Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Każdy z nas zastanawiał się kiedyś, o czym myśli dana osoba. Czy patrzy na nas dlatego, że wyglądamy źle, czy może uważa wręcz przeciwnie? Czytanie w myślach innych potrafiłoby ułatwić wiele codziennych sytuacji. Sprawdziany i kartkówki nie byłyby już takie straszne, podobnie jak relacje międzyludzkie. Wszystko byłyby łatwiejsze.
A przynajmniej do czasu. W końcu czytanie w myślach to nie tylko same zalety.
Każdy ma swoje sekrety i tajemnice, których nie zdradza nikomu. Czujemy się wtedy bezpiecznie ze świadomością, że o czymś niewłaściwym lub kompromitującym wiemy tylko my. Jeśli nie będziemy chcieli, wiadomość ta nie ujrzy światła dziennego. Pozostanie schowana w klatce naszych myśli.
Kiedy dziesiąta be zostaje poinformowana o szczepieniu na grypę, jeszcze nie wie, że ten dzień zmieni ich życie. Przekonuje się o tym dopiero nazajutrz. Prawie cała klasa nagle zaczyna słyszeć myśli innych. Niesamowite? Cóż… niekoniecznie. Niektórych rzeczy lepiej byłoby nie wiedzieć.
Klasa postanawia się zmobilizować. Urządza spotkania, na których postanawiają, co zrobić ze swoim nowym darem. Czy ich wspólna tajemnica sprawi, że się do siebie zbliżą? A może zasieje w nich ziarnko wzajemnej nienawiści?
[Nawet o tym nie myśl] postanowiłam przeczytać głównie z uwagi na to, że zapowiadała się na lekką, wakacyjną lekturę. Sugeruje to już sama okładka. Fikuśne paski, różowo–fioletowa kolorystyka. Plus dla wydawnictwa – już bez opisu trafnie pokazuje nam, czego możemy się spodziewać.
Książka wciąga w sumie już od pierwszych stron. Czyta się ją szybko, przyjemnie, raczej bez większego zaangażowania w historię. Moim zdaniem jest ona jedną z lektur, za które najlepiej jest się zabrać po czymś ciężkim.
Styl autorki jest prosty, sprawia, że całość czyta się bardzo szybko. Większość rzeczy jest przewidywalna, jednak zdarzą się drobne niespodzianki. Akcja wciąga, głównie ze względu na to, że opisane jest tu życie nastolatków czytających w myślach. Kontynuujemy lekturę ciekawi tego, co zdarzy się później.
Ciekawym zabiegiem jest tu prowadzenie narracji w pierwszej osobie liczby mnogiej. Historię opowiada nie jedna, a parę osób. Zastanawiacie się pewnie teraz: czy wszystkie te wątki się nie mieszają? Otóż nie. Wszystko jest jasne. Plus dla autorki, że nie wprowadziła zbyt dużego zamieszania związanego z dużą ilością bohaterów.
Właśnie, bohaterowie. Co z nimi? Jest ich parę, do wyboru, do koloru. Żadnego z nich jakoś szczególnie nie polubiłam – to chyba dlatego, że nie mogłam poznać ich jakoś bardzo szczegółowo. Niektórzy zostali przedstawieni tylko powierzchownie. Ale z drugiej strony… autorka miała do czynienia z naprawdę dużą ilością osób. A jak na to spisała się całkiem nieźle.
Sam pomysł na fabułę jest… dobry. Nie zachwycił mnie, ale były wątki, które mi się podobały. Jest przyjemnie, Sarah Mlynowski na szczęście postanowiła uniknąć cukierkowatej miłości (chwała jej za to). Jeśli jednak chodzi o poruszane w książce motywy, uważam, że nie rozwinęła wystarczająco niektórych z nich. A szkoda, bo dzięki nim całość mogłaby stać się lepsza.

Podsumowując:
[Nawet o tym nie myśl] to przyjemna lektura, która nie będzie wymagała od czytelnika zbyt wiele myślenia. Idealna w przerwie pomiędzy cięższymi historiami. Lekka doza humoru dodaje całości nieco smaczku, kontrastuje z problemami, z jakimi borykają się bohaterowie. Jest młodzieżowo, jest lekko, jest dobrze.

Recenzja zamieszczona równiez na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/

Każdy z nas zastanawiał się kiedyś, o czym myśli dana osoba. Czy patrzy na nas dlatego, że wyglądamy źle, czy może uważa wręcz przeciwnie? Czytanie w myślach innych potrafiłoby ułatwić wiele codziennych sytuacji. Sprawdziany i kartkówki nie byłyby już takie straszne, podobnie jak relacje międzyludzkie. Wszystko byłyby łatwiejsze.
A przynajmniej do czasu. W końcu czytanie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zemsta jest podstępną bestią. Z początku funkcjonuje jako ziarenko, obecne w każdym z nas. Karmione bólem, cierpieniem i wrażeniem niesprawiedliwości rośnie, aż w końcu staje się czymś, czego trudno jest się pozbyć. Korzenie mocno trzymają się ziemi, kwiaty kuszą swoim pięknem, ukrywając prawdziwe intencje. Chęć zemsty okazuje się nagle jedyną myślą, która krąży po naszej głowie. Zatruwa nas, nie pozwala normalnie funkcjonować.
Przyjaźń jest dla Emily czymś niesamowicie ważnym. Kiedy wszystko idzie nie tak, wartość ta jest dla niej przebłyskiem słońca pomiędzy chmurami. Dlatego tak bardzo kocha Emmę. Dlatego tak bardzo boli ją jej niesprawiedliwa śmierć. Próbuje zrobić wszystko, aby prawda wyszła na jaw, a mordercy jej przyjaciółki dostali zasłużoną karę. Jednak w małym miasteczku, gdzie stanowisko burmistrza można by porównać z tytułem władcy, nikt nie chce jej słuchać. I właśnie kiedy jest już przekonana, że nie zdziała kompletnie nic, w jej życiu pojawia się Michael. Który, swoją drogą, jest diabłem. Obiecuje jej pomoc w zemście w zamian za jej duszę.
Jednak… czy nie jest to zbyt wysoka cena?

Już na początku lektury nie oczekiwałam od tej książki niczego specjalnego. Nie nastawiałam się na wielki zachwyt ani pochwały, które zamieszczałabym w recenzji. Opis zaciekawił mnie w niewielkim stopniu. Głównym powodem, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po tę książka była tematyka diabła, który uwielbiam.
Pomimo tego, że nie przepadam za polskimi autorami, postanowiłam dać Ewie Seno szansę. Ciekawa okładka kusi, aby zajrzeć do wnętrza książki i zostać na dłużej. Podobnie jak początkowe zdania, zapowiadające bez wątpienia coś, co nie pozwoli się nudzić. Ale… czy pierwsze wrażenie nie okazało się złudne?
Po kolei.
Fabuła sama w sobie jest niezła. Akcja toczy się cały czas, daje nam tylko krótkie chwile wytchnienia, w czasie których przygotowujemy się na kolejną dawkę emocji. Nie będzie tu pościgów, wybuchów, strzelanin ani morderstw. Będą diabły, szkoła i oczywiście zemsta. Może nie brzmi zbyt zachęcająco, ale w praktyce te zagadnienia komponują się i tworzą spójną całość. Czasem wyrywamy się ze spokojnego świata Anklow do Los Angeles, ale dzięki temu cały czas dostarczamy naszemu umysłowi rozrywki. Wędrujemy pomiędzy szkołą, a mieszkaniem Emily, czasem po drodze zabłądzimy na klif. Dzięki temu niegroźna nam nuda.
Tak jak mogłam pochwalić panią Seno za utrzymanie akcji, tak niestety nie mogę do końca zachwalić jej pomysłu na powieść. Czy tylko dla mnie motyw diabła–przedsiębiorcy stał się odrobinę… oklepany? Różki znikają razem z ogonkiem, a sam demon okazuje się piekielnie przystojnym mężczyzną, który nagle w towarzystwie cudownej głównej bohaterki zmienia się na dobre. Przyznam, że do Michaela pasował mi jednak bardziej ten bezwzględny, okrutny charakter, którego – mam nadzieję – będzie więcej w części drugiej.
Skoro już mowa o bohaterach, muszę wspomnieć nieco o głównej bohaterce. Emily początkowo była szarą myszką o wyglądzie, który nie przyciągnąłby zbyt wiele facetów. A potem… puf! Michael wyświadczył jej przysługę i nagle stała się ślicznotką przyciągającą wzrok wszystkich w promieniu kilometra. Przez chwilę miałam nikłe nadzieje, że autorka jednak pozwoli, aby Emily sama zmieniła swój wygląd, może bardziej zadbała o siebie i stopniowo stała się kimś piękniejszym. Dodałoby to w jakiś sposób chociaż troszkę realności do całej historii. Ale… po co nam coś takiego skoro mamy diabelskie sztuczki?
Wracając jednak do Emily – niestety cały czas w asyście musiałam mieć coś tępego lub ciężkiego, aby upomnieć ją za jej zachowanie. Zwłaszcza na początku książki. Rozumiem, że umarła jej przyjaciółka, rozumiem, że jej mordercy nie zostali ukarani, ale… żeby posuwać się aż do utraty duszy? I te jej wszystkie działania, aby na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość. Czy tylko ja miałam wrażenie, że były one nieco… głupie? Bo co za dziewczyna wygarnia burmistrzowi na komisariacie, że niby jego synalek zabił jej przyjaciółkę? Rozpacz Emily po stracie Emmy wydawała mi się odrobinę zbyt dramatyczna. Ale być może to tylko moje zdanie.
Mogę Was jednak pocieszyć. Bywają chwilę, kiedy Emily da się trochę lubić. Nieliczne, ale istnieją. Właśnie w tej chwili myślicie, że nie warto sięgać po ten tytuł z powodu irytującej głównej bohaterki? Poczekajcie! Bo mamy tu także Michaela. Diabła–przedsiębiorcę, który chwilami przypominał mi Lucifera Morningstar’a z Lucifera. Chwilami. Bo ten z serialu był jednak o niebo lepszy.
Mimo wszystko Michael stał się jedną z moich ulubionych postaci w tej książce. Bezwzględny i okrutny, a jednak czasem okazał serce (w porządku, to też czasem było irytujące, bo mógłby być ostrzejszy). Razem z nim stoi na podium Nathaniel. To właśnie on wnosi do tej historii dobry humor i sprawia, że na naszej twarzy wykwita uśmiech.
Poboczni bohaterowie nie zrobili na mnie większego wrażenia. Nie mieli własnej historii, a żaden z nich nieszczególnie wdał się w moje łaski. W większości byli to w końcu pośredni mordercy Emily, których czytelnik chyba powinien nie lubić, więc dlaczego by nie pójść za tłumem?
Styl autorki jest prosty, a opisy… wystarczająco obrazowe. Nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia, ale wystarczyły, abym ujrzała w wyobraźni wymagany krajobraz czy osobę. Świat wykreowany przez Ewę Seno nie mnie nie zachwycił, ale bez wątpienia mogę nazwać go ciekawym. Znajdziemy tu odrobinę humoru, jednak w całej historii króluje wątek przyjaźni, której nawet śmierć nie zdołała rozłączyć.

Podsumowując:
[W ogień] autorstwa Ewy Seno to powieść o lekkim stylu autorki, która idealnie nadaje się jako odpoczynek po lekturze czegoś poważniejszego. Książkę czyta się szybko, przedstawiona w niej historia wciąga, jednak według mnie jest ona dobra. Nie wywołała u mnie zbyt wielkich emocji, większość rzeczy była przewidywalna, ale mimo wszystko czytało się ją przyjemnie.

Recenzja zamieszczona również na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/

Zemsta jest podstępną bestią. Z początku funkcjonuje jako ziarenko, obecne w każdym z nas. Karmione bólem, cierpieniem i wrażeniem niesprawiedliwości rośnie, aż w końcu staje się czymś, czego trudno jest się pozbyć. Korzenie mocno trzymają się ziemi, kwiaty kuszą swoim pięknem, ukrywając prawdziwe intencje. Chęć zemsty okazuje się nagle jedyną myślą, która krąży po naszej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kiedy byłam dzieckiem, chciałam zostać pokemonem. Dokładnie tak, oczy Was nie mylą. Uwielbiałem te małe, różnorodne stworzonka i razem z kuzynem często je udawaliśmy. Właśnie w takich chwilach wyobraźnia pozwalała na spełnienie prostego, dziecięcego marzenia. Była magią, dzięki której byłam kim tylko zechciałam. Power Rangers? Nie ma problemu. Piosenkarka? Szczotka podkradziona z łazienki. Panna młoda? Nic trudnego, należało tylko dyskretnie pożyczyć firankę, po czym ułożyć ją na plecach (ewentualnie na głowie – dla mnie wystarczyły po prostu plecy, żeby welon ciągnął się po podłodze). Raz byłam nawet księdzem – komunikanty z wafelków może i nie były okrągłe, ale spełniały swoją funkcję.
Parę lat temu to właśnie marzenia były dla mnie wszystkim. Nie liczyła się wtedy szkoła ani obowiązki domowe. Byłam ja i mój świat, w którym uwielbiałam tonąć. Jednak z czasem wszystko staje się trudniejsze. Im jesteśmy starsi, tym więcej rozumiemy i mamy do zrobienia. Marzenia oddalają się na drugi plan, ważniejsza jest szkoła czy też praca.
Dlatego też tak ważne jest, aby o swoje marzenia walczyć. Nie pozwólcie, aby zatonęły w oceanie dorosłości i szarej rzeczywistości. Stańcie się piratami, kapitanami na swoim statku życia, czujnie obserwującymi majaczące gdzieś na horyzoncie cele. Wywieście flagi, łapcie wiatr w żagle i razem z Lindsey Stirling brnijcie ku marzeniom! A wtedy już na pewno nie będziecie jedynym piratem na naszej imprezie!
Jednak jak wiadomo, w oceanie czyha na nas wiele niebezpieczeństw. Krwiożercze rekiny, zwodnicze góry lodowe, które pokonały nawet Titanica, hordy niekoniecznie przyjaznych piratów. Czy [Jedyny pirat na imprezie] zdał test i szczęśliwie dopłynął do celu z zadowoloną załogą? Czy może nie potrafił zbytnio bronić się przed niebezpieczeństwami, tonąc przy pierwszej lepszej okazji?

Zapewne nie będzie dla Was dużym zaskoczeniem, jeśli poinformuję, że fascynacją Lindsey Stirling zaraziła mnie Ivy. Zaczęło się to niedługo po rozpoczęciu naszej prawdziwej znajomości (czytaj: w momencie, kiedy zaczęłyśmy w miarę regularnie ze sobą rozmawiać). Cóż mogłam powiedzieć jeszcze parę dni wcześniej? Że lubię pannę Stirling, ale nie uwielbiam jej, nie słucham jej utworów każdego dnia i nie zachwycam się nad nimi za każdym razem. Kiedyś po prostu miałam krótki okres, w którym kochałam tę skrzypaczkę. Czas minął, a ja zapomniałam o Lindsey. A przynajmniej do czasu, kiedy dowiedziałam się o jej autobiografii. Nawet nie zgadniecie, kto mnie o niej poinformował…
Nigdy nie miałam ochoty zagłębiać się w życiu kogoś znanego. Nie pociągały mnie biografie sławnych osób, nie czułam potrzeby zagłębiania się w ich życie tylko po to, aby wiedzieć o tej personie więcej. Co ciekawe, z dziełem Stirling było inaczej. Od początku moje serce mówiło mi, że będzie to coś wartego uwagi. Coś, czego nie mogłam przegapić. Nakręciłam się na ten tytuł. Zaczęłam wyczekiwać go podobnie jak Ivy. Byłam wniebowzięta, kiedy po raz pierwszy przyjrzałam się z bliska okładce (i oczywiście cudownym patronatom, gdzie znalazły się Bluszczowe Recenzje – wciąż nie mogę uwierzyć w to, że to przecież my!). Ucieszyłam się jeszcze bardziej na widok sporej ilości zdjęć – już wtedy miałam pewność, że lektura nie będzie nudna.
I cóż więcej mogę powiedzieć? Nie była.
Muszę szczerze przyznać, że chwilami miałam wrażenie, jakbym czytała normalną książkę, a nie autobiografię. Nie mogłam zdać sobie sprawy z tego, że to przecież autobiografia, która zawsze kojarzyła mi się z czymś niezmierni nudnym! Przy [Jedynym piracie na imprezie] było kompletnie inaczej. Autorka wciągnęła mnie do swojego świata i przedstawiła go tak, że nie chciałam jej opuszczać. Podzieliła się swoimi wspomnieniami oraz sekretami, odsłoniła część siebie. W książce tej nie była sławną skrzypaczką. Była człowiekiem. Miała swoje problemy, miała marzenia, w które chwilami wątpiła, robiła błędy jak każdy z nas. Patrząc na Lindsey, którą widzimy w teledyskach, nie myślimy o tym, jaka jest ani jaką miała przeszłość. Widzimy ją jako kogoś popularnego, nie jako człowieka.
Z kolei podczas lektury autobiografii panny Stirling mamy zupełnie odwrotne wrażenie. Chwilami miałam ochotę jeszcze raz spojrzeć na autorkę, ze zdziwieniem myśląc: „czy to na pewno jej historia? Nie pomyliłam książek?”. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona niektórymi faktami z jej życia i sytuacjami, które przed nami ujawniła. Co jakiś czas na moich ustach wykwitał szeroki uśmiech po przeczytaniu niektórych uwag Lindsey czy jej wspomnień. Dodatkowo styl był na tyle lekki, prosty i przystępny, że pozwalał pochłonąć [Jedynego pirata na imprezie] w mgnieniu oka!
Sama lektura nie jest tylko pamiętnikiem, mającym na celu przekazanie faktów o pannie Stirling. Autorka napełnia nas energią rozpierającą jej ciało sprawia, że zarażamy nią innych. Ponadto zawiera w swoim tekście niesamowity przekaz, który czyni tę książkę wręcz magiczną. Smutek, dobry humor, wspaniałe rady – zatrzymajcie się w księgarni właśnie przy półce z autobiografią Lindsey, bo jeśli tego szukacie, to trafiliście do celu!
Muszę również przyznać, że cała wydawnicza ekipa pracująca przy tej książce spisała się znakomicie. Nie zauważyłam ani jednego błędu, a sam egzemplarz prezentuje się pięknie – zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Należałoby również pogratulować tłumaczowi, Jerzemu Bandelowi, który wykonał swoją pracę znakomicie. Właśnie takich ludzi potrzebujemy! Nic, tylko dziękować za tak świetne wydanie tak świetnej pozycji!

Podsumowując:
[Jedyny pirat na imprezie] to świetna pozycja nie tylko dla fanów Lindsey Stirling, ale praktycznie dla każdego z nas. Przy tak wspaniałym kunszcie pisarskim okraszonym świetnym, nienaciąganym humorem nie można źle się bawić! Lektura sprawiła, że polubiłam skrzypaczkę jeszcze bardziej niż wcześniej. Tym samym zrozumiałam, że do spełnienia marzeń trzeba dążyć, nawet jeśli los rzuca ci kłody pod nogi. Przenieś się na morza oceanu, wyrusz swoim statkiem na bezkresne morze, dąż wytrwale do celu, a na końcu trasy będzie na ciebie czekać prawdziwy skarb…
Piracka impreza wciąż trwa – czy zechcesz dołączyć?

Recenzja została zamieszczona również na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/

Kiedy byłam dzieckiem, chciałam zostać pokemonem. Dokładnie tak, oczy Was nie mylą. Uwielbiałem te małe, różnorodne stworzonka i razem z kuzynem często je udawaliśmy. Właśnie w takich chwilach wyobraźnia pozwalała na spełnienie prostego, dziecięcego marzenia. Była magią, dzięki której byłam kim tylko zechciałam. Power Rangers? Nie ma problemu. Piosenkarka? Szczotka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z potrawami jest już tak, że jeśli jedna z nich nam zasmakuje, powracamy do niej jak najczęściej. Myślimy o cudownym smaku, jaki pozostawia nam na języku i uczuciu, które towarzyszy nam przy czy też po jedzeniu. Przyjemność zasiana w naszym wnętrzu jest czymś niezmiernie miłym, daje nam cudowną świadomość tego, że jeśli znów zatęsknimy za ukochanym smakiem, zawsze możemy do niego wrócić.
Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam sok pomarańczowy. To, że w zależności od owoców powstaje różny smak. Słodki? Kwaśny? A może… słodko–kwaśny? Reakcja naszych kubków smakowych zawsze pozostaje nieznana do momentu, aż nie spróbujemy. Mamy jakieś oczekiwania, ale końcowy rezultat zawsze zostaje niespodzianką. Nawet w głębinie słodkości można wyczuć nutkę kwasu, a w rozległym oceanie gorzkości – odrobinę słodyczy.
Właśnie tak można określić [Dwór cierni i róż] – porównując go do mojego ukochanego soku pomarańczowego. W środku znalazłam wiele różnych smaków, atakujących kubki smakowego mojego czytelniczego zmysłu. Mieszankę słodyczy, kwasu czy też goryczy. Jednak… czy ten mix nie był zbyt różnorodny?

Feyra urodziła się w dość zamożnej rodzinie. Razem z dwoma starszymi siostrami zasmakowała bogactwa i luksusu. Słodyczy, jakie wokół siebie roztaczają. Dlatego też trudno było jej przyzwyczaić się do ubóstwa, do jakiej przyszło im żyć po nieudanej próbie inwestycji ojca. Rodzina dziewczyny poznała co to głód, niepewność jutra, przeciskający się przez szczeliny domu zimny wiatr.
Myślicie pewnie, że głowa rodziny zajęła się swoimi córkami w odpowiedni sposób, zapewniła im chociaż minimalną ilość jedzenia do przeżycia czy też inne warunki. Otóż… nie. Nie zajęły się tym nawet starsze siostry Feyry, ale ona sama. Obietnica złożona jej matce leżącej na łożu śmierci przykazywała jej opiekę nad rodziną. Bohaterka nauczyła się polować i tak codziennie udawała się do lasu na poszukiwanie pożywienia.
To właśnie tam ujrzała wilka, którego zabicie odmieniło całe jej życie już na zawsze. Bo już następnego dnia, już po sprzedaniu cennej skóry zabitego zwierzęcia do niewielkiej chatki Feyry zawitał niespodziewany gość. Kolejny wilk. Dokładniej – fae, czarodziejska istota, w jego postaci. Żąda jej życia za życie swojego przyjaciela, którego zabiła. Rozkazuje dziewczynie iść z nim poza Mur, dzielący krainę ludzi od krainy fae.
Każdy z nas zna opowieść o Pięknej i Bestii. Nie trzeba jej nawet opisywać, aby zrozumieć ogólny koncept zawarty w tej historii. Najnowsze dzieło pani J. Maas opisuje się jako połączenie tejże baśni z legendami o czarodziejskich istotach. Miksujemy oba składniki i otrzymujemy cudowny egzemplarz [Dworu cierni i róż], liczący sobie nieco ponad pięćset stron. Jest to nasza potrawa przygotowana do konsumpcji. Mamy pewne oczekiwania wobec jej smaku, ale – jak już wcześniej wspominałam – wynik zostaje niespodzianką.
Z twórczością Sary J. Maas spotkałam się po raz pierwszy. Tak, na półce już od jakiegoś pół roku czeka [Szklany tron], a koleżanka przypomina o tym, że miałam ten tytuł przeczytać już dawno. Ale książka ta zaginęła gdzieś wśród nowszych pozycji, potem pojawiły się dodatkowe lektury, a pierwszy tom popularnej serii autorki zostawiłam odłożony na wakacje razem z pozostałą jej twórczością. Do czasu, aż wśród majowych zapowiedzi nie pojawił się [Dwór cierni i róż].
Muszę przyznać – z początku byłam do tego tytułu nastawiona dość sceptycznie. Opinie zachęcały, podobnie jak oceny na książkowych portalach, ale czegoś mi brakowało w opisie. A przynajmniej do czasu, aż nie przestudiowałam go po raz enty. Dopiero wtedy spostrzegłam, że najnowsze dzieło pani J. Maas zapowiada się świetnie! Dlatego też nie czekałam dłużej z decyzją zakupu przy okazji Światowego Dnia Książki. Tym razem egzemplarz ten nie czekał na swoją opinię zbyt długo – postanowiłam przeczytać go jak najszybciej, aby uniknąć spoilerów (który, swoją drogą, i tak zafundowała mi koleżanka). Ale… co z moją opinią?
Ostrzegę już na początku: jeśli spodziewasz się z mojej strony krytyki, możesz wyjść. Drzwi są tam. [Dworu cierni i róż] chyba nie da się odpowiednio zasypać wadami, które w nim występują. Głównie dlatego, że tych wad tutaj nie znajdziemy.
Styl autorki nie jest prosty, ale czyta się go lekko i przyjemnie. Już na pierwszych stronach widać, że J. Maas celowo rzucała gdzieniegdzie przestarzałymi słowami, dając nam odczuć klimat powieści. Znajdziemy tu krztynę humoru, która sprawi, że uśmiechniemy się pod nosem. Ale jak dobrze wiemy, nie ma słodyczy bez goryczy – nie zabraknie tutaj także sytuacji, przywołujących łzy na spotkanie ze światem zewnętrznym. Wielkim plusem, o którym nie mogłabym nie wspomnieć są opisy. Gdyby określić je jednym słowem, byłoby to „cudowne”. Nasz umysł sam podsuwa nam odpowiednie obrazy. Język, użyty przy opisywaniu jest barwny oraz obrazowy, a słownictwo nie pozostawia nic do życzenia. Mając do czynienia z tak wspaniałym kunsztem pisarskim, każde kolejne słowo wydaje się być dla nas dziełem sztuki.
Ponadto miałam do czynienia z kolejną lekturą zawierającą nietuzinkowych bohaterów. Pod tym względem mogłabym zacząć całować autorkę po rączkach – głównie za Rhysanda, ukochanego, cudownego Rhysanda, któremu pozostało mi tylko oddać szczątki mojego serca. Zaczęłam jednak od tyłu, dlatego też szybko powracam do początku – głównej bohaterki.
Feyra jest jedną z naprawdę nielicznych żeńskich postaci, którym nie trzeba co parę stron przypominać za pomocą patelni o godności, jaką przecież posiada. Muszę wręcz przyznać, że przez większość czasu naprawdę ją polubiłam. Nie zapominała o porzuconej z konieczności rodzinie, martwiła się o nią i dotrzymywała złożonej tajemnicy, a jednocześnie nie pozwalała popychać się wszystkim wokół czy robić z siebie kozła ofiarnego. Zadziorna, o ciętym języku, który bardzo przypadł mi do gustu, kamiennym sercu i chwilami głupoty, którymi mnie irytowała. Ale były to przecież tylko chwile. Można je spokojnie wybaczyć, zważając na ogólny zarys powieści.
Głównym bohaterem męskim jest tutaj Tamlin, kolejny fikcyjny mąż do mojej powiększającej się kolekcji. Fae wysokiego rodu, książę Dworu Wiosny, skryty przed światem pod maską, podobnie jak wszyscy inni jego poddani. Nie umiem opisać jego charakteru, ale bez wątpienia mogę uznać go za wspaniały – w końcu nie bez powodu chłopak zdobył moje serce i teraz walczy o nie razem z Rhysem. Jesteście ciekawi, kto wygra? Cóż, ja też. Ale skoro już mowa o Rhysandzie…
Nie wiem jak innym, ale mi postać wspomnianego już parę razy Rhysa niesamowicie się spodobała. Pięknego, jednak niebezpiecznego, uwikłanego w swoje własne gierki, ukryte przed innymi. Niektórym może będzie przeszkadzać jego charakter i pochodzenie, w końcu był on w jakiś sposób kreowany na „tego złego”. Jak niektórzy dobrze wiedzą – kocham dobrze wykreowane czarne charaktery. Fakt faktem, że tutaj była nią raczej inna postać, aczkolwiek muszę przyznać, że ją też polubiłam. Mogłabym mówić więcej na ten temat, ale… spoilery krzyczą! Grzechem byłoby zdradzić parę ważnych faktów z tak genialnej książki!
Jeśli chodzi o bohaterów, warto także wspomnieć o nietuzinkowych drugoplanowcach, takich jak Lucien – kolejna postać, której chyba nie da się nie lubić. W porządku, przyznaję – z początku za nim nie przepadałam. Ale w miarę jak Feyra nabierała do niego zaufania, robiłam to także ja, aż w końcu mogłam nazwać rudowłosego fae swoim książkowym przyjacielem.
Sam pomysł na powieść może wydawać się z początku niezbyt oryginalny. Jednak nie pozwólcie się zwieść i dajcie fabule szansę, a nie pożałujecie. Znajdziecie doskonały, nieprzesłodzony wątek miłosny, doskonale wykreowany magiczny świat, akcję oraz liczne niespodzianki. Niektóre rzeczy dało się przewidzieć, aczkolwiek nie zepsuło to mojego ogólnego odbioru. Zakończenie nadrabiało wszystko. Niby jasne, ale… nie do końca. Dlatego też niecierpliwie będę czekać na drugą część. Mam szczerą nadzieję, że w Polsce ukaże się ona najpóźniej w przyszłym roku, nawet jeśli chciałabym poznać dalsze losy bohaterów już teraz. Właśnie to jest najgorsze w czytaniu nowo wydanych książek – jesteśmy zmuszeni czekać na kolejną część.
Trudno jest mi pisać tę recenzję. Dlaczego? Bo w książkach, które nam się nie spodobały, wytkniemy odpowiednie błędy i ponarzekamy trochę na styl. Z kolei świetne powieści wywołujące w nas burzę uczuć jest niełatwo opisać. Należy ubrać emocje w słowa. Mogę w tej recenzji zachwalać [Dwór cierni i róż] ile tylko zechcę, ale i tak nie zdołam dokładnie odzwierciedlić tego, jak bardzo lektura powieści Sary J. Maas mi się spodobało. Dlatego podsumuję to w paru słowach: jesteś fanem powieści fantastycznych, romansu, niesamowitego stylu czy też dobrze wykreowanych bohaterów? Czy na twojej półce czeka już najnowsze dzieło pani J. Maas? Nie?
W takim razie narzucaj na siebie płaszcz, zdobądź pieniądze (napadnij na bank czy coś w tym stylu) i leć do najbliższej księgarni. A potem pozwól tamtemu światu pochłonąć się bez reszty…

Podsumowując:
[Dwór cierni i róż] to doskonała lektura dla każdego fana fantastyki i nie tylko. Mamy do czynienia ze świetnym stylem autorki, niesamowitą historią oraz nietuzinkowymi, realnymi bohaterami, którzy nie są ideałami, ale ludźmi (czy też fae) popełniającymi błędy. Powieść pozostawia po sobie czytelniczego kaca, który będzie trwał do premiery drugiej części w Polsce, jednak warto narazić się na takie niebezpieczeństwo i poznać przedstawione w książce losy Feyry.

Opinia została zamieszczona również na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/

Z potrawami jest już tak, że jeśli jedna z nich nam zasmakuje, powracamy do niej jak najczęściej. Myślimy o cudownym smaku, jaki pozostawia nam na języku i uczuciu, które towarzyszy nam przy czy też po jedzeniu. Przyjemność zasiana w naszym wnętrzu jest czymś niezmiernie miłym, daje nam cudowną świadomość tego, że jeśli znów zatęsknimy za ukochanym smakiem, zawsze możemy do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Większość z nas żyje w przekonaniu, że jest niezastąpiona. Pomimo ogromnej ilości ludzi na świecie, każdy jest unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Dlatego też tak przyjemnie jest łudzić się, że kiedy już umrzemy, pozostaniemy jedynie ciepłym wspomnieniem, pustką po ukochanej osobie. Ale co jeśli pustkę tę zapełni ktoś inny? Ktoś… taki jak my?
Quinlan McKee jest sobowtórem. Osobą pomagającą ludziom, którzy stracili bliskich i są narażeni na depresję lub inne zaburzenia psychiczne. Wciela się w zmarłych, odgrywając ich przez parę dni, aż w końcu pozostawia rodziców i ważne dla denata osoby. Pozbywa się depresyjnego nasionka zasianego w ich wnętrzach, aby mogli żyć dalej. Aby mogli uświadomić sobie, że przecież życie płynie dalej, a jego silny nurt popycha nas wciąż do przodu. W końcu śmierć bliskich nie oznacza także naszej śmierci, nawet jeśli okrywa nas smutkiem, rozpaczą i tęsknotą. Można by pomyśleć, że Quinn nie ma przez to własnej tożsamości. Że stając się innymi, zatraca się w pracy i zapomina o tym, kim jest. Fakt – praca sobowtóra nie jest łatwa. Jednak dziewczyna jest najlepsza w swoim fachu. Każde jej zlecenie kończy się sukcesem. Każda jej walka z depresją – zwycięstwem. A przynajmniej dopóki nie podejmuje się szaleńczego wyzwania dwóch zleceń pod rząd.
Tym razem staje się Cataliną Barnes. Osobą, która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Poza rodzicami leczeniem zostaje też objęty Isaac, chłopak martwej dziewczyny. Quinn robi wszystko, aby ulżyć im w cierpieniu. Jak zawsze przy zleceniu zmienia styl ubierania, głos, fryzurę. Staje się duchem Cataliny, który powrócił do naszego świata, aby uspokoić bliskich. Do czasu, aż siedemnastoletnia panna McKee nie postanawia wcielić się w nią całkowicie. Robi to dla dobra zlecenia, ale również dla siebie. Wszystko idzie w dobrym kierunku, dopóki pomiędzy Quinn a Isaakiem nie rodzi się silna, zakazana więź. Jednak czy jest ona prawdziwa? A może powstała tylko z rozpaczy po śmierci Cataliny i pragnienia zwyczajnej, nastoletniej miłości?

Z piórem Suzanne Young miałam do czynienia po raz pierwszy. Fakt, na półce przez długi czas czekała cierpliwie [Plaga Samobójców], jednak zawsze znajdowała się jakaś inna pozycja wskakująca mi do rąk. Dlatego tak bardzo zadowoliła mnie wieść o nowym tomie serii [Program]. Teraz mogłam zacząć ją nie od części pierwszej, ale samego początku. Od zera. Pięknego tomu zero zatytułowanego [Remedium].
Wpadłam w świat Programu bez żadnego wcześniejszego wprowadzenia. Nie pozwalałam sobie nawet na czytanie recenzji [Plagi Samobójców], żeby potem samodzielnie móc wytworzyć niezależną opinię na ten temat. Słyszałam na temat serii wiele dobrych opinii, dlatego też nawet wobec [Remedium] miałam spore oczekiwania. Tylko… czy w miarę czytania pani Young pozwalała mi się zachwycać czy może raczej płakać i narzekać?
Już na początku mogę śmiało powiedzieć, że sama idea sobowtórów i ich pracy podbiła moje serce. Nigdy wcześniej nie spotkałam się w literaturze młodzieżowej z czymś podobnym, dlatego też sam główny motyw dał mi przekonanie o tym, że ta książka na pewno będzie jedną z lepszych. Kolejne wydarzenia tylko porywały mnie w wir wytworzonego świata. Nawet przez chwilę nie pozwoliły mi myśleć, że [Remedium] miałoby być przeciętną powieścią. Nie. Od pierwszych stron mogłam zauważyć świetny kunszt pisarski, oryginalność i niesamowitą pomysłowość autorki.
Fabuła powieści jest jednocześnie prosta, ale i pełna akcji. Może nie znajdziemy tu wybuchów, pościgów i prawdziwej teksańskiej masakry, ale bez wątpienia nie będziemy się nudzić. Znajdziemy tu wspaniały, odpowiednio balansujący pomiędzy słodkością i kwasem wątek miłosny, który do samego końca nie jest oczywisty. Polubiłam też motyw rodziny oraz ciepła, jakie podarowała ona Quinn. Powieść sama w sobie jest kopalnią świetnych motywów. Przyjaźń, rodzina, depresja, wypieranie faktu śmierci ukochanej osoby, zatracanie własnej tożsamości… Do wyboru, do koloru – chyba każdy znajdzie coś dla siebie!
Styl autorki jest prosty, lekki i przyjemny w lekturze. Pełen świetnych opisów, które tak bardzo uwielbia mój umysł, z lekką dozą humoru, ale także dramatu. Wszystko w świetnych proporcjach, które sprawiają, że nie czujemy się przeciążeni. Podczas czytania pragniemy tylko więcej i więcej. Zostajemy brutalnie wciągnięci do wytworzonego przez autorkę świata, gdzie nawet zwykły fryzjer okazuje się fantastycznym bohaterem! Dopiero po przeczytaniu ostatnich słów wychodzimy, z miną, która powinna mówić wszystko. Bo brakuje nam słów, żeby opisać szalejące w naszym wnętrzu emocje. Zwłaszcza po zakończeniu, które zapewnia nam Suzanne Young.
Bohaterowie to chyba największy jak dla mnie plus całej powieści. Jeśli miałabym opisać ich jednym słowem, nie znalazłabym takiego. Są nietuzinkowi, niesamowici i tak rzeczywiści, że nie pozostaje nic innego, jak tylko ich polubić. Quinn jest jedną z nielicznych bohaterek, do których żywiłam prawdziwą sympatię. Nie jest w końcu głupiutką nastolatką, która pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Walczy z mieszającymi się w jej głowie wspomnieniami, próbuje uporządkować swoje myśli i odróżnić fikcję od rzeczywistości. Walczy. Nie daje się pożreć wcieleniom innych.
Aaron, towarzysz Quinn jest z kolei tak przyjacielski, że wręcz nie zrozumiem osób, które go nie polubią. Jest jak słońce wychodzące zza chmur, które rozświetla twarze i poprawia nawet najgorszy dzień. Może nie ma go w tej książce zbyt wiele, ale wystarczyło mi tylko trochę, żeby zapałać do niego sympatią.
Deacon jest z kolei koroną wieńczącą wszystkie charaktery tej powieści. To właśnie jego pokochałam najbardziej. Uczucie to przetrwało pomimo wszystkiego, pozostało aż do końca i bez wątpienia będzie trwać dalej. Może sama postać nie jest jakoś zaskakująco wspaniała, ale niesamowicie ją polubiłam. Chciałabym zdradzić o nim nieco więcej, jednak pozostawię Wam wszelkie niespodzianki, żeby nie psuć lektury. A jest ich tutaj dość sporo. I każda kolejna coraz lepsza. Książka jest jak pole minowe – co parę kroków stajemy na niespodziewanej petardzie, która może nas zranić. Ale… cel kusi. Nie zatrzymujemy się. Dążymy uparcie w jego stronę, żeby tylko poznać zakończenie – bombę. Rozbija nas ona na tysiące małych kawałeczków, a ich pozbieranie z pewnością nie jest łatwe… Dlatego też ostrzegam wszystkich przed wielkim zagrożeniem czyhającym za ostatnimi słowami książki – spodziewajcie się kaca. Przeciętnymi młodzieżówki go nie zabijecie.

Podsumowując:
[Remedium] to niesamowita książka, która z pewnością zaspokoi pragnienie dobrego stylu, świetnie wykreowanego świata i nietuzinkowych bohaterów. Liczne niespodzianki są tylko kolejnym wielkim plusem dla tej pozycji, podobnie jak sam pomysł na opisywaną historię. Jedynym ewentualnym minusem jest kac po lekturze. Ale sądzę, że każdy profesjonalny czytelnik bez problemu uwinie się z nim w parę dni. :)

Większość z nas żyje w przekonaniu, że jest niezastąpiona. Pomimo ogromnej ilości ludzi na świecie, każdy jest unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Dlatego też tak przyjemnie jest łudzić się, że kiedy już umrzemy, pozostaniemy jedynie ciepłym wspomnieniem, pustką po ukochanej osobie. Ale co jeśli pustkę tę zapełni ktoś inny? Ktoś… taki jak my?
Quinlan McKee jest sobowtórem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dzisiaj raczej krótko o Hopeless, bo trudno będzie pisać recenzję bez tych wszystkich spoilerów.
Na pierwszy ogień polecą bohaterowie, którzy są naprawdę świetnie wykreowani. Nawet postacie drugoplanowe mają tutaj swoją niebanalną historię, co jest dość dużym plusem dla powieści Hoover. Jeśli chodzi o Sky, czyli naszą główną bohaterkę – nie polubiłam jej, ale też nie znienawidziłam. Właściwie tak można opisać moje relacje z każdym bohaterem występującym w tej książce. Byli dla mnie po prostu neutralni, nawet jeśli czasem miałam ochotę ich wyściskać, czasem wydrzeć się na nich za ich zachowanie. Taką samą sytuację mam z Holderem vel Deanem – a właściwie Deanem Holderem, może z tą małą różnicą, że nie miałam ochoty mu przywalić. Jednak uczucia te minęły i zmieniły się w neutralność gdzieś w połowie książki, gdzie wszystko zaczęło się wyjaśniać.
Fabuła nie jest oklepana, znajduje się w niej dość dużo akcji, ale również dużo, dużo miłości, co zapewne spodoba się fanatykom romansów. Chwilami więź między Sky i Holderem – bo nie oszukujmy się, każdy wie, że będą razem już przed samym rozpoczęciem lektury – wydawała mi się przesłodzona. Może mam tak dlatego, że w Obsydianie, którego czytałam wcześniej, wątek romantyczny był delikatny i ludzie nie całowali się co najmniej co jakieś dwie – trzy strony (mowa tutaj o akcji po spiknięciu się ze sobą, rzecz jasna).
Sam pomysł jest moim zdaniem dobry, ale nic więcej nie mam tutaj do powiedzenia. Książka jest przepełniona dramatem na każdym kroku, w pewnym momencie pojawia się również ciężki temat. I tak jak w pewnym momencie ilość płaczu, żalu, bólu i tym podobnych jest jeszcze w porządku, tak pod koniec dramat wylewa się już z kielicha.
Styl autorki nie jest przesadnie lekki, ale też nie można nazwać go ciężkim. Plasuje się gdzieś pomiędzy, dlatego też nie jest raczej lekturą, którą można swobodnie przeczytać bez jakichś malutkich rozważań na temat przeszłości Sky.
Osobiście muszę przyznać, że rozczarowałam się Hopeless. Pierwszy raz z twórczością Colleen Hoover spotkałam się w „Pułapce uczuć”, która była naprawdę, naprawdę świetna i tego samego spodziewałam się po tejże książce – że nie wspomnę o masie dobrych recenzji o ogólnym szału na jej punkcie. Niektórzy sądzą nawet, że jest to najlepsza książka Hoover – osobiście uważam, że „Pułapka uczuć” była o wiele lepsza.

Podsumowując:
Hopeless nie jest lekką lekturą, którą można przeczytać ot, na odmóżdżeni mózgu po ciężkiej książce. Akcja jest doba, nie licząc wielkich dramatów, które tutaj występują. Jeśli ktoś chciałby zapoznać się z twórczością Hoover, od razu poleciłabym mu nie Hopeless, a „Pułapkę uczuć”. Dużym plusem są z kolei dopracowani bohaterowie, którzy mogą kusić swoją ciekawą przeszłością.
Książka ma więc swoje wady i zalety, jak każda inna, jednak zawsze warto przeczytać ją chociażby po to, aby wyrobić sobie własną opinię.

Dzisiaj raczej krótko o Hopeless, bo trudno będzie pisać recenzję bez tych wszystkich spoilerów.
Na pierwszy ogień polecą bohaterowie, którzy są naprawdę świetnie wykreowani. Nawet postacie drugoplanowe mają tutaj swoją niebanalną historię, co jest dość dużym plusem dla powieści Hoover. Jeśli chodzi o Sky, czyli naszą główną bohaterkę – nie polubiłam jej, ale też nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Udało jej się przedrzeć przez dżunglę oraz pustynię. Teraz czekają na nią ocean i góry.

Piekielny Wyścig wciąż trwa. Ludzie wciąż walczą o cudowny lek, który jest zdolny uleczyć ich najbliższych, ocalić ich przed śmiercią, wyrwać z jej szponów. Uczestniczą w czymś na kształt Głodowych Igrzysk, przez chwilę można zauważyć pomiędzy nimi podobieństwo, które jednak znika tak szybko, jak się pojawiło. Pryska jak bańka mydlana.
Choroba nie jest dla nikogo rzeczą lekką, którą można wziąć na swoje barki i przerzucić przez nie bez problemu jak potencjalnego, fizycznego przeciwnika. Jest czymś gorszym. Duchem, czającym się pod łóżkiem, podejrzanym kształtem czyhającym za rogiem. Atakuje w najmniej spodziewanym momencie, obezwładniając cię. Nieważne, że jej celem nie musisz być ty. Cios wymierzony w jakąkolwiek bliską ci osobę boli prawie tak samo, jakbyś to ty właśnie została powalona na ziemię.
Tak właśnie czuje się Tella. To właśnie choroba brata sprawiła, że postanowiła wziąć udział w pełnym niebezpieczeństw wyścigu. Ryzykuje swoje życie, aby podarować je Cody’emu razem z cudownym lekiem. W międzyczasie poznaje nowych przyjaciół, których chroni za wszelką cenę. Nawiązuje mocne więzi ze swoimi Pandorami, Madoxem i Potworem, oryginalnie nazywanym AK – 7. Zakochuje się w jednym z najprzystojniejszych kolesi, którzy chodzą po tej ziemi, doskonałym dowódcy. Mogłaby podążać za nim aż do grobu.
Co jednak jest takiego pięknego w kontynuacji „Ognia i wody” od Victorii Scott.
Zmiana, która wydaje się być feniksem wstającym z popiołów. Właśnie to chyba jest idealne określenie tej serii. Kiedy myślisz już, że ptaszysko zginęło, przydeptane przez czarne charaktery, kiedy wiesz, że to już koniec, ono powstaje z hukiem w kolejnej części.

Piszę tą recenzję praktycznie chwilę po przeczytaniu ostatniego zdania i szczerze mówiąc, czuję się tak, jakbym właśnie była naćpana. Chcę więcej, i więcej, i więcej. Chcę wiedzieć, co będzie dalej. Chcę znać dalsze losy głównych bohaterów. Chcę trzeciego tomu. Gdzie jest trzeci tom?
Nie potrafię chyba opisać „Kamienia i soli” normalnymi, logicznymi i składnymi zdaniami. Jestem w szoku, że druga część okazała się być tak niesamowita. Spodziewałam się po Victorii Scott czegoś dobrego, ale kontynuacja „Ognia i wody” wbiła mnie w siedzenie. Leżę, nie wstaję.
Z czytaniem dobrej książki zazwyczaj jest tak, że chce się ją jak najszybciej skończyć, a jednak nie chce się jej kończyć w ogóle. Chcesz znać zakończenie, chcesz wiedzieć, co w końcu wydarzy się dalej, ale kiedy pomyślisz, że trzeci tom dopiero w drodze, a końcówka wyzwoli w tobie tak wielkie emocje, że będziesz przypominać balonik na skraju wytrzymałości, masz ochotę rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady. Wiecie co?
Z „Kamieniem i solą” jest chyba jeszcze gorzej.
Ta książka rozdziera cię od środka. Jest czymś w rodzaju wirusa, na którego lek możemy znaleźć razem z Tellą poprzez udział w Piekielnym Wyścigu. Ta historia wciąga nas do środka, ale my nie opieramy się. Wręcz przeciwnie – podążamy grzecznie za nią i sami stajemy się uczestnikami gry o cudowne lekarstwo. Czytelnik staje się Tellą, staje się jej duszą, dzięki czemu nie jest ona tylko pustą skorupką, naznaczoną na kartkach przez parę słów. To my ją ożywiamy, a ona ożywia nas.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo tęskniłam za „Ogniem i wodą”, dopóki nie sięgnęłam po kontynuację. Och, wróciły stare wspomnienia, wróciły dawne emocje. Starzy bohaterowie dawali mi w pewien sposób wrażenie, że nic się nie zmieniło, jednak nowi wprowadzali tutaj coś nowego – zwłaszcza Cotton. Ach, mój Cotton. Kolejna osoba, w której potrafiłam się zakochać.
Tella wydawała się być o wiele mniej irytująca niż w części pierwszej. Wzięła sprawy w swoje ręce, przestała w końcu podążać ślepo za Guyem, czym zdobyła u mnie dodatkowe punkty w przeciwieństwie do Zielonego Beretu, któremu chwilami miałam ochotę wymierzyć parę porządnych policzków, kończąc na tym samym uczuciu, które zapałało do niego przy naszym pierwszym spotkaniu.

Akcja płynie tutaj wartko, co jakiś czas zaskakując nas czymś niespodziewanym. Kunszt pisarski autorki wyraźnie jest bardziej podszkolony niż w części pierwszej, zachwyca i daje plastyczny obraz danego miejsca, w którym aktualnie znajdują się bohaterowi. Opisy są utrzymane w dobrej proporcji co do akcji, dzięki czemu podczas czytania nie mamy nawet chwili na nudę. Możemy odczuć zimno, jakie bohaterowie odczuwają podczas pobytu w górach, serce przyspiesza w sytuacjach pełnych grozy. Książka jest niczym film akcji, którzy sami odtwarzamy w naszej głowie za pomocą słów, a efekty, jakie przy nim towarzyszą, nie mogą równać się z tymi, jakie możemy wykupić w kinach.
Dobra nowina dla antyfanów romansów – w tej części „Ognia i wody” również nie znajdziecie go w zbyt dużych ilościach. Smaczku do całości dodają kłótnie, jakie rodzą się między nimi. Mimo że nie trwają zbyt długo, są oznaką, że to nie kolejna cukierkowa para, z którą to tak często mamy do czynienia w tanich romansach. Z jednej strony kibicowałam im, wrzeszcząc w głębi serca, jednak z drugiej – o dziwo – miałam też nikłą nadzieję na to, że uczucie zaiskrzy również pomiędzy nią, a pewnym innym męskim, przystojnym bohaterem, który to dołączył do nas w tej części i którego ubóstwiam. Co nie znaczy jednak, że ten fakt czynił lekturę mniej interesującą. O nie, tego zdecydowanie nie można o niej powiedzieć.

Na zakończenie dodam, że książka trzyma nas w swoich szponach do ostatnich zdań. Właściwie to one są tam największą kulminacją. Oddech przyspiesza, serce bije w rytmie serca Telli, a z każdą kolejną kartką chcesz coraz więcej. Historia ta niesie za sobą morał, o którym wspomniała już #Ivy w swojej recenzji – że nawet w najgorszych chwilach można walczyć ze swoją zwierzęcą naturą. Ja dorzucę swoje pięć groszy i powiem, że to nie jedyna wartościowa myśl, jaką można wyciągnąć z całości. Mówi także o tym, aby nie podążać ślepo nawet za osobą, którą kochamy, aby nie być marionetką i być kimś, a nie jedynie czymś. Mówi o tym, jak wiele można zrobić dla bliskiej osoby, aby uratować ją ze szpon choroby, opowiada o stracie, przyjaźni, więzi nie tylko pomiędzy człowiekiem, ale i zwierzęciem. W skrócie – tworzy niesamowitą historię, po którą – mówię to bez cienia wahania – naprawdę warto sięgnąć.


Podsumowując:
„Kamień i sól” jest genialną wręcz lekturą, która nie dorównuje swojej poprzedniczce, ale ją przerasta. Niespodziewane zwroty akcji sprawiają, że serce przyspiesza, a nasze ciało sztywnieje z przerażenia, świetne opisy autorki przenoszą nas w świat wykreowany w powieści, a bohaterowie uśmiechają się do nas niemo z kart książki, zapraszając nas tylko do siebie.

recenzja zamieszczona również na
http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/

Udało jej się przedrzeć przez dżunglę oraz pustynię. Teraz czekają na nią ocean i góry.

Piekielny Wyścig wciąż trwa. Ludzie wciąż walczą o cudowny lek, który jest zdolny uleczyć ich najbliższych, ocalić ich przed śmiercią, wyrwać z jej szponów. Uczestniczą w czymś na kształt Głodowych Igrzysk, przez chwilę można zauważyć pomiędzy nimi podobieństwo, które jednak znika tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za oknem świecą gwiazdy, sowy pohukują z gałęzi drzew przy akompaniamencie świerszczy, zimne powietrze wdziera się do pokoju przez uchylone okno. Ciepła kołdra grzeje Twoje ciało, ciemność zalewa pomieszczenie, jednak mimo tego dobrze wiesz, gdzie znajduje się toaletka z nieco pobrudzonym lustrem, gdzie półka na książki, gdzie szafa z świeżo pachnącymi ubraniami. Jednak w tym spokojnym obrazie coś jest nie tak. Co konkretnie? Świadomość, że tej właśnie nocy możesz zostać porwana.


W prastarej puszczy trwa
Akademia Dobra i Zła.
Bliźniacze wieże jak dwie głowy,
Jedna dla szlachetnych,
Druga dla podłych.
Ucieczka z niej niemożliwa.
Jedyna droga wyjścia
W baśni się ukrywa.
Co cztery lata jedenastej nocy jedenastego miesiąca z Gawalonu znika dwójka dzieci. Jedno, piękne, z zachowania przypominające anioła, drugie, obrzydliwe, diabła, jedno o sercu czystym, drugie o zakłamanym i czarnym niczym noc. Sprawcą jest Dyrektor Akademii, który wybiera kolejną parę dzieci do swojej szkoły, aby następnie umieścić je w baśni.
Dzieci drżą z przerażenia, kuląc się pod kołdrami i błagając o to, aby wybór nie padł na nich, rodzice ostrzą miecze i zabijają okna deskami, byleby tylko nie stracić swoich pociech. Wszyscy boją się nadchodzącej nocy.
Wszyscy, ale nie Sofia. Blondynka ma już spakowane walizki i tylko czeka, aż Dyrektor Akademii wybierze właśnie ją – bo kogóż innego? Przed ważną dla jej życia nocą udaje się do swojej przyjaciółki mieszkającej na cmentarzu – uprzedzę domysły: nie jest ona trupem, nawet jeśli cerę ma do niego podobną – aby pokazać wszystkim, jaka to jest dobra i kochana. Agatha, bo tak nazywa się mieszkanka domu na wzgórzu, jest dokładnym przeciwieństwem Sofii. Uwielbia przebywać ze swoim kotem Rozpruwaczem – nie mam informacji o jego pierwszym czy drugim imieniu, ale zapewne brzmiałoby ono Kuba – i nie dba o wygląd i dobre uczynki, tak jak jej przyjaciółka.
Aż wreszcie nadchodzi ta upragniona noc. Sofia tylko czeka na swojego porywacza, który ma być jednocześnie jej wybawicielem, podczas gdy Agatha stara się sprawić, aby jej przyjaciółka została w Gawalonie.
– Może czarne charaktery nie czynią Zła w niedziele?
Tak się jednak nie staje, jak można wywnioskować. Dziewczynki zostają porwane przez Dyrektora Akademii i rozdzielone do Dobra i Zła – tyle że Sofia ląduje w szkole innej, niż oczekiwała, tak samo jak Agatha. Blondynka musi ubierać się w czarne, workowate suknie i uczyć się przepisów gotowania dzieci, podczas gdy jej przyjaciółka zmuszona jest do chodzenia w różowych sukniach i wysłuchiwania porad o pielęgnowaniu włosów. Obydwie uważają, że została popełniona wielka pomyłka, jednak czy aby na pewno?
Po tym przydługim wstępie można przejść do recenzji, w której będę miała co pisać. Może na pierwszy ogień skomentuję dopisek na okładce: „znakomita lektura dla fanek serii Rywalki”. Wspomnianą serię – a właściwie jej pierwszy tom – miałam przyjemność przeczytać przed lekturą Akademii, jednak jakoś nie zgodzę się z tym stwierdzeniem. Dlaczego? Osobiście uważam, że powieść ta jest o wiele lepsza i oryginalniejsza.
– Kiedy działo się coś strasznego, mój tatuś mówił zawsze "Jedz".
Akcja tutaj jest niczym prąd rzeki – chwilami szybki i rwący, innym razem spokojny, przy czym w żadnym przypadku nie jest to wadą książki. Fabuła chwyciła mnie w swoje szpony i nie wypuściła aż do końca. Tak, może i była chwilami przewidywalna, ale nie psuło to całości.
Pomysł nie jest do końca oryginalny, ale z całą pewnością ciekawy i przyjemny w odbiorze. Moim zdaniem autor powieści musi mieć naprawdę bujną wyobraźnię, co tylko jest dla niego ułatwieniem w pisaniu takiej książki. Masa świetnych pomysłów chwilami potrafiła mnie wręcz zachwycić. Niektórzy porównują całość do „Rywalek” – ja tutaj widzę tylko podobieństwo w kwestii księcia i księżniczki – lub do serii o Harrym Potterze – tutaj już znaleźć można więcej podobnych kwestii, jednak ja wciąż uważam, że Akademia jest czymś zupełnie, zupełnie innym.
Zdaniem Agaty wybałuszone oczy nauczycielki i intensywnie żółte włosy, w tym samym kolorze co suknia, nadawały jej wygląd psychotycznego kanarka.
Bohaterowie jak najbardziej przypadli mi do gustu, chociaż każdy z nich miał jakieś swoje wady i zalety. Ściśle określony z początku charakter Sofii ulegał zmianie, aż w końcu nie wiedziałam, jaką w końcu jest osobą. Wydawałoby się, że to coś złego, a jednak wręcz przeciwnie, gdyż ukazano tym samym tą zmianę, jaka zaszła w niej po wielkiej pomyłce. Tak samo było z Agathą, za której teksty miałam czasami ochotę przybić jej piątkę. Pozostali, drugoplanowi bohaterowie również mieli swoją historię i nawet jeśli część z nich irytowała – a chyba miała irytować i ukazać to, że dobrzy nie muszą być chorobliwie dobrzy, tak samo jak zresztą źli – to nie było to jakąś wielką wadą. Co spodobało mi się szczególnie? Fakt, że dzieciaki z obu Akademii za rodziców mieli postacie bajkowe – zalatuje Wyspą Potępionych, co? Może i trochę, ale i tak będę upierać się przy fakcie, że bohaterowie są świetni.
Humor w powieści występował i to dość często, głównie dzięki zabawnym zachowaniom bohaterów czy sarkazmowi Agathy – dzięki niej wkładałam głowę do piekarnika i to już na pierwszych stronach (dosłownie, aczkolwiek oczywiście piekarnik był wyłączony, spokojnie. Żaden królik nie ucierpiał).


– Powiedz mi, jeśli zobaczysz jakiś piekarnik.– Czemu? – Mam ochotę wsadzić do niego głowę.
Styl pisania pana Somana Chainani jest luźny i zrozumiały. Przypadł mi do gustu i muszę przyznać, że jest naprawdę dobry.
Książkę tak naprawdę zdobyłam dzięki łasce mojej młodszej, jedenastoletniej siostry. Jak konkretnie? Poleciłam jej ją, mówiąc, że będzie naprawdę świetna – kierowałam się przy tym oceną na lubimyczytac. Za pierwszym razem odmówiła i mówiła, że będzie nudna, za drugim razem uległa (tak też właśnie zdobyłam Więźnia labiryntu) i mimo tego, że jest jeszcze praktycznie dzieckiem, Akademię Dobra i Zła pokochała. Wierząc jej opinii, zakupiłam dla niej – i równocześnie dla siebie – drugą część. Dziś tego nie żałuję, bo całość skończyła się niesamowicie niezrozumiale i chyba nie wytrzymałabym, gdybym musiała czekać na drugą część, która obecnie czeka grzecznie na mojej półeczce.
Komu są potrzebni książęta w naszej baśni?
Podsumowując:
Jedenasta noc jedenastego miesiąca wciąż przed nami. W planach mam już wyciąganie walizki i pakowanie się w razie czego, gdybym to właśnie ja została wybrana – nie mam tylko pojęcia czy jako wiedźma, czy księżniczka.
Akademia Dobra i Zła jest luźną, naprawdę przyjemną i kreatywną powieścią, którą czyta się szybko i z uśmiechem na ustach. Dużo akcji, delikatnie zarysowany wątek romantyczny, przyjaźń z pozoru niemożliwa, humor i przede wszystkim – pomysł!

Za oknem świecą gwiazdy, sowy pohukują z gałęzi drzew przy akompaniamencie świerszczy, zimne powietrze wdziera się do pokoju przez uchylone okno. Ciepła kołdra grzeje Twoje ciało, ciemność zalewa pomieszczenie, jednak mimo tego dobrze wiesz, gdzie znajduje się toaletka z nieco pobrudzonym lustrem, gdzie półka na książki, gdzie szafa z świeżo pachnącymi ubraniami. Jednak w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wracasz do domu, zmęczona po całym dniu poza nim. Wita cię znajomy widok, ten, który widzisz praktycznie codziennie. Jednak od jakiegoś czasu w całej tej domowej rutynie, gdzie mama krzątała się po kuchni, gotując obiad, a tata siedział przy stole z gazetą w dłoni, śledząc gazetę. Kogoś w niej brakuje. Twojego rodzeństwa. Twój brat nie może funkcjonować normalnie, jest chory. Każdy dzień okazuje się być dla niego jakiegoś rodzaju zmaganiem z przeciwnościami losu. Chciałabyś mu pomóc, ale nie masz jak. Aż w końcu na twoim łóżku pojawia się małe pudełeczko, a wraz z nim rozwiązanie problemu, cudowny lek, który zapewniłby zdrowie twojemu ukochanemu rodzeństwu.
Tella ma szesnaście lat, chorego brata i nie podoba jej się przeprowadzka na jakieś odludzie, gdzie nie chodzi nawet do szkoły, ale uczy się w domu, gdzie nauczycielką jest jej matka. Żałuje, że nie może już rozmawiać ze swoją dawną przyjaciółką, Hannah, nienawidzi swoich włosów i chętnie wróciłaby z powrotem do Bostonu. W Montanie, gdzie mieszka teraz, zatrzymuje ją jedna rzecz – okolica ma podobno pomóc jej bratu, Cody’emu. Pewnego dnia znajduje na swoim łóżku małe pudełeczko z dziwnym urządzeniem, które wspomina o Piekielnym Wyścigu, w którym nagrodą jest lek na wszystkie choroby. Przed oczami staje jej zdrowy brat, coś, czego tak bardzo chciała, jednak coś, czego nie mogła mu zapewnić.
Książkę przeczytałam w jakieś trzy dni, chociaż spokojnie wyrobiłabym się w dwa. Postanowiłam, że lekturę odstawię i przeczytam coś swojego. Padło na „Ogień i wodę”, stojącą tak ładnie na półeczce obok Gregory’ego, o który już tyle męczyła mnie siostra, że nie da się tego zliczyć. Zaczęłam czytać. W szóstym rozdziale wydarto już jakąś część mnie i wsadzono do środka tej książki. Kiedy oddałam jej swoje serce? A może poprosiłam o zwrot tego kawałeczka po czytaniu dalszych rozdziałów?
Na pierwszy ogień (a może na pierwszą wodę?) pójdą podobieństwa. Z początku miałam wrażenie, że jakaś cząstka całości inspirowana była Igrzyskami Śmierci. Z początku mnie to zniechęciło – znów to samo. Poczytałam trochę i moje zdanie diametralnie się zmieniło. Szczerze mówiąc, „Ogień i woda” będzie chyba książką, do której będzie porównywało się inne lektury, a nie na odwrót. Jest oryginalna, mimo że sam pomysł Piekielnego Wyścigu szczególnie nie zachwyca – przynajmniej mnie. Co jeszcze mi się w niej podobało? Ta nieprzewidywalność. Nigdy nie wiadomo było, co czeka w głębi dżungli – gdyż uczestnicy mieli do pokonania cztery ekosystemy: dżunglę, pustynię, ocean i góry – a co może czyhać wśród piasków pustyni. Powiem tyle – raz mnie wciągnęło, wypuściło tylko na końcu i to z mocnym uderzeniem w ścianę za mną, tak, że wstrzymałam oddech.
Gdybym miała wypisać jakieś wady tej książki, byłoby naprawdę ciężko. Skończyłam ją jakieś trzy dni temu, ale nie mogę sobie przypomnieć nic, co zirytowałoby mnie podczas czytania – oprócz pewnych zachowań głównej bohaterki. Krótko mówiąc – książka wręcz idealna.
Skoro wspomniałam już o głównej bohaterce, Telli, rozwinę temat bardziej. Jeśli chodzi o nią, to powiem tyle: nie wywołała we mnie szczególnych emocji. Chwilami miałam ochotę krzyknąć jej w twarz jedne z najgorszych słów, jakimi dysponuję – dlaczego? Wyobraźcie sobie dżunglę, te piękne roślinki i wilgoć unoszącą się w powietrzu, dziwne odgłosy, które wydają się być zbliżającym do ciebie drapieżnikiem i Tellę w środku tego wszystkiego, myślącą o czym? O tym, że nienawidzi swoich włosów. O tym, że nie ma przy sobie lakieru do paznokci. Naprawdę, nie ma już głównych bohaterek, które nie irytują? Czy to ja jestem tak bardzo krytyczna pod ich względem?
Oprócz Telli występuje tu dość sporo postaci, z czego te drugoplanowe mają swoją historię, która jest ciekawa i prawdę mówiąc – dość nieoklepana. Polubiłam paru z nich, innych traktowałam obojętnie, jednak żadnego nie znienawidziłam. Nawet Titus, czarny charakter tej książki – chwila, czy to nie jest spoiler? – przypadł mi do gustu. Tak, naprawdę, nie wydaje wam się! Ta jego upartość i lekki psychopatyzm – uwielbiam psychopatów i dobre czarne charaktery – urozmaiciły tą historię. Jednak obok bohaterów ludzkich, mieliśmy tutaj Pandory, czyli zwierzęta o niezwykłych umiejętnościach – nie wiem, jak inaczej to określić. Tak, je także polubiłam. Sam koncept na nie jest naprawdę ciekawy i jest kolejną wielką zaletą całości.
Jednak przez całą tą gadkę o bohaterach, nie wymieniłam jednego. Kluczowego bohatera męskiego, Guya – tak, łatwo przekręcić jego imię, aczkolwiek patrząc na całość jest to jak ziarenko piasku na pustyni, którą w sumie przemierzał w Piekielnym Wyścigu. Bohater – cud, przynajmniej dla mnie. Taki idealny, i boski, i zaradny, i troskliwy, i chłodny jak przyjdzie co do czego, i skryty, i… ślub w sobotę! (Jeśli są z innych książek, zdrada się nie liczy, jedna z zasad fangirl).
Jeśli chodzi o styl Victorii Scott, jest bardzo prosty i łatwy do zrozumienia, przy czym wciąga niesamowicie. Ma w sobie opisy i wszystko co potrzebne, znajdziemy w nim humor, znajdziemy też momenty wzruszenia. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej przez Tellę, dzięki czemu możemy poczuć się jak profesjonalni czytelnicy jej myśli i uczuć. Przy tym może nas zirytować to z czasem częstsze myślenie o sobie czy Guyu niż Cody’m, dla którego właściwie tutaj jest, ale cóż – tak już jest. Nie znam uczucia bycia zakochaną – ja taka samotna, ja taka chłodna jak kamień w ogrodzie (powstałby z tego dobry wiersz) – ale być może tak właśnie jest. Kiedy w twoich myślach gości tylko ta jedna, jedyna osoba, ważniejsza nawet od tych przyziemnych problemów, gdyż będąc z nią, nie jesteś już na ziemi, ale w niebie, w obłokach.
Osoby nie przepadającego za wątkiem miłosnym, nie rozczarują się tutaj. Fakt, mamy tu uczucie rodzące się między Tellą a Guyem, jednak nie jest ono mocno wyeksponowane, ledwo muśnięte na kartach całości. Dla mnie jest to idealne posunięcie – miłość nie zajmuje głównego wątku, ale kryje się gdzieś za ogółem dystopii i akcji ogólnej, Piekielnym Wyścigiem.
Akcja powieści cały czas się toczy, miejscami wydaje się pędzić, tylko patrząc, jak podążamy za nią biegiem, jak śledzimy każde kolejne słowo. Dużym plusem, jak już wspominałam, jest ta nieprzewidywalność. Nie wiemy, czy właśnie teraz ktoś zginie, czy właśnie teraz ktoś nie zostanie ranny, czy akurat pod tymi liśćmi będą mrówki, które zaatakują twoje ciało, a za tym drzewem tygrys, który rozszarpie cię, zanim zdążysz pomyśleć, że nie masz przy sobie swojego lakieru do paznokci.

Podsumowując:
„Ogień i woda” jest naprawdę świetną powieścią, którą można wręcz pożreć w krótkim czasie, idealną przerwą od ciężkich lektur oraz nudnego życia codziennego. W każdym z bohaterów dostrzeżemy coś, co nam się spodoba, a ich dość spora ilość – przy której jednak nie gubimy się w imionach i charakterach – sprawia, że możemy wybrać z nich nie jednego, ale parę ulubionych. W moim przypadku był to Guy, którego szczerze mówiąc, nie pokochałam tak od razu, ale w miarę poznawania go, powolutku czułam, jak wyrywa mi serce, jakby chciał je zaserwować na obiad swojej ekipie. Właśnie, byłabym zapomniała uczcić zabitego w tej książce króliczka, mojego pobratymca. Wirtualny znicz dla niego, niedźwiedź taki zły.
Wracając jednak – jeśli nie wiecie, za jaką dystopię się zabrać, aby się nie rozczarować, sięgnijcie po „Ogień i wodę”. Oryginalność, nieprzewidywalność i pomysły autorki już krzyczą ze środka, żeby tylko je poznać.

http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/

Wracasz do domu, zmęczona po całym dniu poza nim. Wita cię znajomy widok, ten, który widzisz praktycznie codziennie. Jednak od jakiegoś czasu w całej tej domowej rutynie, gdzie mama krzątała się po kuchni, gotując obiad, a tata siedział przy stole z gazetą w dłoni, śledząc gazetę. Kogoś w niej brakuje. Twojego rodzeństwa. Twój brat nie może funkcjonować normalnie, jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby zacząć wymieniać świetne cytaty z „Obsydiana”, mogłaby to być wspaniała recenzja bez żadnych innych słów ode mnie. Na początku wyjątkowo o nich, bo ubóstwiam dobre kwestie bohaterów książkowych, ale tutaj naprawdę są one warte zapamiętania. Ten sarkazm, ta ironia, to… wszystko! Nie mogę przestać się zachwycać, bo… to po prostu trzeba przeczytać.
-Daemon, to nie był zwykły szaleniec.
-O to teraz jesteś ekspertem od szurniętych ludzi?
-Miesiąc z tobą i odnoszę wrażenie, że mam już doktorat w tej dziedzinie.
Jednak cytaty będą się przewijać, a tymczasem na pierwszy rzut poleci fabuła. Cóż, jest przewidywalna, fakt, ale z drugiej strony – nie do końca. Przykładowo: od razu wiedziałam, że główny bohater będzie kimś specjalnym, ale w miarę jak czytałam i zagłębiałam się w tekst, tym bardziej nie miałam pojęcia, kim on, do cholery, jest. Osobiście bardzo mi się to podobało, bo w końcu nastąpiło dość miłe zaskoczenie, kiedy to dostałam wytłumaczenie. Dlaczego? Bo akurat książek z takimi istotami w rolach głównych albo nie czytałam wcale, albo bardzo, bardzo mało.

Kawałek dalej jest McDonald's. Weźmiemy dla ciebie Happy Meal. Może cię uszczęśliwi.

Zaraz po informacji, kim to jest główny bohater i paru innych, stwierdziłam, że reszta lektury mi się nie spodoba – głównie dlatego, że od razu przed oczami miałam masę filmów i wyobrażeń z Internetu i tym podobnych. A tymczasem autorka stworzyła całkiem nowy obraz, który bym wyściskała zamiast zabić siekierą, co w sumie normalnie powinno się zrobić na wiadomość o ich pochodzeniu.

-Wierzycie w Boga?
-Wydaje się spoko gościem.


Bohaterowie wyjątkowo przypadli mi do gustu. Katy chwilami przypominała mi nielubianą przeze mnie Violet Lee z „Kolacji z wampirem” poprzez to swoje niesłuchanie jednej, wyjątkowej osóbki i nieużywanie chwilami swojej mózgownicy, ale wydawało mi się to zupełnie naturalne i nie potrafię – po prostu nie potrafię – nie uwielbiać Katy, ale nie mogę także ukrywać, że zdobyła mnie w dużej mierze przez swoje zamiłowanie do książek i pisanie bloga z recenzjami (jak ja, yay!). Jej uwagi potrafiły rozbawić, a zachowanie – nawet jeśli było odrobinę głupie i nierozważne – było dla mnie naprawdę przeciętne i zaczynałam zastanawiać się, czy sama bym tak nie postąpiła.

Sprawdziłam recenzję, którą dodałam zeszłej nocy. Żadnych komentarzy. Ludzie są do bani. Ale doszło mi kilku obserwatorów. Ludzie są cudni.

Jeśli chodzi o Daemona Blacka, czyli książkowego przystojniaka – jego po prostu nie dało się nie kochać. Fakt, że czasami zachowywał się jak dupek, jak by to powiedziała Katy, ale dzięki dodatkowi na końcu książki czyli wybranym rozdziałom pisanych z jego perspektywy, wszystko stało się w miarę jasne – jasne jak światło, z pozdrowieniami dla kumatych.

- Wyglądasz, jakbyś ty się kąpała, a nie ten samochód. Nigdy bym nie pomyślał, że mycie samochodu jest takie ciężkie, ale po oglądaniu cię przez ostatnie piętnaście minut jestem przekonany, że powinni zrobić z tego sport olimpijski.

Pozostałe postacie również wydawały mi się względnie dopracowane. Mowa tu o Dee, Ash – wrednej babeczce, której chętnie wyrzuciłoby się spaghetti na głowę, a która pojawia się w połowie książek, w których występuje motyw szkoły – Adamie, Andrew, Lesie i Carissie.
Pomysł na powieść jest moim zdaniem naprawdę świetny i oryginalny. Nie było tutaj zbyt dużego wysiłku w wymyślanie nazw, bo nie było ich dużo, ale jeśli już się pojawiały, to miały swoje znaczenie.
Styl autorki jest lekki i łatwy do zrozumienia, co czyni książkę idealną na odpoczynek od innych, ciężkich lektur. I nawet jeśli nie chciałabym dawać tutaj żadnych minusów, bo powieść była naprawdę świetna, tak jednak muszę stwierdzić, że autorka mogła się bardziej postarać i osiągnąć dzięki temu powieść wręcz idealną.

-Od tamtego czasu tylko dźga mnie długopisem.
-Pewnie dlatego, że chce cię dźgnąć czymś innym.


Chociaż książka była przewidywalna, takiego końca się nie spodziewałam. Zerknęłam sobie dyskretnie, ile stron mi jeszcze zostało i stwierdziłam: „luzik, skończę tak koło dwudziestej, recenzja i gotowe”. I właśnie zaraz po tym stwierdzeniu przewróciłam kartkę, gdzie na końcu drukowanymi literami pojawiło się sześć literek, których nie powinno być w dobrej książce:
KONIEC.
Aż poderwałam się z łóżka. Naprawdę.
Żałowałam, że to wszystko skończyło się w takim momencie, gdzie nagle pojawiło się coś nowego, niewiadomego. Następuje luźna rozmowa i nagle… koniec. Pocieszył mnie jedynie perspektywa wspomnianego wcześniej dodatku i zapowiedzi drugiej części, której jednak nie czytałam – nie chcę robić sobie smaku na „Onyksa”, który ląduje na mojej półeczce książek, które chcę mieć.

-Ash skopie ci dupę, Daemon.
-Gdzie tam, za bardzo ją lubi.


Podsumowując:
„Obsydian” jest świetną książką, na którą warto ostrzyć sobie pazurki. Lekki styl sprawia, że powieść czyta się naprawdę szybko, bohaterowie są dopracowani i nie trudno ich polubić, dialogi są chwilami naprawdę zabawne, co jest wielkim plusem dla miłośników dobrego humoru. Książka wciąga i trzyma w swoich szponach aż do ostatniej strony, dlatego też bez wyrzutów sumienia mogę ją polecić. Kolejną zaletą może być delikatny wątek miłosny – dla jasności, mam tutaj na myśli to, że bohaterowie nie zakochują się w sobie na zabój i nie całują na każdym kroku, że nie wspomnę o mocniejszych igraszkach – który nie przeszkadza w fabule, ale idealnie jest w nią wpasowany.
Kończąc tą recenzję, mam tylko szczerą nadzieję, że zdobyłam u Daemona dodatkowe punkty.

Gdyby zacząć wymieniać świetne cytaty z „Obsydiana”, mogłaby to być wspaniała recenzja bez żadnych innych słów ode mnie. Na początku wyjątkowo o nich, bo ubóstwiam dobre kwestie bohaterów książkowych, ale tutaj naprawdę są one warte zapamiętania. Ten sarkazm, ta ironia, to… wszystko! Nie mogę przestać się zachwycać, bo… to po prostu trzeba przeczytać.
-Daemon, to nie był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z twórczością pana Levithana spotkałam się wcześniej jedynie w powieści „Will Grayson, Will Grayson”, którą tworzył razem z Johnem Greenem. Nie zwracałam wtedy wielkiej uwagi na jego styl i sposób pisania, ale skupiłam się na powieści. Cóż, teraz chyba tego żałuję.
Jeśli chodzi o styl Davida Levithana, jest on prosty i zrozumiały. Raz za czas pojawia się jakieś głębsze przemyślenie na dany temat, jednak wciąż utrzymane w takim samym, luźnym nastroju, idealnym dla powieści młodzieżowych.
W fabule nie ma co spodziewać się wielkich wybuchów i zwrotów akcji, bo jest ona raczej spokojna i statyczna, jednak w żadnym stopniu nie można nazwać jej przewidywalną – chociażby ze względu na to, iż nie wiemy, w jakim ciele obudzi się jutro nasz bohater.
Sam pomysł na powieść jest moim zdaniem bardzo dobry. Ukazuje życia wielu najróżniejszych osób, od homoseksualistów do człowieka o skłonnościach samobójczych – swoją drogą, opis dnia w ciele takiej osoby był chyba jednym z moich ulubionych. Może i książka jest luźna i prosta, jednak naprawdę głęboka.


Czy przez to, kim jestem, różnię się od innych ludzi? Owszem, morderstwo uszłoby mi na sucho, jednak przecież w każdym człowieku tkwi zło. Chodzi o to, że dokonujemy wyboru. Każdego dnia decydujemy, że nikogo nie skrzywdzimy. Nie jestem inny pod tym względem.

Bohaterów mamy tutaj jednocześnie mnóstwo, a zarazem niewiele. Może i znajdziemy czterdziestu różniących się od siebie osobowości, w których to ciele ląduje A, ale w pewien sposób są takie same właśnie przez głównego bohatera. Oprócz tego występuje również wspomniana już w opisie Rhiannon i parę niezbyt ważnych postaci drugoplanowych, co daje co prawda sporą ilość bohaterów, która jednak nie przeszkadza w lekturze.
A może z początku nie podbił mojego serca, ale niewątpliwie zrobił to na końcu powieści. Jego przekonania życiowe i sam sposób bycia, tok myślenia i oczywiście charakterystyczne dla każdego nastolatka pomyłki trafiły w mój gust. Nie utożsamiałam się z nim, ale jednak czułam, że coś nas łączy.
Rhiannon jest dla mnie postacią bardziej neutralną, do której żywię może cząstkę pozytywnego uczucia. Podobało mi się w niej to, że nie była głupiutką dziewczynką i nie dała się od razu rozkochać. Myślała poważnie o przyszłości i następstwach decyzji, którą mogłaby podjąć. Nie była irytująca i pusta, a jej zachowanie okazało się zrozumiałe.
Recenzję strasznie trudno jest mi pisać i sama nie wiem, dlaczego. Książka jest naprawdę świetna i cudowna, zmusza do myślenia – bo co zrobić, jeśli pewnego dnia budzisz się w ciele kogoś zupełnie innego? Albo kiedy to ktoś znajdzie się w twoim ciele, a ty nie pamiętasz prawie nic? Powieść o podobnej tematyce już kiedyś czytałam – dla zainteresowanych: Switch! – jednak nie dorasta ona do pięt czy też miejsca, gdzie znajduje się kod kreskowy na „Każdego dnia”.
Humoru tutaj nie znajdziecie – cóż, przynajmniej ja nie znalazłam – ale nie jest to w żadnym razie minusem. Powieść porusza poważne tematy, a jednak czyta się o nich przyjemnie, jednocześnie myśląc nad nimi poważnie.

- Widzisz, to możemy być my za dziesięć lat.
- Albo za dziesięć miesięcy - odparł wtedy Hugo.
- Albo za dziesięć dni - dodał Austin.
- Albo za dziesięć minut - powiedział Hugo.
- Albo za dziesięć sekund - zakończył Austin.
A potem odliczyli do dziesięciu, chwycili się za ręce i tak się trzymali do końca dnia.

Dodatkowymi plusami w książce są maile, wymieniane między A i Rhiannon oraz między A i pewną osóbką, której jednak nie zdradzę, bo to już chyba podchodziłoby pod spoiler. Z początku ciężko było mi przyzwyczaić się do stylu Levithana, ale po jakimś czasie chłonęłam już każde słowo.
Końcówka dosłownie mnie rozwaliła i może dlatego też pisanie recenzji nie idzie mi najlepiej. Po raz pierwszy chyba nie miałam standardowego happy endu, co jest chyba największym plusem całej powieści. Miałam łzy w oczach czytając ostatnią kartkę, aż sobie zasłoniłam ręką ostatnie zdanie, żeby nie spoilerować. Tak właśnie mam zniszczoną psychikę na wtorkowe popołudnie.

Podsumowując:
„Każdego dnia” jest lekką lekturą, poruszającą jednocześnie ważne tematy. Chyba wszyscy bohaterowie są wykreowani bardzo dobrze, a każdy z nich różni się w jakiś sposób od poprzedniego, jednocześnie pozostając tym samym A. Powieść nie jest przewidywalna, jednak chwilami może nudzić niektórych czytelników poprzez swoje dość liczne opisy. Mnie osobiście oczarowała i z pewnością dołącza do stoika jednych z ulubionych powieści.
Pozostaje więc tylko czekać, aż A na jeden dzień przejmie i moje ciało.

Z twórczością pana Levithana spotkałam się wcześniej jedynie w powieści „Will Grayson, Will Grayson”, którą tworzył razem z Johnem Greenem. Nie zwracałam wtedy wielkiej uwagi na jego styl i sposób pisania, ale skupiłam się na powieści. Cóż, teraz chyba tego żałuję.
Jeśli chodzi o styl Davida Levithana, jest on prosty i zrozumiały. Raz za czas pojawia się jakieś głębsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wdech, wydech, oddychaj i klikaj spokojnie w klawiaturę.
Zacznę może od fabuły, bo jest jej tutaj dość trochę – w końcu ponad pięćset stron robi swoje.
Książka opowiada o siedemnastoletniej Violet Lee, niby takiej zwykłej nastolatce, która umówiła się z koleżanką/znajomą/przyjaciółką – skreśl niepotrzebne, nie pamiętam już tego fascynującego początku – na Trafalgar Square w Londynie. Wkrótce przypadkiem staje się świadkiem masowego morderstwa na trzydziestu mężczyznach, których rozgromiła mała grupka przeciwników. Oczywiście podczas całego tego zajścia siedziała sobie ukryta w krzaczkach i obserwowała wszystko. Kiedy już tajemniczy przybysze mieli zmywać się z miejsca zbrodni, ona zamiast siedzieć po prostu cicho – nie wiem, jak inni, ale mi morderstwo takiej bandy dorosłych kolesi zamknęłoby usta na długi, długi czas – szepnęła sobie niedbale pod nosem jedno, piękne słowo, uwielbiane przez grona ludzi na całym świecie, jednocześnie tak idealnie opisujące nowopoznanego Kaspara. Tym samym wydaje na siebie wyrok ostateczny i zdradza swoje położenie, przez co staje się zakładnikiem wampirów – morderców.
To tak w skrócie.
Fabuła zdecydowanie tylnego aspektu osobowości nie urywała – ba, nawet nie szarpnęła jakoś mocniej, ledwo musnąć zdołała. Określiłabym ją na pewno jako przeciętną i nudną. Już jakoś w jednej czwartej znienawidziłam główną bohaterkę, przy dwóch trzecich miałam ochotę wyrzucić książkę przez – całkiem przypadkowo otwarte na oścież – okno. Zaczynałam sobie już nawet to wyobrażać, jak turla się po tym dachu i spada na bruk, ale potem stwierdziłam, że może zatrzymać się gdzieś na jakiejś dachówce i jeszcze mi widok z okna zepsuje. Tak więc leży tuż obok mnie w bezpiecznej odległości, na wyciągnięcie ręką, gdyby ruszył mną jakiś nagły impuls.
Wracając do fabuły – streszczać jej nie wypada, bo będzie to spoilerowanie akcji, chociaż nie ma tam zaskakujących fragmentów. Wszystko raczej przewidywalne i takie… zwykłe.
Książkę kupiłam w sumie tylko dlatego, że w Domu Książek na Monciaku była przecena. W głowie cały czas miałam akurat recenzję Ivy, która mocno krytykowała tą powieść, a jednak powiedziałam sobie: „cóż, możemy mieć inne gusta, a zawsze to jakaś książka”. Tak też „Kolacja z wampirem” czekała grzecznie na półeczce, aż w końcu po nią sięgnęłam.
Z początku nie było jeszcze najgorzej. Violet traktowałam neutralnie, jak zresztą wszystkich bohaterów tej książki. Nagrabiła sobie u mnie wybrykiem w pierwszym tygodniu pobytu u wampirów – albo później, nieważne, bo wybryk był tylko jeden. Na czym polegał nie zdradzę, wtajemniczeni wiedzą o co chodziło. Irytował mnie jej tok myślenia, który prezentował się mniej więcej następująco: „Oho, Kaspar mnie wkurzył. Nie odpuszczę mu tego, nie mogę. Już wiem, zrobię mu taki żarcik. Oho, jakaż jestem zła”. Tutaj opis całego jej działania, reakcja lekko – może troszeczkę bardziej niż lekko – zdenerwowanego Kaspara i jego mała zemsta, po której myśli Violet nie były już takie śmiałe, a ona sama zadowolona ze swojego pomysłu. „O nie, jednak mogłam tego nie robić, księcia wampirów jednak trzeba się bać, ojej”.
Cóż, jej myśli brzmiały inaczej, ale zapamiętałam je tak, jak napisałam powyżej.
Przechodząc do bohaterów – mogę wszystkich zaskoczyć i wskazać mojego ulubionego. Tak, mam takowego, a nawet dwóch.
Są nimi Kałamarz z jeziora nieopodal jakiegoś lasku, który zmacał Violet pierwszego dnia pobytu na dworze i królik, którego – niestety – zabił Kaspar (dla ciekawych – strona 506). Wirtualny znicz dla niego.
Reszta bohaterów albo jest bezpłciowa i ma imiona, które trudno zapamiętać – Eaglen? Valerian? Naprawdę? – albo irytuje na tyle, że ma się ochotę wyjąć tą patelnię z szafki i walnąć dosadnie w nos – a w przypadku Kaspara może odrobinę niżej. I jeszcze odrobinkę. I jeszcze troszkę. Prosto w królewskie klejnoty – na marynarce na przykład czy gdzieś, kto go tam wie. Dalej mnie dziwi, że jego gumki nie były jakieś diamentowe czy coś – może miałyby większą skuteczność.
Książka najbardziej irytowała mnie w jakiejś czwartej piątej długości – wiem to, bo cały czas sprawdzałam, jak dużo miałam jeszcze do końca. Co chwila zmieniałam pozycję czytania, patrzyłam, czy przypadkiem coś się ciekawego nie wydarzyło w Internetach, a to podnosiłam głowę znad tekstu i wzdychałam ciężko, myśląc tylko o tym, jak bardzo będę po niej cisnąć w recenzji.
No i cisnę, a przynajmniej tak myślę.
Jeśli chodziłoby o autorkę „Kolacji z wampirem” – zaczynała na wattpad.com, kiedy miała piętnaście lat. Historia Violet i Kaspara – Viaspara? Kiolet? – zdobyła tam ponad siedemnaście milionów wyświetleń, a wydawcy ponoć sami zgłosili się do pani Abigail Gibbs. Akurat sama autorka mnie zainteresowała, jak zresztą wszystkie pisarki, które zaczynały w młodym wieku. Dzięki niej chwilami miałam wrażenie, że moja samoocena co do mojej pisaniny wzrastała – racji mogłam nie mieć, ale zostawię to bez odpowiedzi (oddalam to pytanie!).
Humor w powieści nie wywołał nawet marnego, krzywego uśmieszku na moim ryjku. Violet można byłoby określić mianem pyskatej i sarkastycznej dziewczyny, ale tak jak lubię to u innych bohaterów, tak u niej to znienawidziłam. Spodziewałam się w związku z tą ironią czegoś, co mogłoby rozśmieszyć, a jednak musiałam jednak zadowolić się suchymi, chwilami naprawdę dziecinnymi tekstami. Kolejny krok do piwnicy rozczarowań.
Za to mogę szczerze powiedzieć, że rozśmieszyło mnie coś związanego z „Kolacją z wampirem”. Może będzie to odrobinę chamskie, ale obecnie targają mnie niezbyt pozytywne emocje. Chodzi o znaleziony gdzieś w Internecie wywiad z panią Gibbs, gdzie napisane jest: „Ludzie lubią Violet Lee, bo jest uparta, sarkastyczna, gwałtowna i zabawna”. W takim razie chyba nie jestem człowiekiem, bo postać Violet ani trochę nie przypadła mi do gustu i w żadnym razie nie powiedziałabym o niej, że jest zabawna.
Przydałoby się teraz wymienić parę plusów, żeby nie wyjść na takiego zająca bez serca, co to tylko krytykuje – to moja pierwsza taka recenzja, przysięgam.
Za plus całej opowieści mogę uznać dość luźny styl pisania – osobiście nużył mnie chwilami, ale być może inni sądzą zupełnie coś innego. Akcji rozgrywającej się na kartkach książki nie ma mało, co może spodobać się niektórym. Dodatkowo narracja prowadzona jest przez dwie osoby – Violet oraz Kaspara, co niewątpliwie dopełnia całość.
Na koniec przyczepię się jeszcze do okładki, dzięki której przez jakieś dwa tygodnie myślałam, że prawdziwym tytułem książki jest „Mroczna Bohaterka”. Wiwat, wielkie litery nazwy serii! Wiwat małe literki prawdziwego tytułu!

Podsumowując długie wyżalanie się:
„Kolacja z wampirem” nie jest książką, którą mogłabym określić mianem dobrej, lecz ledwo przeciętnej. Akcji jest dużo, jednak jest ona przewidywalna, zaś bohaterowie są irytujący i czasem ochota przywalenia im patelnią jest naprawdę wielka. Po przeczytaniu takiej lektury nie jestem nasycona tą wykwintną z pozoru kolacją, ale wciąż głodna – i nie chodzi tu tylko o głód czytelniczy.

Recenzja zamieszczona również na: http://recenzjezkapelusza.blogspot.com/

Wdech, wydech, oddychaj i klikaj spokojnie w klawiaturę.
Zacznę może od fabuły, bo jest jej tutaj dość trochę – w końcu ponad pięćset stron robi swoje.
Książka opowiada o siedemnastoletniej Violet Lee, niby takiej zwykłej nastolatce, która umówiła się z koleżanką/znajomą/przyjaciółką – skreśl niepotrzebne, nie pamiętam już tego fascynującego początku – na Trafalgar Square...

więcej Pokaż mimo to