rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Poprzednie części czytało się dość fajnie. High fantasy nieco wtórne ale jednak zajmujące.
W najnowszej książce Wegnera wracamy do tych samych bohaterów o których zdążyliśmy już zapomnieć. Kilka wątków, 60% już oczywiście zapomniałem i przez to książka wiele straciła.
Fabuła nie zachwyca, postacie jak były jednowymiarowe tak dalej są. Dużo patosu i nieciekawej narracji [strasznie irytujące wstawki szczególnie w częściach z 'Królową'].
Jak dla mnie średnie fantasy, przeczytać- zapomnieć.

Poprzednie części czytało się dość fajnie. High fantasy nieco wtórne ale jednak zajmujące.
W najnowszej książce Wegnera wracamy do tych samych bohaterów o których zdążyliśmy już zapomnieć. Kilka wątków, 60% już oczywiście zapomniałem i przez to książka wiele straciła.
Fabuła nie zachwyca, postacie jak były jednowymiarowe tak dalej są. Dużo patosu i nieciekawej narracji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie dziwię się, że nowa książka jest zafoliowana. Jeśli każdy mógłby zajrzeć do środka przed zakupem - sprzedaż by spadła diametralnie.
Kilka powierzchownie potraktowanych mitów nordyckich, dużo pustych stron i wielkie akapity.
Ładnie się prezentuje na półce ale cena 15,50 [w świecie książki] i tak jest za wysoka za dzieło do przeczytania w 2 h.
Słabo.

Nie dziwię się, że nowa książka jest zafoliowana. Jeśli każdy mógłby zajrzeć do środka przed zakupem - sprzedaż by spadła diametralnie.
Kilka powierzchownie potraktowanych mitów nordyckich, dużo pustych stron i wielkie akapity.
Ładnie się prezentuje na półce ale cena 15,50 [w świecie książki] i tak jest za wysoka za dzieło do przeczytania w 2 h.
Słabo.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka bardziej popularna niż naukowa. Żaden z przytaczanych faktów i przykładów nie był dla mnie nowością [i myślę że nie będzie dla żadnej osoby która choć trochę interesuje się fizjologią]. Autor nie bawi się w kontrowersyjne hipotezy, każdy rozdział prowadzony jest w bezpieczny sposób- może nawet zbyt bezpieczny.
Nie wiem dla kogo skierowana jest ta książka - laik fizjologiczny znudzi się szybko, osoba która trochę się interesuje naukami o człowieku-jeszcze szybciej bo każdy fakt już dawno zna.

Książka bardziej popularna niż naukowa. Żaden z przytaczanych faktów i przykładów nie był dla mnie nowością [i myślę że nie będzie dla żadnej osoby która choć trochę interesuje się fizjologią]. Autor nie bawi się w kontrowersyjne hipotezy, każdy rozdział prowadzony jest w bezpieczny sposób- może nawet zbyt bezpieczny.
Nie wiem dla kogo skierowana jest ta książka - laik...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Inne światy Sylwia Chutnik, Jacek Dukaj, Aneta Jadowska, Anna Kańtoch, Jakub Małecki, Remigiusz Mróz, Łukasz Orbitowski, Robert J. Szmidt, Aleksandra Zielińska, Jakub Żulczyk
Ocena 6,5
Inne światy Sylwia Chutnik, Jac...

Na półkach:

Absolutnie fatalny zbiór opowiadań.
Wydanie, grafiki, projekt książki super. Opowiadania bardzo kiepskie. Z 10 autorów może dwóch się postarało. Reszta wygląda jak pisana na siłę.
Najbardziej zawiodłem się na Jacku Dukaju. Po nim spodziewałem się czegoś więcej...
Chutnik, Zielińska - tych dwóch nie dało się czytać.
Na plus Małecki i Mróz.
Lepsze fanficki można poczytać w internecie.
Nie polecam.

Absolutnie fatalny zbiór opowiadań.
Wydanie, grafiki, projekt książki super. Opowiadania bardzo kiepskie. Z 10 autorów może dwóch się postarało. Reszta wygląda jak pisana na siłę.
Najbardziej zawiodłem się na Jacku Dukaju. Po nim spodziewałem się czegoś więcej...
Chutnik, Zielińska - tych dwóch nie dało się czytać.
Na plus Małecki i Mróz.
Lepsze fanficki można poczytać w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sztampowy świat fantasy, ze sztampowymi postaciami.
Dobry jest dobry, zły jest zły, nie ma nic po środku.
Fabuła płaska jak blat od stołu, zero tajemniczości, zero refleksji.
Ze względu na prostotę książki, wielką czcionkę i wcięcia, czyta się ją bardzo szybko. To książka na jeden- dwa wieczory.
MOŻE gdyby wydawca nie robił perfidnego skoku na kasę i nie podzielił jednej książki na dwa tomy ocena byłaby wyższa. A tak to mamy książkę która kończy się w połowie akcji, nie objaśniając dosłownie nic.
Orlinski

Sztampowy świat fantasy, ze sztampowymi postaciami.
Dobry jest dobry, zły jest zły, nie ma nic po środku.
Fabuła płaska jak blat od stołu, zero tajemniczości, zero refleksji.
Ze względu na prostotę książki, wielką czcionkę i wcięcia, czyta się ją bardzo szybko. To książka na jeden- dwa wieczory.
MOŻE gdyby wydawca nie robił perfidnego skoku na kasę i nie podzielił jednej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dziadko. Powiastka autobiograficzna Monika Kreft, Ula Orlińska-Frymus
Ocena 9,3
Dziadko. Powia... Monika Kreft, Ula O...

Na półkach:

„Dziadko” to utwór który w małej ilości tekstu zawiera ogromną ilość treści.

Powiastka – jako forma literacka zawsze kojarzyła mi się z utworem który próbuje sprzedać mi z góry narzuconą postawę moralną lub filozofię. Wiecie o co chodzi: fabuła, świat przedstawiony, bohaterowie to wszystko miało stanowić ilustrację określonej tezy.

Już w trakcie czytania „Dziadka” pomyślałem sobie- Zaraz! To nie powiastka! To antypowiastka. Mamy tutaj oczywiście bohaterów, świat ale wszystko opisane jest w tak plastyczny sposób, że postawę oraz filozofię narzucić MUSIMY sobie sami.

Krótko: wspomnienia i historia dziadka żyda oczami małej dziewczynki. W tle mamy przedwojenne granice polski, dawny miks kulturowy, szarość i smutek komunizmu.
Pod, zdawać by się mogło nieco infantylnymi zdaniami, kryje się treść która kruszy serce, staje gulą w gardle i najgorsze: zmusza do przemyśleń(kto teraz czyta książki które zmuszają do myślenia?!).
Każdą wspaniale zilustrowaną stronę możemy interpretować na kilka sposobów – a mimo to w głębi pozostaje nieprzyjemne uczucie, że jednak coś pomineliśmy.

Nie napiszę, że ta książeczka jest próbą rozliczenia (z tożsamością, z żydami, z komuną, z przeszłością etc.), uważam że każdy odpowie sobie sam, w głębi serca – o czym jest ten utwór. I zawsze będzie mieć rację.

„Dziadko” to utwór który w małej ilości tekstu zawiera ogromną ilość treści.

Powiastka – jako forma literacka zawsze kojarzyła mi się z utworem który próbuje sprzedać mi z góry narzuconą postawę moralną lub filozofię. Wiecie o co chodzi: fabuła, świat przedstawiony, bohaterowie to wszystko miało stanowić ilustrację określonej tezy.

Już w trakcie czytania „Dziadka”...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Brudna piłka. Z archiwum Football Leaks Rafael Buschmann, Michael Wulzinger
Ocena 6,7
Brudna piłka. ... Rafael Buschmann, M...

Na półkach:

Co za sku#^#Wo!
Książka nie tylko dla kibiców- choć każdy kibic powinien ją przeczytać.
Kulisy brudnych gierek w świecie sportu/polityki/biznesu. Jeśli nie interesujesz się piłką nożną, po przeczytaniu tej książki wzruszysz ramionami i mrukniesz 'wiadomo'.
Znając nazwiska, pamiętając zagrania, kojarząc transfery i związanych z nimi menadżerów po przeczytaniu tej książki mrukniesz przez zaciśnięte zęby 'co za sku%#$ny'.

M. Orliński

Co za sku#^#Wo!
Książka nie tylko dla kibiców- choć każdy kibic powinien ją przeczytać.
Kulisy brudnych gierek w świecie sportu/polityki/biznesu. Jeśli nie interesujesz się piłką nożną, po przeczytaniu tej książki wzruszysz ramionami i mrukniesz 'wiadomo'.
Znając nazwiska, pamiętając zagrania, kojarząc transfery i związanych z nimi menadżerów po przeczytaniu tej książki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszystko na siłę.

Jeśli zainteresowałeś /łaś się 'Artemisem' to istnieję duże prawdopodobieństwo że lekturę 'Marsjanina' masz za sobą. Jeśli tak to spotka cie spory zawód...
Krótko: Akcja dzieje się na Księżycu, w miasteczku-bazie. Fabuła słaba, bohaterowie nijacy, akcji zero.

Unikam książek pisanych w pierwszej osobie [narrator bezpośredni], zawsze wydaje mi się że autor idzie na łatwiznę. Kreuje tylko tyle świata ile jest mu niezbędne i ogranicza się - a co za tym idzie frajda z lektury jest mniejsza.
Unikam też książek w których bohaterką jest kobieta. Po prostu nie przemawiają do mnie- a może nie trafiłem jeszcze na dobrą książkę z ciekawą główną postacią żeńską.

Ale Andy Weir obsadzając w roli protagonisty młodą kobietę i decydując się na narracje bezpośrednią przegiął pałę.
Po pierwsze bohaterka stara się być na siłę cool [w przyszłości na księżycu]. Jej zachowanie nie byłoby młodzieżowe i 'trendi' już teraz a co dopiero za sto lat... Autor nie potrafi wykreować roli kobiecej przez co czuć jakiś dysonans, po prostu coś nie gra... Może dlatego, że Andy ma 45 lat i jest facetem ;)
Źle się to czyta, fabuła jest idiotyczna [anarchistyczna baza księżycowa bez służb porządkowych i kontroli-litości...], bohaterowie płascy [haker-wstydniś, surowy tatuś... ].
Marsjanin to było coś. Czytając zatrzymywałem się na chwilę i myślałem sobie - kurcze to mogłoby tak przebiegać.
Artemis to zupełne przeciwieństwo. Wygląda na to, że Weir napisał te książkę na siłę.

M. Orliński

Wszystko na siłę.

Jeśli zainteresowałeś /łaś się 'Artemisem' to istnieję duże prawdopodobieństwo że lekturę 'Marsjanina' masz za sobą. Jeśli tak to spotka cie spory zawód...
Krótko: Akcja dzieje się na Księżycu, w miasteczku-bazie. Fabuła słaba, bohaterowie nijacy, akcji zero.

Unikam książek pisanych w pierwszej osobie [narrator bezpośredni], zawsze wydaje mi się że autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy kilka lat temu przeczytałem Metro 2033 Glukhowskiego byłem, razem z recenzentami i fanami sc-fi, zachwycony. Funkcjonujący [może nieco patologicznie, ale jednak] ekosystem metra, interesujący bohaterowie, ciągłe poczucie zagrożenia, przerażający przeciwnicy – to wszystko sprawiło, że Metro 2033 czytało się jednym tchem. Książka była krwista, sycąca, gwarantowała świetną rozrywkę i nutkę zastanowienia się, niepewności.
Późniejsze, napisane niejako siłą rozpędu Metro 2034 przybliżało nam nieco bliżej funkcjonowanie moskiewskiego metra, ale książka nie zachwyciła. Przede wszystkim przez miałkich i bladych bohaterów- fabuła nie potrafiła wciągnąć tak mocno jak fabuła poprzedniczki [co nie znaczy, że nie wciągała!].
Od tych książek rozpoczął się projekt Metro- różni autorzy z różnych krajów pisali powieści w świecie Metra 2033. W Polsce wydanych zostało ich kilkanaście – głównie gniotów [z Korzeniami Niebios na czele], w Rosji kilkadziesiąt [i podobno zdarzył się ciekawe perełki]. Uważam, że niepowodzenie projektu jest proste- to moskiewskie metro, z jego dziesiątkami stacji, setkami zagrożeń, wymyślnymi pułapkami i żyjącym ekosystemem jest tym co tak bardzo wciąga. Nieważne są potwory w Watykanie, pływające platformy wiertnicze, czy heroiczni bohaterowie podróżujący na powierzchni spaczonego świata w ogromnych ciężarówkach. To już widzieliśmy, to już przerabialiśmy. Świat Metra, duszny, niedopowiedziany, ciasny- jednak był wielki.
I tej wielkości spodziewałem się po Metrze 2035. Ale o tym za chwilę.
Dmitry Glukhovsky od roku 2005 nie przestawał pisać. Odszedł od klimatu Metra i stworzył bardzo udany [i nieco niepokojący] Czas Zmierzchu, później zbliżył się do Strugacckich wydając zbiór opowiadań Witajcie w Rosji. Było bardzo dobrze, aż autor popełnił Futu.re.
Z założenia mocna powieść SF osadzona w utopijnym świecie. Niestety młody pisarz nie podołał. Książka nasycona jest prostymi metaforami, które co 5 stron walą nas w twarz [maski Apollina, proszę!], nudna akcja, idiotyczne realia świata [społeczeństwo które wynalazło leki na wszystkie choroby musi wysyłać zabójców do kogoś komu urodziło się dziecko- bez komentarza]. Do tego bohater, nijaki, zagubiony, wiecznie filozofujący, zwyczajnie miałki, postać z którą nikt nie chciałby się utożsamiać. Future nie miało też ciekawych bohaterów pobocznych, a główni źli też nie zapadali zbytnio w pamięć. Dlaczego wspominam Futu.re? Bo Metro 2035 niestety do Future jest bardzo podobne.
Uwaga spoilery.
Wracamy do Artema – bohatera [czy też antybohatera] metra, który w pierwszej książce Glukhovskiego z zera stał się rasowym stalkerem. Tutaj przez całą książkę zachowuje się jak płaczliwy idiota. Najpierw opętany, przez pół książki szuka sygnału radiowego od ocalałych z innych części świata, a kiedy dowiaduje się prawdy [no przecież, że ktoś musiał przetrwać], przez kolejne pół książki próbuje miotając się, drąc! Irytująco! Morde! Przekonać innych mieszkańców metra żeby wyszli z nim na zewnątrz i ruszyli w stronę zachodzącego słońca. W miarę inteligentny bohater pierwszej części przez napromieniowanie musiał stać się rasowym kretynem. Pomysł na fabułę też jest durny- oto obok metra w bunkrze mieszkają sobie VIPy [tak, mityczni obserwatorzy], kontrolują zagłuszarki fal radiowych i eliminują przybyszy z innych części Rosji. Rządzą sobie całym metrem, a po co? Może, żeby dalej sobie rządzić? Otóż nie, w trosce mają bezpieczeństwo narodu i skoro ktoś przetrwał w USA to jeśli wychwyci sygnał radiowy z Moskwy to zrzuci na metro kolejną bombę.
Mieszkańcy metra oczywiście to kupują i godzą się żyć tak jak żyją.
Ja rozumiem, że to taka metafora, że ludzie wolą znany choć gówniany świat od obcego, że pozwalają się prowadzić debilom, bo na miejscu zlikwidowanego debila będzie następny, że nawet do obozu koncentracyjnego da radę się przyzwyczaić. Ale błagam przecież to idiotyzmy szyte nićmi szerokości szyn.

Ok, braki w fabule mogłyby być załatane- przecież to Metro! Pamiętam jak czytając pierwszą część śledziłem podróż Artema i Huntera po mapkach, odnajdywałem stacje, przypominałem sobie ich ścieżki. Przez te dwa lata musiało się coś zmienić. W metrze największym zagrożeniem jest teraz kontrola graniczna, nie ma mutantów, bandytów, odwiedzamy znane stacje bez żadnych kłopotów. Oczywiście zahaczamy o znany schemat- bohaterowie są już o krok od stacji docelowej... a tu bach! Do ciupy, do obozu zagłady/ więzienia. No ale oczywiście po paru dniach katorgi są uwalniani [cudem!] i idą sobie dalej. W ogóle Artem jest ciekawą postacią ze względu fizjologicznego. Takie napromieniowane chuchro z połamanymi kolanami, a przyjmuje strzały z karabinu na klatę [czy też bark] i nic sobie z tego nie robi, goi się i leci dalej.
Powierzchnia też już jest względnie bezpieczna. Pamiętam ten stres gdy czytałem Metro 2033 kiedy stalkerzy wychodzili na zewnątrz i walczyli o każde 5 minut. Mutanty, inni stalkerzy, gaz, promieniowanie, prawie że chora magia... nie można było nawet patrzeć na Kreml. A w Metrze 2035? Artem spaceruje sobie po Moskwie bez skafandra, wszelakie mutanty zniknęły [?!]. Luzik.
Bohaterów pobocznych mogłoby nie być. Postać Homera była i jest dalej do dupy, nie wprowadza niczego ciekawego. Żona Artema chce tylko pić wódkę i uprawiać seks prokreacyjny. Losza, nowo-poznany sprzedawca kupy wprowadza nieco świeżości [hehe] ale niestety nie na tyle żeby na dłużej zapadł nam w pamięć.
I tak ze świetnej, klimatycznej książki, przygody w spaczonym metrze pełnym nieznanych niebezpieczeństw, gdzie wyjście samotne kończyło się w najlepszym wypadku śmiercią, dostajemy Futu.re 2: miałki bohater, idiotyczny główny wątek, nieciekawi bohaterowie poboczni, irytujące sceny. Choćby ta z Saszką w stacji- burdelu, jest bliźniaczo podobna do sceny z prosytutką z kościoła-burdelu w Futu.re.

Oczywiście nie jest tak, że książki nie da się czytać. Wręcz przeciwnie, styl Glukovskiego jest niepowtarzalny, czuć ogromną lekkość pióra. Fani serii dostają najlepszą powieść w klimacie od czasu Metra 2033.
Ah! Bzdurą też jest, że książkę można przeczytać nie czytając pozostałych części. Nieprawda- osoba nie znająca bohaterów i specyfiki metra zrazi się po przeczytaniu 100-150 stron.
Na uwagę zasługuje polskie wydanie, z nowymi lepszymi okładkami i obrazkami [gorszymi niż w Future]. Niestety książka źle się prezentuje na mojej półce – nie pasuje do reszty serii! No ale kto zaczyna teraz przygodę z Metrem na pewno będzie zadowolony z nowego wydania.
Reasumując: Panie Dimitrze! Nie! Idź! Pan! Tą! Drogą!
M. Orlinski

Kiedy kilka lat temu przeczytałem Metro 2033 Glukhowskiego byłem, razem z recenzentami i fanami sc-fi, zachwycony. Funkcjonujący [może nieco patologicznie, ale jednak] ekosystem metra, interesujący bohaterowie, ciągłe poczucie zagrożenia, przerażający przeciwnicy – to wszystko sprawiło, że Metro 2033 czytało się jednym tchem. Książka była krwista, sycąca, gwarantowała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jonas Jonasson do opublikowania książki „Stulatek który wyskoczył przez okno i zniknął” był dla mnie [i pewnie dla 99% innych osób] anonimowym szwedem. Krótki research pozwolił mi stwierdzić, że od lat pracował w bardzo popularnym w Szwecji tabloidzie Expressen, prowadził sporą firmę, później wyprowadził się do Szwajcarii gdzie dokończył w/w książkę [w sumie tam się rozwiódł i wrócił do Szwecji, więc książka niewiele poradziła na niedobór witaminy D].
Szwedów dzieliłem zawsze w jeden sposób: albo na bohaterów średnio-mrocznych kryminałów, albo pijanych studentów lekarskiego sikających na lożę w szczecińskim klubie [Lulu]. Byłem bardzo pozytywnie zdziwiony gdy poznałem, a potem polubiłem dziarskiego stulatka Allana Karlssona, rezydenta domu spokojnej starości w Malmkoping [malownicza wiocha na zachód od Sztokholmu], zawodowego pirotechnika [a także piromana-amatora], dobrego kumpla prezydenta USA Trumana, współbiesiadnika Stalina, obieżyświata i współtwórce bomby atomowej [!!!].

Przed swoją imprezą urodzinową Allan ucieka z domu spokojnej starości, okrada kuriera mafii i rusza w pełną absurdalnego humoru podróż po Szwecji. Postacie, które spotyka główny bohater są barwne i zostają w pamięci na długo. I to nie tylko dlatego, że duża ich grupa to dawni przywódcy światowych mocarstw. Przyjaciele rezolutnego szweda nie są nudnymi pobocznymi bohaterami – to mafiozi, rewolucjoniści, niezrównoważeni duchowni oraz na przykład kobieta która adoptowała słonia...
Fabuła przeplatana jest retrospekcjami z życia głównego bohatera. Dowiadujemy się w jakich okolicznościach poznał Stalina, Churchilla, Mao Zedonga lub jak przyczynił się do stworzenia bomby atomowej. I główny wątek i retrospekcje przepełnione są akcją [wiem, że to dziwnie brzmi w kontekście stulatka...], ciętym i nieco czarnym humorem. Całą książkę czyta się bardzo płynnie, jest zwariowana, ale nie na tyle żebyśmy nie pomyśleli: hej, to w sumie mogłoby się wydarzyć...
Może przygody Allana Karlssona, który zmaga się w alkoholowym widzie z mafią, dyktatorami i własną demencją nie dorównują przygodom Lesia lub Wojaka Szwejka, ale pełne są niewątpliwego uroku i radości. Książkę polecam każdemu.

Jonas Jonasson do opublikowania książki „Stulatek który wyskoczył przez okno i zniknął” był dla mnie [i pewnie dla 99% innych osób] anonimowym szwedem. Krótki research pozwolił mi stwierdzić, że od lat pracował w bardzo popularnym w Szwecji tabloidzie Expressen, prowadził sporą firmę, później wyprowadził się do Szwajcarii gdzie dokończył w/w książkę [w sumie tam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Arivald wstał i chwycił zwisającą z szybu linę. Westchnął ciężko. Musiał wymyślić dla reszty krasnoludów historię swej niebezpiecznej podróży. I musiała to być historia przekonująca, wzruszająca oraz piękna.”

Niesprawiedliwie przez lata unikałem pana Jacka Piekary, nie dając mu szans zaistnieć w mojej bibliotece. Przerażony ilościom tomów najpopularniejszego Cyklu Inkwizytorskiego [kierując się zasadą, że ilość nie równa się nigdy jakości], ślizgałem się wzrokiem po nazwisku tego autora na sklepowych i internetowych pułkach.
Jednak najnowszy zbiór opowiadań ‘Ani słowa prawdy’ opisujący przygody Arivalda z Wybrzeża sprawił, że zapoznam się z twórczością pana Jacka bliżej. Oczywiście powoli.
Jeśli oczekujecie fantasy pełnego patosu, monumentalnych bitew, lub hiperrealistycznych opisów zdegenerowanego uniwersum czy wielowątkowych intryg zawiedziecie się.
Opowiadania w książce „Ani słowa prawdy” są soczyste, treściwe i ... zaskakujące. Wszystkie dziesięć krótkich, ale bardzo dynamicznych przygód Arivalda trzymają bardzo dobry poziom [może oprócz „Czarodziejek Chaosu”, które wydają się napisane w troszkę innym klimacie].
Dlaczego książka mnie zaskoczyła? Pierwsze dwa opowiadania przedstawiają niewinną historyjkę. Ot mamy czarodzieja-łotrzyka gdzieś w bliżej nieokreślonym świecie, broniącego sprytnymi trikami przyjaciół przed bliżej nieznanym zagrożeniem. Bez krwi, bez większych problemów, bez większej agresji. Z opowiadania na opowiadanie jednak widać, że uniwersum nie jest takie kolorowe, pan Jacek w każdej historii zostawia sobie furtkę- wiemy, że głównemu bohaterowi nie stanie się większa krzywda, że historia musi się skończyć dobrze. Arivald dostrzega zło świata, bez mrugnięcia poświęca swoich przyjaciół dla większej sprawy, nie jest tak kryształowy jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Tak samo świat w którym żyje czarodziej [czy raczej światy], mami nas banalną historyjką, ale autor doskonale przemyca dobrze nam znane problemy. Biurokracja, rasizm, strach przed nieznanym, kryptohomoseksualizm. Powiecie- to było w dziesiątkach książek. Zgadzam się ale autor w tym wypadku tylko delikatnie nas tymi zagadnieniami ‘kłuje’, pozwalając żeby większe problemy lekko nas irytowały po zakończeniu każdej przygody.
Pan Piekara sprytnie lawiruje między historią którą można opowiadać dziecku na dobranoc, a krwistym fantasy pokroju „Rycerza siedmiu królestw”.
Całe uniwersum można by było porównać do świata gry World of Warcraft [które nota bene pan Piekara jako były redaktor „Click’a” musi znać]. Dla osób które nie miały przyjemności pograć choćby pięciu minut w WoW’a, wyjaśniam że jest to świat nieco cukierkowaty, na pierwszy rzut oka czarno-biały z wyraźnie zarysowaną linią dobra i zła, ale jednak po skrupulatniejszych oględzinach uderza w nas pewien niepokój, mrok, czy „szarość” moralna.
Na uwagę zasługuje też to, że książkę można nabyć w dwóch wersjach okładek. Nie cierpię gdy grafik próbuje od razu zobrazować głównego bohatera lub bohaterów [odrażające okładki „Harrego Pottera”, nowe wydania „Pana Lodowego Ogrodu”, „Wampir z m3”]. Chyba, że jest to Alan Lee lub Bagiński. Okładka imitująca stare skórzane obicie książki jest po prostu stylowa.
Reasumując: dynamiczne pełne humoru i magii opowiadania z bardzo przyjemnym bohaterem w otwartym świecie, który aż prosi się o rozbudowanie. Coś czuję, że pan Jacek Piekara wróci na Wybrzeże. Lekkość i pomysłowość książki najbardziej przypomina mi wczesną twórczość pana Andrzeja Sapkowskiego. I to niech wystarczy za ocenę.

„Arivald wstał i chwycił zwisającą z szybu linę. Westchnął ciężko. Musiał wymyślić dla reszty krasnoludów historię swej niebezpiecznej podróży. I musiała to być historia przekonująca, wzruszająca oraz piękna.”

Niesprawiedliwie przez lata unikałem pana Jacka Piekary, nie dając mu szans zaistnieć w mojej bibliotece. Przerażony ilościom tomów najpopularniejszego Cyklu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Jestem ogromnym zwolennikiem życia. Sam je codziennie tworzę w komorach wzrostu i inkubatorach”.
Haviland Tuf – fizjognomiczne kuriozum, miłośnik kotów, osoba z zespołem Aspergera, drobny kupiec, wreszcie kapitan i jedyny członek załogi biowojennej jednostki operacyjnej Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego Imperium Starej Ziemi „Arka”. Prorok nieszczęścia.
Tuf Wędrowiec to zbiór siedmiu opowiadań [a właściwie pięciu bo „Chleb i ryby”, „Repeta” i „Manna z nieba” to jedno opowiadanie podzielone na trzy części], którym głównym bohaterem jest tytułowy Tuf.
Daleka przyszłość, wszechświat jest gęsto zaludniony, podróże międzyplanetarne to pikuś. Całkowitym przypadkiem [czy aby na pewno?], drobny kupiec Tuf wchodzi w posiadanie starożytnej jednostki bojowej mogącej niszczyć lub tworzyć całe ekosystemy. Lekko wzgardzony przez innych kupiec, dostaje do ręki broń która może zmieniać całe światy. Ale nie jego.
Opowiadania w „Tufie Wędrowcu” są lekkie i bardzo przyjemne. Czyta się je dobrze, pióro pana Martina już trzydzieści lat temu było rewelacyjne. Bohaterowie poboczni nie są szablonowi, mają swoje racje, charakterystyczne zachowania, ciekawe spostrzeżenia.
Filozoficzne pytania, które nam zadaje każde opowiadanie [problem przeludnienia, konflikty religijne, wojny spowodowane nieprawidłową komunikacją] są stawiane w nienachalny, wręcz delikatny sposób, a Tuf poświęca ogrom czasu i pracy aby je rozwiązać – i przy okazji -wytłumaczyć nam ich sens.
Jeśli natrafiliście na negatywne opinie „Tufa Wędrowca”, które bezbłędnie punktują irytujące w tej książce rzeczy – to tak, inni recenzenci mają racje: opowiadania mają klasyczną konstrukcje, zwroty akcji nie są zbyt dynamiczne, a zakończenie jest bardzo przewidywalne. Sądzę jednak, że ci czytelnicy patrzą na to dzieło albo przez pryzmat megalomanistycznej „Gry o tron”, lub nie dostrzegają o czym naprawdę jest ta historia.
Irytujący, melancholijny, naiwny, nieco flegmatyczny Haviland gra tu główne skrzypce. Z nieco przerażającą powierzchownością, odtrącony i niezrozumiany dostaje do ręki dosłownie „boskie narzędzie”. Może wszystko- mścić się, zarabiać ogromne pieniądze, brać udział w intrygach, spiskach mogących zmienić układ sił we wszechświecie. On jednak na przekór zdrowemu (?) rozsądkowi bierze się do pracy. Zakłada przyciasny zakurzony uniform i bierze na swoje barki odpowiedzialność pomocy innym.
Wszystkie przygody i sytuację, w które wplątany jest Tuf są próbą dla jego charakteru. Każdy z nas powinien wyobrazić sobie co się z nami stanie gdy uzyskamy choć trochę władzy? Jak zmieni się nasze zachowanie gdy będziemy mógł więcej niż teraz? Haviland pokazuje nam, może w nieco irytujący sposób, że bez względu na wszystko warto być dobrym człowiekiem. I o tym właściwie jest „Tuf Wędrowiec”. O ogromnej próbie charakteru.

„Jestem ogromnym zwolennikiem życia. Sam je codziennie tworzę w komorach wzrostu i inkubatorach”.
Haviland Tuf – fizjognomiczne kuriozum, miłośnik kotów, osoba z zespołem Aspergera, drobny kupiec, wreszcie kapitan i jedyny członek załogi biowojennej jednostki operacyjnej Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego Imperium Starej Ziemi „Arka”. Prorok nieszczęścia.
Tuf Wędrowiec...

więcej Pokaż mimo to