rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Connell i Marianne zdecydowanie nie są, chociaż bardzo chce tego tytuł powieści, normalnymi ludźmi. Sally Rooney kreuje bowiem postaci spoza stereotypowego sposobu myślenia i postrzegania rzeczywistości potencjalnego czytelnika w odniesieniu do rozumienia psychofizyki amantów, ich relacji erotycznej, zasadności ich bytu. I chociaż treść, o której mowa nie jest wolna od roszczeń intertekstualnych, uczucie, jakie łączy rzeczonych bohaterów zdaje się świeże i dotąd niepoznane, takie, które zachwyca, niepokoi i każe spojrzeć na miłość przez pryzmat „nowego wzroku”, takie, którego próżno byłoby szukać – tak konkretnie umodelowanego – w historii literatury.
Początkowo może nawet wydawać się, że fabuła „Normalnych ludzi” trąci tendencyjnością, jakimś rodzajem kiczu, że w żadnym razie nie będzie odkrywcza, a wręcz przeciwnie – do bólu przewidywalna, to z czasem jednak okaże się, że Irlandka niejednokrotnie zaskoczy odbiorcę i udowodni, że w prostych, klasycznych wprost, z pozoru jednak tylko, kolejach egzystencjalnych da się ukryć lub przemycić treści zupełnie prekursorskie semantycznie, a co za tym idzie pozwoli na intensywne doświadczenie eksploracji. Connell i Marianne bowiem są i jednocześnie ich nie ma. W tym samym czasie kochają się, chociaż nic nie stoi na przeszkodzie, aby związać się z kimś innym i tęsknią za sobą, mimo że ta tęsknota nie mobilizuje ich w zasadzie do niczego. Padają między nimi wielkie słowa, jednak mają one w sobie coś, albo i wiele, z tych rzucanych na wiatr. Odtrącają się, uciekają od siebie, nie chcą w związku z sobą o nic zabiegać, z drugiej jednak strony jak nikt potrafią się odnaleźć i nadać sens temu, co ich określa. Są trochę jak dwa światy krążące wokół innych słońc, w zupełnie odległych galaktykach, ale ta odległość i wszelkiego rodzaju różnice, przeszkody i niewytłumaczalne dychotomie są dla nich do zniwelowania w przeciągu jednego spotkania spojrzeń przytrzymanego przez ułamek sekundy. Oboje są wrażliwi, oboje zagubieni, oboje poszukujący dla siebie właściwego imienia, adekwatnej definicji. Przyciągają się intelektualnie i w taki też sposób oddziałują na siebie w znaczeniu zbliżeń cielesnych.
Pewnie można by szybko stwierdzić, że podobnego typu motywy da się odnaleźć w dziełach literackich powstałych na przestrzeni wieków, że w „Normalnych ludziach” mamy do czynienia wręcz z archetypowym ujęciem miłości i konsekwencji czy następstw z niej wynikających, że w powieści nie ma właściwie niczego, co mogłoby zaskoczyć, epatować, albo chociaż skłonić do najmniejszej refleksji. Niemniej jednak cała sieć uczuć, emocji, słów a nawet gestów, jaką Rooney utkała łącząc nią Marianne i Connella pozwala zrozumieć, że oto przyszło nowe, bardziej skomplikowane, wymagające poświęcenia, zmuszające do cierpienia, ukazujące ze wszech miar niestandardowe oblicze miłości, jaka jest w stanie połączyć współczesnych młodych ludzi, którzy w zasadzie stawiają ostatni krok zanim przekroczą granicę między tym, co jeszcze młodzieńcze a światem, w którym każe się im być już dorosłymi. To bohaterowie, których logikę postępowania, zachowania i dialogów (nie tylko między nimi) często trudno pojąć. Przede wszystkim dlatego, że w głowie czytelnika niejednokrotnie rodzi się myśl o tym, że lepiej byłoby, gdyby ich drogi rozeszły się raz na zawsze, dzięki czemu ostatecznie oboje doznaliby ulgi a z czasem tak zwanego świętego spokoju. Tymczasem siła przyciągania, jaka wytworzyła się między nimi jest nie do zniszczenia. To tak jakby ich umysły były ze sobą sprzężone i już nic nigdy nie będzie w stanie zniszczyć tej ich zdolności do, bądź co bądź, cierpliwego i nadającego znaczenie i rację ich istnieniu oczekiwania na siebie nawzajem. I taką też, koniec końców, perspektywę otrzymuje wszechświat ich zdarzeń, spojrzeń, a także w końcu bezsilności – perspektywę odniesienia wszystkiego do przyszłości, w której sami zmuszają się do bycia osobno, ale w której bezsprzecznie i bezwzględnie będą na siebie czekać, przyszłości zawartej w słowach Marianne: Ja zawsze tu będę. Wiesz o tym.
Godny poświęcenia czasu jest również dwunastoodcinkowy serial w reżyserii Lenny’ego Abrahamsona do obejrzenia na platformie HBO. Znakomite uzupełnienie, głównie na płaszczyźnie emocjonalnej, doświadczenia lekturowego.

Connell i Marianne zdecydowanie nie są, chociaż bardzo chce tego tytuł powieści, normalnymi ludźmi. Sally Rooney kreuje bowiem postaci spoza stereotypowego sposobu myślenia i postrzegania rzeczywistości potencjalnego czytelnika w odniesieniu do rozumienia psychofizyki amantów, ich relacji erotycznej, zasadności ich bytu. I chociaż treść, o której mowa nie jest wolna od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytułowy bohater Kevina Brooksa, bardzo „na czasie” nazwany iBoyem, to współczesny Batman, Superman czy Spiderman – to akurat pozostaje kwestią wyboru, czyli tego, kto, co woli. W każdym razie nastoletni Tom, bo takie imię nosi w realu, wskutek nader niecodziennego wypadku – i bynajmniej nie chodzi o ukąszenie przez pająka – uzyskuje nadludzkie moce, dzięki którym przejmuje kontrolę nad Londynem. To kontrola dość modelowa, bo jak przystało na superbohatera, polega przede wszystkim na oczyszczaniu metropolii z tego wszystkiego, co niecne. Oczywiście istnieje również powód nadrzędny, który na imię ma Lucy, a który to powód stał się ofiarą rzeczonej światowej nikczemności. I tu w pewnym sensie koło się zamyka, bo przed klasyką jednak nie uciekniemy. Pewnie nie mogłoby być tak, że Tom-iBoy dzięki swoim możliwościom będzie ratował i uporządkowywał Londyn bez poruszeń serca. Z jednej strony szkoda, że Brooks nie postanowił uciec od tego, co – mówiąc wprost – na tysiąc razy sprawdzone, a z drugiej intrertekstualizm też ma swoje prawa i niejednokrotnie trudno jest je tak po prostu zignorować, a czasami najzwyczajniej się im oprzeć. Ostatecznie to, co już zdało egzamin, i to nie raz, zawsze jest w znacznym procencie gwarancją sukcesu, oznacza bowiem, że podoba się ludziom, a w konsekwencji, wręcz stereotypowo, się sprzeda. A o to też chodzi w tworzeniu literatury – o uaktywnienie czynnika odbiorcy, czyli o refleksję nad tym, co mogłoby się podobać potencjalnemu czytelnikowi. Ludzie natomiast mają to do siebie, że często lubią wracać do form już przetestowanych, lubią wracać do tego, co im się podobało. I to chyba jest czołowy argument przemawiający na korzyść „iBoya”. Sadzę, że warto przeczytać tę oscylującą wokół trzystu stron opowieść nie o Batmanie czy innym herosie, ale o tym, że w świecie, którego Londyn jest jedynie figurą pars pro toto, wciąż panoszy się wiele zła. O tym, że człowiek, choć z natury jest dobry, coś w jego egzystencjalnym doświadczeniu powoduje, że przestaje taki być. O tym, że wyrządzanie krzywdy, i to takiej, która pozostaje traumą na całe życie, staje się normalnością, i że w związku z tym powstają zorganizowane systemy, które zajmują się wykorzystywaniem człowieka, sprowadzaniem go do poziomu rzeczy i jako takiej traktowaniem go, wraz z wyrzuceniem, gdy przestaje być potrzebny, a co za tym idzie, nawet niszczeniem go. To znakomita lektura, bardzo uświadamiająca i jeszcze bardziej otwierająca oczy na rzeczywistości, o których człowiek wie, że są złe, jednak nie do końca zdaje sobie sprawę, jak bardzo. Osobiście nie przepadam, że treściami science fiction, ale w tym przypadku są one na tyle reglamentowane, że da się przez nie przebrnąć i ostatecznie wyciągnąć z fabuły to, co ubogaca i sprawia, że człowiek ma poczucie spełnienia, czy właściwie dopełnienia po konstruktywnej lekturze.
Absolutnie nie polecam natomiast filmu zrealizowanego na podstawie powieści, który można obejrzeć na platformie Netflix. Co prawda główna oś fabularna trzyma się „kupy”, ale poszczególne wątki to już zupełnie wolne atomy, których w książce próżno szukać, lub też są tak zmodyfikowane, że doprawdy trudno się domyślić, że to chodzi o ten a nie inny motyw, o którym Brooks pisał w książce. Nawet imiona wielu bohaterów – nie wiedzieć dlaczego – zostały zmienione.

Tytułowy bohater Kevina Brooksa, bardzo „na czasie” nazwany iBoyem, to współczesny Batman, Superman czy Spiderman – to akurat pozostaje kwestią wyboru, czyli tego, kto, co woli. W każdym razie nastoletni Tom, bo takie imię nosi w realu, wskutek nader niecodziennego wypadku – i bynajmniej nie chodzi o ukąszenie przez pająka – uzyskuje nadludzkie moce, dzięki którym przejmuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto by pomyślał, że samice świetlika są takie przebiegłe, i że można na podstawie ich zachowania erotycznego i potrzeb fizjologicznych zbudować fabułę powieści, więcej, uczynić z tych dwóch elementów główny motyw, choć ewidentnie zakodowany, piśmiennego wywodu. Z jednej strony bezsprzecznie można założyć, że zabieg ten jest dość ryzykowny, ale nie da się też ukryć, że bardzo oryginalny, tym bardziej, że jako koncept literacki, rzadko spotykany. W znacznym stopniu sztuka ta udaje się Delii Owens. W znacznym, bo jednak, w moim odczuciu, nie do końca, nie w stu procentach. „Gdzie śpiewają raki” to treść zasadniczo, jeśli można tak to określić, dyletancka. Bo chociaż jej autorka zajmuje się pisaniem, to zdecydowanie skupia się na literaturze faktu, gdyż Owens para się również zoologią, a nie na tej, którą nazywamy piękną. Pewnie dlatego, bądź co bądź, poruszająca historia życia Kyi opowiedziana została w oparciu o taki a nie inny wątek. Zresztą nie jest to jedyny element zawarty w tej książce pochodzący ze świata zwierzęcego. Jest ich o wiele więcej, co sprawia, że czyta się ją z niemałym zainteresowaniem, nawet, chciałoby się rzec, na zasadzie eksploracji. Ponadto atutem wspomagającym jest to, że informacje zawarte w „Rakach” nie są zdobyte przez autora na poczet potrzeb powieści, jak to bywa najczęściej, ale zapisane przez ekspertkę. Nie sposób wobec tego odmówić im autentyczności. Owens tworzy zatem poniekąd swoistego rodzaju encyklopedię wiedzy o faunie i florze. Niestety nawet te walory nie są w stanie sprawić, że w świecie przedstawionym rzeczonej powieści wszystko ze sobą znakomicie współgra. Dosyć często ma się wrażenie – używając terminu z zakresu muzyki – dysonansu, żeby nie powiedzieć kakofonii. Odnośnie do życia już ludzi, konkretnych bohaterów, trochę brak tu logiki, konsekwencji, normalności. W niektóre sytuacje wprost trudno uwierzyć. I nie dlatego, że są niepojęte w znaczeniu, że nie mieszczą nam się w głowie, bo ktoś postąpił w taki czy inny, niewłaściwy, sposób, ale dlatego, że są niewiarygodne, tzn. czytelnik powinien mieć wątpliwości, przynajmniej minimalne, co do tego, czy poszczególne sytuacje mogłyby zaistnieć w prawdziwym świecie, czy w ogóle są możliwe. Idealnym tego przykładem jest samo życie Kyi, która dorastała właściwe sama pośród głuszy, a w finale stała się poczytną autorką książek o tematyce zoologicznej i botanicznej. Tymczasem w szkole była cały jeden dzień. Podobnie ma się sytuacja z jej samotną egzystencją. Naprawdę zastanawia fakt, że w zasadzie nikt się nią, jeszcze jako dzieckiem, nie zainteresował – ani opieka społeczna, ani oświata (choć ta podjęła ułomne próby, acz bezskuteczne), ani chociażby pojedynczy człowiek, nie licząc Skoczka i jego żony, ale nawet ich pomoc trudno byłoby nazwać doraźną. A wszyscy przecież doskonale wiedzieli, że mieszka na bagnach. Bardzo to odrealnione, o ile po prostu nie oszukane.
Najpewniej jednak nie w tym tkwi istota powieści, a co za tym idzie, twórcza intencja autorki. Nie o kulejących systemach pomocowych Owens chciała napisać, ani nawet nie o źle uformowanych ludzkich sumieniach, chociaż o tym może już bardziej, dlatego niektóre rzeczywistości w „Gdzie śpiewają raki” są „mocno wymyślone”, jakby wyssane z palca, czy wprost spreparowane na potrzeby tzw. trzymania się kupy, no i summa summarum w interesie właściwego zakończenia. Autorka opowiada natomiast historię o druzgocącej sile samotności, o porzuceniu i braku zrozumienia. Jej bohaterka doświadcza skumulowanego zła, które uderza w nią niespodziewanie i właściwe z każdej strony. Nie brakuje w tej treści ani wykorzystania ludzkiej dobroci i naiwności ani nieodpowiedzialnego obejścia się z najgłębszymi ludzkimi emocjami i uczuciami. Powieść Owens to w pewnym sensie traktat o wewnętrznym bólu, jakiego może doznać człowiek i o metodach radzenia sobie z nim – mimo wszystko i na przekór innym. To taki traktat zmetaforyzowany. Czyta się go, jako się rzekło, dobrze, także ze względu na niezwykle „żywe” opisy natury, ale koniec końców nie podzielam zdania Reese Witherspoon, nie miałem bowiem przez krótki choćby moment pragnienia, aby ta opowieść trwała bez końca, wręcz przeciwnie. Nie ukrywam jednak, że pomysł, aby wykorzystać fizjologiczną przebiegłość samicy świetlika bardzo mi się podobał. Grunt to nadać właściwy sygnał.

Kto by pomyślał, że samice świetlika są takie przebiegłe, i że można na podstawie ich zachowania erotycznego i potrzeb fizjologicznych zbudować fabułę powieści, więcej, uczynić z tych dwóch elementów główny motyw, choć ewidentnie zakodowany, piśmiennego wywodu. Z jednej strony bezsprzecznie można założyć, że zabieg ten jest dość ryzykowny, ale nie da się też ukryć, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Homo viator, everyman, figura pars pro toto – pewnie znalazłoby się jeszcze kilka innych określeń, które funkcjonują w literaturoznawstwie, a które można by zastosować wobec głównego bohatera „Buszującego w zbożu”. Holden Caulfield niewątpliwie jest postacią nietuzinkową. Nie wiadomo jednak czy w swojej oryginalności i wolności czy raczej w niezdecydowaniu i zagubieniu. Nie jest łatwo w jednoznaczny sposób stwierdzić, jakim człowiekiem jest ten, który w poważaniu ma obowiązek szkolny i raczej nie dba o przyjaźnie i znajomości, ale z drugiej strony drży przed rodzicami, z kłamstwem jest za pan brat i raczej obawia się tego, co przyniesie przyszłość. To trochę taka kreacja kalejdoskopowa, tzn. w danym momencie jest taki, jak dyktuje mu sytuacja i wiejący wiatr, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby za pięć minut całkowicie zmienić światopogląd i zatańczyć do zupełnie innej melodii. J.D. Salinger tworzy zatem postać, w której łatwo można się odnaleźć. Przede wszystkim dlatego że, chociaż Holden jest nastolatkiem, przejawia także cechy człowieka dorosłego. Świadczą o tym przede wszystkim decyzje, które podejmuje oraz łatwość odnajdywania się w świecie osób powyżej – w tym przypadku dwudziestego pierwszego roku życia – jako że akcja powieści rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych. Stąd błędem by było wpisanie „Buszującego w zbożu” w nurt literatury dla młodzieży. Tym bardziej, że na początku wydano tę książkę jedynie jako dostępną dla dorosłych. Fakt ten spowodowały najpewniej liczne wulgaryzmy włożone w usta samego Caulfielda, ale także innych postaci oraz podjęcie tematyki życia seksualnego wśród młodzieży licealnej, a więc wśród nieletnich. Z dzisiejszego punktu widzenia rzeczone motywy nie wzbudziłyby najmniejszego oburzenia. Powieść Salingera należy jednak do klasyki literatury amerykańskiej XX wieku, po raz pierwszy została wydana w 1951 roku, wobec czego jej pierwszy odbiór spotkał się z ogromną krytyką, sprzeciwem, a nawet zgorszeniem. Nie takie treści bowiem uważano wówczas za literaturę piękną.
„Buszujący w zbożu” to na pewno tekst przełomowy, taki, który otworzył drzwi do opowiadania w literaturze o rzeczywistościach trudnych, niewygodnych, takich, o których najlepiej by milczano. To tekst, który świadomie zrywa z opacznie pojętą epicką zasadą decorum. Salinger bowiem porusza temat ważny, taki, z którym trzeba było, prędzej czy później, wziąć się za bary, ale język, którym operuje przy tworzeniu narracji i dialogów zdecydowanie nie przystaje do istoty podjętej problematyki. Być może w ten sposób autor chciał dotrzeć do szerszego czytelnika. A może po prostu postanowił raz na zawsze odżegnać się od tego, co absurdalne w kwestii tworzenia prozy, może chciał pokazać, że także ona ma prawo mieć różne oblicza i mówić wielogłosem. „Buszujący w zbożu” to wobec powyższego powieść – kamień milowy, która początkowo niezaakceptowana, zainicjowała, nie tyle nowy sposób kreowania świata przedstawionego i bohaterów, co całkowicie nowe rozumienie literatury i, w ogólności, tego, co piękne, potrzebne i wartościowe.
Powieść Salingera to treść, która wprost musiała powstać. Przede wszystkim po to, aby przełamać konwenanse i stereotypy, aby oczyścić wzrok i ukazać mu nowe perspektywy, nowe punkty odniesienia, nowe metody na dotarcie do świadomości i uczuciowości ludzkiej. To chyba taka książka, którą po prostu trzeba przeczytać, żeby zobaczyć pewną ewolucję, znaleźć w niej swój kąt, skonfrontować się z historią a prawdopodobnie nawet pozwolić sobie, przy jej lekturze, na konkretną zmianę w postrzeganiu tego, co tu i teraz, tego, co najbardziej priorytetowe, nieodzowne, niewykluczone, że wręcz niezastąpione. Holden Caulfield naprawdę bije po głowie i nie zważa na nic, nie patyczkuje się, nie czeka w nieskończoność, a z drugiej strony przemyśliwa, jest wrażliwy a nawet empatyczny. To typowy homo viator, który chętnie zabierze każdego w swoją własną podróż, to każdy-człowiek, bo mieści w sobie wszystko, jest, jeśli można tak to ująć, mikrokosmosem, no i co za tym idzie, to postać synekdochiczna, która jest pojedynczym tylko człowiekiem, czyli częścią, ale reprezentującym w jakimś ogromnym sensie całą ludzkość – z jej pragnieniami, oczekiwaniami, mentalnością i dążnością.

Homo viator, everyman, figura pars pro toto – pewnie znalazłoby się jeszcze kilka innych określeń, które funkcjonują w literaturoznawstwie, a które można by zastosować wobec głównego bohatera „Buszującego w zbożu”. Holden Caulfield niewątpliwie jest postacią nietuzinkową. Nie wiadomo jednak czy w swojej oryginalności i wolności czy raczej w niezdecydowaniu i zagubieniu. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeciętny zjadacz chleba posiada wiedzę, bardziej szczegółową lub mniej, na temat mitologii greckiej i rzymskiej, jako że właśnie najdawniejsze podania z tych części kuli ziemskiej są najbardziej popularne, czy może lepiej powiedzieć – te najbardziej zostały spopularyzowane. Trudno wyobrazić sobie, że ktoś mógłby nie wiedzieć, czy chociażby nie słyszeć, czegokolwiek na temat Zeusa, Ateny czy Heraklesa albo Jowisza, Neptuna i Wenus. Chociaż z drugiej strony, po trzyletnim doświadczeniu nauczania w szkole publicznej, chyba spokojnie mógłbym wyjść założenia, że w wielu przypadkach prawda o tym, co dziś wie młodzież, mogłaby nas znokautować. Jednocześnie nie byłoby przesadą domniemanie, że informacje, jakie posiada człowiek odnośnie do treści mitów słowiańskich, celtyckich, azteckich czy nordyckich jest zasadniczo znikoma. Tymczasem zdaje się, że to właśnie te przekazy są, może nie tyle ciekawsze, co bardziej enigmatyczne, bardziej sięgające w głąb, a co za tym idzie, bardziej pociągające, mające nawet, jeśli można zaryzykować takie stwierdzenie, o wiele więcej do zaoferowania w znaczeniu intelektualnym. Dowodem na to sama tylko mitologia nordycka, która stała się fundamentem dla wielu dokonań powieściopisarskich, i to nie byle jakich. Mówi się wręcz, że tzw. wielkie mity nordyckie stanowią jeden z korzeni, z których wyrasta tradycja literacka – od Johna Ronalda Reuela Tolkiena, Alana Garnera i Rosemary Sutcliff przez, tak niezwykle popularną przecież dzisiaj, „Grę o tron” George’a R.R. Martina aż po komiksy Marvela.
Inną rzeczą jest, że niestety w lwiej części starożytne podania z terenów skandynawskich nie zachowały się do naszych czasów i właściwie niewiele jest pozycji zwartych, które o nich traktują. Jedną z nich, i chyba najbardziej znaną, jest książka Neila Gaimana „Mitologia nordycka” stanowiąca klasyczną antologię mitów, ułożoną w bardzo logiczny sposób, tzn. od momentu stworzenia świata aż po tzw. wielką walkę pomiędzy bogami a olbrzymami, będącą schyłkiem losu tych pierwszych i początkiem nowego istnienia - jak wynika z założenia, lepszego. Całą tę rzeczywistość końca określa się terminem Ragnarök. Między tymi dwoma „biegunami” natomiast Gaiman opisuje rozmaite historie z życia poszczególnych bóstw i gigantów, podaje geografię ich bytowania, nakreśla relacje, jakie panują między tymi dwoma społecznościami, ale także pomiędzy konkretnymi bogami, skupia się na ich atrybutach, mocach, indywidualnych atutach. Jego książka to zaproszenie do świata obfitującego w tajemnice, świata rozległego, niepoliczalnego, wprost niemającego granic. Wejście w świat „Mitologii nordyckiej” to swoistego rodzaju przekroczenie linii, za którą wszystko jest możliwe, za którą niczego nie da się przewidzieć, gdzie intryga ściga intrygę, a bogowie niekoniecznie zawsze pozostają ze sobą w zgodzie, gdzie rywalizacja jest elementem porządku dziennego a współczucie i wyrozumiałość schodzą na dalszy plan.
Z pewnością w wielu aspektach mity nordyckie pozostają w korelacji z tymi rzymskimi i greckimi czy nawet egipskimi albo etruskimi. Ostatecznie wszystkie odnoszą się w przybliżeniu do tego samego czasu w dziejach rozwoju świata. Na czym jednak polega wyjątkowość tych rodem ze Skandynawii? Być może na tej potencjalnej ewentualności, że gdy gra zacznie się od nowa, a więc po zakończonym Ragnaröku, rzeczywistość, która się narodzi pozbawiona będzie wszystkiego tego, co negatywne – nieuzasadnionej walki, okrutnych machinacji i nonsensownego współzawodnictwa, okrucieństwa, obojętności, a nawet znieczulicy. Być może wyjątkowość tej mitologii polega na tym, że nowy świat nie będzie już rzeczywistością od zarania nacechowaną absurdalną walką dobra ze złem, bo od zarania i w nieskończoność będzie ona arkadią.
Co do samej książki. Pomimo niezaprzeczalnie istotnych i ciekawych treści, jakie w sobie zawiera, nie czyta się jej dobrze. Nie wiadomo czy to wina samego autora, który tak nieporadnie operuje słowem, czy też tłumaczki, która nie do końca stanęła na wysokości zadania. Jakkolwiek by nie patrzeć, któreś z ich dwojga ewidentnie nie zakosztowało prozatorskiego daru Odyna.
Gorąco polecam również netflixowy serial produkcji duńsko-norweskiej „Ragnarök”, który, w moim mniemaniu, znakomicie odnosi rzeczywistość mitologiczną (nordycką) do tej współczesnej – w przypadku serialu ogniskującej się w małym miasteczku Odda w Norwegii. To tylko jeden sezon i sześć odcinków, także nie zachodzi ryzyko tzw. „złodzieja czasu”.

Przeciętny zjadacz chleba posiada wiedzę, bardziej szczegółową lub mniej, na temat mitologii greckiej i rzymskiej, jako że właśnie najdawniejsze podania z tych części kuli ziemskiej są najbardziej popularne, czy może lepiej powiedzieć – te najbardziej zostały spopularyzowane. Trudno wyobrazić sobie, że ktoś mógłby nie wiedzieć, czy chociażby nie słyszeć, czegokolwiek na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pomimo że Katarzyna Bonda uchodzi za królową polskiego kryminału, błędem byłoby jednoznaczne określenie jej powieści , o dość tendencyjnym, żeby nie powiedzieć sloganowym, aczkolwiek brzmiącym nader dogmatycznie, tytule, „Miłość leczy rany” jako klasycznego tekstu wpisującego się w tę gatunkowość. To raczej – jeśli można tak powiedzieć – historia jednej miłości, a więc typowy erotyk, momentami nawet wprost wzorcowy. Być może przyszła pora na zmiany, i to znaczące. Z drugiej strony nie jest tak, że pisarka całkowicie odżegnuje się od swojego pierwotnego sposobu tworzenia literatury. Nic bardziej mylnego. „Miłość leczy rany” obfituje bowiem w treści kryminalne. Skądinąd jednak nie stanowią one w tym przypadku nadrzędności. Bynajmniej. W konsekwencji powieść tę czyta się inaczej, być może lepiej, z niemałą dozą chęci eksploracji nowej Bondy. Odkrywanie to zaś, najprawdopodobniej, nie skończy się na tej jednej książce, jako że jest ona tylko pierwszą częścią trylogii „Wiara, nadzieja, miłość”, czyli swoistego rodzaju zwiastunem rzeczonego novum. Tak że przed miłośnikami twórczości białostoczanki nie lada wyzwanie. Dla tych z kolei, którzy lubią ją trochę mniej pocieszeniem będzie fakt, że „Miłość leczy rany” to tekst zamknięty, a więc nie będzie zachodziła konieczność sięgania po następny tom, aby dowiedzieć się co dalej i jaki finał ta historia otrzyma. Pisarka zatem, w tym sensie, stworzyła trylogię niekonwencjonalną.
Niewątpliwie lektura tej książki ucieszy tych, którzy chcieliby poznać kulturę, obyczaje i tryb prawny Kazachstanu, albo chcieliby się czegoś z zakresu tych dyscyplin dowiedzieć. Bonda ubogaca fabułę także o elementy świata nierzeczywistego, magicznego. Niektóre postaci zdają się wręcz w ogóle nie istnieć. Jednocześnie odnosi się dojmujące wrażenie, że akcja rozwija się bardzo konkretnie, bez zbędnych didaskaliów, dygresji i wątków tak pobocznych, że – jak to czasami bywa przy procesie lekturowym – zatraca się główny temat, o którym rzecz traktuje. Nie zawsze oczywiście musi to być negatywem, nierzadko bowiem taki jest po prostu odautorski zamysł. Niemniej jednak Bonda w tym względzie narzuca sobie rygor. Powoduje to, że „Miłość leczy rany” czyta się, żeby tak rzec, systemowo, tzn. z pełną świadomością tego, co dzieje się w świecie przedstawionym, a nawet z pewną zdolnością przewidzenia tego, co wydarzy się za moment lub do jakiego elementu narracyjno-dialogowego zostaniemy przeniesieni, chociaż i w tym aspekcie czytelnicza intuicja nie zawsze jest w stanie stanąć na wysokości zadania. W odniesieniu do tej powieści wszystko to jest dość istotne, ponieważ rozgrywa się ona na dwóch płaszczyznach czasowych, a i miejsca akcji są od siebie zasadniczo oddalone. Warto zatem posiadać mentalną umiejętność swobodnego przemieszczania się w czasie, a także z Kazachstanu na tereny Dolnego Śląska i odwrotnie.
„Miłość leczy rany” w znacznym stopniu jest tekstem ponadczasowym, i nawet nie dlatego, że traktuje o miłości, ale przede wszystkim dlatego, że porusza wiele treści, takich chociażby jak więzy krwi, zdolność do poświęcenia czy przyjaźń, które dotykają egzystencji każdego człowieka. Nie powinno się chyba jednak mieć wątpliwości co do tego, że fundamentalnym uniwersum powieści jest zło, jakie rozpanoszyło się na tym świecie. Być może właśnie to jest powodem, dla którego książkę Bondy czyta się tak dobrze. Nie da się bowiem ukryć, że wszyscy w to zło, w mniejszym lub większym stopniu, jesteśmy uwikłani. Bo czyż nie jest tak, że walka dobra ze złem trwa od zarania dziejów? A współczesny Ragnarök jeszcze nie nastał, aby gra mogła zacząć się od nowa...

Pomimo że Katarzyna Bonda uchodzi za królową polskiego kryminału, błędem byłoby jednoznaczne określenie jej powieści , o dość tendencyjnym, żeby nie powiedzieć sloganowym, aczkolwiek brzmiącym nader dogmatycznie, tytule, „Miłość leczy rany” jako klasycznego tekstu wpisującego się w tę gatunkowość. To raczej – jeśli można tak powiedzieć – historia jednej miłości, a więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zasadniczo dzieje się tak, że biografie pisze się o osobistościach zasłużonych w historii, o nieprzecenionych społecznikach lub o gwiazdach estrady czy ekranu. Pewnie zakrawa to na stereotyp, bo przecież w ostatnim co najmniej dziesięcioleciu powstało także wiele pozycji tego typu odnośnie do sportowców. Niemniej jednak nie zmienia to faktu, że nader rzadko można natrafić na życiorys kogoś, kto nie zapisał się tzw. złotymi zgłoskami w czasie swojego życia na ziemi. Albo raczej kogoś, kto właśnie zapisał się, ale w specyficzny sposób, tj. taki, który niekoniecznie nazwalibyśmy tym o powszechnym zasięgu. Nie sposób bowiem nie zadać pytania, kto w Polsce posiadał jakąkolwiek wiedzę na temat ojca Dolindo Ruotolo, neapolitańskiego duchownego, żyjącego w latach 1882 – 1970, zanim nie powstała książka Joanny Bątkiewicz – Brożek? Sądzę, że prawie nikt. Tymczasem nie da się ukryć, że pozycja tejże zatytułowana „Jezu, Ty się tym zajmij! O. Dolindo Ruotolo. Życie i cuda” okazała się strzałem w dziesiątkę, jako że jej poczytność zapewne przekroczyła to, czego spodziewała się sama autorka. Sam przyznam, że w pewnym momencie, gdyż książkę tę przeczytałem stosunkowo późno w relacji do czasu, w którym była popularna, nieco irytowało mnie, że wielu moich znajomych wręcz obnosi się z faktem pochłaniania tej lektury, stając się tym samym jej żywą reklamą. Koniec końców dopadło jednak i mnie. I dobrze, bo to zmieniło mojej postrzeganie literatury faktograficznej, żeby nie powiedzieć hagiograficznej, w ogóle. Bo ojciec Dolindo rzeczywiście zapisał się rzeczonymi zgłoskami i to tymi o najjaśniejszym blasku.
Stwierdzam zatem jednoznacznie, że naprawdę warto poświęcić czas, aby zgłębić szczegóły życia tego włoskiego kapłana, bo naprawdę było szczególne. Miedzy innymi dlatego, że nie było łatwe, wręcz „nastawione” na permanentną drogę pod górę i to właściwie od samego początku. Sytuacja rodzinna ojca Dolindo nie należała bowiem do tych najbardziej sielankowych. Ubóstwo, ojciec tyran, liczne rodzeństwo sprawiły, że Ruotolo często pozostawiany sam sobie niejednokrotnie, już jako dziecko, przymierał z głodu. Jedyną ostoją była matka, która mimo wszystko i tak pozostawała w cieniu ojca a i w chwili prawdziwego egzaminu z macierzyństwa też zawiodła. W czasach seminaryjnych wszystkie te braki dały o sobie znać ze zdwojoną siłą, m. in. w skrajnej niedyspozycji intelektualnej. Na domiar złego neapolitańczyk nie cieszył się przychylnością ani przełożonych ani kolegów, z którymi studiował. Wszystko to spowodowało, że ukończenie seminarium graniczyło w jego przypadku w zasadzie z cudem. Nie lepiej działo się już po święceniach. Dzieje kapłaństwa ojca Dolindo to, można by rzec, pasmo prześladowań, niezrozumienia, oskarżeń i pogardy. Dość wspomnieć o nieustannej konieczności stawiania się przed trybunałem Świętego Oficjum. Wszystko to wymagało od niego niezwykłych pokładów pokory i uniżenia, aby mógł przetrwać i udowodnić, że Kościół i kapłaństwo Chrystusowe stanowiły dla niego zawsze najwyższą wartość .
Joanna Bątkiewicz – Brożek snuje opowieść dość sentymentalną, choć niepozbawioną humoru. Opowiada o życiu ojca Dolindo w sposób kontekstowy. Nie brakuje bowiem w tej książce kwestii historycznych, obyczajowych, związanych z kulturą i tradycjami Włoch, zwłaszcza tych, które panują w regionie Kampania. Okrasza tę, bądź co bądź, pełną nadziei historię licznymi makaronizmami, dzięki czemu tym bardziej czuje się klimat tego, o czym się czyta. Właściwie można by powiedzieć, że ta książka to swego rodzaju podróż do Neapolu połączona z ekskursami do Rzymu i w rejony Apulii, jako że Brożek nie pomija w swojej opowieści tak bardzo istotnego przecież spotkania Ruotolo z ojcem Pio, który wydał o nim najlepsze świadectwo, odsyłając, a wręcz wyganiając wszystkie osoby przybywającego do niego z Neapolu i innych części Kampanii. Mówił do nich: „W trudnych sprawach idźcie do ojca Dolindo! To święty kapłan!”

Zasadniczo dzieje się tak, że biografie pisze się o osobistościach zasłużonych w historii, o nieprzecenionych społecznikach lub o gwiazdach estrady czy ekranu. Pewnie zakrawa to na stereotyp, bo przecież w ostatnim co najmniej dziesięcioleciu powstało także wiele pozycji tego typu odnośnie do sportowców. Niemniej jednak nie zmienia to faktu, że nader rzadko można natrafić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podręcznik? Przewodnik? Kompendium? A może swojego rodzaju encyklopedia? W zasadzie to nie wiadomo. W każdym razie Chris Thurman próbuje, z lepszym lub gorszym skutkiem - zależy od rozdziału – opowiedzieć historię, w jaki sposób dochodzi do tego, że w czasie trwania prozy życia codziennie „zażywamy” dość sporą dawkę kłamstw. Więcej, autor stara się udowodnić, opierając się na konkretnych przykładach, zaczerpniętych z własnego gabinetu, jako że jest psychologiem, że chociaż niejednokrotnie zdajemy sobie sprawę z zafałszowania rzeczywistości, w której żyjemy, to ostatecznie i tak wierzymy w jej autentyczność. Na czym zatem polega paradoks? Na naszej naiwności, na niedostatecznym jeszcze życiowym doświadczeniu, a może na zwykłym fakcie, że nierzadko po prostu wolimy, żeby było tak, jak jest z pobudek czysto oportunistycznych, żeby nie powiedzieć hedonistycznych? Odpowiedź każdy zna. W „Kłamstwach, w które wierzymy” Thurman raz w bardzo prosty sposób wyprowadza czytelnika z tego zawiłego labiryntu absurdów, konfabulacji i niedorzeczności, a raz wręcz zachodzi w głowę jak to zrobić, gdyż problem, z którym przychodzi mu się skonfrontować powoduje, że aż chce się zacząć wierzyć, że jednak „diabeł taki straszny…”. Koniec końców książka – jakkolwiek byśmy ją określili – unaocznia, pozwala zrozumieć, przychodzi z pomocą. Jest tylko jeden szkopuł, tzw. siła argumentu. Można uczciwie skonstatować, że amerykański psycholog napisał dobrą książkę, nawet znakomitą, ale tylko, niestety, w wymiarze konceptualnym. To naprawdę wspaniale, że ktoś postanowił uświadomić ludziom, że na co dzień toną w morzu kłamstw, mistyfikacji, czy po prostu nonsensów. Warto wszakże wiedzieć, pod jakimi pretekstami fałsz rozgaszcza się w naszych umysłach i jakich przykrywek do tego używa. Jednak medal, jak wiadomo, ma dwie strony. I ta druga w tym przypadku nieco niweczy całość dokonań Thurmana. Bo o ile podejmuje on temat ważny, to odnosi się wrażenie, że nie do końca poWAŻNIE go traktuje. Koresponduje to przede wszystkim z przykładami, jakie zostały w „Kłamstwach…” wykorzystane. Autor – nie wiem, czy to dobrze, czy źle – czerpie na tym polu z autopsji, tj. omawia, w związku z daną kwestią, problemy własnych pacjentów. Z jednej strony można by pomyśleć, że przecież nic lepszego, jako że mamy do czynienia z namacalną, taką z krwi i kości bolączką prawdziwego człowieka. No i tu właśnie pies jest pogrzebany. Te zdawałoby się „żywe” kwestie w istocie bowiem są umarłe. Kompletnie zatem nie przemawiają, nie ma w nich „ducha” ani niczego innego, co mogłoby czytelnika, w jakimkolwiek tak naprawdę stopniu, przekonać do wyłożonych teorii i sposobów radzenia sobie z tym, co dolega. Dialogi lekarza z pacjentami zredagowano na poziomie rozmowy nauczycielki z uczniem w podstawówce celem wyperswadowania temuż jego złego zachowania wobec kolegi z ławki, gdyż jest ono złe i donikąd go nie zaprowadzi. Nie da się tego czytać. Dojmuje wrażenie, że ma się przed sobą tekst bajki na dobranoc, która bez wątpienia skończy się dobrze, a główny bohater (w tym przypadku pacjent) będzie żył długo i szczęśliwie. Niestety, jak na książkę o tematyce psychologicznej, za dużo tu tendencyjnych rozwiązań. Podobnie jest z podrozdziałem o Bogu. Thurman przywołuje właściwie wszystkie najważniejsze atrybuty Stwórcy zestawiając je z człowiekiem i jego życiem na ziemi. I chociaż wszystkie te wynurzenia autora przemawiają na korzyść istoty podniebnej, to fakt, że przeprowadzono je w sposób nader lapidarny i chyba jednak zbyt ogólnikowy powoduje, że tracą one na swojej wartości. Nawet cytaty z Pisma świętego, odgrywające tu rolę służebną, jako że mają stanowić potwierdzenie dla wysuniętych tez, są dobrane niekoniecznie trafnie, trochę jakby losowo czy na siłę lub z braku pomysłu na jakiś inny, lepszy fragment, czy też – nie daj Boże – z braku rzetelnego podejścia do sprawy.
„Kłamstwa, w które wierzymy” bezsprzecznie należą do rodzaju książek, które człowiekowi są potrzebne. Nie ulega jednak wątpliwości, że należy napisać je nie tyle dobrze, czy nawet znakomicie co kompetentnie, tak, żeby faktycznie spełniały swoją funkcję, bo to nie jest literatura piękna, która ma zachwycić i po prostu się podobać lub nie, ale literatura, która ma pomagać zrozumieć rzeczywistość, w której się żyje i ludzi stanowiących na co dzień środowisko naszego życia. Thurmanowi nie do końca się to udało. Nie określiłbym tej pozycji ani podręcznikiem, ani przewodnikiem, ani tym bardziej żadną encyklopedią.

Podręcznik? Przewodnik? Kompendium? A może swojego rodzaju encyklopedia? W zasadzie to nie wiadomo. W każdym razie Chris Thurman próbuje, z lepszym lub gorszym skutkiem - zależy od rozdziału – opowiedzieć historię, w jaki sposób dochodzi do tego, że w czasie trwania prozy życia codziennie „zażywamy” dość sporą dawkę kłamstw. Więcej, autor stara się udowodnić, opierając się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat podziałów, segregacji, nierówności i tzw. szufladkowania chyba zawsze - bez względu na epokę, system filozoficzny czy ogólne ukierunkowania światopoglądowe – był i będzie aktualny. Przybrał on charakter mocno archetypowy. Nie jest bowiem tak, że geneza wspomnianego problemu ma swoje korzenie w latach 20-tych minionego stulecia, kiedy to w amerykańskim stanie Missisipi, dochodziło do rażącej kategoryzacji społecznej, momentami zakrawającej na brak jakiegokolwiek, choćby rudymentarnego, poczucia humanizmu. Kwestia socjalnej gradacji i, co za tym idzie, nietolerancji, jest właściwie paralelna w stosunku do kształtowania się ludzkiej myśli, a więc istniejąca od wieki wieków. Didier Eribon w „Powrocie do Reims” dodaje kolejny element do tej niesprawiedliwej układanki - dodaje jedynie, albo aż dodaje. Konkretyzuje temat skupiając się jednak przede wszystkim na dwóch motywach. Francuski filozof i socjolog pisze bowiem o anatomii wstydu i społecznego wykluczenia. Drugie zagadnienie dotyczy jego pierwszych, bardzo trudnych kroków w świecie intelektualistów, nieumiejętności znalezienia się i funkcjonowania wśród nich. Ma to związek z jego robotniczym pochodzeniem, brakiem wsparcia ze strony rodziny, przy jednoczesnym jej niezrozumieniu umysłowych aspiracji i takiegoż głodu odrodnego syna. Rzeczony wstyd z kolei odnosi się do homoseksualności Eribona, którą z jednej strony chciał realizować i w tym sensie żyć jako taki, a z drugiej przez długi czas nie potrafił wyzbyć się przekonania, że „taki” pociąg płciowy jest aberracją, że nie jest w porządku. Obydwa te problemy stanowią jednakowoż w „Powrocie do Reims” jedynie zabieg synekdochiczny, to tylko punkt wyjścia dla opowiedzenia o czymś więcej, o tym, co człowieka, jako jednostkę społeczną, nurtuje, niepokoi, wręcz dręczy. Reims zatem staje się swoistego rodzaju symbolem, „środkiem świata” wobec tego wszystkiego, co pali od wewnątrz, trawi ludzką duszę, zmusza do uporządkowania myśli i wypowiadanych słów. Dzieło Francuza to na pewno w znacznym stopniu tekst autobiograficzny, ale nade wszystko jest to treść – kamień milowy. Eribon, niewątpliwie jako któryś z kolei pisarz, zabiera głos w sprawie, która nie daje spokoju od zawsze, ale robi to nadzwyczaj autentycznie, bardzo uczciwie i, jeśli można tak to ująć, sumiennie. Nie wyrzuca niewłaściwego podejścia społecznego tylko innym - tym złym i nierozumiejącym, ale na owej płaszczyźnie rozlicza także samego siebie. A więc nie ucieka od faktu porzucenia rodziny, zamienienia relacji z nią na korzyści intelektualne. Nie przeczy, że częstokroć odczuwał pogardę w stosunku do swojego rodzeństwa – niewykształconego i wolącego przeciętność egzystencjalną. Nie ukrywa, że nierzadko brakowało mu wdzięczności dla matki, która posłała go do liceum zamiast do zwykłej zawodówki dając mu tym samym szansę, której jego rodzeństwo nie otrzymało. I wreszcie nie kontestuje, że homoseksualność, która przypadła mu w udziale nie zawsze była mu na rękę. Być może dlatego właśnie wraca do Reims, swojego rodzinnego miasta, tego miejsca, z którego wyszedł. Wraca, aby skonfrontować się raz jeszcze ze swoim niskim pochodzeniem, z rodzicami i rodzeństwem, z którymi na dłuższy czas zerwał wszelki kontakt, których zostawił za sobą, bo nie przystawali do jego idei życia, do jego potrzeb umysłowych, także do jego seksualności. Wraca, aby znowu poczuć się człowiekiem zdefiniowanym w swoich początkach przez rzeczywistość znad Velse, by poczuć się człowiekiem tej klasy, tego poziomu. Przede wszystkim jednak, w moim mniemaniu, wraca, aby udowodnić sobie i innym, że konkretne miejsce na ziemi, w którym człowiek przychodzi na świat, później się wychowuje, zaczyna kształcić, poznawać zasady i siły ustalające porządek globalny, w żadnym wypadku nie determinuje go, co do jego przyszłości, o niczym nie przesądza, nie jest jak protestancka predestynacja, z którą trzeba się pogodzić. Zatem Reims to naprawdę symbol, ale nie tego, co narzucone i niezmienialne, wręcz przeciwnie, tego, co jeszcze niepoznane, wciąż oczekiwane, tego, co nadal przed nami. Reims to symbol spełnionej nadziei, która, niestety, czasami stawia poprzeczkę bardzo wysoko. Dieder Eribon napisał bardzo dobrą książkę – będącą skądinąd prawdziwą pożywką dla polonistów (można sobie trochę poglądy Sartre’a przypomnieć i Lévi-Strauss’a oraz naukę o desygnacie) – książkę, która próbuje odpowiedzieć na pytanie o właściwość drogi konkretnego człowieka i o cenę, jaką trzeba zapłacić, żeby prawdziwie móc być sobą – od początku do końca, pomimo podziałów, nierówności i tendencji do „szufladkowania”.

Temat podziałów, segregacji, nierówności i tzw. szufladkowania chyba zawsze - bez względu na epokę, system filozoficzny czy ogólne ukierunkowania światopoglądowe – był i będzie aktualny. Przybrał on charakter mocno archetypowy. Nie jest bowiem tak, że geneza wspomnianego problemu ma swoje korzenie w latach 20-tych minionego stulecia, kiedy to w amerykańskim stanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spodziewałem się czegoś lepszego. Nie twierdzę, że te komentarze są kiepskie dokumentnie, ale "głębi" też w nich nie znalazłem. W zasadzie wydają mi się dość naciągnięte, napisane "na siłę". Być może się mylę. W każdym razie to
nie pierwszy tekst egzegetyczny w moim czytelniczym doświadczeniu i stwierdzam, że wywody ojca Pelanowskiego nie są przekonujące. A jeśli nawet niektóre treści przyciągnęły moją uwagę, to ostatecznie i tak "przemówiły słabym głosem". Poza tym książka, pomimo korekty, zawiera rażące błędy językowe. Oczywiście rozumiem, że czasami nawet korektor przeoczy niektóre literówki, brak przecinka, czy niezgodność fleksyjną. Z drugiej strony jednak jeśli w książce pojawiają się zdania typu: "Słowa Boga nadają sens i pozwalają przetrwać to, co zdaje się BYĆ nie do wytrzymania" i w żadnym z nich ten błąd nie jest skorygowany, to dla mnie już świadczy o niekompetencji. Plusem publikacji jest to, że autor snując rozważania nierzadko nawiązuje do dzieł sztuki, np. do malarstwa. Uczynił też aluzję do słów Carlosa Ruiza Zafona, jednego z moich ulubionych pisarzy.

Spodziewałem się czegoś lepszego. Nie twierdzę, że te komentarze są kiepskie dokumentnie, ale "głębi" też w nich nie znalazłem. W zasadzie wydają mi się dość naciągnięte, napisane "na siłę". Być może się mylę. W każdym razie to
nie pierwszy tekst egzegetyczny w moim czytelniczym doświadczeniu i stwierdzam, że wywody ojca Pelanowskiego nie są przekonujące. A jeśli nawet...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sekrety Guadalupe. Rozszyfrowanie ukrytego kodu. Grzegorz Górny, Janusz Rosikoń
Ocena 7,4
Sekrety Guadal... Grzegorz Górny, Jan...

Na półkach:

Znakomity - właściwie dokument - traktujący o pierwszym zatwierdzonym przez Kościół katolicki objawieniu Maryjnym, do którego doszło 9 grudnia 1531 roku na wzgórzu Tepeyac mieszczącego się obecnie w granicach miasta Meksyk. Matka Boża objawiła się wówczas azteckiemu Indianinowi Juanowi Diego Cuauhtlatoatzinowi.
Publikacja Grzegorza Górnego i Janusza Rosikonia to nie tylko zapis religijny ograniczający się do pobożnego przekazu o tym, w jaki sposób i w jakich okolicznościach, z jakiego powodu doszło do rzeczonej epifanii. To także szeroki kontekst historyczny, społeczny, kulturowy i obyczajowy panujący, przede wszystkim w szesnastym stuleciu, ale także w czasach uprzednich i tych, które następowały jeszcze długo po objawieniu Matki Bożej, bo w zasadzie aż do XXI wieku, na ziemiach zaoceanicznych, zwłaszcza zaś w Meksyku. "Sekrety Guadalupe" to także próba odpowiedzi na pytania, które nieustannie nurtują naukowców (historyków, matematyków, chemików, geografów, astrologów, nawet muzyków). Pytania dotyczące wielu komponentów, często drobnych, niepozornych, zdawałoby się zupełnie nieistotnych, przy pierwszym spojrzeniu w ogóle nie rzucających się w oczy, składających się tę zdającą się "mówić" ikonę. Dowodzi się bowiem, że symbolika w niej zawarta jest kodem, który miał zupełnie inne znaczenie dla ludności tubylczej, a inne dla, kolonizujących w tamtym czasie Meksyk, Hiszpanów, czy, ogólniej rzecz ujmując, dla mieszkańców Starego Kontynentu. Można zatem bez przeszkód stwierdzić, że obraz Matki Bożej z Guadalupe to fenomen ikonograficzny na skalę światową. Jest jednym z trzech, obok chusty z Manoppello i Całunu turyńskiego, wizerunkiem "nie ręką ludzką uczynionym", czyli tzw. acheiropoietos. Zapewne fakt ten powoduje, że stanowi on permanentną zagadkę nie tylko dla badaczy, będąc dla nich tym samym niekończącym się polem eksploracji, ale także dla wiernych, którzy go kontemplują właściwie na co dzień. Ruch pielgrzymkowy związany tym obrazem jest bowiem spektakularny. Bazylikę Matki Bożej w Guadalupe rokrocznie odwiedza około 20 milionów pątników. Dla porównania do Katedry Notre Dame w Paryżu co roku przybywa ok. 13,5 miliona pielgrzymów i turystów, do Bazyliki św. Piotra w Rzymie - 7 milionów, a do Bazyliki św. Franciszka w Asyżu - tylko 5,5 miliona. Nawet tak znane, europejskie, centra pielgrzymkowe związane z kultem Maryjnym jak Lourdes i Fatima, czy chociażby Częstochowa, nie mogą się w tym względzie równać z narodowym sanktuarium Meksyku.
Objawienie się Matki Bożej w Guadalupe implikuje wiele fenomenalnych zjawisk. Jednym z nich są na pewno zawirowania historyczne, które nade wszystko są dowodem niesamowitego ducha tkwiącego w sercach Meksykanów. Przeprowadzona przez nich Cristiada to wydarzenie-ewenement w dziejach walk zbrojnych, trudno porównać je bowiem do jakiegokolwiek innego, głównie w kontekście zaciętego przekonania, że walczy się w słusznej sprawie. Jako bezprecedensowe należy uznać także liczne, żeby nie powiedzieć niezliczone, nawrócenia Indian. Według zapisów kronikarskich "Historia eclesiástica indiana" z 1596 roku autorstwa franciszkanina Gerónimo de Mendieta dochodziło do sytuacji, w których jeden kapłan w ciągu dnia musiał ochrzcić od czterech do sześciu tysięcy Indian - dorosłych i dzieci. Ten fakt szczególnie jest godny zauważenia, gdyż mowa o ludności zupełnie nie znającej wiary chrześcijańskiej, o ludności cechującej się totalnie odmienną mentalnością i percepcją świata. No i oczywiście cuda, do jakich doszło za przyczyną modlitw przed obrazem guadalupiańskiej Madonny, ale i za przyczyną św. Juana Diego, beatyfikowanego (6 maja 1990) i kanonizowanego (31 lipca 2002) przez papieża Jana Pawła II. Obydwie uroczystości miały miejsce w bazylice Matki Bożej w Guadalupe.
Warto zwrócić uwagę, że pozycja, o której mowa stanowi część serii publikowanej przez firmę Rosikon press, specjalizującą się w wydawaniu wysokiej jakości albumów. W tejże ukazały się dotąd m. in. "Świadkowie tajemnicy. Śledztwo w sprawie relikwii Chrystusowych " czy "Dowody tajemnicy. Śledztwo w sprawie zjawisk nadprzyrodzonych". Nie mam wątpliwości, że także po te opłaciłoby się sięgnąć.

Znakomity - właściwie dokument - traktujący o pierwszym zatwierdzonym przez Kościół katolicki objawieniu Maryjnym, do którego doszło 9 grudnia 1531 roku na wzgórzu Tepeyac mieszczącego się obecnie w granicach miasta Meksyk. Matka Boża objawiła się wówczas azteckiemu Indianinowi Juanowi Diego Cuauhtlatoatzinowi.
Publikacja Grzegorza Górnego i Janusza Rosikonia to nie tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy Olive Kitteridge naprawdę powraca? Powraca, ale nie powraca. Albo inaczej: powraca na pół gwizdka. Mnogość postaci w ostatniej powieści Elizabeth Strout powoduje, że ta, która powinna być w centrum, wcale się tam nie znajduje, pomimo że figuruje w tytule, więcej nawet, zatraca się, gubi, błądzi w całym tym świecie przedstawionym. Właściwie można by powiedzieć, że każdy rozdział tej fabuły, ma swój autonomiczny charakter, stanowić zatem może materiał na zupełnie osobną powieść, z których w wielu postać Kitteridge tylko by majaczyła lub w ogóle byłaby pominięta. Stąd często ma się wrażenie, że łańcuch przyczynowo-skutkowy w ogóle tu nie funkcjonuje. Z jednej strony fakt ten sprawia, że książkę czyta się z niejakim poirytowaniem, z drugiej zaś odbiorca dzięki licznym wątkom w niej zawartym na pewno się nie zanudzi.
Olive Kitteridge to osobowość niewątpliwie nietuzinkowa. Trudno by mi było porównać ją do jakiejkolwiek innej postaci literackiej. Określa się ją jako szorstką, złośliwą i nieprzystępną, a mimo to taką, którą można pokochać. Ostatecznie była żoną dwóch mężów. Emerytowana nauczycielka matematyki, która po części wraca do życia swoich uczniów - w konkretnych powszednich sytuacjach - już jako osób dorosłych, po części wciąż aktywna, i to całkiem nieźle, w życiu społeczeństwa, w którym żyje, a po części wycofana, zmęczona, może nawet gotowa na to, by już umrzeć. Śmierć się jednak jej nie ima. Bo nawet, kiedy wszystko wskazywałoby na to, że koniec podniebnego życia Olive jest już bliski, ta w ostatnim momencie daje radę wykonać unik, i tym samym "rzutem na taśmę" powraca do dawnego trybu egzystowania, posyłając szyderczy uśmiech kostusze.
Olive Kitteridge, co przemawia na jej korzyść, jest też, czy w zasadzie może być, bliska każdemu czytelnikowi, bo to nauczycielka... i to ta od królowej nauk...(Strout nawet konkretyzuje i pisze, że bohaterka uczy matematyki w siódmej klasie). Moje osobiste wspomnienia z tego pułapu edukacyjnego zdecydowanie nie należą do najwspanialszych. Po prostu to przeżyłem. A moja nauczycielka matematyki z tamtego czasu była okropna (jak wszystkie inne zresztą, które trudziły się, by nauczyć mnie ciągów, logarytmów i wielomianów). Niczego mnie nie nauczyła, ani nikogo innego, jak sądzę. No może poza jednym Jarkiem, ale on chyba umiał matematykę sam z siebie. Zdecydowanie wolałbym, żeby uczyła mnie szorstka, złośliwa, niech będzie nawet wredna profesor Kitteridge. Geniuszem w tej dziedzinie pewnie i tak bym nie został, ale z drugiej strony może przynajmniej nauczyłbym się, jak zwinnie i skutecznie przedłużyć sobie życie w doczesności. Koniec końców to też ważna wiedza i, skądinąd, nawiązuje przecież, co najmniej do mnożenia, jeśli nie do potęgowania. "Olive powraca" to zatem powieść przede wszystkim pragmatyczna, choć wcale nie taka, którą koniecznie trzeba przeczytać. To powieść, po lekturze której czytelnik czuje się doedukowany, ponieważ Strout nierzadko operuje terminami z poszczególnych dyscyplin naukowych (np. klitoridektomia), taka, co stawia człowieka przed konkretnymi pytaniami, nie zawsze jednak dając na nie jasne odpowiedzi lub w ogóle ich nie dając, a często też stawiająca pytania retoryczne. A także taka, która nie jest pozbawiona treści aforyzmowych, tak przeze mnie ukochanych: "A zatem wspólnie spędzony dzień złożył się jak kartka, już go nie było, przepadł." Nic wobec tego tego nie stoi na przeszkodzie, żeby się ubogacić, chociaż nie namawiałbym nikogo usilnie do czytania akurat tej pozycji.

Czy Olive Kitteridge naprawdę powraca? Powraca, ale nie powraca. Albo inaczej: powraca na pół gwizdka. Mnogość postaci w ostatniej powieści Elizabeth Strout powoduje, że ta, która powinna być w centrum, wcale się tam nie znajduje, pomimo że figuruje w tytule, więcej nawet, zatraca się, gubi, błądzi w całym tym świecie przedstawionym. Właściwie można by powiedzieć, że każdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stramerowie to rodzina klasyczna, zwykła, takich jak wiele wczoraj, dziś i jutro, chociaż z punktu widzenia współczesnej percepcji świata i ludzkiej mentalności - zdecydowanie patologiczna, bo składająca się z ojca, matki i szóstki dzieci. A jednak Stramerowie to rodzina, w której każdy chciałby się urodzić, bo Rywka to prawdziwa matka - czuła, rozumiejąca, wspierająca, kiedy trzeba milcząca, nie skora do osądu i narzucania własnego zdania, a więc jak najbardziej daleka od apodyktyczności. To rodzina, której każdy chciałby być członkiem, mimo że ojciec, Nathan, momentami wręcz nadużywa porządnego, bo amerykańskiego pasa, aby dobrze wychować swoich synów i nader często zapada na poważną chorobę - katar żołądka, a właściwie jego domniemanie - która powala go totalnie, powodując, czasami nawet kilkudniowe, zaleganie w łóżku, co z kolei skutkuje brakiem podejmowania jakichkolwiek odpowiedzialności rodzinnych. Z drugiej jednak strony Nathan zna język obcy rodem zza oceanu, a przynajmniej najważniejsze jego zwroty, wobec czego jest w stanie, jeśli akurat nie powaliło go choróbsko, edukować w tej dziedzinie potomstwo, a przy okazji i żonę, która, skądinąd, wiedzy ze wspomnianego zakresu nie posiada. Stramerowie to naprawdę rodzina - marzenie, ponieważ rodzeństwo (Rudek, Rena, Salek, Hesio, Nusek i Wela) choć niedoskonałe w relacjach miedzy sobą, to ostatecznie silnie ze sobą związane - nie tylko więzami krwi, ale nade wszystko emocjonalnie i świadomością relewancji tego, kim dla siebie są. Stramerowie to rodzina egzemplum.
Powieść Mikołaja Łozińskiego nie jest jednak zapisem familiarnym "sensu stricto". O nie, nie! Nic bardziej mylnego. Tu ważny jest - stosując nieco górnolotne określenie - punkt dziejowy. Akcja "Stramera" rozgrywa się bowiem w okresie międzywojennym, a więc w oczekiwaniu na kolejną wojnę światową, a Stramerowie to Żydzi... I chociaż miałoby się ochotę wybrać do "Sklepów cynamonowych" albo po gombrowiczowsku przyprawić "gębę", trzeba o tym zapomnieć. Okres dwudziestolecia, jaki proponuje nam Łoziński to zupełnie inna rzeczywistość, bo określona z perspektywy czasu, określona już ze świadomością, że za moment, po raz kolejny, dojdzie do globalnego konfliktu, rzeczywistość całkowicie odseparowana od absurdu, groteski, "procesowej" fantasmagorii czy diaboliczności Bułhakowa. Autor buduje świat przedstawiony silnie namacalny w realności, daje czytelnikowi normalny świat przedstawiony. Z problemami, rozterkami, tęsknotami i nadziejami. Z pytaniami, na które często nie sposób znaleźć odpowiedź, z drogami, które nie wiadomo dokąd prowadzą, z nie dającą się przewidzieć powszedniością. Z problemem różnic społecznych, kulturowych i religijnych. Łoziński buduje rzeczywistość, która dotykać może każdego człowieka, i pewnie dlatego każdy z jego bohaterów - zarówno ci główni, jak i epizodyczni - stanowią figurę tzw. everymana. Z tej powieści aż kipi uniwersalizmem. Ta powieść jest jak zwierciadło, w którym ktokolwiek by się przeglądał odnajdzie samego siebie, albo przynajmniej jakąś część własnego "oto ja".
Mikołaj Łoziński to mistrz. Udało mu się bowiem, i to w lwiej części, opowiedzieć, finalnie dość tragiczne losy Stramerów - rodziny marzenia, mimo że żydowskiej, a może właśnie dlatego że żydowskiej, z przymrużeniem oka. Odbiorca zatem doskonale zdaje sobie sprawę, że przedstawia mu się treści poważne, ale ponieważ nie chce się go zrazić lub przestraszyć, wybiera się lekki, spokojny, nawet zaryzykowałbym twierdzenie, sielankowy ton tej - "sui generis" - gawędy.
Czapki z głów!!!

Stramerowie to rodzina klasyczna, zwykła, takich jak wiele wczoraj, dziś i jutro, chociaż z punktu widzenia współczesnej percepcji świata i ludzkiej mentalności - zdecydowanie patologiczna, bo składająca się z ojca, matki i szóstki dzieci. A jednak Stramerowie to rodzina, w której każdy chciałby się urodzić, bo Rywka to prawdziwa matka - czuła, rozumiejąca, wspierająca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Właściwie trudno orzec jednoznacznie, jaką powieścią jest "Frankenstein w Bagdadzie". Z pewnością nie jest jednak możliwe, aby odmówić jej uniwersalizmu. Świadczy o tym chociażby sam tytuł, będący ewidentną aluzją bezpośrednią do romantycznej powieści Mary Shelley. Ile jednak wspólnego ma Frankenstein mieszkający w Bagdadzie ze swoim szwajcarskim pierwowzorem? W związku z postawionym pytaniem, najlepiej uciec się do dyplomacji, i stwierdzić: sporo i niewiele! Co to jednak w efekcie oznacza? Kiedy literatura posługuje się aluzją, sprawa nigdy nie jest prosta, bo rzadko bez trudu można się domyślić, jaki przyświeca jej cel. W przypadku powieści Ahmeda Saadawiego najpewniej jest to "intencja" historyczno-polityczna. Nie da się bowiem ukryć, że autor tworząc bohatera na wzór Frankensteina z doby angielskiego romantyzmu, a więc tego, który w zamyśle miał być stworzony jako człowiek idealny, a finalnie okazał się potworem, biorąc pod uwagę jego aparycję, ale przede wszystkim czyny, których się dopuścił, chciał nawiązać do dziejów powstania państwa irackiego, a co za tym idzie, również do jego polityki. W zasadzie bowiem od samego początku swojego istnienia Irak nie był krajem jednolitym (pod wieloma względami), jak nie jest jednolite ciało bagdadzkiego Frankensteina. A zatem mamy tu do czynienia ze swoistego rodzaju symboliką - ciało bohatera zszyte przez zapijaczonego sprzedawcę staroci, Hadiego, z kawałków ciał ludzi poległych w wyniku różnych niespodziewanych i niesprawiedliwych zamachów, wybuchów i napaści mających miejsce w Bagdadzie, jest odzwierciedleniem niełatwej historii i polityki, ale także skomplikowanej etnologii i - jeszcze szerzej - demografii ziem starożytnej Mezopotamii. I to na pewno jest wspólne w stosunku do klasyki. Podobnie jak zło, które, mnogo wręcz, rozgrywa się na kartach powieści Saadawiego. Czy jednak współczesny Frankenstein kieruje się przede wszystkim chęcią zemsty, jak to czyni postać z powieści Shelley? Czy motywem, dla którego Frankenstein z Bagdadu dopuszcza się zła, jest społeczny lęk przed nim w związku z jego brzydotą i w konsekwencji odrzucenie go przez środowisko, w którym przyszło mu żyć? W pewnym stopniu na pewno. Zło, które panoszy się w stolicy Iraku ma jednak jeszcze inny wymiar - silnie emocjonalny... Postać Saadawiego przejawia bowiem pozytywne uczucia, pozwala zobaczyć się jako dobrą a nawet empatyczną. Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że to zło, które się dzieje jest wymuszone, to jest zło, którego w istocie się nie chce.
Ahmed Saadawi we "Frankensteinie w Bagdadzie" przede wszystkim rozprawia się ze smutną historią swojej ojczyzny - podzielonej, podbijanej, niespójnej etnicznie, a więc i religijnie, niemniej wprowadza także wątki, które pozwalają na odkrycie w tej powieści "przepowiadania właściwego" dla konkretnego odbiorcy. Czy nie jest bowiem tak, chociażby w odniesieniu do zła, że gdy pozwoli się mu rozgościć w świecie, w którym żyjemy, to zaczyna nas toczyć, albo gorzej, my sami przyczyniamy się do jego toczenia, i zaczyna przybierać wówczas rozmiary epidemii? Czy nie tego właśnie, na przysłowiowej własnej skórze, doświadczył Mahmud Sawadi? Czy o transgresyjności tej powieści nie świadczą fragmenty, jak ten: "Kiedyś, gdy ktoś go zawodził, nazywał to podatkiem od sukcesu. Przepaść między ludźmi nie rodzi się z niczego, to oni sami ją tworzą z powodu swojej zawiści i braku zrozumienia"?

Właściwie trudno orzec jednoznacznie, jaką powieścią jest "Frankenstein w Bagdadzie". Z pewnością nie jest jednak możliwe, aby odmówić jej uniwersalizmu. Świadczy o tym chociażby sam tytuł, będący ewidentną aluzją bezpośrednią do romantycznej powieści Mary Shelley. Ile jednak wspólnego ma Frankenstein mieszkający w Bagdadzie ze swoim szwajcarskim pierwowzorem? W związku z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"La verità più vera" powiedzieliby Włosi, czyli - najprawdziwsza prawda. Co bowiem poza miłością liczy się w naszym życiu? Albo nic, albo, żeby nie popadać w skrajności, niewiele. I chociaż poezja nie jest rodzajem literackim, który czytałbym najchętniej (zdecydowanie wolę prozę), nie sposób nie stwierdzić, że tom księdza Jana Twardowskiego, stanowczo i mimo wszystko, inklinuje do przemyśleń natury egzystencjalnej. A podłożem dla tej zawsze będzie miłość. Ta cierpliwa, łaskawa, ta, która nie zazdrości, pokłada we wszystkim nadzieję, która wszystko przetrzyma i nigdy nie ustaje. Zatem liryczne wynurzenia i - właściwie można by też powiedzieć - zwierzenia zawarte w antologii najlepszej twórczości Twardowskiego uświadamiają z całą mocą, że nieodmiennie próżny będzie nasz podniebny trud, nieistotne wszelkie inicjatywy, daremne przedsięwzięcia, jeśli nie zawrzemy w nich, i to w sposób zdecydowany, tego elementu, który trwale cementuje wszystko, co o nas stanowi - każdy nasz krok, każde słowo, każdą myśl. Te wiersze pozwalają zdać sobie sprawę, że bez tego, mocniejszego od jakiegokolwiek chemicznego, pierwiastka, nic nie ma sensu, że wszystko, prędzej czy później, spala się na przysłowiowej panewce. I pewnie można twierdzić, czasami na przekór wszystkim i wszystkiemu, czasami z powodu błędnego przekonania, że to najlepsza filozofia życia, a czasami po prostu bezsensownie, że bez miłości da się żyć, że jest możliwe egzystowanie poza jej obrębem. Z drugiej strony jednak, czy nasze serce - takie pokorne, nieskomplikowane, ten zwykły mięsień - powie nam to samo? I nawet jeśli ktoś uparcie chce konstatować, że lepiej mu się żyje w samotności, to i na to Twardowski znajduje odpowiedź: "...lecz samotność to kuzynka najbliższa miłości". Robert Gawliński śpiewał kiedyś: "I choćbyś uciekał, to ją gonisz. I choćbyś się skrywał, szukasz jej. I choćbyś udawał, żeś ślepy na nagość i głuchy na szept, nie umkniesz jej..." (utwór ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Wiedźmin" z 2001 roku). Nie da się chyba znaleźć lepszych słów, aby udowodnić, że miłość to nie igraszka, to nie rzecz na dzisiaj, która jutro stanie się jedynie bladym wspomnieniem, ale rzeczywistość, która ogarnia serce, umysł, wszystkie zmysły i całe ludzkie istnienie. Pewnie dlatego też mówi się, że ma ona niejedno oblicze.
Poezja to nie jest to, co osobiście czytałbym najchętniej. Na szczęście w rzeczonym tomie znalazły się również krótkie formy prozatorskie. Te pozwoliły mi przetrwać i dobrnąć do końca tych "miłosnych relewancji", no i zapewne zrozumieć też, że także liryka ma swoje do powiedzenia.

"La verità più vera" powiedzieliby Włosi, czyli - najprawdziwsza prawda. Co bowiem poza miłością liczy się w naszym życiu? Albo nic, albo, żeby nie popadać w skrajności, niewiele. I chociaż poezja nie jest rodzajem literackim, który czytałbym najchętniej (zdecydowanie wolę prozę), nie sposób nie stwierdzić, że tom księdza Jana Twardowskiego, stanowczo i mimo wszystko,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba trzeba było się tego spodziewać. Chyba zawsze tak jest. Bądź co bądź - niestety i nie wiedzieć dlaczego. Już "Dublin" dał zapowiedź rutherfudowych nizin, a "Irlandia" jako kontynuacja perypetii rodów zamieszkujących Zieloną Wyspę tylko potwierdza, że ta dylogia ma się nijak do wcześniejszych i skądinąd znakomitych, wręcz genialnych powieści Brytyjczyka ("Paryż", "Nowy Jork", "Rosja"). "Irlandia" po prostu rozczarowuje, pomimo że, biorąc pod uwagę płaszczyznę językową, powieść czyta się dobrze i z niekłamaną przyjemnością. Brakuje jednak typowego dla Rutherfurda pierwiastka, którym charakteryzowały się poprzednie jego dokonania, a który powodował, że wprost się je pochłaniało. Czym jest ten pierwiastek? To zapewne tajemnica autora. Szkoda jednak, że zapomniał jak go zrealizować w "Dublinie" i "Irlandii", szkoda, że ta tajemnica stała się tajemnicą dla niego samego.
W powieści zaskakują też, właściwie niepomiernie zadziwiają, tytuły poszczególnych rozdziałów. Często ma się wrażenie, że pisarz albo nie miał innego, lepszego pomysłu na to, aby jakoś nazwać określoną część fabuły, albo rzeczone płodził na siłę. Doskonały przykład to "Wiktoria". Chodzi oczywiście o królową Wiktorię Hanowerską, która została koronowana na monarchinię Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii 28 czerwca 1838 roku. Z treści samej książki trudno jednak się tego dowiedzieć. Informacja ta naturalnie się pojawia, ale niejako w cieniu innych, dla Rutherfurda widać bardziej relewantnych wydarzeń. Pisarz bardziej skupia się na przybyciu królowej do Irlandii. Ale i z tego niewiele wynika, bo odbiorca dowiaduje się właściwie tylko tyle, że Wiktoria ze swoim małżonkiem Albertem postanowili zwizytować Zieloną Wyspę. W jakim jednak celu? Bóg raczy to wiedzieć, bo autor milczy na ten temat, jak przysłowiowy grób. Można za to dowiedzieć się, i to ze szczegółami, jak wyglądała podróż pary królewskiej, i do którego portu Irlandii przybili, a nawet z jakiego powodu. I tu zasadniczo postać królowej Wiktorii kończy swoje bytowanie na kartach powieści, bo jej noga stałego lądu u Rutherfurda nie dotyka, Alberta zresztą też nie. Być może ten zabieg to klasyczna kompozycja otwarta i resztę trzeba po prostu sobie "dowyobrazić". Chociaż w przypadku powieści historycznej raczej nie należy to do wskazań. Pisarz dość starannie pomija dzieje dwóch wojen światowych. O Wielkiej Wojnie wspomina "raptem raptem", prawie w ogóle. Stwierdzenie, że potraktował to wydarzenie po macoszemu jest konstatacją nader delikatną i nasuwającą na myśl zbyt wiele. Druga Wojna Światowa natomiast wcale nie stała się światem przedstawionym, ani nawet jakimkolwiek tłem dla losów bohaterów "Irlandii". Rutherfurd kończy tok fabularny, można by rzec, w przeddzień wybuchu tejże. Szkoda, że tak się stało, bo Zielona Wyspa, jak każdy inny europejski, i nie tylko przecież, kraj, konfrontowała się jakoś z tym, w każdym razie istotnym dla ludzkości sześcioleciem.
To, co jednak trzeba autorowi oddać, to znakomicie skonstruowany rozdział o tzw. wielkim głodzie, jaki Irlandczycy cierpieli u schyłku pierwszej połowy XIX wieku, a który spowodował Phytophthora infestans oraz trwająca przez porządne trzy czwarte książki, a więc wprost pokoleniowa, walka, często bardzo krwawa, o dominujące na wyspie wyznanie, walka o to, czy palmę pierwszeństwa ma dzierżyć katolicyzm czy protestantyzm.
Summa summarum trudno zgodzić się z Frankiem Delaneyem, że "Irlandia" zapiera dech piersiach, ale można przyznać mu rację, że powieść jest zdumiewającym osiągnięciem, ponieważ, jak by nie patrzeć, Rutherfurd ukończył bieg, po raz kolejny, na sporym dystansie historii.

Chyba trzeba było się tego spodziewać. Chyba zawsze tak jest. Bądź co bądź - niestety i nie wiedzieć dlaczego. Już "Dublin" dał zapowiedź rutherfudowych nizin, a "Irlandia" jako kontynuacja perypetii rodów zamieszkujących Zieloną Wyspę tylko potwierdza, że ta dylogia ma się nijak do wcześniejszych i skądinąd znakomitych, wręcz genialnych powieści Brytyjczyka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Osiemset jeden stron niesamowitej, enigmatycznej, wręcz sensualnej podróży, bynajmniej nie w znaczeniu geograficznym, bo tu historia ma więcej do powiedzenia, przez Niemcy i Węgry, przy czym częściej jednak po kraju, jak stanowi jedno z proverbiów polskich, naszych bratanków. Skądinąd nie sposób właściwie czytać, czy nawet odczytywać "Pamięci" bez znajomości, i to niemałej, już wspomnianej, najnowszej - jeśli tak można to określić - historii kraju naddunajskiego. Wszystko bowiem, co dzieje się w zaproponowanym tu przez Nádasa świecie przedstawionym ubrane jest w kontekst dziejowy. Ci zatem, którzy są na bakier z historią Węgier, albo muszą sobie odpuścić tę, mimo wszystko, nader ciekawą lekturę, albo usiąść z książką przed komputerem lub z telefonem w ręce i wygooglować, co trzeba, żeby móc czytać ze zrozumieniem, albo... pójść moim tropem, tzn. kiedy już osiągnąłem stan najwyższej irytacji - googlując, co trzeba - postanowiłem pozostać na płaszczyźnie, że tak to ujmę, rozumienia pierwszego. Muszę wobec tego przyznać, że pewnie nie tak odebrałem treść "Pamięci" jakby życzył sobie tego autor, ale z drugiej strony wcale nie mam poczucia, że czytałem tę powieść totalnie bez zrozumienia, i że w efekcie niewiele mi ona dała. Wręcz przeciwnie. Chyba czasem warto zaryzykować i odpuścić sobie kalkę, jaką nakładają na swoje utwory rozmaici pisarze, aby rzeczywiście móc przeżyć coś ekstatycznego w kontakcie z literaturą, aby faktycznie móc czytać ją z autentyczną przyjemnością, a nie tylko analizować, doszukiwać się i być niewolnikiem zabiegów, tendencji i tropów, czy chociażby rzeczonej historii. Oczywiście wiadomo, że dzieła pisane powstają dla konkretnych celów, powstają po coś i nie można każdorazowo lekceważyć odgórnych założeń autorskich, ale trudno też wymagać od czytelnika wszechwiedzy. Powstaje zatem pytanie, czy w przypadku, kiedy odbiorca nie orientuje się w jakiejś dziedzinie, więcej, nie dysponuje rzetelnymi informacjami odnośnie do niej, nie powinien wówczas czytać literatury, która jest z nią ściśle skorelowana, czy może lepiej czytać, zrozumieć ile się da, a resztę pozostawić procesowi konkretyzacji dzieła literackiego. Moim zdaniem opcja druga powinna w tym przypadku przeważyć. Bo nawet jeśli trudno jest nam zrozumieć, o co dokładnie chodzi autorowi danego tekstu, to nigdy nie można ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że czytelnik nie odnajdzie własnej drogi pośród czytanych treści. A własne drogi czasami są lepsze niż podejmowanie prób interpretacji założeń odautorskich. Kiedy bowiem idziemy własnym szlakiem, zwiększa się prawdopodobieństwo przeżycia katharsis, zwiększa się prawdopodobieństwo odnalezienia samego siebie, stania się lepszym, wyrozumialszym, bardziej empatycznym. Czyż nie taka w końcu jest rola literatury, czyż nie ma nas uszlachetniać?
Warto więc przeczytać "Pamięć", tę powieść - dla mnie - o sile i głębi miłości, jaką człowiek jest w stanie obdarzyć drugiego człowieka, mimo nie najłatwiejszego kontekstu historycznego, o poświęceniu, do jakiego nas ona skłania, o wyrzeczeniach, o tym, że nierzadko trudno zrozumieć, dlaczego świat jest taki, a nie inny, ale przede wszystkim o tej sentymentalnej zdolności człowieka do opuszczenia, pozostawienia, nie odwracania się za siebie - bez pytań, bez odpowiedzi, bez niczego - bez ani jednej nawet łzy...

Osiemset jeden stron niesamowitej, enigmatycznej, wręcz sensualnej podróży, bynajmniej nie w znaczeniu geograficznym, bo tu historia ma więcej do powiedzenia, przez Niemcy i Węgry, przy czym częściej jednak po kraju, jak stanowi jedno z proverbiów polskich, naszych bratanków. Skądinąd nie sposób właściwie czytać, czy nawet odczytywać "Pamięci" bez znajomości, i to niemałej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno, dawno temu, kiedy byłem jeszcze, napełnionym ideałami i marzeniami, studentem polonistyki (na Uniwersytecie Śląskim), nawet przez myśl mi nie przeszło - wśród wszystkich tych idylli i marzeń - że Michał Głowiński, skorelowany głównie, jako współautor, z "Zarysem Teorii Literatury", czyli, jeśli można tak to ująć, biblią adeptów filologii polskiej, może tworzyć także literaturę piękną. Jest to oczywiście przede wszystkim wynik mojej ignorancji, a po drugie - chyba braku umiejętności wyobrażenia sobie, że tak w ogóle może być, że tak w ogóle mogłoby być - nawet. I oto przy okazji jednego z moich powrotów z Polski do Włoch, na lotnisku Chopina w Warszawie, już po odprawie, zachodzę do księgarni, aby nabyć coś ciekawego do czytania (takim sposobem zawitali w moim życiu Cabré i Rutherfurd) - chodzę, szukam, przeglądam - wreszcie wzrok rzuca mi się na okładkę dość kuriozalną - jest! Michał Głowiński "Papuga i ratlerek", zbiór opowiadań i tzw. małych szkiców, wysmakowanych, erudycyjnych i poruszających, jak zapowiada notka na tylnej części okładki. Nie do wiary! A jednak. Nie zastanawiałem się ani przez sekundę. I ten brak zastanowienia zaowocował naprawdę ubogacającą lekturą. Lekturą pisarza, który przez długie lata, nawet już po ukończeniu studiów, w mojej głowie funkcjonował, tylko i wyłącznie, jako autor "sztywnego" podręcznika akademickiego, którego polszczyzny nierzadko nie sposób było zrozumieć.
"Papuga i ratlerek" to zbiór na zasadzie "The very best of...". Antologia ta gromadzi bowiem, jak sadzę najlepsze, teksty, które Głowiński napisał w latach 2001 - 2017, a więc w ciągu prawie dwóch dekad. Czyta się je znakomicie, z najprawdziwszą przyjemnością, z autentycznym odprężeniem.
Głowiński ogniskuje swoje opowiadania wokół konkretnych tematów. Ma się dojmujące wrażenie, że są one niezwykle osobiste. Trudno orzec, czy on sam jako autor rzeczonych treści jest jednocześnie ich bohaterem, ale wszystko wskazuje na to, że tak właśnie jest. Nie ośmielę się jednak stwierdzić tego jednoznacznie. W każdym razie impresja ta powoduje, że "Papugę i ratlerka" czyta się z zaciekawieniem, bez nuty znużenia. Może dlatego też tak się dzieje, gdyż Głowiński akcję swoich opowiadań, między innymi, osadza w czasie, gdy w Polsce panowała komuna. Nie pisze o niej jednak tylko w negatywnym świetle, wręcz przeciwnie pozwala sobie na sporą dozę humoru w związku z owym ustrojem. Autor nawiązuje także do czasów szkolnych i akademickich, najprawdopodobniej swoich własnych. Spora część poświęcona jest społeczności żydowskiej i kulturze z nią związanej. Małe szkice natomiast mają charakter mocno egzystencjalny. Traktują o tym, co dotyka nas, ludzi, na co dzień, o absurdach i "surrealizmach" naszej rzeczywistości, o tym - żeby tak powiedzieć - jak było, jak jest i jak być może. Warto sięgnąć po tę książkę. Po to chociażby, a może przede wszystkim, żeby odmitologizować Głowińskiego, jeśli, oczywiście, ktoś jest takim ignorantem jak ja.

Dawno, dawno temu, kiedy byłem jeszcze, napełnionym ideałami i marzeniami, studentem polonistyki (na Uniwersytecie Śląskim), nawet przez myśl mi nie przeszło - wśród wszystkich tych idylli i marzeń - że Michał Głowiński, skorelowany głównie, jako współautor, z "Zarysem Teorii Literatury", czyli, jeśli można tak to ująć, biblią adeptów filologii polskiej, może tworzyć także...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uzodinma Iweala w "Ani złego słowa" na pewno chciał poruszyć temat ważny, chciał w jakiś sposób rozprawić się z istotną kwestią. I nawet nie chodzi tu przede wszystkim o problem społecznego podejścia do osób o skłonnościach homoseksualnych, bo odnosi się dojmujące wrażenie, że, chociaż Niru, główny bohater, zdecydowanie takowe posiada, to jednak sprawa ta ostatecznie i konsekwentnie utrzymana jest w tzw. drugim planie. Autor skupia się bardziej na temacie niesprawiedliwości (jako takiej), stawiając czytelnikowi przed oczy konkretny przykład, a więc stosując zasadę figury "pars pro toto" i braku umiejętności bycia odpowiedzialnym za to, co staje się udziałem ludzkich egzystencji. Czy jednak udaje mu się ten rozrachunek? Trudno jednoznacznie orzec. W moim odczuciu, fabularnie książka jest dość nieporadna, w znacznym stopniu jakaś taka nijaka, trąci fatalnością. Brakuje konkretów. Poszczególne kwestie, podjęte przez Iweala rozbijają się o miałkość, zdają się w istocie do niczego nie prowadzić. Czytelnik naturalnie swoim "szóstym zmysłem" doskonale odczytuje to, co nie jest napisane, zdolność ta jednak nigdy nie zastąpi dobrze wyznaczonych i mocno ubitych słownych ścieżek i dróg. A szkoda, bo temat jest naprawdę relewantny, taki, co do którego należy jak najczęściej zabierać głos. I bynajmniej nie w znaczeniu kultury LGBT, bo ta doskonale dba o samą siebie, ale w sensie podziału rasowego, dziś już bardzo zminimalizowanego, niemniej jednak wciąż istniejącego, zatem w sensie mentalnym, a także, jeśli można tak to ująć, odnośnie do losu ludzkiego, który leży w naszych rękach, a my, właściwie nie wiedzieć dlaczego, nierzadko bezrefleksyjnie pozwalamy na jego destrukcję. Ponadto, co bardzo ważne, powieść Iweala jest literackim łącznikiem, jako że po raz kolejny przekazuje jedną z najprawdziwszych prawd, a mianowicie, że często jest za późno, a gdy owo "za późno" przychodzi wszystko zmienia się bezpowrotnie, raz na zawsze.
"Ani złego słowa" to rzecz bezsprzecznie potrzebna, bo wyznacza pewien właściwy szlak, daleko jej jednak do formatu "Zabić drozda" czy nawet "Służących", daleko jej do formatu "Małego życia", w związku z czym trudno jest mi się zgodzić z Marlonem Jamesem, że jest to powieść wybitna, z Ignacym Karpowiczem, który określa ją jako przejmującą i bezwzględną podróż do samopoznania, wręcz nie do zapomnienia, z Sylwią Hutnik zapewniającą, że przy jej lekturze czytelnik będzie płakał. Nie płakałem.

Uzodinma Iweala w "Ani złego słowa" na pewno chciał poruszyć temat ważny, chciał w jakiś sposób rozprawić się z istotną kwestią. I nawet nie chodzi tu przede wszystkim o problem społecznego podejścia do osób o skłonnościach homoseksualnych, bo odnosi się dojmujące wrażenie, że, chociaż Niru, główny bohater, zdecydowanie takowe posiada, to jednak sprawa ta ostatecznie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdaje się, że sam autor stwierdził jakoby "Lala" była książką "gadaną" wyjaśniając jednocześnie, że chodzi o to, że powieść traktuje o wielu sprawach. Niewątpliwie tak jest. Aczkolwiek osobiście pokusiłbym się o konstatację, że "Lala" to powieść niezorganizowana. O co chodzi? O to, że chociaż tytułowa bohaterka, babcia narratora, faktycznie opowiada o mnogich rzeczywistościach, rzeczywistościach skądinąd istotnych, to trudno tu mówić o jakiejkolwiek koncepcji. Próżno doszukiwać się logiki w przeprowadzanych gawędach, marny trud jeśli ktoś zechce odnaleźć w książce łańcuch przyczynowo-skutkowy. Oczywiście nie jest powiedziane, że tak musi być. Ostatecznie literatura rządzi się różnymi prawami. Nie zmienia to jednak faktu, że czytelnik narażony jest na wędrówkę "po ciemku". Być może Dehnel chciał umieścić swoją powieść w kanonie tych tzw. dla prawdziwie inteligentnych odbiorców, być może chciał sprawić, żeby ci, którzy zdecydują się na tę "gadaną podróż" byli zmuszeni do prawdziwego wysiłku umysłowego. Być może. Tak czy inaczej "Lalę" czyta się z niemałą fatygą, czasami z rozdrażnieniem, niekiedy z brakiem poczucia sensu, czy ta lektura zdoła w jakikolwiek sposób ubogacić. To, co może cieszyć, to fakt, że powieść jest zapisem wspomnień, a takie rzeczy - mimo wszystko - zawsze czyta się wdzięcznie i z ochotą. Lala bowiem sięga pamięcią czasów najdawniejszych, właściwie poczynając od dzieciństwa. Opowiada w sposób dość niekonwencjonalny, z humorem, momentami wulgarnie, mieszając od czasu do czasu określone wydarzenia, zapominając - zazwyczaj celowo - o pewnych relewantnych szczegółach, inne pomijając z premedytacją, tj. jasno dając do zrozumienia, że coś można by w konkretnej historii jeszcze dopowiedzieć, po czym kończy opowiadać i albo rozpoczyna snuć zupełnie inne wspomnienie, albo powieść zaczyna toczyć się innym wątkiem, nie związanym z Lalą i jej gawędami.
Powieść Jacka Dehnela to treść egzystencjalna, chociaż autor proponuje czytelnikowi historię jednej tylko osoby. Właściwie ma się tu do czynienia ze swojego rodzaju zapisem pamiętnikarskim. I z tego punktu widzenia "Lala" jako literatura piękna zyskuje. Z drugiej jednak strony chaos, jaki panuje na stronach tej książki nie zachęca, nie przyciąga, nie prowokuje. W znaczeniu sentymentalnym na pewno sprawi radość osobom związanym z Gdańskiem, zwłaszcza z Oliwą i z Kielcami.
Czytałem rzeczy gorsze, jednakże mimo to, choćbym bardzo chciał, nie jestem w stanie za Dariuszem Nowackim, którego swego czasu bylem studentem, stwierdzić, że dzieło Dehnela to powieść jak ta lala.

Zdaje się, że sam autor stwierdził jakoby "Lala" była książką "gadaną" wyjaśniając jednocześnie, że chodzi o to, że powieść traktuje o wielu sprawach. Niewątpliwie tak jest. Aczkolwiek osobiście pokusiłbym się o konstatację, że "Lala" to powieść niezorganizowana. O co chodzi? O to, że chociaż tytułowa bohaterka, babcia narratora, faktycznie opowiada o mnogich...

więcej Pokaż mimo to