Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Kiedy sięgałem po książkę T.J.Murphy’ego nie miałem bladego pojęcia co to jest CrossFit. Po okładce zacząłem się domyślać – jakieś ćwiczenia, jakieś sztangi, jakieś coś…
Po jej przeczytaniu największym zaskoczeniem dla mnie było to że… potrzebowałem aż 3 miesięcy na napisanie recenzji. Przez ten czas jej treść przysłowiowo „chodziła za mną” a ja myśląc o CrossFit czułem się jak w niewygodnych butach. Bo aż tyle czasu potrzebowałem, aby napisać recenzję książki a nie dyscypliny fitness. Gdyż zdzieranie pasów skóry z rąk czy filozofia przesuwania granicy bólu jaki można znieść podczas wykonywania ćwiczeń kłóci się z moim wewnętrznym postrzeganiem ruchu fizycznego i sportu.
Wracając do książki – jako totalny laik w temacie CrossFit byłem idealnym papierkiem lakmusowym nie nasiąkniętym żadnymi innymi informacjami czy przekonaniami na jego temat. Książka dla takich jak ja jest ciekawą zachętą do uprawiania tej formy fitness. W sposób interesujący (choć też i typowo amerykański) przedstawia autora, z którym stopniowo zagłębiamy się coraz głębiej w surowy świat ćwiczeń CrossFit. Poznajemy jego filozofię i świat w którym zaistniał. Poznajemy ludzi, którzy zdecydowali się nie pieścić ze swoimi słabościami. Podczas czytania cały czas miałem w głowie szczęk metalowych odważników, głośne krzyki przy niezliczonych pompkach i huczenie krwi w głowie przy pokonywaniu przez autora kolejnych barier swojego ciała.
Tę pozycję na pewno warto przeczytać , choćby po to aby poznać CrossFit i mieć swoje zdanie na jego temat.

Kiedy sięgałem po książkę T.J.Murphy’ego nie miałem bladego pojęcia co to jest CrossFit. Po okładce zacząłem się domyślać – jakieś ćwiczenia, jakieś sztangi, jakieś coś…
Po jej przeczytaniu największym zaskoczeniem dla mnie było to że… potrzebowałem aż 3 miesięcy na napisanie recenzji. Przez ten czas jej treść przysłowiowo „chodziła za mną” a ja myśląc o CrossFit czułem się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zanim książka ta dotarła w moje ręce poprzedziła ją (jak poseł z banderą) zapowiedź „najgłośniejszej”, „najgorętszej” pozycji futbolowej ostatnich lat. Przez to dotykając jej wypukłej okładki oraz kładąc wzrok na pierwszych jej literach czułem niepokojący dreszcz emocji i zadawałem sobie pytanie - skandalizująca?, bezpośrednia? o b n a ż a j ą c a?

Na wstępie trudno było mi uwierzyć, że jest możliwe podawanie tylu faktów z piłkarskiego życia z pierwszych stron gazet jednocześnie zachowując anonimowość. Pozostawiłem jednak swoje rozważania dając autorowi kredyt zaufania, wtopiłem się w rzeczywistość „The Secret Footballera”...
... i podniosłem wzrok napotykając późno w nocy zimne spojrzenie mojej żony. Rzeczywiście lektura porywa. Pokazuje wycinek świata piłkarza od pierwszych podwórkowych zmagań poprzez wewnętrzne dialogi nastolatka marzącego o grze w futbol aż do wydarzeń z dorosłego piłkarskiego życia. Autor rozprawia się z mediami, kibicami, trenerami. Widzimy od kuchni restaurację „Premier League” karmiącą miliony głodnych kibiców na całym świecie. Kuchni, która czasem bywa brutalna i twarda. W której można łatwo popaść w kłopoty nie pilnując się na każdym niemal kroku. Przez całą książkę w piłkarskim powietrzu widoczna jest presja – osiągania najlepszych wyników, odpowiedniej reprezentacji klubu, prowadzenia się w spodziewany przez wszystkich sposób. Jednocześnie każdy krok jest śledzony przez żądne informacji media – szczególnie znane z tego angielskie tabloidy.

Wyjątkowego wydźwięku nabrały w moich oczach dwa rozdziały – „Taktyka” oraz wspomniany już przeze mnie „Agenci”. Oba z nich traktują o futbolu bardzo technicznie. Taktyka to narzędzie do zdobywania bramek, jest przeanalizowana w każdym calu, a niemal każda sytuacja na boisku jest przez nią starannie wyreżyserowana. W sumie można by się było tego spodziewać ale książka uzmysławia jak precyzyjne są to niuanse na tak wysokim poziomie gry. Z kolei rozdział poświęcony agentom piłkarskim obrazuje jak potężne siły działają wokół zawodników. Są „zamawiani” wedle wskazań programów komputerowych wyliczających ich zdolności w cyfrach czy podatności na kontuzje. Potem do akcji wkraczają agenci, mający na celu wynegocjowanie jak najwyższej ceny za sprzedawanego piłkarza (lub jak najniższej przy zleceniach zakupu na rzecz klubu) przy okazji zarabiając na prowizjach. A wiadomo, że tam gdzie są duże pieniądze tam zawsze będzie twarda i nieczysta gra marketingowa.

Książka jest godna polecenia choć grozi nieco młodemu czytelnikowi odarciem angielskiego futbolu z jego otoczki „fantastyczności”. Nie jest to książka o sukcesie. Raczej szybkie spojrzenie pod maskę luksusowego samochodu. I przestroga, że części napędzające ten wehikuł bardzo często nie wytrzymują przeciążeń podczas jazdy...

Zanim książka ta dotarła w moje ręce poprzedziła ją (jak poseł z banderą) zapowiedź „najgłośniejszej”, „najgorętszej” pozycji futbolowej ostatnich lat. Przez to dotykając jej wypukłej okładki oraz kładąc wzrok na pierwszych jej literach czułem niepokojący dreszcz emocji i zadawałem sobie pytanie - skandalizująca?, bezpośrednia? o b n a ż a j ą c a?

Na wstępie trudno...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Znalazłem tę pozycję w koszu przecenionych książek w Matrasie. Zdecydowałem się na jej zakup ponieważ zaciekawiło mnie jak może wyglądać „powieść piłkarska” na niemal 370 stronach. Poza tym kosztowała mniej więcej tyle co dobre piwo – więc podjąłem rękawicę nie spodziewając się fajerwerków.
Podczas lektury pierwszych kilku rozdziałów miałem wrażenie, że historia totalnie nie trzyma się całości, a dodatkowo drażniły mnie przybrane przez autora nazwy klubów - „Waleczni”, „Młot” , „Błyskawica” czy „Świtezianka”. Także bohaterowie na pierwszy rzut oka wydawali się słabymi karykaturami kopaczy z naszych niższych lig. Jednakże z biegiem czasu historia zaczyna wciągać a ja nabierałem sympatii do „Młodziaka”, „Wiatora” czy „Tonio Brykieta”. Doszło wręcz do tego, że rechotałem jak głupi po każdym serbskim serdecznym pozdrowieniu przez Zwonka - „Jebem ti piczku, jebem ti majku!” przekazywanym szczodrze otoczeniu w przeróżnych splotach książkowej akcji. Zresztą Zwonko Dżajić stał się dla mnie postacią niemal kultową tej całej piłkarskiej afery.
Reasumując, warto było się przebić przez początkowe rozdziały i przyzwyczaić się do swoistego nazewnictwa stosowanego przez autora by później dać się ponieść ułańskiej fantazji polskiego kibica, z zaciekawieniem śledząc losy sympatycznych bohaterów. A pod koniec robi się nawet... sentymentalnie.
Lekka lektura na wakacyjne posezonowe wieczory...

Znalazłem tę pozycję w koszu przecenionych książek w Matrasie. Zdecydowałem się na jej zakup ponieważ zaciekawiło mnie jak może wyglądać „powieść piłkarska” na niemal 370 stronach. Poza tym kosztowała mniej więcej tyle co dobre piwo – więc podjąłem rękawicę nie spodziewając się fajerwerków.
Podczas lektury pierwszych kilku rozdziałów miałem wrażenie, że historia totalnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po książkę Domenecha długo nie miałem ochoty sięgać. Wydawała mi się bezpłciowa, w sumie nigdy nie pałałem sympatią do francuskiej kadry a sam Domenech w mojej opinii był przykładem człowieka, który nie miał wiele nowego do powiedzenia.

Nie wiem więc dlaczego książkę otworzyłem akurat podczas świąt bożonarodzeniowych. Czyżby rodzinny charakter przekornie spowodował, że nagle tytuł „Straszliwie sam” wydał mi się interesujący? A może bardziej ponieważ chciałem tę lekturę mieć już za sobą i wziąć się za coś ciekawszego. Bądź co bądź otworzyłem i zacząłem czytać... Z dnia na dzień czytałem coraz dłużej i dłużej...

Problemy kadry Francji końca pierwszej dekady nowego millenium nie wiele mnie obchodziły, mieliśmy przecież nasze własne, polskie. A książka pozwoliła mi w sposób niezwykle sugestywny uzupełnić tę wiedzę. W przekroju całej opowieści nad Domenechem wisi widmo złotego Aimé Jacquet, człowieka który w 1998 r dokonał prawdziwej napoleońskiej rewolucji zdobywając Puchar Świata FIFA. Domenech wydaje się mieć ambicje, aby dorównać wielkiemu poprzednikowi – wręcz jest od tego o krok odbierając jednak „tylko” wicemistrzostwo w 2006 r. a jednocześnie przedwcześnie żegnając się z magicznym Zizou po wykonaniu przez niego najsłynniejszej główki świata.

Jednak od czasu osiągnięcia tego sukcesu, rozpatrywanego przez rodaków Raymonda w kategoriach umiarkowanego zadowolenia coś się zatarło w machinie „Niebieskich”. Francuskie gwiazdy nie zjadły „Snickersa” a sam Domenech jawi się w książce jako człowiek rozdarty pomiędzy swoimi szczerymi ambicjami, brakiem wsparcia ze strony Związku aż po trudne charaktery nieco rozkapryszonych także klubowymi sukcesami piłkarzy. Szczerze zdziwiony byłem jak wiele wysiłku kosztowało go namówienie do współpracy Anelki czy Thierrego Henry’ego. Do tego prasa, która tylko czycha na co smaczniejsze kąski z prywatnych relacji na linii selekcjoner-piłkarskie gwiazdy. Tak skonstruowana francuska mieszanka niby z lekkością przechodziła przez wszystkie test-mecze, tradycyjnie o mało nie zacierając się na eliminacjach a skończywszy na tragediach narodowych odtrąbionych po ME 2008 a o rzeczywistym blamażu w afrykańskim mundialu 2010 nie wspominając.

Czytając dziennik Domenecha gdzieś tam dostrzegłem jednostkę, która zmaga się z potężnymi falami francuskiej kadry. Człowieka starającego się uprzedzić atak poprzez ruchy wyprzedzające, zastanawiającego się co i kiedy powiedzieć ciągle złaknionym skandalu dziennikarzom. I pogubił się Raymond Domenech, o czym zresztą często w swojej książce wspomina dokonując przy okazji niejako rachunku sumienia swoich błędów. Z perspektywy czasu dokładnie i bezlitośnie wymienia czego pod żadnym względem nie powinien robić. Wyjaśnia też tajemnice charakteru piłkarzy znanych nam z pierwszych stron gazet a także skandalu związanego ze strajkiem piłkarzy na treningu przed ostatnim meczem Mistrzostw 2010...

Postrzegam tą pozycję jako próba rozgrzeszenia człowieka, który w czasie pracy z francuską kadrą więcej doznał goryczy niż wspaniałych wzlotów. Nie przeszkadzało mi to jednak zazdrośnie czytać na kolejnych kartkach historii, o które my kibice Polski moglibyśmy tylko pomarzyć.

Po książkę Domenecha długo nie miałem ochoty sięgać. Wydawała mi się bezpłciowa, w sumie nigdy nie pałałem sympatią do francuskiej kadry a sam Domenech w mojej opinii był przykładem człowieka, który nie miał wiele nowego do powiedzenia.

Nie wiem więc dlaczego książkę otworzyłem akurat podczas świąt bożonarodzeniowych. Czyżby rodzinny charakter przekornie spowodował, że...

więcej Pokaż mimo to