-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński4
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-03-15
Lubię biografie, sięgnąłem więc i po tą – tym bardziej, że wpadła mi w ręce wersja oryginalna. Nie jestem jednak fanem tej artystki, mam też w pamięci jak wspominał ją Elton John w swojej autobiografii: planowali kiedyś wspólną trasę koncertową, ale podczas prób okazała się tak nieprzyjemna i apodyktyczna, że wszyscy jego muzycy odmówili z nią dalszej współpracy.
Oczywiście we własnej autobiografii obraz jest zupełnie inny – czytamy po wielokroć zapewnienia jak skromna, pracowita i życzliwa ludziom jest Tina. „Nigdy nie byłam divą” – stwierdza. Mimo to, nawet te osobiste wspomnienia zdradzają ogromne skupienie na sobie i swojej karierze oraz potrzebę kontrolowania wszystkiego.
Zaczyna się od relacji z wesela ze swoim ostatnim mężem, Erwinem Bachem, niemieckim producentem muzycznym, z którym zamieszkała w Szwajcarii. Tina wszystko zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach: kobiety ubrane na biało, mężczyźni na czarno, sto tysięcy róż z Holandii, suknie od Armaniego, biżuteria od Cartiera. Brian Adams śpiewał „All for Love”. Niestety, widok na jezioro od strony ich Château trzeba było zasłonić, z obawy przed paparazzi…
Tina Turner twierdzi, że jest buddystką, a na koniec „weselnego” rozdziału stwierdza nawet: „osiągnęłam moją nirwanę”. Trzeba przyznać, że jest to specyficzne rozumienie nirwany, czyli stanu oświecenia, który osiągamy wyzbywając się egoizmu i wszelkich pragnień…
Po przebrnięciu przez te mdlące samozachwyty robi się ciekawiej: wracamy do dzieciństwa i początków kariery. Dorastanie w małej mieścinie w stanie Tennessee nie należało do szczęśliwych. Anna Mae (jej ówczesne imię) nie czuła miłości ze strony matki, która w końcu zostawiła rodzinę. Niedługo potem zniknął ojciec. Trzynastoletnia Anna została z nielubianą apodyktyczną babcią. „Nigdy nie czułam się przez nikogo kochana” – pisze z goryczą.
Pociągała ją muzyka i muzycy. Już w wieku 18 lat miała dziecko z saksofonistą z zespołu Ike’a Turnera, niedługo potem związała się z samym Ikiem i pojawiło się kolejne dziecko. Ike zorientował się z jakim talentem wokalnym ma do czynienia, wykorzystywał więc partnerkę bez skrupułów, nadał pseudonim, zaczął kontrolować każdy aspekt jej życia.
Duet Ike and Tina Turner zaczął święcić sukcesy, gros czasu spędzali w drodze, dziećmi zajmowały się opiekunki. Ciarki przechodzą kiedy czytamy o brutalności, wulgarności i bezwzględności Ike’a. Przemoc fizyczna, psychiczna, ekonomiczna były na porządku dziennym. Nie ukrywał relacji z innymi kobietami (z niektórymi nawet miał dzieci), żądając od Tiny akceptacji tego stanu rzeczy. Zdumiewa, że piosenkarka wytrwała w związku 14 lat, choć jak pisze: „przez pierwsze siedem lat myślałam w co ja się wpakowałam, a przez następne planowałam jak się z tego wyplątać”.
Kiedy po raz kolejny została pobita w trakcie trasy koncertowej, najzwyczajniej w świecie uciekła tuż przed występem. Została z niczym, na dodatek posypały się pozwy za zerwane koncerty. Rozpoczeło się mozolne budowanie swojej własnej kariery i walka o niezależność – wszystkiemu zaś towarzyszyła obawa o bezpieczeństwo swoje i dzieci wobec nieobliczalnego Ike’a.
To najciekawsze fragmenty książki; imponuje odwaga, determinacja i wiara Tiny w to, że w wieku 40 lat, zaczynając praktycznie od zera, rozpocznie wielką karierę. A jednak, tak jak sobie wymyśliła – wykroczyła poza ramy muzyki rhythm & bluesowej i poza granice USA aby stać się gwiazdą muzyki pop zapełniającą wielkie sale koncertowe i stadiony na całym świecie.
W przeciwieństwie do pierwszego, toksycznego małżeństwa, ostatni związek Tiny był bardzo udany. Kiedy partnerem niemłodej już gwiazdy staje się młodszy o 16 lat mężczyzna zazwyczaj rodzą się podejrzenia o niezbyt szczere intencje – w tym przypadku jednak było to wielkie uczucie z obu stron. Erwin Bach był z Tiną na dobre i złe, okazywał wielką troskę kiedy dopadały ją kolejne choroby (udar, rak jelita, niewydolność nerek), zdobył się nawet na oddanie partnerce własnej nerki.
Tą napisaną prostym językiem książkę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. I choć mamy świadomość, że w dużej mierze jest to kreacja własnego pozytywnego wizerunku, trudno nie współczuć Tinie trudnego, pozbawionego miłości dzieciństwa a później długiego koszmaru przemocowego związku. Podziw budzi wywalczona ciężką pracą światowa kariera – nawet jeśli nie jesteśmy fanami jej muzyki. Cieszy, że dziewczyna która kiedyś czuła, że nikt jej nie kocha, jako dojrzała kobieta znalazła prawdziwą wielką miłość…
Lubię biografie, sięgnąłem więc i po tą – tym bardziej, że wpadła mi w ręce wersja oryginalna. Nie jestem jednak fanem tej artystki, mam też w pamięci jak wspominał ją Elton John w swojej autobiografii: planowali kiedyś wspólną trasę koncertową, ale podczas prób okazała się tak nieprzyjemna i apodyktyczna, że wszyscy jego muzycy odmówili z nią dalszej współpracy....
więcej mniej Pokaż mimo toZastanawia minie gigantyczny „hype” wokół tej książki: jest promowana, nagradzana, zachwalana gdzie się da, tak jakby to było jakieś wielkie objawienie. Mamy w Polsce naprawdę wybitnych reportażystów i wspaniałe książki z gatunku non-fiction, ale, moim zdaniem, pani Kuciel-Frydryszak daleko jest do pierwszej ligi… Owszem, wykonała ogromny research, zebrała masę danych i skompilowała solidną dysertację etnograficzno-socjologiczną, ale przebrnięcie przez tą cegłę okazało się ponad moje siły. Liczba osób, wspomnień, danych statystycznych, które przewijają się przez karty książki w którymś momencie zaczyna przytłaczać, narracyjny chaos zaczyna męczyć, a ilość powtórzeń irytować. Autorka na pewno sprawdza się w roli dokumentalistki, ale powinna jeszcze popracować nad organizacją i prezentacją zgromadzonego materiału.
Zastanawia minie gigantyczny „hype” wokół tej książki: jest promowana, nagradzana, zachwalana gdzie się da, tak jakby to było jakieś wielkie objawienie. Mamy w Polsce naprawdę wybitnych reportażystów i wspaniałe książki z gatunku non-fiction, ale, moim zdaniem, pani Kuciel-Frydryszak daleko jest do pierwszej ligi… Owszem, wykonała ogromny research, zebrała masę danych i...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-26
Poruszająca historia dorastania w rodzinie mormonów, zdominowanej przez fanatycznego ojca, skrajnie nieufnego wobec rządu i szykującego się na nadchodzącą apokalipsę. Dzieci nie posyłano do szkoły, nie szczepiono, a na wszelkie choroby miały pomóc mikstury mamy zielarki. Porody odbywały się w domu, wspomagane przez lokalną akuszerkę.
Normalnością dzieciństwa Tary był „zimny wychów”, brak autentycznej miłości i troski ze strony rodziców, ale także brutalność zaburzonego psychicznie brata. Od wszystkich dzieci w rodzinie oczekiwano ciężkiej pracy w składzie złomu ojca; uczyły się jedynie praktycznych umiejętności, takich jak obsługa wózka widłowego.
Jeszcze w wieku 15 lat Tara nie wiedziała skąd się bierze ciąża. Nie miała pojęcia kim był Napoleon czy Szekspir, co to był Holocaust. Historię i teraźniejszość Ameryki poznawała jedynie w wersji ojca, np. niewolnictwo według niego to czasy, w których Murzyni byli bardziej wolni i szczęśliwsi od swoich właścicieli, gdyż to właściciele musieli o nich dbać i ich utrzymywać.
Powoli, z oporami i ciągłą niewiarą w siebie, Tara odrywa się od zamkniętego świata, w którym wyrosła. W wieku 17 lat po raz pierwszy przekracza mury szkoły, zaczyna łapczywie chłonąć niedostępną jej wcześniej wiedzę. Odkrywa w sobie pasję akademicką, dostaje się na stypendium do Cambridge, potem do Harvardu.
U Tary stopniowo rośnie także świadomość szkód jakie wyrządzono jej w dzieciństwie, zaczyna rozumieć skalę brutalności jakiej doświadczała oraz obojętności rodziców, zaślepionych swoją wiarą. Ta nowa świadomość coraz bardziej utrudnia utrzymanie relacji z rodzicami, którzy negują wspomnienia Tary, żądają zaprzestania drążenia niewygodnej przeszłości, grożą wyrzeczeniem się córki.
Książkę czyta się świetnie. Widać, że Tara Westover ma naturalny talent literacki i umiejętność snucia zajmującej opowieści. Narracja jest pozbawiona sentymentalizmu, autorka nie roztkliwia się nad sobą, przez co historia jest tym bardziej poruszająca.
Niezwykła i imponująca jest droga, którą przeszła Tara: z nizin społecznych, z prymitywnej zaściankowej prowincji aż do wyrafinowanego świata słynnych uniwersytetów. Po drodze mozolnie nadrabiała elementarną dla większości z nas wiedzę. Kiedy w Cambridge koleżanki zabrały ją na kawę, nie wiedziała co zamówić spośród tak wielu rodzajów napoju – nigdy w życiu nie piła kawy, zabronionej w mormonizmie.
Nawiasem mówiąc, chciałoby się dowiedzieć od autorki czegoś więcej o absurdach mormonizmu, pseudo-religii wymyślonej blisko 200 lat temu przez amerykańskiego hochsztaplera Josepha Smitha. Z garstki wyznawców, którzy uwierzyli w wizje i proroctwa Smitha z czasem „kościół” ten rozrósł się do jednej z najpotężniejszych organizacji religijnych w Ameryce. Stan Utah, w którym ma główną siedzibę, jest całkowicie zdominowany przez mormonów.
Przez dziesiątki lat kościół mormoński propagował poligamię (sam Joseph Smith miał 40 żon); z czasem jednak ogłoszono, że liczne żony mają czekać wyznawców dopiero po śmierci. Presja społeczna spowodowała także zmianę w stosunku do Murzynów. Kiedyś mormoni uważali, że czarny kolor skóry to kara za grzechy…
O religii, w której wyrosła, Tara pisze wstrzemięźliwie – najwyraźniej nie chce zrywać wszystkich więzów ze środowiskiem, z którego pochodzi i z tymi członkami rodziny, którzy się jej nie wyrzekli. Jej stosunek do mormonizmu można jednak wyczytać między wierszami. Pisze na przykład, że nigdy nie była w stanie zaakceptować, że mogłaby być jedną z wielu żon. O wyprawie do mormońskiej świątyni w Sacred Grove w stanie Nowy Jork (miejsce pierwszej wizji Josepha Smitha) wspomina: „Ojciec czuł tam obecność Boga, ja czułam tylko zimny kamień.”
Nawet pomimo braku wyraźnych anty-religijnych deklaracji, książkę można odczytać jako potężne oskarżenie prania mózgów, które w imię religijnych fantasmagorii odbywa się pod każdą szerokością geograficzną.
Tara wspomina jak będąc w Cambridge dostała od koleżanki mejla z załączoną nieznaną jej piosenką. Była to „Redemption Song”, którą Bob Marley napisał na rok przed śmiercią. Ponieważ nigdy nie słyszała o Marley’u, zaczęła szperać w internecie. Dowiedziała się, że kiedy u jamajskiego muzyka wykryto czerniaka na dużym palcu u stopy, odmówił amputacji, bo rastafarianie wierzą w „jedność ciała”. Po kilku latach zabiły go przerzuty (do płuc, żołądka, wątroby, mózgu).
Słowa Marley’a z „Redemption Song” stały się dla Tary mottem przewodnim (“Emancipate yourself from mental slavery / None but ourselves can free our minds”), choć – o ironio – sam Marley nie zdołał „uwolnić umysłu” z absurdalnych religijnych nakazów. Po jakimś czasie ponownie natrafiła na ten tekst zapisany gdzieś w swoich notatkach. Zamyśliła się nad nimi, a po chwili sięgnęła po słuchawkę telefonu i zadzwoniła do pobliskiej kliniki: „Chciałabym się umówić na szczepienia…”
Poruszająca historia dorastania w rodzinie mormonów, zdominowanej przez fanatycznego ojca, skrajnie nieufnego wobec rządu i szykującego się na nadchodzącą apokalipsę. Dzieci nie posyłano do szkoły, nie szczepiono, a na wszelkie choroby miały pomóc mikstury mamy zielarki. Porody odbywały się w domu, wspomagane przez lokalną akuszerkę.
Normalnością dzieciństwa Tary był...
2024-02-10
Choć te wspomnienia z dzieciństwa w dysfunkcyjnej rodzinie tchną autentyzmem to jednak czytało mi się to ciężko i – przyznam – nie dobrnąłem do końca.
Autorka ma niezłe pióro i imponującą, fotograficzną pamięć sytuacji których doświadczyła, ale z czasem drobiazgowość opisów i chaotyczność narracji odebrały mi resztki przyjemności z lektury.
Zbyt wiele tu stylistycznych ozdobników, nieistotnych wtrętów, dygresji, pobocznych wątków. Czasem można odnieść wrażenie, że czytamy powieść szkatułkową, gdzie w jednej opowieści zawarta jest kolejna, ta zaś prowadzi do następnej, itd.
Może szkoda, że Mary Karr, kształtując swój pisarski styl, nie spotkała kogoś w rodzaju Gertrude Stein, która – jak głosi anegdota – wykreśliła kiedyś z tekstu Hemingway’a wszystkie przymiotniki zalecając mu zwięzłość stylu i unikanie niepotrzebnych słów.
Choć te wspomnienia z dzieciństwa w dysfunkcyjnej rodzinie tchną autentyzmem to jednak czytało mi się to ciężko i – przyznam – nie dobrnąłem do końca.
Autorka ma niezłe pióro i imponującą, fotograficzną pamięć sytuacji których doświadczyła, ale z czasem drobiazgowość opisów i chaotyczność narracji odebrały mi resztki przyjemności z lektury.
Zbyt wiele tu stylistycznych...
Choć tytuł brzmi trochę buńczucznie, to rzeczywiście autor prezentuje oryginalne podejście do zdrowia psychicznego, obala popularne mity i kontestuje psychiatryczną ortodoksję. Nathan Filer wiele lat przepracował na oddziałach psychiatrycznych i z tego co pisze przebija ogromna empatia dla osób cierpiących na zaburzenia psychiczne.
Mamy tu historie kilku osób, u których rozwinęła się choroba psychiczna – pokazanych w sposób przejmujący i budzący współczucie. Uzmysławiamy sobie, że za etykietą „schizofrenika” kryje się zawsze jakaś konkretna historia ludzkiego dramatu, a często ciąg zdarzeń, które mogłyby się przytrafić każdemu. Te ludzkie historie przetykane są przemyśleniami autora na temat rozwoju psychiatrii i wyzwań, które przed nią stoją.
Autor zwraca uwagę, że w odróżnieniu od wszystkich innych dziedzin medycyny, w psychiatrii nie ma obiektywnego i wiarygodnego systemu diagnozowania. W innych specjalizacjach sprawa jest prosta: robi się testy (badanie krwi, badania obrazowe, etc) a ich wynik może wskazać konkretną chorobę (np. cukrzycę). W psychiatrii takiej możliwości nie ma. Żadna tomografia mózgu, czy jakiekolwiek inne badania nie powiedzą nam, że mamy do czynienia ze schizofrenią czy innym zaburzeniem. Możemy polegać jedynie na tym co mówi nam pacjent oraz na – jakby nie było – subiektywnych odczuciach lekarza.
W latach pięćdziesiątych podjęto w Ameryce próbę usystematyzowania chorób psychicznych i przypisania konkretnych objawów do konkretnych zaburzeń. Tak powstał słynny DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders) – klasyfikacja zaburzeń psychicznych, która doczekała się już pięciu edycji.
Podręcznik niewątpliwie ułatwił życie psychiatrom, ale autor ma wątpliwości czy łatwość szufladkowania pacjentów do określonych zaburzeń rzeczywiście pomaga cierpiącym osobom. Zresztą wyznaczanie co jest, a co nie jest chorobą psychiczną zmienia się na przestrzeni lat. Przecież w XVI wieku samotna staruszka żyjąca z kotem na skraju wioski byłaby niewątpliwie "zdiagnozowana" jako czarownica. Z kolei w XIX wieku w USA czarnoskórym, którzy uciekali z niewoli przypisywano chorobę o nazwie „drapetomania”. Inny wymowny przykład to podejście do homoseksualizmu, który jeszcze na początku lat 70-tych był w DSM opisany jako zaburzenie psychiczne.
W 1973 roku grupa amerykańskich naukowców kierowanych przez Davida Rosenhana przeprowadziła słynny eksperyment: udawali że „słyszą głosy” i pozwolili się zamknąć w szpitalach psychiatrycznych. Na miejscu zachowywali się już normalnie i o żadnych głosach nie wspominali. Nikt się jednak nie zorientował, że są zdrowi, przetrzymywano ich więc miesiącami każąc łykać przepisane farmaceutyki.
Taki system, w którym łatwo diagnozujemy i szufladkujemy może przynieść więcej szkód niż korzyści. Autor podaje przykład ADHD, na które w pewnym okresie „leczyło się” ponad dziesięć procent amerykańskiej młodzieży – przynosząc oczywiście krociowe zyski firmom farmaceutycznym. Tymczasem, jak pisze Filer, w wielu przypadkach tak zwane ADHD to po prostu zindywidualizowana faza rozwoju nastolatka.
Tworzenie nowych psychiatrycznych jednostek chorobowych wydaje się być sztuką dla sztuki. W ostatniej edycji DSM jest ich już 541. Tymczasem zaburzenia psychiczne to zjawisko płynne i zindywidualizowane. Osoby zmagające się ze swoją psychiką lokują się w jakimś punkcie spektrum danego zaburzenia. Ponadto, często towarzyszą im symptomy innych zaburzeń.
Są naukowcy, którzy w ogóle kwestionują ideę „choroby psychicznej”. Należy do nich Joanna Moncrieff, brytyjska profesor psychiatrii, którą już jako studentkę medycyny szokowało to co widziała na oddziałach psychiatrycznych: stwierdziła, że zamiast prawdziwego leczenia stosuje się tam jedynie represyjne podejście do pacjentów. Uważa ona, że zjawisko takie jak schizofrenia powinniśmy traktować jako pewien wariant osobowości człowieka. A zamiast szufladkowania, podchodzić do pacjentów indywidualnie, starając się pomóc optymalnie funkcjonować osobie z konkretnymi objawami.
Wymagałoby to jednak nowego, odważnego podejścia do zdrowia psychicznego, wyjścia poza schematy, nie ulegania presji koncernów farmaceutycznych, dla których model „diagnoza – choroba – lek” to oczywiście niekończąca się żyła złota. Tymczasem w niektórych przypadkach farmakologia może przynosić więcej szkód niż pożytku.
Typowy obrazek ze szpitala psychiatrycznego: snująca się z martwym spojrzeniem i znieruchomiałą twarzą postać – to rezultat terapii lekami przeciwpsychotycznymi, a nie choroby pacjenta. Wiadomo, że skutki uboczne leków neuroleptycznych to między innymi objawy typowe dla parkinsonizmu. Nawiasem mówiąc, autor sprzeciwia się pojęciu skutków „ubocznych” – każda substancja daje po prostu takie a nie inne efekty, lepiej więc mówić o skutkach „pożądanych” i „niepożądanych”.
Mam nadzieję, że ta mądra i potrzebna książka szybko ukaże się w polskim przekładzie. Ale czy przyczyni się do pożądanych zmian? Trudno tu o jakiś optymizm. Okazuje się, że im bardziej rozwinięte społeczeństwo, tym więcej problemów ze zdrowiem psychicznym: wymownymi przykładami są Brytania i USA – bogate kraje o ogromnych nierównościach. Okazuje się, że najwięcej problemów ze zdrowiem psychicznym występuje tam w niższych warstwach społecznych – a więc tam gdzie występuje codzienne zmaganie się z biedą i wykluczeniem, i w których dzieciństwo to nierzadko doświadczanie nieustannego stresu, przemocy, zaniedbania.
Choć tytuł brzmi trochę buńczucznie, to rzeczywiście autor prezentuje oryginalne podejście do zdrowia psychicznego, obala popularne mity i kontestuje psychiatryczną ortodoksję. Nathan Filer wiele lat przepracował na oddziałach psychiatrycznych i z tego co pisze przebija ogromna empatia dla osób cierpiących na zaburzenia psychiczne.
Mamy tu historie kilku osób, u których...
Joshua Cohen miał śmiały i niezwykły pomysł, aby w konwencję satyrycznej powieści kampusowej à la David Lodge wpisać autentyczne postacie (rodzinę znanego historyka izraelskiego Bencijona Netanjahu), a jednocześnie poruszyć poważne kwestie dotyczące żydowskiej tożsamości i sporów o żydowską historię – zarówno tą najnowszą, jak i sięgającą wiele wieków wstecz.
Rozumiem, że dla niektórych ten miks jest mało strawny, mi jednak spodobała się tak oryginalna formuła powieści. Oto, ni stąd ni zowąd, pomiędzy zabawnymi scenkami obyczajowymi zagłębiamy się w historię syjonizmu i jego różnych nurtów lub poznajemy przyczyny prześladowań Żydów w XV-wiecznej Hiszpanii.
Jest też miejsce na refleksję o żydowskim nacjonalizmie, z którym identyfikują się kolejne pokolenia tytułowej rodziny. Protoplasta rodu, rabin Natan Milejkowski już u zarania XX wieku głosił ideę kolonizacji Palestyny i ustanowienia tam żydowskiej supremacji – twierdził, że należy wzorować się na podboju Ameryki, gdzie odbierano tereny „dzikim Indianom”. Swoje wywody publikował pod pseudonimem „Netanjahu” (po hebrajsku: „dany przez Boga”), który z czasem jego syn Bencijon przybrał jako nazwisko.
Synem Bencijona jest najbardziej obecnie znany przedstawiciel rodu, czyli Benjamin – rekordowo długo rządzący premier Izraela. W powieści występuje jako niesforny dziesięciolatek, współtwórca chaosu i destrukcji w domu amerykańskiego profesora goszczącego rodzinę.
Powieść Joshuy Cohena, momentami zdaje się zaledwie lekką, obyczajowo-satyryczną powiastką, niesie w sobie jednak sporo głębszej refleksji. Dlatego, z mojej strony przynajmniej, należą się duże słowa uznania dla autora za świetny literacki pomysł, a dla jury nagrody Pulitzera za słuszny i odważny werdykt…
Joshua Cohen miał śmiały i niezwykły pomysł, aby w konwencję satyrycznej powieści kampusowej à la David Lodge wpisać autentyczne postacie (rodzinę znanego historyka izraelskiego Bencijona Netanjahu), a jednocześnie poruszyć poważne kwestie dotyczące żydowskiej tożsamości i sporów o żydowską historię – zarówno tą najnowszą, jak i sięgającą wiele wieków wstecz.
więcej Pokaż mimo toRozumiem, że...