Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Stephen B. Seager to dyplomowany psychiatra, który wiele lat spędził na pracy z osobami cierpiącymi na zaburzenia psychiczne a w szczególności psychotyczne. Jeszcze przed zakończeniem rezydentury na psychiatrii przez dziesięć lat pracował jako lekarz na izbie przyjęć, często bywając świadkiem mrożących krew w żyłach scen. Stało się to dla niego motorem do opisania swoich przeżyć w dwóch, niestety nie przełożonych na język polski książkach: "Emergency!" oraz "Breathe, Little Boy, Breathe!: An Emergency Room Doctor's Story".
Nie inaczej było w przypadku niniejszej pozycji, która powstała w związku z potrzebą opowiedzenia o tym co autor zobaczył oraz czego doświadczył w owianym złą sławą szpitalu psychiatrycznym Gorman State.
Gomora – bo pod taką nazwą powszechnie funkcjonuje szpital stanowy w Kalifornii, to miejsce zdecydowanie wyróżniające się na tle innych tego typu placówek. Za jego murami kryją się nie tylko zwykli pacjenci ale również grupa chorych o kryminalnej przeszłości. Ci drudzy zajmują najbardziej strzeżony blok w całej jednostce, co oczywiste właśnie do niego jako oddziałowy psychiatra zostaje przypisany Seager. Na oddziale C, bo to właśnie o nim mowa, można znaleźć cały przekrój przestępców: od seryjnych morderców po gwałcicieli i kanibali, którzy w zamknięciu są równie niebezpieczni i przebiegli co na wolności, a lekarz (dosłownie)boleśnie zdobywa tego świadomość już pierwszego dnia, jest to jednak dopiero początek jego zmagań w Gorman State.
„Psychopaci” to pozycja niezwykle interesująca. Pomimo, iż fabuła nie przyprawia o szybsze bicie serca i bliżej jej do historii obyczajowej niż do literatury faktu, ma w sobie coś co intryguje i nie pozwala na porzucenie lektury. Moim zdaniem sekret tkwi w bardzo dobrym warsztacie pisarskim autora. Posiadł on umiejętność opisywania ważnych problemów taki sposób by nie obciążały one nadmiernie psychiki czytelników. W prosty czasem nawet zabawny sposób obnaża on trudności z jakimi musi mierzyć się amerykańska służba zdrowia oraz więziennictwo. W głównej mierze są to rozwiązania systemowe, które tak naprawdę funkcjonują jedynie na papierze, w rzeczywistości natomiast wiążąc urzędnikom ręce.
Niewątpliwą zaletą książki, jest powiew świeżości który wprowadza w swój gatunek. Zazwyczaj jeśli zasiadamy do lektury opracowań z zakresu psychologii czy też kryminologii(popularnonaukowych – nie akademickich), natrafiamy raczej na studium przypadku, zdecydowanie rzadziej zaś na literaturę związaną z funkcjonowaniem placówek czy też samego personelu. To ostatnie stanowi wartość dodaną „Psychopatów”, gdyż wątek ten głównie traktowany jest po macoszemu lub zwyczajnie pomijany. Cały koncept utworu, jest miłą odmianą, która pozwala w szerszej perspektywie rozpatrywać pewne aspekty związane z przestępczością a w szczególności recydywą (chociaż nie polecam używania tej książki jako jedynego źródła, jest zbyt ogólna i nie stanowi wartości stricte naukowej).
Jeśli chodzi o mankamenty, to nie zauważyłam ich zbyt wiele – okazjonalne przestoje czy niedostateczne nakreślenie tła nie są dla mnie niczym nadzwyczajnym i nie przeszkadzają mi w dalszym czytaniu.
Muszę jednak stwierdzić, ze „Psychopaci” padli ofiarą złego, źle dobranego marketingu. Zaczynając od zapowiedzi a kończąc na blurbie, wszystko sugeruje nam, że książka jest o czymś innym niż w rzeczywistości. Czytając wspomniany już blurb można wywnioskować, że będziemy zgłębiać tajniki umysłu psychopaty lub chociaż poznamy sposoby pracy psychiatry, niestety nic bardziej mylnego. Nie ma więc co się dziwić, że pozycja skądinąd całkiem dobra może w takiej sytuacji rozczarowywać. Warto jednak pamiętać, że jest to wina wydawcy a nie autora – dlatego też jego pracę powinno się oceniać sprawiedliwie, a nie pod kątem niespełnionych oczekiwań.
Reasumując, nie pozostaje mi nic innego niż polecić Wam tę książkę, jednak z zastrzeżeniem abyście pamiętali o tym o czym wcześniej pisałam, czyli o różnicy między treścią a zapowiedziami. Nie ma tutaj co prawda rozbudowanych biografii przestępców ani dywagacji na temat istoty psychopatii, niemniej powinna ona przypaść do gustu miłośnikom gatunku.

Stephen B. Seager to dyplomowany psychiatra, który wiele lat spędził na pracy z osobami cierpiącymi na zaburzenia psychiczne a w szczególności psychotyczne. Jeszcze przed zakończeniem rezydentury na psychiatrii przez dziesięć lat pracował jako lekarz na izbie przyjęć, często bywając świadkiem mrożących krew w żyłach scen. Stało się to dla niego motorem do opisania swoich...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Bad Mommy" to moje pierwsze spotkanie z twórczością, pochodzącej z RPA, Tarryn Fisher. Nie było ono zachwycające, ale na tyle poprawne, bym chciała sięgnąć po jej twórczość kolejny raz. Nie będę ukrywać, że opis książki pozwolił mi myśleć, iż treść utworu będzie nieco inna niż ta, którą rzeczywiście otrzymałam. Niestety, fabuła okazała się być lekko rozczarowującą niespodzianka (wrócimy do tego za moment).

Fig Coxbury jest bardzo nieszczęśliwą kobietą borykającą się z zaburzeniami psychicznymi. Jej obsesje nasilają się w momencie, gdy na swojej drodze spotyka ona pewną małą dziewczynkę, niejaką Mercy Moon - córkę Państwa Averych.

Averowie wiodą dostatnie i szczęśliwe życie. Ojciec Mercy jest psychologiem, matka zaś jest wziętą pisarką. Cała trójka wygląda jak rodzina " z obrazka" - obrazka powstałego w wyobraźni Fig, która to niespostrzeżenie wkradła się w łaski Awerych. Może nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że lokum nowej sąsiadki zaczęło bardzo przypominać dom młodego małżeństwa. Czy identyczna zasłona prysznicowa lub tak samo tandetna figurka to wszystko czego pragnie Fig? - jeśli chcecie się tego dowiedzieć, tradycyjnie zapraszam Was do lektury.

Intryga do udziału, w której zaprasza Nas autorka jest dość interesująca, tajemnicza i pełna niedomówień. Wrażenie to potęgowane jest przez stosowanie sposobu narracji poprowadzonej z perspektywy trzech głównych bohaterów: Fig, Dariusa oraz Jolene. Spojrzenia te nie łączą się w jedną idealnie spójną całość. Nie mamy tutaj do czynienia z trzema różnymi wersjami jednej historii. Pokusiłabym się raczej o stwierdzenie, że w każdej z narracji występują punkty "graniczne" wspólne dla jednej lub obu pozostałych perspektyw. Wszystko to pozwala czytelnikowi na zorientowanie się, w jakim momencie powieści się on znajduje, a dodatkowo umożliwia poznanie różnic zauważalnych w kontekście psychiki bohaterów.
Poza punktami "granicznymi" każda z narracji swobodnie wędruje w przestrzeni pomiędzy pozostałymi i skupia się na jak najlepszym nakreśleniu własnej postaci, zatem różnią się od siebie znacznie. Nie tylko pod względem treści, ale także sposobu narracji:
· narracja Fig wydaje się mocno zaburzona, czasem nawet oderwana od rzeczywistości przez nadmierną idealizacje,
· perspektywa Dariusa przepełniona jest fałszem i ogromnym wyrachowaniem,
· narracja Jolene jest swoistym głosem rozsądku, lecz mimo tego, nie jest pozbawiona specyficznego charakteru.
Postacie nakreślone przez Tarryn Fisher nie są najmocniejszym punktem powieści. Odnoszę wrażenie, że zaburzenia przez nie prezentowane miały być ich główną kartą atutową, przez co reszta ich rysu osobowościowego i zachowań została nieco zaniedbana. Nie są to, co prawda postacie skonstruowane powierzchownie, jednak jak na powieść tak bardzo opartą o wątki psychologiczne zabrakło mi głębszego wglądu w umysły bohaterów. Rozumiem ideę "epizodu z życia", jednak bez pewnej podbudowy z przeszłości trudno jest wykreować interesujące postacie dla tego typu powieści. O ile w moim odczuciu taki zarys obroniłby się w książkach skupionych na dynamicznej akcji, to o tyle w utworach o fabule statycznej nie jest to już takie oczywiste - czuję niedosyt.

Sam pomysł na fabułę był ciekawy i bardzo aktualny. Biorąc pod uwagę kontekst kraju zamieszkania autorki (Stany Zjednoczone) można wysnuć przypuszczenie, że książka przeraża tam znacznie bardziej niż w Polsce. Problem oddalenia kulturowego - dotyczy większości książek obcojęzycznych autorów.

Jak wspomniałam na początku - oczekiwałam nieco innego rozwoju wydarzeń, czegoś bardziej adekwatnego do opisu promocyjnego. To dlatego czuję się nieusatysfakcjonowana po przeczytaniu historii z życia Coxbury i Averych. Kolejnym elementem, który spotęgował moje rozczarowanie okazały się postacie oraz chaotyczność działań, jakie one podejmowały. Uważam, że może to uznać za pewną wadę techniczną wynikająca z szerokiego spektrum narracyjnego. Niektóre wątki nie zgrały się ze sobą w logiczny sposób, inne natomiast zostawały zupełnie porzucane - trochę przykre ze względu na to, iż angażowały mnie one bardziej niż pozostałe. Rozpatrując książkę holistycznie uznaję, że nie są to jakieś ogromne niedociągnięcia i nie powinny pełnić roli dystraktorów. Wbrew wszystkiemu historia jest zrozumiała i brnie do punktu kulminacyjnego. Po punkcie kulminacyjnym stety/ niestety nastąpiło zakończenie, którego tzw. plot twist miał przerażać i zmuszać do refleksji. Nie mam żadnych wątpliwości, że zabieg ten odniósł sukces w USA. W Polsce, ze względu na inne doświadczenia społeczne (stalking i pokrewne mu działania nie są obiektami zainteresowania opinii publicznej i często występującymi zjawiskami) już niekoniecznie. Nie chce przez to powiedzieć, że zakończenie było złe - absolutnie nie. Było ono w porządku, tylko nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jakie zapewne zaplanowała autorka.

"Bad mammy" jest w moim odczuciu pozycją ze średniej półki, którą warto przeczytać ze względu na jej nietypowy pomysł i podjętą w niej problematykę. Uważam, że książka ta znajdzie rzeszę zwolenników. Przypuszczam, że znajdą się wśród nich głównie osoby, które nie przepadają za "dłużyznami" i bardzo rozbudowanymi rysami charakterologicznymi.

"Bad Mommy" to moje pierwsze spotkanie z twórczością, pochodzącej z RPA, Tarryn Fisher. Nie było ono zachwycające, ale na tyle poprawne, bym chciała sięgnąć po jej twórczość kolejny raz. Nie będę ukrywać, że opis książki pozwolił mi myśleć, iż treść utworu będzie nieco inna niż ta, którą rzeczywiście otrzymałam. Niestety, fabuła okazała się być lekko rozczarowującą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zofia Glodtówna, z męża profesorowa Szczupaczyńska, ma tylko jedno marzenie - chce obracać się w kręgach najznamienitszych osobistości Krakowa. Ale jak zwykła mieszczka bez szlacheckiego rodowodu może dopiąć swego?

W Krakowie w czasach Mistrza Matejki są na to właściwie dwa sposoby: kariera zawodowa i filantropia. Zofia jako kobieta inteligentna stara się korzystać z obu.
O ile inwestycja w karierę małżonka okazała się udana, o tyle z przebiciem się na rynku dobroczynność jest już nieco gorzej. Ale czemuż się dziwić, skoro największymi filantropkami są hrabiny i baronowe.

Spokojnie, profesorowa i na to znalazła sposób - postanowiła urządzić kwestę najlepiej pod patronatem kogoś wyżej urodzonego. Aczkolwiek, by takową zorganizować trzeba mieć fanty, po które Zofia z przyjemnością uda się do Domu Helclów. Ekskluzywny dom spokojnej starości przywita ją jednak nie tylko fantami ale i tajemnicą, która sprawi, że los dzieci skrofulicznych usunie się na dalszy plan.

Jeśli chcecie wiedzieć, co to za tajemnica i dlaczego sprawiła, że w profesorowej obudził się instynkt detektywa zapraszam Was do zapoznania się z "Tajemnica Domu Helclów" Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego.

Było to moje pierwsze spotkanie z kryminałem retro - z resztą bardzo udane. Choć sam wątek kryminalny w moim odczuciu stanowił raczej leitmotiv to był on naprawdę intrygujący i trudny do przewidzenia. Śledztwo profesorowej zamiast dostarczać odpowiedzi nastręczało kolejnych pytań. Rozwiązania zagadki nie ułatwiał również fakt, że autorzy niekoniecznie chcieli dzielić się ze mną przemyśleniami Zofii, oczywiście tymi ze śledztwa, bo w innych przypadkach Szczupaczyńska raczyła mnie ich ogromną ilością, bawiąc przy tym do łez. Uważam, że zabieg zastosowany przez Dehnela i Tarczyńskiego był wymierzony idealnie w punkt. Rozbudzili moją ciekawość i nie pozwolili pozostawić lektury aż do rozwiązania zagadki.

Niezaprzeczalnie wątkiem wiodącym utworu jest życie Zofii. Zawoalowane kłótnie z kuzynką, zwalnianie nowych służących, czy bywanie tam gdzie bywać wypada jest chlebem powszednim dla mieszczki i niejako dla Nas czytelników, którzy za nią podążają. Przyznaję, że nie tego oczekiwałam po powieści detektywistycznej i zapewne byłabym zirytowana wszechobecnymi wątkami obyczajowymi gdyby nie fakt, iż są one przezabawne. Książka miała być satyrą dawnego mieszczaństwa i dokładnie tak jest.

Autorzy z gracją przenoszą Nas w realia XIX - wiecznego Krakowa, wplatając w fabułę wiele nawiązań historycznych oraz tych związanych z obyczajami. Pełni dziwnego podniecenia uczestniczymy w pogrzebie Matejki (w końcu Ignacy Szczupaczyński, jako profesor zajmuje teraz lepsze miejsce w pochodzie żałobnym), z radością idziemy wraz z Profesorstwem na otwarcie Teatru Miejskiego (Zofia nie wyobraża sobie niepójścia - jest to, co najmniej wydarzenie sezonu, dzięki któremu może stać się bardziej rozpoznawalna w wyższych kręgach). Wyżej wymienione są tylko nielicznymi przykładami, które ukazują jak duży wkład pracy włożyli w tę książkę Dehnel i Tarczyński. Trudno jest stworzyć powieść z historią w tle w taki sposób, by nie nużyła ona przeciętnego czytelnika. Uważam, że ta sztuka (przynajmniej w moim przypadku pisarzom się udała, a zaznaczę, iż nie jestem pasjonatką historii).

Mimo moich bardzo pozytywnych wrażeń, podczas czytania zauważyłam jeden spory mankament - w momencie kulminacyjnym Zofia wygłasza mowę rodem z Sherlocka Holmesa, która niestety nijak mi do niej nie pasuje. Nie odmawiam oczywiście bohaterce sprytu i inteligencji, ale chyba na przestrzeni całej książki zobaczyłam w jej zachowaniu zbyt wiele dulszczyzny, by teraz nie poddać tego faktu w wątpliwość. Odnoszę wrażenie, że autorzy pragnęli ukazać protagonistkę jako osobę, która dzięki przebiegłości i inteligencji potrafi zwalczyć własną kołtunerię. Niestety - ponieśli porażkę. Nie twierdzę, że Zofia to jeden do jednego Aniela Dulska (co to to nie!), ale miewa ona przebłyski dulszczyzny, które niestety kładą się cieniem na jej wiarygodności w roli detektywa. Zwyczajnie trudno jest uwierzyć, iż ktoś kto kilka dni wcześniej bierze udział w "wyścigu" na dekorowanie krypty cmentarnej na Wszystkich Świętych może rozwiązać zagadkę, której nie podołał, może niezbyt zaangażowany, ale jednak sędzia śledczy.

Reasumując, Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński stworzyli dobry kryminał retro, jednakowoż zbytnio skupili się na retro, a trochę zapomnieli o wątku kryminalnym. Niemniej jednak, zrekompensowali mi te dysproporcje świetnym poczuciem humoru. Atutem powieści zdecydowanie jest bogate tło historyczne i odwzorowany z dbałością o szczegóły język. Z zaciekawieniem obserwowałam również przebieg śledztwa Zofii. Choć największym plusem powieści była niewątpliwie ona sama. Dawno nie spotkałam się z tak specyficznie skonstruowaną postacią. Z jednej strony inteligentna i przewidującą, a z drugiej tak przesycona zaściankowym podejściem kobieta.

Książka bardzo mi się podobała. Polecam Wam ją w nadziei, że spędzicie przy niej czas równie dobrze jak ja.

Zofia Glodtówna, z męża profesorowa Szczupaczyńska, ma tylko jedno marzenie - chce obracać się w kręgach najznamienitszych osobistości Krakowa. Ale jak zwykła mieszczka bez szlacheckiego rodowodu może dopiąć swego?

W Krakowie w czasach Mistrza Matejki są na to właściwie dwa sposoby: kariera zawodowa i filantropia. Zofia jako kobieta inteligentna stara się korzystać z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przed Louisem Creedem i jego rodziną właśnie otworzyły się drzwi do lepszego życia - nowy, piękny dom, dobrze płatna posada lekarza uniwersyteckiego, dużo miejsca dla dzieci i mili sąsiedzi. Ludlow w stanie Maine, czyli nowe miejsce zamieszkania bohaterów z pozoru przypomina raj na ziemi. Niestety ten sielski obraz burzy droga stanowa i donośny warkot nadjeżdżających ciężarówek. Gdyby tylko nowe podwórze Creedów leżało kilka metrów dalej wszystko mogło by potoczyć się zupełnie inaczej..

Rachel i Louis Creedowie są młodym małżeństwem na dorobku, z dwójką zdrowych i pięknych dzieci: 5-letnia Ellie i 2-letnim Gagem. Po dość stresującym początku ich życie w małym miasteczku zaczyna się stabilizować. Eileen uczęszcza do przedszkola, Louis dobrze radzi sobie w przychodni, a Rachel i Gage wydają się szczęśliwi w nowym domu. Wszystko jednak zmienia się w okolicach Święta Dziękczynienia, gdy Church - kot pięciolatki - postanawia przeprawić się przez drogę o jeden raz za dużo. Od tego momentu nad rodziną lekarza zaczyna krążyć coś złego i nieuchronnego, kryjącego się daleko za wiatrołomem na cmentarzu zwierząt.
Wspomniane "coś" sprawiło, że Ludlow stało się dla Creedów koszmarem, przed którym ostrzegał ich Victor Pascow.

Stephen King jest jednym z niewielu, jeśli nie jedynym pisarzem za którego twórczością tęsknie i często do niej wracam. Kiedyś nawet zostałam posądzona o monogamię. Nie jest to jednak prawda. Uważam, że prawdziwą przyjemność powinno się dawkować, a tą właśnie jest dla mnie zgłębianie świata wykreowanego przez Mistrza.

Do wszystkich książek napisanych przez tego autora podchodzę pełna oczekiwań. Podobnie było w tym przypadku. Liczyłam na powieść pełną grozy oraz przesyconą niepokojem. Czy się zawiodłam? Nie. Otrzymałam to, czego oczekiwałam.

Sposób budowania napięcia jest dla mnie jak zwykle niezrównany. Sielskość, która stopniowo ustępuje miejsca niepokojowi i złym przeczuciom wprowadza gęsta i niezwykle duszną atmosferę, która dobrze znana jest fanom Kinga. "Cmętarz Zwieżąt" to książka, która bez dwóch zdań opiera się właśnie na tym klimacie. Nie ma tutaj pędzącej na łeb na szyję akcji. Nie ma trupów w szafie. Jest solidnie stworzona i angażująca opowieść, obok której trudno przejść obojętnie. Jedni będą znudzeni wolnym rozwojem wydarzeń, drudzy (w tym ja) będą zachwyceni mogąc poznawać kolejne, pozornie niezwiązane z główną osią akcji treści.

Niewątpliwym atutem "Cmętarza Zwieżąt" są dobrze skonstruowane i realistyczne postacie. Nie ma tutaj miejsca na przypadkowość. Wszystkie cechy bohaterów są spójne i znajdują swoje źródła w przeszłości postaci. Na szczególną uwagę zasługuje sylwetka Louisa Creeda, którego przemiana ze zdroworozsądkowego lekarza w złamanego przez ogromną osobista tragedię człowieka jest wątkiem wiodącym powieści. King z ogromną dozą realizmu opisuje mechanizmy, jakimi kieruje się cała rodzina i każdy jej poszczególny członek z osobna w momencie ogromnej tragedii, jaką jest śmierć kogoś bliskiego. Jest to obraz niezwykle wstrząsający i zachęcający do refleksji, a jednocześnie ukazujący to, jak dobrym obserwatorem życia codziennego jest Stephen.

Nie zauważyłam tym razem żadnych wad powieści. Gawędziarstwo i powolny rozwój akcji, które wiele osób poczytuje jako wady, mnie bardzo się podobają. Ba! w moim odczuciu sprawiają one, że historia staje się pełniejsza.
Jedyną sprawą, która nie daje mi spokoju jest długość książki. Moim zdaniem jest ona zbyt krótka.

Mimo, iż wszystkie wątki zostały zakończone czuję pewien niedosyt. Z radością poznałabym wydarzenia, mogące nastąpić po prologu, którego zakończenie pozostało otwarte. Oczywiście możemy sugerować się ostatnią sceną filmu o tym samym tytule, która jest nieco bardziej sugestywna. Może jest to "oczko" puszczone przez Kinga (był on również autorem scenariusza do filmu) w stronę czytelnika, a może jedynie zmiana wprowadzona na potrzeby rynku. Nie mnie to oceniać. Tak, czy inaczej nadal chcę więcej i żywię nadzieje, że skoro "Lśnienie" doczekało się swojej kontynuacji to może podobnie będzie z "Cmętarzem Zwieżąt". W końcu King to bardzo płodny pisarz, któremu jak widać pomysłów nie brakuje.

Przed Louisem Creedem i jego rodziną właśnie otworzyły się drzwi do lepszego życia - nowy, piękny dom, dobrze płatna posada lekarza uniwersyteckiego, dużo miejsca dla dzieci i mili sąsiedzi. Ludlow w stanie Maine, czyli nowe miejsce zamieszkania bohaterów z pozoru przypomina raj na ziemi. Niestety ten sielski obraz burzy droga stanowa i donośny warkot nadjeżdżających...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej to zbiór opowiadań, który znalazł się na długiej liście książek nominowanych do tegorocznej edycji The Man Booker International.

Tytułowe guguły to niedojrzałe owoce, które w utworze Grzegorzewskiej nabierają nowego znaczenia. Symbolizują one okres dojrzewania, pierwsze niczym nieskalane doświadczenia ale także niechęć do zmagania się z dorosłością, która czy tego chcemy czy nie upomni się o każdego. Guguły to wreszcie smak dzieciństwa na sielskiej, ludowej wsi, bliski nam samym lub naszym rodzicom.

Autorka kreuje obraz PRL-u, który nie znany jedynie z książek i rodzinnych opowieści. To w pewien sposób zaburza mi odbiór utworu i sprawia, że nie czuję się kompetentna do pełnej jego oceny. Zapewne zostanie on odebrany z większym rozrzewnieniem i świadomością przez osoby, które przeżywały swoją wczesną młodość za czasów Polski Ludowej. Z jednej strony żałuję, że nie mogę w pełni odnieść się do tła historycznego. Z drugiej jednak pocieszam się tym, iż moja opinia pozbawiona osobistych odniesień będzie bardziej obiektywna.

Osią wokół, której Grzegorzewska snuje swe opowiadania jest Wiolka – dziewczyna mieszkająca w małej wsi Hektary na Jurze Krakowsko – Częstochowskiej. Dziewczynce towarzyszymy od wczesnych lat jej życia. Jesteśmy świadkami jej pierwszego spotkania z ojcem, którego przez pewien czas nazywa Panem. Polujemy z nią na chrabąszcze i przeżywamy menarche, by jakiś czas później zobaczyć jak jako młoda kobieta odkrywa swoją seksualność. Każde kolejne opowiadanie zbliża Nas do bohaterki, patrzymy na świat jej oczyma. Rzeczywistość z perspektywy dziewięciolatki jest sielska, pełna kolorów i pozytywnych emocji. Nawet poważne sprawy opowiedziane z dziecięcego punktu widzenia potrafią wywołać u Nas uśmiech. Wydźwięk opowiadań zmienia się wraz z dorastaniem dziewczyny. Perspektywa siedemnastolatki nie jest już taka piękna i pozbawiona wad, pojawiają się szarości, smutek a czasem obojętność.

W większości tekstów, jesteśmy świadkami relacji jaka rozwija się między Wiolą a jej ojcem. Moim zdaniem jest to piękne odwzorowanie zażyłości jaka łączy ojca i córkę. Nie ma tutaj spektakularnych aktów miłości, są za to chwile spędzone na prozaicznych ale jakże ważnych czynnościach. Ich więź na tle całej książki wydaje się najgłębsza i najbardziej wyjątkowa. W końcu oboje są gugułami. Mężczyzna mimo, iż wydaje się dojrzałym człowiekiem jest jedynie ofiarą dorosłości – owocem, który nigdy nie zdążył dojrzeć.

Grzegorzewska napisała piękną balladę o polskiej wsi. Dzięki zastosowaniu dziecięcej bezkrytyczności, ukazała dość przykry dla Polski okres historyczny w ciepłych barwach – to o czym nie wspominają podręczniki.

Szczerze mówiąc, dawno nie czytałam tak ciepłej, szczerej i mądrej książki. Jestem pod wrażeniem tego jak autorka w prostych opowiadaniach przemyciła, tak naprawdę kwintesencję dorastania i życia w ogóle. Absolutnie nie dziwi mnie to, iż pozycja ta została zauważona za granicą. W mojej „biblioteczce” zajmie szczególne miejsce i będzie jedną z niewielu, które przeczytam ponownie.

„Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej to zbiór opowiadań, który znalazł się na długiej liście książek nominowanych do tegorocznej edycji The Man Booker International.

Tytułowe guguły to niedojrzałe owoce, które w utworze Grzegorzewskiej nabierają nowego znaczenia. Symbolizują one okres dojrzewania, pierwsze niczym nieskalane doświadczenia ale także niechęć do zmagania się z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

UWAGA: minimalny spoiler z poprzednich części :)
"Trawers" to kolejna część przygód byłego już funkcjonariusza zakopiańskiej policji - Wiktora Forsta. Książka ta prawdopodobnie (nie czytałam jeszcze "Deniwelacji") wieńczy wątek Bestii z Giewontu oraz stanowi swoiste zamknięcie pewnego rozdziału w życiu komisarza.

Remigiusz Mróz już po raz trzeci raczy czytelnika wartką akcją, dużą ilością przemocy oraz sprawnie poprowadzoną intrygą, która w moim odczuciu gra tutaj tzw. "pierwsze skrzypce".

Dla osób, które zaznajomiły się z wcześniejszymi częściami historii nie będzie zaskoczeniem miejsce, w którym spotykamy głównego bohatera. Wiktor dzięki udanej interwencji prokuratorskiej znajduje się w więzieniu (aż chce się powiedzieć „znowu”). Tym razem jednak jego pobyt w tym przybytku jest w pełni legalny, a warunki bardziej humanitarne niż te u wschodnich przyjaciół. W czasie, gdy funkcjonariusz znajduje się w placówce penitencjarnej w Tatrach giną kolejne osoby.
W kontekście tych wydarzeń nasuwa się pytanie:

Czy są to zabójstwa o podłożu rasowym? Czy może Bestia z Giewontu zbiera kolejne krwawe żniwo?

Jeśli chcecie się tego dowiedzieć tradycyjnie zapraszam Was do lektury.
Teraz jednak przejdźmy do moich spostrzeżeń na temat książki. Akcja "Trawersu" jest mniej dynamiczna w porównaniu z tym, do czego przyzwyczaił Nas już autor. Mróz bardziej niż na spontanicznych i prowadzonych na oślep działaniach Wiktora, skupia się na mechanice śledztwa. Jest to zapewne spowodowane innym niż dotychczas podziałem ról – na znaczeniu zyskują (mój ulubieniec) inspektor Edmund Osica oraz prokurator Dominika Wadryś- Hansen.

Remigiusz Mróz naturalnie nie byłby sobą, gdyby w treść nie wplótł kilku karkołomnych czynów i decyzji Forsta, które akurat w tej części nie drażniły, a były miłą odmianą od racjonalnych i przemyślanych poczynań. Oczywiście, nasz bohater ma znów więcej szczęścia niż rozumu. Prawdę powiedziawszy, zdążyłam już do tego przywyknąć i w żaden sposób mi to nie przeszkadza. W końcu to fikcja literacka, a nie literatura faktu.

Zakończenie "Przewieszenia" sprawiło, że miałam wysokie oczekiwania co do jego kontynuacji, ale muszę przyznać, że finał "Trawersu" przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Zupełnie nie spodziewałam się takiej konkluzji. Nic nie wskazywało na to, że to właśnie ta osoba kryje się za maską Bestii z Giewontu. Dopiero po ujawnieniu jej tożsamości wszystko nabrało sensu i zaczęło układać się w całość, za co autorowi należą się wielkie brawa.

Niestety, ostateczne starcie wydało mi się bardzo prozaiczne, do bólu realistyczne a przez to w mojej ocenie, niewarte wszystkich poświęceń Forsta. Trochę żałuję, że akurat w tym miejscu Mróz postawił na realizm. Mógł pozwolić Wiktorowi na spektakularną zemstę, byłoby to chyba dla odbiorców bardziej satysfakcjonujące.

Odnoszę również wrażenie, że niektóre wątki zostały pozostawione bez rozwiązania. Nie traktuję tego jednak jako minus, bo tak jak podkreśliłam na początku, nie zapoznałam się jeszcze z Deniwelacją i nie wiem czy wątki te nie będą tam kontynuowane. W końcu jest ku temu kilka powodów.

"Trawers" spełnił moje oczekiwania, a miejscami nawet nieco je przewyższył. Po raz kolejny dałam się porwać w wir wydarzeń i szczerze kibicowałam bohaterom. Znów urzekła mnie intryga, czemu entuzjastycznie dałam wyraz kilka akapitów wcześniej. Tak jak zawsze w przypadku Mroza, podoba mi się język, który mimo swojej prostoty jest staranny i idealnie dopasowany do stylu książki. Oczywiście żadna książka nie jest idealna a żaden człowiek nie jest nieomylny, więc i w Trawersie znajduje się kilka mankamentów. Są one prawie niezauważalne (przynajmniej dla mnie) i nie przeszkadzają w czytaniu. Jedyną istotniejszą „wadą” (zapewne jest kwestią mojej interpretacji) jest pewien osobliwie zakończony wątek- nie będę go opisywać, by nie psuć radości z czytania osobom, które jeszcze nie zapoznały się z tą książką. Może sami również go odnajdziecie!

Uważam, że książka a właściwie cała seria jest godna polecenia. Zapewni Wam ona rozrywkę na całkiem dobrym poziomie, a może nawet przybliży kilka pojęć związanych z penitencjarystyką, prawem a nawet literaturą, bo jak się okazuje Forst posiada dość szeroką wiedzę ogólną.

UWAGA: minimalny spoiler z poprzednich części :)
"Trawers" to kolejna część przygód byłego już funkcjonariusza zakopiańskiej policji - Wiktora Forsta. Książka ta prawdopodobnie (nie czytałam jeszcze "Deniwelacji") wieńczy wątek Bestii z Giewontu oraz stanowi swoiste zamknięcie pewnego rozdziału w życiu komisarza.

Remigiusz Mróz już po raz trzeci raczy czytelnika wartką...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy raz o książce Katarzyny Bondy usłyszałam na zajęciach ze współczesnych systemów resocjalizacji. Nie pamiętam już w jakim kontekście prowadząca o niej wspomniała, jednak pod koniec tych samych zajęć byłam szczęśliwą posiadaczką ebooka. Reportaż pochłonął mnie do tego stopnia, że zapragnęłam własnego papierowego egzemplarza. Na szczęście, nie musiałam zbytnio kombinować i szukać go w księgarniach, gdyż z pomocą przyszła mi któryś już raz Biedronka, a dokładniej jej promocja na książki w formacie kieszonkowym. Muszę Wam powiedzieć, że ku mojemu wielkiemu zdziwieniu „Polskie morderczynie” czytało mi się przyjemniej w formacie pdf niż w tradycyjnym – w którym nie odpowiadało mi wydanie. Nie jestem zwolenniczką zestawienia ekologicznego papieru i czcionki użytej w tym wydruku. Osobno żadne z nich nie sprawia mi problemu, jednak wspólnie bardzo męczą mój wzrok. Jednakże, nie uważam tego za ogromny mankament z dwóch powodów: po pierwsze, każdy ma własne preferencje wizualne, a po drugie najważniejsza jest treść, która w obu wersjach jest taka sama. Tyle tytułem przydługiego wstępu, teraz postaram się przybliżyć Wam nieco samą książkę.
Na nowe wydanie „Polskich morderczyń” składa się 14 historii. Każda z nich opatrzona jest aktami sprawy, wywiadami oraz aktualizacjami dalszych losów więźniarek (do roku 2012). Czytając wywiady z więźniarkami, a następnie konfrontując je z opisami morderstw można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z dwiema zupełnie różnymi osobami. Dysonans ten wynika z konstrukcji książki. Autorka rozplanowała ją w taki sposób, aby czytelnik najpierw poznał osadzoną, by dostrzegł w niej człowieka a dopiero później zaznajomił się z jej kryminalną przeszłością. Sama Bonda w żaden sposób nie ocenia swoich rozmówczyń, jedynie zgodnie ze sztuką dziennikarską relacjonuje fakty. Jest profesjonalna i do bólu skrupulatna, nie oszczędza czytelnikowi szczegółów związanych ze zbrodniami jakich dopuściły się skazane.
Życie większości bohaterek przed popełnieniem morderstwa zdaje się być zdecydowanie gorsze niż to które wiodą w więzieniu. Trzeba bowiem podkreślić, że tylko mały procent z nich złamał artykuł 148 KK bez wyraźnego powodu, inne natomiast przez wiele lad żyły w koszmarze bite i gwałcone. Można by powiedzieć, że żadna okoliczność nie uprawnia do odebrania życia drugiemu człowiekowi, ale gdy pomyślę o kobietach, które mężowie zaciągają do piwnicy by je tam bezkarnie gwałcić czy torturować, jestem w stanie w pewnym sensie zrozumieć ich motywy i z całego serca im współczuć. Nie chcę i nie będę wprowadzać tutaj nadmiernej filozofii ani streszczać Wam tych skądinąd smutnych ale prawdziwych historii. Mam nadzieję, że udało mi się wzbudzić w Was na tyle emocji byście sięgnęli po tę pozycję.
Ostatnia cześć książki to wywiady, które autorka przeprowadziła z ekspertami z różnych dziedzin. Wszystkie one dotyczą agresji kobiet oraz ich życia w więzieniu. Uważam, że to zdecydowanie najsłabszy fragment publikacji w którym na uwagę zasługuje jedynie rozmowa z kierowniczką zakładu karnego dla kobiet w Lublińcu, jest ona merytoryczna i zwyczajnie ciekawa.
Podsumowując, reportaż Katarzyny Bondy to bardzo dobra książka. Spisana jest w sposób rzetelny i nieuwłaczający jej bohaterkom, co ja osobiście bardzo cenię w literaturze faktu. Autorka w doskonały sposób ukazała jak cienka może być granica, którą należy przekroczyć by dokonać zbrodni. Jedynym mankamentem są wcześniej wspomniane wywiady z ekspertami, które moim zdaniem niewiele wnoszą, a miejscami bywają nawet seksistowskie. Zdaję sobie sprawę, iż nie jest to książka dla każdego, ale jeśli choć trochę Was nią zaciekawiłam, sięgnijcie po tę pozycję, naprawdę warto.

Pierwszy raz o książce Katarzyny Bondy usłyszałam na zajęciach ze współczesnych systemów resocjalizacji. Nie pamiętam już w jakim kontekście prowadząca o niej wspomniała, jednak pod koniec tych samych zajęć byłam szczęśliwą posiadaczką ebooka. Reportaż pochłonął mnie do tego stopnia, że zapragnęłam własnego papierowego egzemplarza. Na szczęście, nie musiałam zbytnio...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to