zniszczyło. Wydarzenia ukazane są jednak tylko z jednej perspektywy – Keitha Richardsa. Jego zachowania są wyjaśniane, analizowane, ale także krytykowane. Wiadomo jednak, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i słysząc tę samą historię z ust choćby Micka Jaggera, moglibyśmy się nieźle zdziwić. Niezaprzeczalne jest, że Richards stanowi ważne spoiwo tej grupy, bez którego pewnie nigdy nie usłyszelibyśmy o tym zespole, a rewolucja w muzyce, jaka miała miejsce w latach 60., mogłaby przejść bez echa.

"No i to ich nastawienie – jak na tamten okres byli niebywale buntowniczy i bardzo dziwni. Chodziło o ich wygląd, ubiór, włosy – cały ich stosunek do rzeczywistości stawał się dla ciebie oczywisty, gdy tylko zobaczyłeś, jak grają. Było to po prostu jedno wielkie „spierdalaj” wymierzone w społeczeństwo, we wszystkich i wszystko."

„Niezniszczalny” to jednak nie tylko muzyka, to także burzliwe prywatne życie muzyka, pełne kobiet, afer, toksycznych znajomości… Zdecydowanie nie było ono usłane różami. Autor sporo uwagi poświęcił trzem kobietom, które na Richardsie odcisnęły swoje piętno – pierwszej miłości Lindzie Keith, Anicie Pallenberg, z którą przeżył dwanaście lat i miał trójkę dzieci oraz jego obecnej żonie, modelce Patti Hansen. Przedstawicielki płci pięknej często miały ogromny wpływ na mężczyznę, a momentami kierowały jego życiem

Na samym końcu czeka na czytelnika dość osobliwy dodatek – horoskop Strzelca. Właśnie taki znak zodiaku ma muzyk i czytając go, gdy mamy już za sobą całą historię jego życia, można wpaść w niezłą konsternację. Wszystko wydaje się zgadzać, ale jednak potraktujmy to z przymrużeniem oka.

"Jestem Strzelcem – pół-człowiekiem, pół-koniem, któremu wolno srać na ulicy."

Victor Bockris przekazał na ręce czytelników 500 stron niesamowitej, ciężkostrawnej historii, której „nie łykniecie” w jeden wieczór. By spamiętać większość dat, wydarzeń i historii trzeba się nieźle napracować. Jeszcze jednym atutem są cytaty, wypowiedzi osób, które przeżyły z Richardsem trochę czasu i wiedzą o nim więcej niż przeciętny fan. Książka zdecydowanie dla miłośników The Rolling Stones, a także dla tych, którzy dopiero tę muzykę planują poznać.

Kieth Richards. Kto o nim nie słyszał? Legendarny już gitarzysta, który działa w branży muzycznej niemal nieprzerwanie od lat 60. i o dziwo ciągle jakoś się trzyma. Człowiek o wytrzymałości godnej karalucha, prawdziwy „Niezniszczalny”, którego chyba już nic nie może ruszyć. Od The Rolling Stones, przez karierę solową, po gościnny udział w dwóch częściach „Piratów z...

więcej Pokaż mimo to