rozwiń zwiń
Kacper

Profil użytkownika: Kacper

Rybnik Mężczyzna
Status Czytelnik
Aktywność 3 lata temu
128
Przeczytanych
książek
130
Książek
w biblioteczce
80
Opinii
672
Polubień
opinii
Rybnik Mężczyzna
Dodane| Nie dodano
Ten użytkownik nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach:

Connell i Marianne zdecydowanie nie są, chociaż bardzo chce tego tytuł powieści, normalnymi ludźmi. Sally Rooney kreuje bowiem postaci spoza stereotypowego sposobu myślenia i postrzegania rzeczywistości potencjalnego czytelnika w odniesieniu do rozumienia psychofizyki amantów, ich relacji erotycznej, zasadności ich bytu. I chociaż treść, o której mowa nie jest wolna od roszczeń intertekstualnych, uczucie, jakie łączy rzeczonych bohaterów zdaje się świeże i dotąd niepoznane, takie, które zachwyca, niepokoi i każe spojrzeć na miłość przez pryzmat „nowego wzroku”, takie, którego próżno byłoby szukać – tak konkretnie umodelowanego – w historii literatury.
Początkowo może nawet wydawać się, że fabuła „Normalnych ludzi” trąci tendencyjnością, jakimś rodzajem kiczu, że w żadnym razie nie będzie odkrywcza, a wręcz przeciwnie – do bólu przewidywalna, to z czasem jednak okaże się, że Irlandka niejednokrotnie zaskoczy odbiorcę i udowodni, że w prostych, klasycznych wprost, z pozoru jednak tylko, kolejach egzystencjalnych da się ukryć lub przemycić treści zupełnie prekursorskie semantycznie, a co za tym idzie pozwoli na intensywne doświadczenie eksploracji. Connell i Marianne bowiem są i jednocześnie ich nie ma. W tym samym czasie kochają się, chociaż nic nie stoi na przeszkodzie, aby związać się z kimś innym i tęsknią za sobą, mimo że ta tęsknota nie mobilizuje ich w zasadzie do niczego. Padają między nimi wielkie słowa, jednak mają one w sobie coś, albo i wiele, z tych rzucanych na wiatr. Odtrącają się, uciekają od siebie, nie chcą w związku z sobą o nic zabiegać, z drugiej jednak strony jak nikt potrafią się odnaleźć i nadać sens temu, co ich określa. Są trochę jak dwa światy krążące wokół innych słońc, w zupełnie odległych galaktykach, ale ta odległość i wszelkiego rodzaju różnice, przeszkody i niewytłumaczalne dychotomie są dla nich do zniwelowania w przeciągu jednego spotkania spojrzeń przytrzymanego przez ułamek sekundy. Oboje są wrażliwi, oboje zagubieni, oboje poszukujący dla siebie właściwego imienia, adekwatnej definicji. Przyciągają się intelektualnie i w taki też sposób oddziałują na siebie w znaczeniu zbliżeń cielesnych.
Pewnie można by szybko stwierdzić, że podobnego typu motywy da się odnaleźć w dziełach literackich powstałych na przestrzeni wieków, że w „Normalnych ludziach” mamy do czynienia wręcz z archetypowym ujęciem miłości i konsekwencji czy następstw z niej wynikających, że w powieści nie ma właściwie niczego, co mogłoby zaskoczyć, epatować, albo chociaż skłonić do najmniejszej refleksji. Niemniej jednak cała sieć uczuć, emocji, słów a nawet gestów, jaką Rooney utkała łącząc nią Marianne i Connella pozwala zrozumieć, że oto przyszło nowe, bardziej skomplikowane, wymagające poświęcenia, zmuszające do cierpienia, ukazujące ze wszech miar niestandardowe oblicze miłości, jaka jest w stanie połączyć współczesnych młodych ludzi, którzy w zasadzie stawiają ostatni krok zanim przekroczą granicę między tym, co jeszcze młodzieńcze a światem, w którym każe się im być już dorosłymi. To bohaterowie, których logikę postępowania, zachowania i dialogów (nie tylko między nimi) często trudno pojąć. Przede wszystkim dlatego, że w głowie czytelnika niejednokrotnie rodzi się myśl o tym, że lepiej byłoby, gdyby ich drogi rozeszły się raz na zawsze, dzięki czemu ostatecznie oboje doznaliby ulgi a z czasem tak zwanego świętego spokoju. Tymczasem siła przyciągania, jaka wytworzyła się między nimi jest nie do zniszczenia. To tak jakby ich umysły były ze sobą sprzężone i już nic nigdy nie będzie w stanie zniszczyć tej ich zdolności do, bądź co bądź, cierpliwego i nadającego znaczenie i rację ich istnieniu oczekiwania na siebie nawzajem. I taką też, koniec końców, perspektywę otrzymuje wszechświat ich zdarzeń, spojrzeń, a także w końcu bezsilności – perspektywę odniesienia wszystkiego do przyszłości, w której sami zmuszają się do bycia osobno, ale w której bezsprzecznie i bezwzględnie będą na siebie czekać, przyszłości zawartej w słowach Marianne: Ja zawsze tu będę. Wiesz o tym.
Godny poświęcenia czasu jest również dwunastoodcinkowy serial w reżyserii Lenny’ego Abrahamsona do obejrzenia na platformie HBO. Znakomite uzupełnienie, głównie na płaszczyźnie emocjonalnej, doświadczenia lekturowego.

Connell i Marianne zdecydowanie nie są, chociaż bardzo chce tego tytuł powieści, normalnymi ludźmi. Sally Rooney kreuje bowiem postaci spoza stereotypowego sposobu myślenia i postrzegania rzeczywistości potencjalnego czytelnika w odniesieniu do rozumienia psychofizyki amantów, ich relacji erotycznej, zasadności ich bytu. I chociaż treść, o której mowa nie jest wolna od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytułowy bohater Kevina Brooksa, bardzo „na czasie” nazwany iBoyem, to współczesny Batman, Superman czy Spiderman – to akurat pozostaje kwestią wyboru, czyli tego, kto, co woli. W każdym razie nastoletni Tom, bo takie imię nosi w realu, wskutek nader niecodziennego wypadku – i bynajmniej nie chodzi o ukąszenie przez pająka – uzyskuje nadludzkie moce, dzięki którym przejmuje kontrolę nad Londynem. To kontrola dość modelowa, bo jak przystało na superbohatera, polega przede wszystkim na oczyszczaniu metropolii z tego wszystkiego, co niecne. Oczywiście istnieje również powód nadrzędny, który na imię ma Lucy, a który to powód stał się ofiarą rzeczonej światowej nikczemności. I tu w pewnym sensie koło się zamyka, bo przed klasyką jednak nie uciekniemy. Pewnie nie mogłoby być tak, że Tom-iBoy dzięki swoim możliwościom będzie ratował i uporządkowywał Londyn bez poruszeń serca. Z jednej strony szkoda, że Brooks nie postanowił uciec od tego, co – mówiąc wprost – na tysiąc razy sprawdzone, a z drugiej intrertekstualizm też ma swoje prawa i niejednokrotnie trudno jest je tak po prostu zignorować, a czasami najzwyczajniej się im oprzeć. Ostatecznie to, co już zdało egzamin, i to nie raz, zawsze jest w znacznym procencie gwarancją sukcesu, oznacza bowiem, że podoba się ludziom, a w konsekwencji, wręcz stereotypowo, się sprzeda. A o to też chodzi w tworzeniu literatury – o uaktywnienie czynnika odbiorcy, czyli o refleksję nad tym, co mogłoby się podobać potencjalnemu czytelnikowi. Ludzie natomiast mają to do siebie, że często lubią wracać do form już przetestowanych, lubią wracać do tego, co im się podobało. I to chyba jest czołowy argument przemawiający na korzyść „iBoya”. Sadzę, że warto przeczytać tę oscylującą wokół trzystu stron opowieść nie o Batmanie czy innym herosie, ale o tym, że w świecie, którego Londyn jest jedynie figurą pars pro toto, wciąż panoszy się wiele zła. O tym, że człowiek, choć z natury jest dobry, coś w jego egzystencjalnym doświadczeniu powoduje, że przestaje taki być. O tym, że wyrządzanie krzywdy, i to takiej, która pozostaje traumą na całe życie, staje się normalnością, i że w związku z tym powstają zorganizowane systemy, które zajmują się wykorzystywaniem człowieka, sprowadzaniem go do poziomu rzeczy i jako takiej traktowaniem go, wraz z wyrzuceniem, gdy przestaje być potrzebny, a co za tym idzie, nawet niszczeniem go. To znakomita lektura, bardzo uświadamiająca i jeszcze bardziej otwierająca oczy na rzeczywistości, o których człowiek wie, że są złe, jednak nie do końca zdaje sobie sprawę, jak bardzo. Osobiście nie przepadam, że treściami science fiction, ale w tym przypadku są one na tyle reglamentowane, że da się przez nie przebrnąć i ostatecznie wyciągnąć z fabuły to, co ubogaca i sprawia, że człowiek ma poczucie spełnienia, czy właściwie dopełnienia po konstruktywnej lekturze.
Absolutnie nie polecam natomiast filmu zrealizowanego na podstawie powieści, który można obejrzeć na platformie Netflix. Co prawda główna oś fabularna trzyma się „kupy”, ale poszczególne wątki to już zupełnie wolne atomy, których w książce próżno szukać, lub też są tak zmodyfikowane, że doprawdy trudno się domyślić, że to chodzi o ten a nie inny motyw, o którym Brooks pisał w książce. Nawet imiona wielu bohaterów – nie wiedzieć dlaczego – zostały zmienione.

Tytułowy bohater Kevina Brooksa, bardzo „na czasie” nazwany iBoyem, to współczesny Batman, Superman czy Spiderman – to akurat pozostaje kwestią wyboru, czyli tego, kto, co woli. W każdym razie nastoletni Tom, bo takie imię nosi w realu, wskutek nader niecodziennego wypadku – i bynajmniej nie chodzi o ukąszenie przez pająka – uzyskuje nadludzkie moce, dzięki którym przejmuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto by pomyślał, że samice świetlika są takie przebiegłe, i że można na podstawie ich zachowania erotycznego i potrzeb fizjologicznych zbudować fabułę powieści, więcej, uczynić z tych dwóch elementów główny motyw, choć ewidentnie zakodowany, piśmiennego wywodu. Z jednej strony bezsprzecznie można założyć, że zabieg ten jest dość ryzykowny, ale nie da się też ukryć, że bardzo oryginalny, tym bardziej, że jako koncept literacki, rzadko spotykany. W znacznym stopniu sztuka ta udaje się Delii Owens. W znacznym, bo jednak, w moim odczuciu, nie do końca, nie w stu procentach. „Gdzie śpiewają raki” to treść zasadniczo, jeśli można tak to określić, dyletancka. Bo chociaż jej autorka zajmuje się pisaniem, to zdecydowanie skupia się na literaturze faktu, gdyż Owens para się również zoologią, a nie na tej, którą nazywamy piękną. Pewnie dlatego, bądź co bądź, poruszająca historia życia Kyi opowiedziana została w oparciu o taki a nie inny wątek. Zresztą nie jest to jedyny element zawarty w tej książce pochodzący ze świata zwierzęcego. Jest ich o wiele więcej, co sprawia, że czyta się ją z niemałym zainteresowaniem, nawet, chciałoby się rzec, na zasadzie eksploracji. Ponadto atutem wspomagającym jest to, że informacje zawarte w „Rakach” nie są zdobyte przez autora na poczet potrzeb powieści, jak to bywa najczęściej, ale zapisane przez ekspertkę. Nie sposób wobec tego odmówić im autentyczności. Owens tworzy zatem poniekąd swoistego rodzaju encyklopedię wiedzy o faunie i florze. Niestety nawet te walory nie są w stanie sprawić, że w świecie przedstawionym rzeczonej powieści wszystko ze sobą znakomicie współgra. Dosyć często ma się wrażenie – używając terminu z zakresu muzyki – dysonansu, żeby nie powiedzieć kakofonii. Odnośnie do życia już ludzi, konkretnych bohaterów, trochę brak tu logiki, konsekwencji, normalności. W niektóre sytuacje wprost trudno uwierzyć. I nie dlatego, że są niepojęte w znaczeniu, że nie mieszczą nam się w głowie, bo ktoś postąpił w taki czy inny, niewłaściwy, sposób, ale dlatego, że są niewiarygodne, tzn. czytelnik powinien mieć wątpliwości, przynajmniej minimalne, co do tego, czy poszczególne sytuacje mogłyby zaistnieć w prawdziwym świecie, czy w ogóle są możliwe. Idealnym tego przykładem jest samo życie Kyi, która dorastała właściwe sama pośród głuszy, a w finale stała się poczytną autorką książek o tematyce zoologicznej i botanicznej. Tymczasem w szkole była cały jeden dzień. Podobnie ma się sytuacja z jej samotną egzystencją. Naprawdę zastanawia fakt, że w zasadzie nikt się nią, jeszcze jako dzieckiem, nie zainteresował – ani opieka społeczna, ani oświata (choć ta podjęła ułomne próby, acz bezskuteczne), ani chociażby pojedynczy człowiek, nie licząc Skoczka i jego żony, ale nawet ich pomoc trudno byłoby nazwać doraźną. A wszyscy przecież doskonale wiedzieli, że mieszka na bagnach. Bardzo to odrealnione, o ile po prostu nie oszukane.
Najpewniej jednak nie w tym tkwi istota powieści, a co za tym idzie, twórcza intencja autorki. Nie o kulejących systemach pomocowych Owens chciała napisać, ani nawet nie o źle uformowanych ludzkich sumieniach, chociaż o tym może już bardziej, dlatego niektóre rzeczywistości w „Gdzie śpiewają raki” są „mocno wymyślone”, jakby wyssane z palca, czy wprost spreparowane na potrzeby tzw. trzymania się kupy, no i summa summarum w interesie właściwego zakończenia. Autorka opowiada natomiast historię o druzgocącej sile samotności, o porzuceniu i braku zrozumienia. Jej bohaterka doświadcza skumulowanego zła, które uderza w nią niespodziewanie i właściwe z każdej strony. Nie brakuje w tej treści ani wykorzystania ludzkiej dobroci i naiwności ani nieodpowiedzialnego obejścia się z najgłębszymi ludzkimi emocjami i uczuciami. Powieść Owens to w pewnym sensie traktat o wewnętrznym bólu, jakiego może doznać człowiek i o metodach radzenia sobie z nim – mimo wszystko i na przekór innym. To taki traktat zmetaforyzowany. Czyta się go, jako się rzekło, dobrze, także ze względu na niezwykle „żywe” opisy natury, ale koniec końców nie podzielam zdania Reese Witherspoon, nie miałem bowiem przez krótki choćby moment pragnienia, aby ta opowieść trwała bez końca, wręcz przeciwnie. Nie ukrywam jednak, że pomysł, aby wykorzystać fizjologiczną przebiegłość samicy świetlika bardzo mi się podobał. Grunt to nadać właściwy sygnał.

Kto by pomyślał, że samice świetlika są takie przebiegłe, i że można na podstawie ich zachowania erotycznego i potrzeb fizjologicznych zbudować fabułę powieści, więcej, uczynić z tych dwóch elementów główny motyw, choć ewidentnie zakodowany, piśmiennego wywodu. Z jednej strony bezsprzecznie można założyć, że zabieg ten jest dość ryzykowny, ale nie da się też ukryć, że...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Kacper Szuty

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
128
książek
Średnio w roku
przeczytane
13
książek
Opinie były
pomocne
672
razy
W sumie
wystawione
128
ocen ze średnią 6,9

Spędzone
na czytaniu
833
godziny
Dziennie poświęcane
na czytanie
16
minut
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]