-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać360
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2023-10-07
2022-11-26
2022-11-22
Ech, będę tęsknić za czytaniem Kowalika....
Kawał dobrej roboty przy kawale dobrej książki. Idealne zwieńczenie Śmiertelnych Wyliczanek.
Ech, będę tęsknić za czytaniem Kowalika....
Kawał dobrej roboty przy kawale dobrej książki. Idealne zwieńczenie Śmiertelnych Wyliczanek.
2022-11-20
2022-10-30
2022-10-28
Istnieją książki, których zwyczajnie nie godzi się oceniać niżej.
;)
Istnieją książki, których zwyczajnie nie godzi się oceniać niżej.
;)
2022-11-03
Po niepozornym początku, który ni to wciąga, ni to nie wciąga, Ćwiek daje pokaz swoich pisarskich umiejętności. Książka nie pozwala odłożyć się na półkę, a jeśli jakimś cudem to się uda, pozostaje w myślach i nęci, i męczy i woła, dopóki ponownie się po nią nie sięgnie.
Napisana dokładnie tak, jak powinna być napisana, charakterystycznym dla Autora stylem. Zabawna, kiedy ma być zabawna, wzruszająca do łez, kiedy ma być wzruszająca, nieustannie jednak trzymająca przy tym w napięciu.
Warta tego czasu, którego wymaga, pozostawia po sobie niezliczoną ilość emocji i wrażeń na długo pozostających w pamięci.
Dzięki, Panie Jakubie, za tę książkę. :)
Po niepozornym początku, który ni to wciąga, ni to nie wciąga, Ćwiek daje pokaz swoich pisarskich umiejętności. Książka nie pozwala odłożyć się na półkę, a jeśli jakimś cudem to się uda, pozostaje w myślach i nęci, i męczy i woła, dopóki ponownie się po nią nie sięgnie.
Napisana dokładnie tak, jak powinna być napisana, charakterystycznym dla Autora stylem. Zabawna, kiedy...
2022-05-11
2016-07-25
Siedem za brak map i legend ;)
Gdybym mogła określić przeczytaną książkę bez pomocy słów, byłoby to westchnienie. Ono jako pierwsze wydobyło się ze mnie tuż po dotarciu do końca, a podyktowało je wiele emocji naraz.
Po raz kolejny recenzuję i jak zawsze uprzedzam, że recenzja ta jest tak po prawdzie bardziej moją indywidualną opinią, chociaż rzeczywiście ładniej brzmi określona tym mianem. Można się z nią nie zgadzać albo zgadzać, dyskutować lub milczeć – polecam jednak dyskusję, bo jest o czym.
Aleksandra Janusz zaskakuje. Naprawdę. Po przeczytaniu blurba na okładce i notki o autorce szczerze nie wiedziałam, czego się spodziewać. Neurobiolog i fantasy? Okej, nie przeczę, ciekawe, acz trudne połączenie, które odzwierciedla w powieści – Asystent Czarodziejki jest właśnie niezmiernie ciekawy, ale też trudny. Dlaczego?
Magowie. Czarodzieje. Powszechnie wiadomo, że są moją platoniczną miłością (zwłaszcza te wybrane jednostki). Trzymając w ręku Kroniki pomyślałam, że w końcu zanurzę się w uniwersum, które kocham, a moja tęsknota chociaż na chwilę zostanie zagłuszona. I tak się stało. Aleksandro Janusz, dziękuję Ci w tym miejscu za to, że napisałaś genialną w swej złożonej fabule pozornie prostego świata i zarazem trudną w teoretycznie całkiem zrozumiałe słowa ubraną powieść o magii, przyjaźni, potworach znanych i nieznanych, a także o świecie, jakiego nie sposób ogarnąć – bez map i legendy – których naprawdę nie ma.
Zacznę więc od tego, co mi niemiłosiernie przeszkadzało. Świat w powieści Janusz jest wzorowany na XIX wieku, mamy gazowe latarnie, dorożki, miasteczka, królestwa i wszystko to, co mieli ludzie dwa wieki temu. Mimo że to technicznie nowe, stworzone przez autorkę uniwersum, w którym magia jest na porządku dziennym i każdy człowiek ma w sobie magiczny potencjał (co nie jest nowością ani zaskoczeniem), natykamy się tu na elementy wspólne z naszą codziennością, jak chociażby piwo. Świat ten tak jakby zmieszano – nasze z tym, co Aleksandra Janusz, jak każdy fajny autor fantasy, ma w głowie. Natykamy się tu również na odrębną historię tego świata i wielka szkoda, że nie została opisana… prawie wcale. Arboria i Bretania, daty, miejsca i im podobne są czytelnikowi po prostu nieznane i wielkim, bardzo wielkim ułatwieniem byłoby wstawienie chociaż mapy Rozdartego Świata, abyśmy wiedzieli, na czym stoimy. Nie mówiąc już o legendzie, bo z treści powieści możemy tylko domyślać się, czym jest tak ciekawe zjawisko jak Pustka, co oznaczają te wszystkie skomplikowane nazewnictwa Rodów (tego nie wiem do tej pory), a także jakimi magami Janusz dysponuje. Tego jest naprawdę mnóstwo i równie naprawdę jest to wszystko fascynujące, włącznie ze zgłębianiem fizyki i matematyki, na których opiera zaklęcia, ale jednak nieco irytuje niewiedza. Nie wiem, czy przeciętny czytelnik, pochłaniający książki często bezmyślnie jedna za drugą, byłby w stanie to wszystko pojąć. Ja mam do czynienia z literaturą i magią na co dzień, a musiałam się nieźle napocić, aby załapać podstawy rządzące tym wszystkim. I za to wielkie brawa. Dzięki temu Kronik Rozdartego Świata nie da się przeczytać do kawy, nie da się „przepchnąć” w jeden wieczór, dzień, a nawet tydzień, mimo że objętościowo nie wykraczają poza typowe schematy – nad tą powieścią trzeba usiąść, zastanowić się, momentami nawet przeczytać dwa razy jedno zdanie – aby zrozumieć. A mówię Wam, warto je zrozumieć.
Pomimo tego że autorka, aby określić moc magiczną i cały mechanizm działania magii, używa kwantów energii, różniczkowania, matematyki i fizyki na poziomie dla mnie osiągalnym w jednym procencie tylko po głębokiej analizie (na co dzień raczej większość z nas nie ma z tym do czynienia), książka jest napisana językiem, który łatwo zrozumieć. Wyjątkiem są na szczęście nieliczne dialogi śląskiej gwary, co tylko chyba Ślązacy rozumieją bezbłędnie. Ja w każdym razie świetnie bawiłam się przy próbach rozpracowania ich. Napotkałam na tradycyjnie zadrukowanych, uwielbianych przeze mnie kremowych stronach humor, ten mój ulubiony (z którego chyba tylko ja się śmieję), zmieszany z powagą, ponadprzeciętną inteligencją i tym czymś, co przyciąga i nie pozwala się oderwać, tym czymś, co każe siedzieć nad linijkami tekstu, pomimo że momentami nudzi, aby w innych momentach wprawić w przeróżne nastroje. Nie powiem, że książka od początku do końca trzyma w napięciu, bo tak nie jest. Ale po dotarciu do końca rozumiem, dlaczego niektóre sceny ciągną się trochę zbyt długo, a niektórych nie ma wcale. Chociaż tego, dlaczego niektórych nie ma wcale, jednak nie rozumiem, bo powinny być. Zakładam, że ta część ma za zadanie wprowadzić czytelnika w świat, w cały zamysł fabuły i na tym etapie skomplikowanej legendy Rozdartego Świata, jeśli się nie mylę, to spełnia swoją rolę niemal doskonale. Osobiście zaczęłam darzyć wielką sympatią Vincenta i całą zgraję, ubóstwiam Czarną Meg i w napięciu czekam na kontynuację. Chcę dowiedzieć się, dlaczego doszło do Wojny Rozdarcia, jakich magów chowa w rękawie Aleksandra Janusz, jak wygląda świat (błagam o mapę), jakie jest drzewo genealogiczne magicznie uzdolnionych i czym się szczycą… I kilka innych kwestii jeszcze by się znalazło.
Pozostała część recenzji do czytania na:
http://polacyniegesi.qs.pl/kroniki-rozdartego-swiata-asystent-czarodziejki-aleksandra-janusz/
Zapraszam ;)
Siedem za brak map i legend ;)
Gdybym mogła określić przeczytaną książkę bez pomocy słów, byłoby to westchnienie. Ono jako pierwsze wydobyło się ze mnie tuż po dotarciu do końca, a podyktowało je wiele emocji naraz.
Po raz kolejny recenzuję i jak zawsze uprzedzam, że recenzja ta jest tak po prawdzie bardziej moją indywidualną opinią, chociaż rzeczywiście ładniej brzmi...
2015-09-02
2014-03-23
„Maski normalności” Iza Korsaj.
Iza nie przepada za tym swoim dziełem i słowa „nie przepada” to łagodne określenie. Jednak Autorzy są dla siebie najsurowszymi krytykami. Zazwyczaj. Bo zdarzają się i zapatrzeni we własną twórczość – choćby była dnem totalnym. Wtedy wychodzi z tego istna tragedia rzucająca cień na kawałek literackiego światka… Ale „Maski…” takie nie są. Nie są dnem, nie rzucają cieni, ba! Pokazują… Prawdę.
„Świat nie znika, kiedy zamykasz oczy.”
Pierwsze odpowiadanie intryguje. Oddaje zwykłą codzienność, realia, w których większość z nas się obraca. Życie – tak po prostu. „Maska normalności”. Jakże sugestywny tytuł! Ten, kto czytał „Kostkę”, zauważy lekkie podobieństwa, ale nie jest to niczym złym. To właśnie Iza. Iza i jej umiejętność tworzenia postaci, kreowania psychiki, dawania lekcji Czytelnikowi.
Przeczytałam je szybko, wciągnęło, zadowoliło, pozostawiło mnie z uczuciem niedosytu. Chciałam więcej. Na końcu przez chwilę siedziałam i bezmyślnie wpatrywałam się w ekran laptopa. Dlaczego? Bo przecież to takie rzeczywiste…
Tak wielu z nas nosi maski codzienności. Tak wielu coś ukrywa, zachowuje się w sposób narzucony, rezygnuje z marzeń, bo ‘nie wypada’, nie potrafi pogodzić się, oswoić z przeszłością. Tak wielu z nas boi się sięgnąć po to, czego pragnie. Utrzymujemy pozory, uśmiechamy się, pracujemy, zamykamy i wypełniamy krąg codzienności, wypracowanego z biegiem czasu rytmu. A wewnętrznie? Nierzadko cierpimy i do tego też zazwyczaj boimy się przyznać nawet przed sobą. Stajemy się jak bohater, który „nie chciał oswajać swoich lęków”.
Problem staje się problemem, kiedy zdajesz sobie z niego sprawę. Nie ma jednak problemów nie do rozwiązania, tylko… Nie zawsze chce nam się tych rozwiązań szukać. Bo po co się męczyć? Skoro przecież i tak nic to nie zmieni…
Błąd.
A wystarczy tylko chcieć. Spróbować. Kto nie ryzykuje, ten nie ma!
Potem, kiedy już zatracimy się w tej szarej codzienności, przekonaniu o bezsensie egzystencji, zaczyna nas ona przerastać. I nadchodzi taki moment, że nawet pomoc osób trzecich nie przynosi rezultatów. Wtedy nie zostaje już nic.
„Maska normalności”. Ilu z nas ją nosi?
Powiem Wam, że zostałam poruszona. Nie, nie patykiem… Poruszona wewnętrznie. Takie proste opowiadanie. Czyste, jasne, zrozumiałe. I jakie rzeczywiste. Warto przeczytać i zapamiętać jako lekcję – nigdy bowiem nie jest za późno na zmiany.
„Ciemna strona człowieczej natury jest jak loteria. Nigdy nie wiesz, co wylosujesz. Masz jednak świadomość, że każdy fant będzie felerny; będzie zepsuty, będzie w ten czy inny sposób zły.”
Co do drugiego opowiadania mam mieszane uczucia. „Obóz koncentracyjny dla zwierzaków” przyprawił mnie równocześnie o współczucie dla bohaterki i frustrację odnośnie jej faceta, złość na jej matkę, a także o… obrzydzenie i zdumienie – tak delikatnie mówiąc. Scenę z psem moja wyobraźnia narysowała sobie tak dokładnie, że nie mogę pozbyć się tego obrazu z głowy, zwłaszcza że ja uwielbiam psy. A kiedy przeczytałam koniec, powiedziałam sobie: hmm… No i dobrze.
„Gdy władzę przejmują instynkty, brakuje już miejsca na uczucia”.
I w tym opowiadaniu uczuć nie było. Typowe zachowania, jakich zapewne wiele. Oczywiście nie każdy z nas styka się z nimi na co dzień, ale one jednak są. Istnieją. Niekochająca, chłodna matka jest niezadowolona z córki, córka jest słaba, niedowartościowana, aż wreszcie odkrywa sposób, by problemy odreagować. W wyobraźni znajduje przyjemność. „Odkąd skończyła 12 lat, oglądana przemoc rodzi u mniej erotyczne doznania.” Przeszłość ma wpływ na przyszłość.
Pewien Autor kiedyś powiedział mi, że trudne dzieciństwo nie upoważnia nikogo do znęcania się nad ptaszkami, kotkami i młodymi dziewczętami (tyczyło się to akurat mojej N. i jej bohatera). Tu mogę powtórzyć te słowa. Zastosować. Ba, a nawet dodać dalszą część – trudne dzieciństwo może zmienić psychikę na gorsze, to zależy od nas, jak będziemy postrzegać świat, jak podejdziemy do problemu, jak postąpimy.
Jestem pełna podziwu dla lekkości opisów Izy. Te opowiadania są jak bajki, tylko dla dorosłych. Niosą przestrogę, morał widoczny jak na talerzu. W tym przypadku mamy do czynienia ze starym przekazem – wyrządzone innym zło zawsze do Ciebie wróci. Nie będziesz znać dnia ani godziny, sposobu, w jaki się objawi ani jego siły. Ale wróci.
„A przecież ludzie cały czas grają. Niekiedy po to, żeby wygrać, ale bardzo często dla samej gry.”
Nie sposób się z tym nie zgodzić. Pamiętacie cytat ode mnie? „Ludzie potrafią świetnie odgrywać swoje role, kiedy trzeba.”
Zatem czujcie się pouczeni. ;)
„Jestem swoim własnym zakładnikiem. Zakładnikiem umysłu.”
W trzecim opowiadaniu kobiety znajdą coś dla siebie. Bezsprzecznie. „Dziennik nienawiści” przedstawia bohaterkę, z którą nawet ja mogę się utożsamiać. Może nie pod wszystkimi względami, ale jednak. Jeśli nie teraz, to wcześniej. Każda z nas miała choć raz (wątpię, że tylko raz) zbliżone odczucia, przeżycia i doświadczenia. Każda z nas choć raz upodobniła się do niej zachowaniem. Idę o zakład. A już z pewnością każda z nas posiada „wewnętrzny słupek wkurwienia.” :D
Świetne. Nie wiem dlaczego, ale najbardziej mi się podoba. Jest po prostu dziennikiem. Kawałkiem życia kobiety niedoskonałej, pragnącej tej doskonałości, oceniającej innych po wyglądzie, złośliwej. Po prostu zwykłej.
„Zawsze można być fitter, thinner, faster, better… Ewolucja to prawo natury”.
Nie będę dużo pisać o tym opowiadaniu. Je trzeba przeczytać. Żałuję, że skończyło się w takim momencie, bo z przyjemnością poznałabym dalszy ciąg. Ja nauczyłam się patrzeć na ludzi w sposób, w który bohaterka patrzeć by chciała. Patrzeć tak, żeby widzieć. Trudne to, ale możliwe. Obserwowanie kogoś i dostrzeganie jego zalet, choćby najdrobniejszych (bo przecież każdy z nas jakąś ma), nawet lepiej poprawia humor, niż wytykanie w myślach niedoskonałości danej osoby. Trzeba tylko chcieć. Każdy może być lepszy, niż jest.
„Postaram się obserwować ludzi, nie krytykując ich za bardzo. To nie ich wina, że są niedoskonali.”
Prawda? A poza tym, jak głosi cytat na początku:
„Złość – to tylko rodzaj nieporadności.”
Bertold Brecht.
Nikt nie lubi być nieporadnym. Ale też nikt nie musi być.
„Życie w domyśle”
Smutne opowiadanie. Takie realne, prawdziwe, dotyczące sporej ilości ludzi. Nie powiem wszystkich, bo może jest ktoś, kogo to omija i tylko mu wtenczas pogratulować. Jednak już wszyscy się tego obawiają. Czego? Ano… Rutyny.
A przecież nie musi tak być.
„Dalej, Nicky, dokonaj własnego samookreślenia: jesteś uczłowieczonym, zaprzęgniętym w kierat zwierzaczkiem, czy raczej zezwierzęciałym w bezmyślności człowieczyną?”
A Wy? Którą opcję wybieracie? Możecie powiedzieć, że rutyna Was nie dotyczy? Co robicie, aby to zmienić?
Bohater nie zrobił nic.
„Czasem lepiej nie zadawać pytań. Można trwać w nieświadomości i konsumować ofiarowane dobra. Pogardzane przez wielu życie w złotej klatce wcale nie jest złe (…). Czym innym była poprzednia egzystencja, jak nie kolejną klatką, tyle że w całości wykonaną z betonu?”
Świat stwarza nam wbrew pozorom mnóstwo możliwości, aby rutyny się pozbyć. Wystarczą niekiedy drobne rzeczy, by poczuć się inaczej. Tylko trzeba pokonać strach, przełamać schemat. Boimy się zmian. Moim zdaniem niepotrzebnie. Jesteśmy kowalami własnego losu i owe zmiany są uzależnione od nas. Pośrednio bądź bezpośrednio, ale jednak. Zawsze były, bo przecież nic nie dzieje się przypadkiem.
Cytując innego Autora:
„Przyszłość jest żywa, zmienia się. Każdy kamień ciśnięty w trawę kształtuje rzeczywistość (…). Każdy kamień rzucony w nurt rzeki powoduje fale, dlatego przyszłość jest niepewna.”
„Arlin” Adrian Atamańczuk.
I to my mamy na tę przyszłość wpływ. To od nas zależy, czy przez kolejnych dziesięć lat poddamy się rutynie, czy zechcemy coś zmienić. Czy zrezygnujemy z owych zmian na rzecz wygody, spokoju. Czy pokonamy własne demony i stawimy im czoła, aby żyć tak, jak tego pragniemy. Nie zaś tak, jak bohater – zamknięty w swoim prostym, szarym świecie, śniący o lepszym życiu, lękający się te sny i marzenia wprowadzić w czyn. Nie na snach może się to skończyć, bo dlaczego miałoby?
O marzenia warto walczyć. Tak gdzieś słyszałam. ;)
Odważycie się?
Czas ucieka.
Opowiadania Izy Korsaj bardzo szybko się czyta. Taka lekka i przejrzysta lektura do kawy. Są poniekąd rozrywką. A już z pewnością lekcją (jak to u Izy bywa), unaocznieniem pewnych realnych zachowań, przypadków, problemów. Posiadają „zgniłe dno”– przytaczając słowa Autorki. Może to niektórym pomoże dostrzec coś, czego na co dzień nie widzi? Przeczytać warto. Z pewnością Was nie zanudzą. Bo co ja mogę więcej o nich powiedzieć? Nic. Sami się przekonajcie.
„Maski normalności” są dobre. Proste, zwykłe, a jakże prawdziwe.
Polecam,
A.M. Chaudière.
I tradycyjnie zapraszam na stronę:
Autorki (która wciąż rozdaje „Maski…”)
https://www.facebook.com/IzaKorsaj
I swoją:
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere
„Maski normalności” Iza Korsaj.
Iza nie przepada za tym swoim dziełem i słowa „nie przepada” to łagodne określenie. Jednak Autorzy są dla siebie najsurowszymi krytykami. Zazwyczaj. Bo zdarzają się i zapatrzeni we własną twórczość – choćby była dnem totalnym. Wtedy wychodzi z tego istna tragedia rzucająca cień na kawałek literackiego światka… Ale „Maski…” takie nie są. Nie...
2014-03-14
"Kostka"
Patrzę na swoje notatki ze zdumieniem. I tak samo jak Jerry, nie potrafię odpowiedzieć na proste pytanie…
Kiedy czytam, rolę zakładki w książce pełni czysta kartka papieru A4, a długopis leży zawsze gdzieś w pobliżu. Zazwyczaj takich kartek potrzebuję dwie, może trzy. W przypadku „Kostki” Izy Korsaj wystarczyła mi jedna. Jedna kartka zapisana drobnym pismem. Przemyślenia, spostrzeżenia, „objawienia” podczas czytania. Cytaty.
Z czego to wynika? Ano chociażby z tego, że… Nie było potrzeby notować. Czytając Izę odnosiłam wrażenie, jakbym wchodziła w głąb swojego umysłu, tylko bardziej rozbudowanego, czytelniejszego.
Jasnego, poukładanego umysłu jej bohatera.
To, że opiniuję a nie recenzuję, nie jest już żadną nowością. Nie opisuję fabuły, nie dodaję zbędnych dla mnie wstępów, zatem nie przeczytacie tu, o czym dokładnie jest „Kostka”. Nie licząc tego oczywistego faktu, że o oprawcy i jej ofierze. Bo to właśnie historia Marvina. Inżyniera Naprawy. Chirurga transplantologa.
Brak zwyczajowej ilości notatek mówi sam za siebie – nie potrzeba pisać wiele. Mi się podoba. Jestem zadowolona i jak się okazuje – dość podobna do Izy. Tworzymy zbliżonych charakterami bohaterów całkiem niezależnie od siebie i już samo to jest intrygujące, niebywałe. Wy, aby się o tym przekonać, przeczytajcie. Bo watro.
Różnie to bywało z moim czytaniem „Kostki”. Książka jest podzielona na trzy części. Trzy etapy. Przy każdym z nich towarzyszyły mi inne emocje. Z początku nasuwały się na myśl podobieństwa, ale nie te "nasze". Przecież to thriller psychologiczny, a takich już troszkę mamy. Co nowego Autorka mogła nam pokazać? No właśnie.
Na wstępie ani Jerry’ego ani Marvina nie uznałam za psychopatę. Jerry jest jakich wielu. Szary, zwykły człowiek wystraszony rzeczywistością, bez odwagi, by sięgnąć po swoje, bez większego zapału, kolejny trybik w potężnej machinie systemu codzienności. Marvin zaś jest jakich wielu wewnętrznie – skrycie. Sporo ludzi potrzebuje silniejszych bodźców, by uznać życie za warte czegokolwiek, by czerpać z niego dostateczną przyjemność, by wyłamać się chociaż odrobinę ze schematów zwykłego człowieka. Niekoniecznie objawia się to psychopatią, choć i psychopatię można na rozmaite sposoby definiować.
Im dalej w tekst, tym bardziej rewidowałam swoje wstępne założenia czy twierdzenia. Uznałam, że za grosz tu podobieństw i to nie Marvin jest psychopatą, a właśnie jego ofiara – Jerry. Potem jednak doszłam do wniosku, że obaj są równi, każdy na swój sposób szalony. A na końcu? Stwierdziłam: Marvin, mój mistrz.
Marvin.
Trudno cokolwiek o nim powiedzieć. Jest osobliwy, stanowi dla mnie poniekąd zagadkę nawet teraz, po przeczytaniu. Nazywamy kogoś psychopatą już wtedy, gdy nieznacznie odstaje od normy, od zwykłego ogółu. Kiedy nie podąża wytyczonymi ścieżkami, nie poddaje się utartym prawom, gdy zachowuje się nieco inaczej bądź gdy jest odrobinę inny. Dlatego rzadko który „odmieniec” decyduje się pokazać swą inność, kogoś we własne upodobania wtajemniczyć, aby nie poskutkowało to wykluczeniem ze społeczeństwa, odsunięciem.
A Marvin? Jakie wrażenie na mnie wywarł?
Mogę powiedzieć tylko tyle: podziwiam doktora Marvina T. Crossa.
Za cierpliwość, za tą jego cholernie poukładaną bibliotekę umysłu, za opanowanie, za determinację, za sam umysł i podejście do życia. Ale być taka bym nie chciała. Bo Marvin nie zachowuje się tak za jakąś przyczyną . On po prostu taki jest. Nieskończenie dobry człowiek – jak o sobie mówi.
Ale bez uczuć? Bez nieoczekiwanych reakcji? Bez spontaniczności i nieprzewidywalności życie dla mnie byłoby… nudne. Takich jak ja ta książka… wycisza. Wywołuje emocje, owszem, sporo. Ale dla osoby piszącej są tez inne strony czytania. Zawsze starałam się „wejść” w umysł danego bohatera, zrozumieć go, myśleć jak on chociaż przez chwilę. Tutaj także. I zastałam niesamowity spokój. Niewiarygodny porządek. Marvin doskonale radzi sobie ze wszystkim co ludzkie, a i nad tym co nieludzkie szybko przechodzi do porządku dziennego. Jednak, jakkolwiek by na niego nie spojrzeć, nie jest całkowicie pozbawiony emocji. Ma po prostu wyjątkową samokontrolę. Wyjątkową. No i przy okazji lubi sprawować tę kontrolę nad życiem innych. Kolekcjonuje cierpienie i nie tylko cierpienie.
Jedno jest pewne. Iza Korsaj za jego pomocą dała mi najlepszą lekcję dotyczącą odpowiedzialności, z jaką w życiu miałam styczność. Marvin pokazuje czytelnikowi, że emocje są w porządku, ale wypada chociaż w jakimś stopniu nad nimi panować. Mogą nam dać wiele, lecz i wiele odebrać. Wszystko.
A my za każdym razem musimy ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, słowa, za siebie.
„Kostkę” polecam, to oczywiste. Dostajemy od Izy pewien powiew świeżości w rzekomo wyczerpanych tematach. Poznajemy bohatera, z którym od niemal samego początku zaczyna łączyć nas swoista więź, inna dla każdego. Zostajemy zmuszeni do myślenia, bowiem nie da się tego przeczytać, ani razu nie zastanowiwszy się nad samym sobą.
Zatem… Z czego moglibyście zrezygnować w życiu?
Mnóstwo odpowiedzi znajdziecie na to pytanie. Nad każdą dobrze się zastanówcie.
Ku umileniu czasu, zdań kilka skreśliła A.M.CH. – autorka „Niewolnicy”.
Izie Korsaj gratuluję stworzenia takiej postaci.
A Was zapraszam na jej stronę:
https://www.facebook.com/IzaKorsaj
I swoją:
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere
A tak ps.
Dlaczego dałam 9? A jak miałabym potem ocenić powstający "Kolor obłędu"?? Skoro druga powieść zazwyczaj jest lepsza. ;)
"Kostka"
Patrzę na swoje notatki ze zdumieniem. I tak samo jak Jerry, nie potrafię odpowiedzieć na proste pytanie…
Kiedy czytam, rolę zakładki w książce pełni czysta kartka papieru A4, a długopis leży zawsze gdzieś w pobliżu. Zazwyczaj takich kartek potrzebuję dwie, może trzy. W przypadku „Kostki” Izy Korsaj wystarczyła mi jedna. Jedna kartka zapisana drobnym pismem....
2014-02-10
„Każdy umysł ma granicę, po której przekroczeniu pozostaje tylko obłęd.”
Niełatwo pisze się opinie o takich książkach. Wierzcie lub nie, ale w dalszym ciągu zastanawiam się, jakich użyć słów? Jak je poskładać, aby stworzyły klarowną całość? Co napisać? Przychodzi mi do głowy niezliczona ilość określeń, zwrotów, porównań… i żadnego nie potrafię wybrać.
W każdym razie dłużej zastanawiać się nie będę. Zdążyłam wypić już dwie herbaty, więc teraz spokojnie mogę Wam tutaj pomarudzić :D
„Bestia” to kolejna powieść, którą napisał Adrian Atamańczuk. Ocenia mi się ją łatwo, bo ona jest łatwa. Proste fantasy, miejscami klasyczne, lecz posiadające tak wiele zaskakujących elementów, że nawet nie próbuję jej przyrównać do czegokolwiek innego. Przede wszystkim zaznaczyć trzeba, że jest inna niż „Arlin”. Jak dla mnie, to powieść jedna z lepszych w swoim rodzaju. Zaskakująca. I fundująca nam prawdziwy powrót do przeszłości!
Ale co tu dużo mówić?! Atamańczuk świetnie składa literki! Jak zawsze popisuje się talentem w dobieraniu słów, porównań, układaniu zdań. Przekazuje prawdy moralne i pokazuje rzeczywistość taką, jaka jest. Jaka jest także teraz. Często okrutna. Niesprawiedliwa.
Zabiera nas w podróż po świecie pełnym tajemnic, mroku i cierpienia, teoretycznie nie dając ani chwili wytchnienia, zaszczycając tylko drobniutkimi okruszkami radości.
To prawie jakby uderzał Czytelnika z rozmachem rękawicą w twarz, mówiąc: ‚podnieś się, obudź. Świat nie będzie czekał. Nie wiesz, co Cię spotka, ale to Ty jesteś kowalem własnego losu. Żyj!’
Obserwując głównego bohatera, takie właśnie odniosłam wrażenie.
„Bestię” z pewnością można zaliczyć do książek „budujących”, po których przeczytaniu człowiek zastanawia się nad wszystkim. Chociażby przez chwilę. Zatrzymuje się. Chociażby na chwilę.
I o to właśnie chodzi ;)
A kim jest Bestia z Albaresch?
Podczas czytania zadawałam sobie to pytanie nieskończenie wiele razy. Nurtowało mnie, nęciło, męczyło… Liakur momentalnie uzyskał moją sympatię, utożsamiłam się z nim pod tyloma względami, a przede wszystkim tak bardzo mu współczułam! Autorzy są podli…
Nie wiedziałam kim jest, po co jest, co on tam robi i skąd się wziął… Jaką historię ma za sobą? Chciałam go poznać i poznawałam stopniowo, kartka za kartką, bo Autor nie odkrywa wszystkiego od razu. Przez dłuższy czas wiemy tylko, że jest wyjątkowy, posiada zdolności, jakich nie mają ludzie, bliskie wampirom, ale ostatecznie nic nie jest takie, jak nam się wydaje. Wszystko to trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, tajemnicami podsycając dobijającą człowieka ciekawość.
Dowiedziałam się, kim jest Bestia z Albaresch i jakież było moje zaskoczenie! Tego się nie spodziewałam. Nie spodziewałam się również tego, że zastanę u Adriana… wampiry (nie, Liakur nim nie jest) :D
Moje zaskoczenie przez to wzrosło jeszcze bardziej, a już zenitu sięgnęło, gdy przeczytałam JAKIE to są wampiry.
Istotnie, mamy tu epicki powrót do przeszłości, i jeśli nie inne elementy tej powieści, to ten właśnie zadowoli nawet najbardziej wybrednego czytelnika. Nie uświadczycie pięknych, lśniących w słońcu wampirów, które chętniej się… hmm. Uprawiają seks, niż zabijają :D
Ba! Zabijają i to nader chętnie. ^^ Z początku, gdy się z nimi zetknęłam, nie mogłam dojść do tego, co to do cholery za potwory! No jakże tak! Brzydkie, żylaste, skrzydlate, prymitywne. Z wybranymi inteligentnymi jednostkami, bo ktoś tym światem we mgle musi trząść. Wow. Byłam w szoku :D Ich opis porażał. I czyny także. A stronę dalej padła nazwa, którą siebie określali i zaskoczenie wzrosło, pomimo że już wcześniej było to niemożliwe, wywołując zaraz po tym radosny śmiech (wybacz drogi Autorze :*) :D I ta mgła! Opis gór, szlaku, unoszących się nad całym terenem mgieł, walki dnia z nocą… Fascynujące. Mgła mną zawładnęła.
Oczywiście nie zdradzę Wam żadnego szczegółu, bo byłoby to zbyt piękne :P
Powiem jeszcze tylko, że „Bestię” przeczytać warto.
Opowiada naprawdę interesującą historię. Pokazuje, jacy potrafią być ludzie, jak trudno czasem jest godnie żyć, jak wiele musimy przejść prób, by stanąć na niewyraźnej prostej, która często prostą nie jest.
Pokazuje prawdę.
Wyzwala tyle emocji, że już teraz sięgnęłabym po część następną. A ta kończy się w tak głupim momencie, że Autorem chciałoby się potrząsnąć :P
Wzrusza, zaskakuje, wzbudza strach i bawi. Jest fantasy. Wyjątkowo dobrym fantasy.
Pomarudziła Wam Anna Chaudière. Autorka „Niewolnicy”.
Dziękuję za uwagę ;)
I zapraszam w nasze skromne progi:
Autora
https://www.facebook.com/pages/Adrian-Atama%C5%84czuk/200405983474399?ref=stream
I moje
https://www.facebook.com/A.M.Chaudiere
„Każdy umysł ma granicę, po której przekroczeniu pozostaje tylko obłęd.”
Niełatwo pisze się opinie o takich książkach. Wierzcie lub nie, ale w dalszym ciągu zastanawiam się, jakich użyć słów? Jak je poskładać, aby stworzyły klarowną całość? Co napisać? Przychodzi mi do głowy niezliczona ilość określeń, zwrotów, porównań… i żadnego nie potrafię wybrać.
W każdym razie dłużej...
2013-12-12
"Arlin"
"Istnieją drzwi, których nie należy otwierać. Do innych niebezpiecznie jest się nawet zbliżyć, by ktoś na głos naszych kroków nie otworzył ich od wewnątrz. Nigdy bowiem nie wiadomo, co lub kogo zastaniemy po drugiej stronie".
Mam sporo do powiedzenia o tej książce... równocześnie nie mając nic, bo prostym językiem i z wiedzą niedorównującą Autorowi opisać jej się nie da.
Pewnym jest, że akurat te drzwi, drzwi do świata Arlin i jej baśni, otworzyć watro, a na zamknięcie ich nie najdzie Was ochota.
Ale zacznę od rzeczy najbardziej rzucających się w oczy. I oczywiście (regulaminowo już) aż tak w szczegóły fabularne się nie zagłębię, z tego względu, iż nie mam zamiaru odbierać Wam przyjemności z czytania. ^^
Zacznę od przeprosin.
Bardzo, ale to bardzo pragnę przeprosić Autora (i wszystkich, którzy czekali na moją wypowiedź) za takie opóźnienie. Ja wiem, że usłyszę "to nic" - między innymi. Ale wierzcie mi, przeczytałabym dużo wcześniej, gdyby nie to perfidne "zawsze coś". Nie wszystkich "cosiów" udało mi się pozbyć z mojego dnia codziennego, co zaowocowało opóźnieniem niemalże hańbiącym. Bo "Arlin" przeczytałabym w maksymalnie 3 dni. To jest książka, którą się pochłania. Do której świata się wpada natychmiast i bez uprzedzenia.
Zatem przepraszam. Poprawę obiecuję, bo mam zamiar przeczytać ją jeszcze raz... i jeszcze raz... i tak dalej - w stosownych ku temu momentach. Dobre byłoby chorobowe, żeby nic nie zakłócało spokoju czytania :D
A dlaczego oceniłam "Arlin" 10/10? Z prostych przyczyn.
Skoro mi dajecie dziesiątki, to dla "Arlin" nie ma skali. Nie ma skali porównawczej. Jest niepomiernie dobra. Bezprecedensowo lepsza. I tyle w temacie. A ja zawsze będę to powtarzała, zawsze będę się tego trzymała, zawsze będę ją polecała.
Tym nie mającym pojęcia kto napisał ową (jakże marną!) recenzję/wypowiedź, przypominam, że również jestem autorką. Tą, która popełniła "Niewolnicę".
"Arlin" to książka po prostu wybitna. Arcydzieło.
W moim odczuciu, bo ja wypowiadam się i zawsze wypowiadałam wyłącznie za siebie, a jak się komuś nie podoba, to może nie czytać ;]
Jednakże nie wątpię w to, że liczba jej Czytelników z powodzeniem prześcignie w swoim czasie liczbę moich, czego szczerze życzę zarówno "Arlin", jak i jej Autorowi :) Bo watro. Warto poświęcić jej uwagę. Warto wydać na nią nawet ostatnie grosze, watra jest dziesięć razy więcej (żeby tylko), niż obecnie za nią zapłacicie, tak samo jak warta jest każdej godziny, minuty bądź sekundy jej poświęconej.
Stąd moja niezmienna wraz z upływem czasu ocena.
Próżno szukać innych w tej chwili (dopiero się pojawią), dlatego musicie mi po prostu zaufać i przeczytać ;)
Jestem zaszczycona, że mogę wypowiedzieć się publicznie o tej książce jako pierwsza. I szczęśliwa, że dostałam ją w swoje ręce, a przewrotny los wraz z tym poczynił jeszcze kilka mile zaskakujących zmian w mojej codzienności :)
Przypominam, że każdy chętny do zakupienia "Arlin" powinien zwracać się bezpośrednio do Autora, ponieważ on dysponuje jedynymi egzemplarzami na rynku - na chwilę obecną i jeszcze przez jakiś czas. Daje to Wam niezwykle rzadką (i nie trwającą wiecznie, bo liczba książek ograniczona) możliwość nabycia egzemplarza z dedykacją ;)
Podaję link:
https://www.facebook.com/pages/Adrian-Atama%C5%84czuk/200405983474399?fref=ts
Sobie skopiujcie :D
Autor zaś, któremu z tego miejsca (i z każdego innego) chylę czoła za kunszt w dobieraniu słów, składaniu zdań, łączeniu, dzieleniu, rządzeniu i wymyślaniu, jest człowiekiem jakich mało, chociaż podobno niczym się nie wyróżnia. Tak mi się obiło o uszy ;)
Zaprzeczam.
Ze swą niebywałą wyobraźnią i umiejętnościami przewyższającymi wielu z nas, utoruje sobie drogę na wyższe szczeble w tym jakże trudnym do egzystowania światku piszących. Tego nawet nie muszę zakładać. Tego bowiem jestem pewna.
Stworzył świat. Ba - światy! A wraz z nimi całą niebagatelną w swej prostocie opowieść, od której trudno się oderwać.
Adrian Atamańczuk sam siebie określa "niespokojnym duchem i marzycielem", a w posłowiu podaje, że wiele może tłumaczyć fakt, iż pisze głównie podczas zwolnień chorobowych :D
Prywatnie jest osobą równie wartościową, nieprzewidywalną i szalenie dobrą - jak jego teksty ;)
Adrian "pozwolił swoim bohaterom przemówić" i zrobił to na tyle dobrze, że można mu tego zazdrościć, że można się od niego uczyć.
Mnie we władaniu ma jeszcze setka innych emocji :D
Mówiliście mi, że opis i okładka nie zachęciłyby Was zbytnio do sięgnięcia po "Arlin". To błąd. A ja postaram się pokazać Wam dlaczego.
Fragment widoczny w opisie jest ze strony 254. Kiedy już do niej dojdziecie, zrozumiecie dlaczego wybrano taki, a nie inny. Ja zrozumiałam. Jest to początek. Początek końca. I dosłownie i w przenośni. Książka liczy 298 wszystkich stron, a owy fragment rozpoczyna najważniejsze wydarzenie.
Natomiast opisy obu opowiadań, które się ze sobą łączą (jedno nie istniałoby bez drugiego), mówią Wam wszystko, co powinniście wiedzieć o fabule na tą chwilę :P
Jeśli chodzi o kontrowersyjną okładkę ^^
Ach! Zrozumiecie wszystko, gdy tylko zajrzycie w tekst!
Mimo to, jako że mam pozwolenie, opiszę Wam ją, posługując się cytatem z pierwszego opowiadania.
"Na pamiątkę zdarzenia nosiłam zawieszony na rzemyku na szyi pierścień, który mi podarowała. Stał się on dla mnie drogocennym amuletem, powodem niesłabnącej fascynacji. Nie obnosiłam się z nim na palcu, gdyż samym wyglądem wzbudzał zbyt wiele zainteresowania; wyszczerzona paszcza jakiegoś straszydła dzierżyła okrągły, gładki, szary kamień, zabarwiony nieznacznie siecią pomarańczowych żyłek. Pokrywały go drobniutkie runy, zdumiewające precyzją wykonania, zważywszy na ich maleńkie rozmiary. Klejnot łatwo dawał się obracać palcem we wszystkich kierunkach. Podobnie jak wygląd, także materiał pierścienia był zagadkowy. Ciemny, matowy metal. Niby stal, niby srebro pokryte platyną, w rzeczywistości ani jedno, ani drugie. Więc co? Nie miałam pojęcia. To wiedziałam jedynie, że jest lekki jak przysłowiowy puch, a twardość ma granitu."
Na okładce jest pierścień ofiarowany Arlin - głównej bohaterce.
Niegdyś należący do Dallili, Córki Zmroku, Bogini Zmierzchu - narzeczonej Yskayzera, Wodza Armii Zła... tytułowego Księcia Cienia - stanowił symbol ich wiecznego oddania, miłości.
Poza tym, o okładce wypowiada się sam Autor:
"Okładka to produkt starań trzech zapaleńców, którzy nigdy się tym nie zajmowali i nie mieli środków. Oczywiście może się nie podobać, nie przekonywać i nie zachęcać - jak najbardziej. Ja cieszę się jednak, że tak wygląda, bo wiem jak miała wyglądać... Jej plusem jest nawiązanie ilustracji do fabuły (nie jest to jakiś setki razy powielony obrazek z sieci). Jestem wdzięczny wszystkim, którzy poświecili swój czas, pracując nad okładką i ilustracjami. Robili to za darmo."
Nic więcej dodawać nie trzeba.
A teraz przejdę do tego, co najważniejsze, czyli do samej "Arlin" ;)
"Książę Cienia" to przede wszystkim historia o miłości niczym z legend, z baśni. Miłości godnej pozazdroszczenia, bo wszelakie ziemskie, jakkolwiek niesamowite, nigdy nie będą w stanie dorównać tej. Nieskończonej nawet w obliczu końca.
"Książę Cienia stanowi zatem wstęp, podstawę. Zmyślne wprowadzenie do drugiego opowiadania, które z powodzeniem można nazwać powieścią.
Poznajemy genezę. To, od czego wszystko się zaczęło. Arlin wspomina o świecie, w którym była, o tym, jak jej tam było, opowiada o przygodach i życiu niedostępnym dla nikogo z nas.
A później... Później rozpoczyna się, cytuję: "pierwszy akt sztuki o zagładzie świata" - "Płomień i mrok". I Czytelnik zostaje wrzucony na głęboką wodę, a napięcie nie opuszcza aż do samego końca.
Oba opowiadania tworzą całość, a całość składa się na "Arlin".
"Arlin" z pewnością powieścią jest.
Powieścią pisaną niezwykłym, jakże mi bliskim (!) językiem. Chociaż ja mogę co najwyżej pomarzyć o posługiwaniu się takowym, o tak umiejętnym łączeniu zwrotów, wplątywaniu barwnych dialogów w całość, genialnym mieszaniu wyrażeń nam bliskich i dalekich, przy których równie często idzie... paść ze śmiechu (:D), co zejść na zawał ze strachu.
Te archaizmy, ta czystość, płynność i piękno... Czytelnik nie jest w stanie się w tym wszystkim pogubić. Nie jest w stanie nie zrozumieć.
Bo "Arlin" to baśń.
To opowieść samej Arlin, za którą "posłusznie drepcze narracja", a gdy nie ma jej w miejscu opisywanych akuratnie wydarzeń - narrację prowadzi (choć nie tak do końca) jako trzecia osoba. Proste i genialne.
A jak jest napisana? Podam Wam jeden z tysięcy nadających się do przytoczenia fragmentów.
"Rozpromieniona, ruszyłam w ich stronę. "Ha, ha!" - śmiałam się, poklepując dumnie kolbę kuszy, gdy... zwaliłam się w bezdenną dziurę, opiłam wody i podbiłam sobie oko - właśnie kolbą!"
Dodać trzeba, iż wszystko w tym niezwykłym świecie jest pokazane tak, że opisy automatycznie przechodzą w wyobrażenia.
Weźmy dla przykładu pole bitwy.
Czytelnik czuje strach przegrywających, widzi to co oni, myśli tak samo. Bardzo prosto sobie to wszystko wyobrazić, wejść w dane zdarzenie, uczestniczyć, ale również walczyć. To takie szlachetne...
Ja w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że podświadomie, gdzieś w odmętach mojej duszy, tęsknię za czymś, czego nigdy nie doświadczyłam - jednością narodu, walką o wspólne dobro, oddaniem, szlachetnym honorem...
"Graf Longin de Lagwardia, jeden z najsławniejszych rycerzy, jako pierwszy poderwał swoją chorągiew. Nie zatrzymały ich strzały... lecz uczyniły to pioruny."
To właśnie to mam na myśli. Przeczytacie - zobaczycie.
W "Arlin" każdy znajdzie coś dla siebie.
Nie ma błędów, nie ma schematów (Arlin nie jest nastolatką :D), oprócz uniwersalnej walki dobra ze złem, której także nie można jednoznacznie określić. Za to jest fantasy w czystej postaci. Ale jakie to fantasy!
Adrian oferuje nam spektakularne bitwy, piękne krainy dopracowane w najmniejszych szczegółach (mapy), podboje, niekiedy sielankę... Znajdziemy bogów, druidów, arcykapłanów, rycerzy, upiory i czarownice, kryształowe kule, plemiona, demony, nawet możliwość teleportacji, własne legendy, a także wiele, wiele innych. Ach, ludzi również :D A przede wszystkim... magię. Magia rządzi tą książką, tak jak emocje rządzą Czytelnikiem.
"Chodź, odkryj noc, słodką i upojną jak kwiat, wieczną i nieprzerwaną, grzeszną jak nierządnica, wolną jak wiatr, niezgłębioną jak morze."
Tak, "Arlin" wzbudza emocje - niezaprzeczalnie.
Jedną z nich, jedną z najsilniejszych, jest... tęsknota.
Ale to nie tęsknota wywołująca łzy, mijająca wraz z ich upływem. To coś znacznie gorszego, co nas niewoli, ściska serce i już nigdy nie puści.
Bo w głębi duszy "Arlin" pozostawia ślad na zawsze.
A bohaterowie? Nietuzinkowi. Zróżnicowani. Ludzcy. I tak bardzo rzeczywiści, że odnosi się wrażenie, jakby utkwiło się we własnym świecie, tylko wzbogaconym o magię. Watro ich poznać. Warto z nimi zostać. Warto do nich wrócić.
Sami się przekonajcie ;)
Nie wspomnę już o spektakularnym zakończeniu, które oczywiście (takich jak ja) doprowadza do łez...
Wypadałoby tu zakończyć moją wypowiedź :D Uprzedzałam, że o "Arlin" można powiedzieć wiele, a i tak to będzie zbyt mało, nie odda w pełni tego, co odczuwa się podczas czytania.
Pominęłam wiele rzeczy, z żalem opuściłam cytaty, które mogłabym Wam przytoczyć. Ale po co to robić? Warto sięgnąć po tę książkę i już. Naprawdę warto.
Szekspir w swoim "Makbecie" przekazał Czytelnikom coś takiego:
"Życie jest tylko przechodnim półcieniem, nędznym aktorem, który swą rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie w nicość przepada - powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą".
Adrian w swojej "Arlin" przekazuje nam jakże podobny, i równocześnie jakże inny przekaz (z setki przekazów, które daje nam ta książka):
"Bogowie dawno temu zapisali w gwiazdach ludzkie przeznaczenie. Przyszło nam oglądać zmierzch czasów. Jesteśmy tylko aktorami na wielkiej scenie, marionetkami w sztuce, którą napisał ktoś inny. Możemy grać dobrze bądź źle, ale samego scenariusza nie zmienimy. Nie zmienimy tego, co zapisano w gwiazdach."
Zagrajmy dobrze w tej sztuce, jaką jest życie. Życie czekać nie będzie. A my, wbrew pozorom, możemy mieć los we własnych rękach. "Arlin" udowodniła to mi - udowodni to i Wam.
Z czystym sumieniem i z całego serca polecam - po raz kolejny. Spotkajmy się razem w jej świecie, tak barwnym i niezwykłym, jak Autor, który również nadal tam tkwi. Każdy z nas odnajdzie w "Arlin" cząstkę siebie, swoje cechy charakteru w bohaterach, swoje pragnienia i marzenia. Cząstkę życia, jakie pragnąłby mieć bądź też ma.
"A noc zapłacze srebrnymi gwiazdami"...
Długą wypowiedzią uraczyła Was Anna Chaudière, która gorąco pozdrawia!
Ps.
Powinniście być już do tego przyzwyczajeni, więc bez marudzenia - do tekstu! :P
"Arlin"
"Istnieją drzwi, których nie należy otwierać. Do innych niebezpiecznie jest się nawet zbliżyć, by ktoś na głos naszych kroków nie otworzył ich od wewnątrz. Nigdy bowiem nie wiadomo, co lub kogo zastaniemy po drugiej stronie".
Mam sporo do powiedzenia o tej książce... równocześnie nie mając nic, bo prostym językiem i z wiedzą niedorównującą Autorowi opisać jej się...
2013-10-09
Recenzja przedpremierowa.
Abym mogła napisać Wam kilka słów na temat drugiej części „Mroków”, musiało minąć 10 godzin. Pierwszy raz coś takiego u mnie nastąpiło, ponieważ swoje opinie piszę zazwyczaj zaraz po przeczytaniu bądź chwilę później.
Jednak tym razem dziesięć godzin temu pożegnałam się z Autorką „Mroków” mówiąc, że jej nienawidzę (moja nienawiść zawsze jest chwilowa).
Co mogę powiedzieć o samym tomie drugim?
Zawiodłam się.
Ale od początku ^^
Pierwszym, co kojarzy mi się z drugimi „Mrokami” jest piosenka Enej „Lili”. Słuchaliście? Moim zdaniem (już Wam to mówiłam) oddaje ona niemal idealnie to, co znajduje się wewnątrz powieści.
„Zobaczył ją tak bardzo blisko,
Tak naturalnie, przepiękną Lili,
I zapamiętał kolor, wszystko,
Już zakochany był, tak zakochany był!
Na jego oczach było lśnienie,
Kolory, barwy i jej odcienie,
I jeszcze ta obietnica dana:
Ja namaluję Lili dzień!”
To oczywiście odnośnie mojej ukochanej (nie licząc Leto, który tu występuje wyłącznie epizodami) dwójki bohaterów. Powiedzieć Wam trzeba, że część pierwsza nie łączy się aż tak z tą częścią, której jeszcze przeczytać nie możecie – jest przed wydaniem. Dzieje się natomiast w tym samym czasie. Zabawnie było wyobrażać sobie podczas czytania, co robi w danym momencie Leto znajdujący się w wiosce wszystkim już znanej ;)
Fragment powyżej bardziej pasuje mi do Moriena, zaś ten poniżej do Lili. Tak, główna bohaterka ma na imię Lili :P
„Dostała wszystko za spojrzenie,
Za mały dotyk, przypadkowy ruch,
To wszystko nie jest jej marzeniem (…)”
„A kiedy zajdą te dni jego słodka Lili
Odjedzie we mgle czarnym koniem!
Powie, że to nie grzech!
Jego kolej na gest,
Bo wie gdzie ona jest,
I weźmie do rąk Morze Czarne i ją,
Zaczaruje w tę noc!”
Co ja mogę powiedzieć o „Mrokach”? Nie wiem. Niebywale ciężko mi się myśli na ten temat, bo emocje, jakie wywołała we mnie Stag swoim składaniem literek w logiczną, barwną, poruszającą całość, odebrały mi mowę i jasność myślenia. No cóż…
Ta część jest dopracowana, rozbudowana, przemyślana. Może powiem Wam, dlaczego jestem zawiedziona. Właśnie dlatego: Stag ma zdolność bardzo szybkiego prowadzenia wątków. Ja rozpisuję się na kilkaset stron, ona zaś na połowę mniej, przez co jako czytelnik poczułam się kolejno...
Podekscytowana na początku, gdy poznawałam Lili, w której każda z nas znajdzie chociażby cząstkę siebie. Ja znalazłam.
Zafascynowana, gdy poznałam Moriena, którego bym chętnie przygarnęła (tak samo jak Leto), żeby tylko zacna Autorka nie zesłała na niego gromów.
Zakochana i zniecierpliwiona, gdy ujrzałam ich wątek miłosny, który zawiązał mi serce na supeł.
Zadowolona, gdy powoli przechodziłam przez szkołę magów, czy siedziałam „Pod Baranim Łbem”.
Zrelaksowana, kiedy obserwowałam społeczeństwo magiczne i ludzi przy ich codziennych obowiązkach.
Przerażona, gdy zdałam sobie wreszcie sprawę z tego, co przecież Stag potrafi w kwestii siania zniszczenia…
Zdenerwowana, gdy akcja nabrała rozpędu. Gdy wyszliśmy ze szkoły.
Wystraszona (plus kilka dodatkowych emocji), kiedy zbliżyłam się do końca.
A później kolejno: zrozpaczona, zdruzgotana, załamana i nieszczęśliwa. Nieszczęśliwa jestem nadal.
Stagerlee daje. Stagerlee odbiera.
Natomiast zawiedziona jestem, bo to wszystko tak szybko się skończyło. I tylko dlatego! Bo ja już teraz, w tym momencie, gdybym miała część trzecią, usiadłabym z nią na łóżku i czytałabym z otwartymi ustami nie mogąc się oderwać. Zwłaszcza, że (dzięki bliższej znajomości z Autorką) wiem mniej więcej, jakie zawiąże w niej wątki ;) Oczekiwanie jest najgorsze. Uciążliwe, kiedy żołądek ma się zawiązany na supeł pod wpływem emocji. Ona mnie kiedyś wykończy, mówię Wam.
Musicie wiedzieć, że nie zachwalam „Mroków” dlatego, bo znam Autorkę. Tym bardziej trudniej mi się o nich pisze (sklejam tą marną wypowiedź już dwie godziny). Chwalę „Mroki” dla „Mroków”, bo są tego warte. Autorka zrobiła mega krok w stronę sukcesu. W stronę udoskonalenia się. Książka zapada w pamięć i chociaż cudnych opisów jest mniej, to ja do niej wrócę, żeby móc zapamiętać. Żeby odnaleźć zdania, które przesłaniała mi łzawa mgła. Zdania, które pochłaniałam tak szybko, że sama za sobą nie nadążałam. Był taki moment, nie powiem jaki, w którym musiałam przestać czytać. Po prostu nie mogłam. Zamiast czytać, to ja siedziałam i płakałam do chwili, aż nie uspokoiłam się na tyle, aby móc dalej brnąć przez to wszystko. To było najtrudniejsze. Doczytać do końca, kiedy ogarniały mnie tak zróżnicowane odczucia, że miałam ochotę wyrzucić laptopa przez zamknięte okno, a na Stag posłać kilo „mięsa” (:P).
„Mroki” tom II opowiada o miłości, buncie, przyjaźni, krzywdzie, cierpieniu, radości. O oddaniu, poświęceniu i lękach. Mamy tam wątki, które z powodzeniem odnajdziemy w naszej niemagicznej rzeczywistości, zachowania, z którymi się utożsamimy, sytuacje, które z pewnością znane są niektórym z nas z doświadczenia. Nie mamy banalnej, powtarzającej się historii. Znów dostajemy coś na swój sposób wyjątkowego, co nas pochłania, wciąga i więzi.Wierzcie, lub nie, ale ja wciąż tkwię w tym świecie. Rozpamiętuję to, co się wydarzyło, wyobrażam sobie, a także podświadomie i świadomie układam scenariusze do kontynuacji (przekleństwo autora).
Napisałam sobie opowiadanie konkursowe na pocieszenie… ^^
Katarzyna Szewioła – Nagel i tym razem nie powiedziała ostatniego słowa, a ja wiem, że długo go jeszcze nie powie. Pozostawiła niedosyt, mieszankę ciekawości ze smutkiem i zniecierpliwieniem, a także złość na prawo Autora do znęcania się nad Czytelnikiem.
Autorzy są podli ;)
Więcej na temat fabuły powiedziała Markietanka, której recenzję umieściła Stag u siebie, czyli tu:
https://www.facebook.com/notes/katarzyna-szewioła-nagel-mroki/mroki-tom-ii-recenzja/570581989669722
Ja nie będę się powtarzać, zresztą nie ma takiej potrzeby – po co odbierać Wam radość z czytania? :P
Nie będzie zaskoczeniem, gdy „Mroki II” polecę. Polecam z czystym sumieniem i z całego (wciąż rozbitego) serca! Autorce dziękuję, że mogłam to przeczytać już teraz, pominąwszy miesiące oczekiwania na opublikowanie, chociaż papier kupię jak tylko się ukaże, jeszcze „ciepły”, bo po prostu muszę mieć!
A Ty, moja droga Stagerlee, piszże już ten III tom, zanim zejdę ze zniecierpliwienia… Proszę ♥
Kochani, nie będę przedłużać, po prostu widzimy się na kartach tomu drugiego „Mroków”, fascynującego, tajemniczego i równie Mrocznego, co pierwszy!
A.M.CH.
Recenzja przedpremierowa.
Abym mogła napisać Wam kilka słów na temat drugiej części „Mroków”, musiało minąć 10 godzin. Pierwszy raz coś takiego u mnie nastąpiło, ponieważ swoje opinie piszę zazwyczaj zaraz po przeczytaniu bądź chwilę później.
Jednak tym razem dziesięć godzin temu pożegnałam się z Autorką „Mroków” mówiąc, że jej nienawidzę (moja nienawiść zawsze jest...
2012-02-01
2012-07-01
Prowodyr ;)
Gdyby nie ta książka, dłużej szukałabym pomysłu głównego na "Niewolnicę"
Prowodyr ;)
Gdyby nie ta książka, dłużej szukałabym pomysłu głównego na "Niewolnicę"
Tę książkę po prostu trzeba przeczytać. Świetnie napisana, niesamowita historia.
Tę książkę po prostu trzeba przeczytać. Świetnie napisana, niesamowita historia.
Pokaż mimo to