-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
-
Artykuły„Dwie splecione korony”: mroczna baśń Rachel GilligSonia Miniewicz1
-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-05-04
2024-03-15
2023-11-14
Nie zawsze dawanie drugiej szansy przynosi oczekiwane rezultaty, ale tym razem było warto. Muszę przyznać, że zainteresowała mnie przede wszystkim tematyka tej książki, zwłaszcza że nie znalazłam innych materiałów na ten temat. Tym razem autorka oszczędziła nam osobistych i tendencyjnych przemyśleń, oddała głos głównemu bohaterowi tej historii i wszystkim wyszło to na dobre.
"Fałszerz. Historia największego polskiego oszusta" to książka powstała na podstawie rozmów Magdy Omilianowicz ze Zdzisławem Nęcką. Jej formę trudno określić, nie jest to ani wywiad-rzeka, ani płynna opowieść. Ważne jest jednak to, że przyjemnie i szybko się ją czyta.
Na co dzień interesuję się zbrodniami kryminalnymi, ale nie miałam pojęcia, że fałszowanie pieniędzy przez polskie prawo traktowane jest jako zbrodnia. Nie będę się tu jednak rozwodzić nad absurdami polskiego kodeksu karnego, chciałam tylko wyjaśnić dlaczego ten tytuł pasuje do tej kategorii moich postów.
Zaskoczyło mnie to, że Zdzisław Nęcka związany był z moim rodzinnym miastem i to w nim rozwijał swoje plastyczne umiejętności. Rozumiem, że władze się tym nie chwalą, ale dla mnie to naprawdę ciekawostka warta uwagi. Podobnie jak to, że później trafił też do tutejszego więzienia. Tych zresztą zwiedził całkiem sporo, choć kojarzony jest głównie z tym krakowskim, od którego pochodzi jego pseudonim - Matejko z Monte.
Zdaję sobie sprawę z tego, że cała historia mogła być mocno ubarwiona przez Nęckę, ale informacja, że Omilianowicz też przy niej manipulowała sprawiła, że poczułam się oszukana, zwłaszcza że na okładce zamieszczono informację, że to reporterska biografia. Szkoda, że autorka nie przyznała tego na początku książki, wtedy podeszłabym do lektury w inny sposób i nie traktowała jej jako rzetelnego źródła informacji.
"Fałszerz. Historia największego polskiego oszusta" to barwna opowieść stworzona na kanwie życiorysu Zdzisława Nęcki. Magda Omilianowicz jednak po raz kolejny postanowiła na siłę zabłyszczeć i dać o sobie znać na ostatniej stronie. Szkoda, ale doceniam to, że świetnie się tę książkę czytało.
Moje 6/10.
Nie zawsze dawanie drugiej szansy przynosi oczekiwane rezultaty, ale tym razem było warto. Muszę przyznać, że zainteresowała mnie przede wszystkim tematyka tej książki, zwłaszcza że nie znalazłam innych materiałów na ten temat. Tym razem autorka oszczędziła nam osobistych i tendencyjnych przemyśleń, oddała głos głównemu bohaterowi tej historii i wszystkim wyszło to na...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-28
Bardziej od brutalnych zbrodni przerażają mnie zaginięcia. Ta niepewność wydaje mi się być trudniejsza do zniesienia niż ostateczne pożegnanie, a nadzieja zamiast pomagać jest raczej zabójcza. Jednak tym razem nie chodzi o emocje, a o to, czy w związku z zaginięciem można wydawać wyrok za zabójstwo.
"Zbrodnie bez ciał" to efekt współpracy Diany Brzezińskiej i Andrzeja Gawlińskiego. Śledzę działalność obojga, ale książkowo poznałam oboje właśnie dzięki tej pozycji. Warto sięgnąć po nią, mając z tyłu głowy świadomość, że to raczej literatura popularna a nie naukowa, żeby potem nie być rozczarowanym pewną prostotą w przedstawieniu zagadnienia.
Na całość składa się krótkie omówienie procesu poszlakowego i pięciu spraw, w których doszło do skazania, mimo że nie udało się odnaleźć ciał ofiar. Wstęp jest bardzo wartościowy dla laika, można z niego wyłuskać kilka niuansów prawniczych, które nie są powszechnie znane, a pozwalają lepiej zrozumieć na czym polegały mocne i słabe strony w procesach, na których skupili się autorzy.
Sprawy są przedstawione w dość wyczerpujący, choć wszystkie były mi już wcześniej znane i mimo że autorzy bazowali na aktach, to nie wyłapałam jakiś nowych informacji. Każda część została jednak podzielona na wiadomości o ofierze, śledztwie i procesie, a także kalendarium, komentarz autorów i mini wywiad z ekspertem. Dzięki tym dwóm ostatnim elementom nie jest to tylko suche przedstawienie faktów, ale subiektywne przekonania są wyraźnie oddzielone od faktów, a nie przemieszane jak to zazwyczaj bywa.
"Zbrodnie bez ciał" to ciekawa lektura dla wszystkich, którzy wokół tematów kryminalnych krążą raczej amatorsko. Ja czuję się usatysfakcjonowana wiedzą w niej zawartą i cenię profesjonalizm, z jakim wszystko zostało spisane przez Dianę Brzezińską i Andrzeja Gawlińskiego. Oby powstawało jak najwięcej takich projektów związanych z polskim true crime'm. Polecam zarówno tym, którzy dopiero odkrywają polskie sprawy karne, jak i tym od dawna interesującym się tą tematyką.
Moje 8/10.
Bardziej od brutalnych zbrodni przerażają mnie zaginięcia. Ta niepewność wydaje mi się być trudniejsza do zniesienia niż ostateczne pożegnanie, a nadzieja zamiast pomagać jest raczej zabójcza. Jednak tym razem nie chodzi o emocje, a o to, czy w związku z zaginięciem można wydawać wyrok za zabójstwo.
"Zbrodnie bez ciał" to efekt współpracy Diany Brzezińskiej i Andrzeja...
2023-08-04
True crime od kilku lat przeżywa swój rozkwit i nie ukrywam, że i ja dopiero w tym okresie zaczęłam się zanurzać w tych klimatach. Prawdziwe zbrodnie towarzyszyły mi od zawsze, przede wszystkim przez polskie programy dokumentalne czy magazyn "Detektyw", ale nie było to tak intensywne jak teraz. W dużej mierze wynika to pewnie z dostępności do różnych materiałów, powstało mnóstwo świetnych podcastów i jeszcze lepszych książek. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że są osoby, które zajmowały się tym zanim to stało się modne, a tu pierwszy na myśl przychodzi mi Przemysław Semczuk.
"Wampir z Zagłębia" to potężny reportaż poświęcony chyba najbardziej zagadkowej rozwiązanej polskiej serii zbrodni. To sprawa, o której słyszał każdy, ale mimo to niewiele o niej wiemy. I mam wrażenie, że po tej lekturze wcale się to nie zmienia.
Czytałam znakomitą książkę Przemysława Semczuka o Joachimie Knychale, będę ją polecać każdemu, bo była niezwykle drobiazgowa i opracowano w niej w wyczerpujący sposób naprawdę każdy aspekt. Oczekiwałam czegoś podobnego w przypadku Zdzisława Marchwickiego, może dlatego jestem rozczarowana.
Ten reportaż jest świetnie wydany, oprócz samego tekstu jest pełen kodów QR, które przenoszą nas do materiałów źródłowych - zdjęć, szkiców, fragmentów akt. Odkrywałam to wszystko wręcz z ekstazą, rzadko mamy bowiem możliwość, by przy okazji lektury od razu uzupełniać wiedzę. Oczywiście pewnie odnajdziemy to w internecie bez większego wysiłku, ale jak akurat rzadko szukam dodatkowych informacji, skupiam się na tym, co zebrał autor.
O samym Wampirze niewiele w tej książce przeczytamy, niczego nie dowiemy się o jego ofiarach, dość szczegółowo za to możemy przyjrzeć się przebiegowi procesu. I zdaje sobie sprawę, że autor mógł oprzeć się tylko na materiałach, które przetrwały do naszych czasów, część z nich nie musi nawet być zgodna z prawdą, jednak odczuwam ogromny niedosyt, że nie możemy się dowiedzieć więcej.
"Wampir z Zagłębia" to solidna dawka wiedzy przede wszystkim dla tych, którzy sprawą się wcześniej nie interesowali. Doceniam pracę Przemysława Semczuka, lubię styl w jakim przedstawia prawdziwe historie, ale tym razem zachwytu nie ma. I przede wszystkim brakuje tu odpowiedzi na pytanie, czy Marchwicki rzeczywiście Wampirem był.
Moje 7/10.
True crime od kilku lat przeżywa swój rozkwit i nie ukrywam, że i ja dopiero w tym okresie zaczęłam się zanurzać w tych klimatach. Prawdziwe zbrodnie towarzyszyły mi od zawsze, przede wszystkim przez polskie programy dokumentalne czy magazyn "Detektyw", ale nie było to tak intensywne jak teraz. W dużej mierze wynika to pewnie z dostępności do różnych materiałów, powstało...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-16
Gdy myślimy o przestępcach, przed oczami stają nam mężczyźni. Słysząc doniesienia o przemocy domowej, widzimy żonę w roli ofiary. Niby wiemy, że zło czai się w każdym, ale pewne uwarunkowania kulturowe i zwyczajna statystyka wygrywają. Zwykle też odwrócone sytuacje, czyli zbrodnie popełniane przez płeć piękną, bulwersują bardziej.
"Kobieta kanibal" to historia, która szokuje i przeraża. Wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło nie tak. A Ryan Green opisał to w niezwykle sugestywny sposób. Mam wrażenie, że akurat w tej książce fabularyzacja była najmniej irytująca, a sama narracja w największym stopniu oparta na faktach.
Trudno mi uwierzyć, że nieco ponad dwadzieścia lat temu mogło dojść do tak wielu zaniedbań, a w konsekwencji do tak makabrycznej zbrodni. Zwłaszcza że to wszystko działo się w kraju w pełni cywilizowanym. Nie da się oczywiście zapobiec każdemu przestępstwu, nie da się przewidzieć czyjegoś zachowania, choroby także nie zawsze dają objawy, jednak Katherine Knight naprawdę można było pomóc i uchronić ją przed nią samą.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że była poważnie zaburzona i przeraża mnie to, że po tym jak potraktowała swojego pierwszego partnera, nie tylko pozwolono jej wrócić do społeczeństwa, ale też wychowywać dzieci. Katherine Knight jest winna, znęcała się fizycznie i psychicznie nad wszystkimi swoimi partnerami, a tego ostatniego zamordowała, by ostatecznie zrobić z niego obiad, ale winni są także psychiatrzy, winna jest pomoc społeczna, winne jest otoczenie tej kobiety, które ze strachu nie reagowało. Choć patrząc na to, jak skończył ten, który miał odwagę, by się jej sprzeciwić, to trudno im się dziwić.
"Kobieta kanibal" to książka, którą czyta się naprawdę trudno. Te domowe zbrodnie są dla mnie szczególnie przerażające, doświadczyć przemocy w miejscu, w którym powinno czuć się bezpiecznie. A najgorsze jest to, że to przechodzi bez echa, sprawa Knight zyskała rozgłos głównie dlatego, że ciało jej ofiary wylądowało na talerzu. Warto przeczytać ze świadomością, że wiele takich tragedii rozgrywa się bez blasku fleszy.
Moje 7/10.
Gdy myślimy o przestępcach, przed oczami stają nam mężczyźni. Słysząc doniesienia o przemocy domowej, widzimy żonę w roli ofiary. Niby wiemy, że zło czai się w każdym, ale pewne uwarunkowania kulturowe i zwyczajna statystyka wygrywają. Zwykle też odwrócone sytuacje, czyli zbrodnie popełniane przez płeć piękną, bulwersują bardziej.
"Kobieta kanibal" to historia, która...
2023-07-04
Moda na true crime sprawiła, że do świadomości ogółu dostaje się coraz więcej informacji o polskich sprawach kryminalnych. Nie mamy tendencji do czynienia z przestępców elementów popkultury jak dzieje się to na Zachodzie, ale odnoszę wrażenie, że zbrodnie popełnione u nas przerażają jeszcze bardziej. Mimo to w kwestii seryjnych zabójców może pochwalić się dobrymi statystykami wykrywalności, wszak uznaje się oficjalnie, że tylko jeden uniknął sprawiedliwości.
"Ostatni" to reportaż Zuzanny Bukłahy i Kacpra Sulowskiego dotyczący nierozwiązanej sprawy zabójstw gejów z Łodzi. Muszę przyznać, że odnoszę wrażenie, że dopiero teraz przestaje to być temat tabu i coraz więcej szczegółów przedostaje się do opinii publicznej. Dokładnie rok temu czytałam "Mordercę z pikiety" Arkadiusza Lorenca i dopiero wtedy tak naprawdę poznałam większość tej historii, zabrakło mi tam jednak informacji dotyczących przełomu, a pojawiła się sugestia, że takie się znajdą.
W "Ostatnim" rzeczywiście mamy rzetelne dziennikarskie śledztwo i jasno przedstawioną, wiarygodną teorię dotyczącą sprawcy. To jedna część tej książki, ta faktycznie reporterska. Większość stanowi jednak fabularyzowana wersja wydarzeń z lat 1988-1993. Może i dzięki temu łatwiej się przyswaja całą historię, ale wolałabym chyba, gdyby całość została opisana w formie przedstawienia zgromadzonego materiału.
Zuzanna Bukłaha i Kacper Sulowski wykonali jednak kawał dobrej roboty, obnażając słabość służb odpowiedzialnych za śledztwa dotyczące morderstw. Zaczęło się od milicji, a po przekształceniu jej w policję wcale nie było lepiej. Morderca wybrał sobie okres idealny, nie tylko ze względu na przemiany systemowe i społeczne, ale też w związku z wyjątkowo represyjną akcją Hiacynt. Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że tak naprawdę nikomu "na górze" nie zależało na schwytaniu seryjnego, a tym bardziej na ujawnieniu, że taki aktywnie działa.
Zaniedbania sprzed trzydziestu pięciu lat wydają się być już niemożliwe do naprawienia. Sprawą zajęło się Archiwum X, wszystko teoretycznie jest oczywiste, ale bez dowodów nie uda się doprowadzić sprawcy przed oblicze sprawiedliwości. Możemy dopisać więc mordercę z pikiety do niechlubnej listy historii kryminalnych budzących ogromne wątpliwości.
"Ostatni" to reportaż, który warto przeczytać nie tylko ze względu na nowe doniesienia, ale też choćby przez scenki obyczajowe z przełomu lat 80. i 90. z części fabularyzowanej. Koloryt tamtych czasów, otwartość sąsiedzka i spędzanie czasu ze znajomymi znajomych to coś, co ja znam już tylko z opowieści, więc stanowi dla mnie dodatkową wartość.
Moje 8/10.
Moda na true crime sprawiła, że do świadomości ogółu dostaje się coraz więcej informacji o polskich sprawach kryminalnych. Nie mamy tendencji do czynienia z przestępców elementów popkultury jak dzieje się to na Zachodzie, ale odnoszę wrażenie, że zbrodnie popełnione u nas przerażają jeszcze bardziej. Mimo to w kwestii seryjnych zabójców może pochwalić się dobrymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-31
Nurt true crime w literaturze rozwija się coraz prężniej, a tym samym zaczyna cechować się wielką różnorożnością pod względem stylu, formy czy konwencji. Ja jestem w tym aspekcie dość konserwatywna, najbardziej lubię reportaże pisane w obiektywny sposób ze szczególnym naciskiem na fakty. Nie znaczy to jednak, że nie doceniam oryginalności.
"Zabić wszystkich" to kolejna książka Ryana Greena, którą zdecydowałam się przeczytać. Po "Mamie od tortur" wiedziałam czego mogę się spodziewać, dodatkowo tym razem nie miałam wcześniej styczności z historią, jaką opisał tu autor. Po lekturze nie dziwię się, że nigdy o tej sprawie nie słyszałam, bo w moim odczuciu jest dość słabo udokumentowana, co wynika z pewnością z faktu, że miała miejsce na początku minionego wieku.
Historia Carla Panzrama jest przerażająca, o ile jest w pełni prawdziwa. Zdziwiłam się bardzo pod koniec tej książki, gdy okazało się, że została spisana przede wszystkim na podstawie wspomnień samego zbrodniarza. Nie ulega wątpliwości, że przebywał w poprawczaku i więzieniu, ale to, co działo się pomiędzy takie pewne dla mnie już nie jest. Znane są w końcu przypadki, gdy zwyrodnialcy wyobrzymiali swoje przestępcze dokonania, choćby po to, by zaimponować współosadzonym.
Carl Panzram z całą pewnością był modelowym wręcz sprawcą seryjnym, choć w jego czasach takie nazewnictwo jeszcze nie funkcjonowało. Trudne dzieciństwo, drobne przestępstwa, ciągłe upokorzenia i zupełnie nieodpowiednie metody resocjalizacji najczęściej prowadzą do powstania bestii i tak właśnie było z tym obywatelem Stanów Zjednoczonych. Słyszałam już o wielu brutalnych zbrodniach, ale niektóre elementy tych, które popełniał Panzram, wykraczały poza wszelkie możliwe skale okrucieństwa.
"Zabić wszystkich" to nie jest przypadkowy tytuł. Ryan Green oddał w ten sposób postawę Carla Panzrama, który nie widział nigdy szans na pokojowe rozwiązanie konfliktu czy trudnej sytuacji. Przerażający obraz zła totalnego. Nie jest to z pewnością książka dla każdego, ale warto ją przeczytać.
Moje 7/10.
Nurt true crime w literaturze rozwija się coraz prężniej, a tym samym zaczyna cechować się wielką różnorożnością pod względem stylu, formy czy konwencji. Ja jestem w tym aspekcie dość konserwatywna, najbardziej lubię reportaże pisane w obiektywny sposób ze szczególnym naciskiem na fakty. Nie znaczy to jednak, że nie doceniam oryginalności.
"Zabić wszystkich" to kolejna...
2023-04-18
Mam wrażenie, że nad tym rokiem ciąży jakieś fatum i trafienie na dobry reportaż będę mogła uznać za cud. Aż zaczynam się bać sięgać po kolejne książki z tego gatunku, ciągłe rozczarowania potrafią zniechęcić. Niestety to też chyba moment na ostateczne pożegnanie się z twórczością Moniki Góry.
"Kryptonim "Skóra"" miała dotyczyć chyba najbardziej przerażającej polskiej sprawy. Miała, bo tak naprawdę to raczej historia mężczyzny oskarżonego i skazanego na dożywocie za to brutalne morderstwo, choć zdaniem autorki jest on niewinny. Przykro mi pisać takie słowa, ale mam wrażenie, że po raz kolejny autorka skupiła się na szukaniu sensacji, a nawet tym razem posunęła się do wskazania alternatywnego sprawcy.
Polski system sprawiedliwości ma na swoim koncie sprawy niechlubne, który zniszczyły życie wielu ludziom, nie tylko niesłusznie skazanym, ale też ich rodzinom. Mamy dwie wyjątkowo bulwersujące sprawy, ale różnica polega na tym, że tamci mężczyźni zostali zatrzymani niemal od razu i odsiedzieli wiele lat. W tym przypadku wyglądało to zupełnie inaczej, śledczy zbierali dowody przez dwadzieścia lat i dopiero wtedy Robert stracił wolność, choć w kręgu podejrzanych znajdował się od samego początku.
Co najistotniejsze proces był utajniony, uzasadnienie wyroku nie zostało też przekazane opinii publicznej. A skoro tak, to jestem bardzo ciekawa z czego Monika Góra wysnuła wniosek, że do skazania doszło na podstawie poszlak. Dlatego że oskarżony tak pisał w listach do rodziców? A może przez wypowiedzi jego obrońcy?
"Kryptonim "Skóra"" to książka, w której więcej fantastyki niż faktów. Wygląda jak napisana na zlecenie otoczenia Roberta przy wykorzystaniu tego, że sporo się mówi o niesłusznie skazanych. Procesu o zniesławienie Góra uniknie tylko dlatego, że człowiek, którego ona uważa za winnego, już nie żyje. Sprytne. To nie jest dziennikarstwo śledcze, bardziej wiarygodne opowieści znajdziemy na portalach plotkarskich. A najsmutniejsze, że zupełnie marginalną rolę w tej narracji dostała ofiara, a współczucie kieruje się na jej oprawcę.
Moje 2/10.
Mam wrażenie, że nad tym rokiem ciąży jakieś fatum i trafienie na dobry reportaż będę mogła uznać za cud. Aż zaczynam się bać sięgać po kolejne książki z tego gatunku, ciągłe rozczarowania potrafią zniechęcić. Niestety to też chyba moment na ostateczne pożegnanie się z twórczością Moniki Góry.
"Kryptonim "Skóra"" miała dotyczyć chyba najbardziej przerażającej polskiej...
2023-05-08
Wobec literatury faktu mam zupełnie inne wymagania niż w stosunku do kryminałów czy thrillerów. Nie zależy mi na formie czy stylu, choć wiadomo, że lepiej się czyta, gdy nie są wyjątkowo toporne, nie upieram się przy chronologii czy logice, bo najistostniejsze jest dla mnie dojście do prawdy na podstawie wiarygodnych źródeł. Trochę drażnią mnie fabularyzowane reportaże, bo w nich trudniej rozdzielić fakty od fikcji i upiększeń, traktuję je więc raczej jak powieści.
"Profesor i cyjanek" to druga książka Jarosława Molendy, po którą sięgnęłam. Nie chcę deklarować, że ostatnia, bo jednak w porównaniu do "Wampira z Warszawy" i opowieści o stonce, to historia profesora Tarwida została przedstawiona z większym sensem. Nie podobała mi się ze względu na to, że została napisana pod z góry założoną tezę, a to dla mnie kardynalny błąd w reportażach.
Przede wszystkim bez względu na formę w tym gatunku cenię obiektywizm. Jeżeli autor chciałby podzielić się swoją opinią, to byłoby miło, gdyby zrobił to w jednym miejscu - na początku, na końcu bądź w kulminacyjnym momencie, a idealnie byłoby gdyby zostało to wyraźnie podkreślone. I nie chodzi tu nawet o to, że w przypadku sprawy Tarwida moje zdanie różni się od stanowiska Molendy, ale właśnie o trzymanie się faktów i obiektywizm.
Sama historia jest naprawdę niezwykle ciekawa i zaskakujące jest to, że choć mówimy o wydarzeniach sprzed zaledwie siedemdziesięciu lat, to informacji potwierdzonych i pewnych jest bardzo niewiele. Lata 50. w Polsce pod względem spraw kryminalnych ogólnie są bardzo enigmatyczne, można odnieść wrażenie, że praca śledczych była raczej niechlujna, a znając kontekst historyczny, trudno się temu dziwić. Szkoda, że autor nie przyjrzał się temu zagadnieniu, bo myślę, że ono miało realny wpływ na późniejsze procesy, a z pewnością większy niż stonka.
"Profesor i cyjanek" to pozycja, która mocno mnie rozczarowała. Dowiedziałam się z niej jedynie, jaką tezę postawił Jarosław Molenda, fakty zebrane w tej książce znałam już wcześniej z innych źródeł. Może być interesująca dla osób, które o poszlakowym procesie profesora Tarwida wcześniej nie słyszeli.
Moje 4/10.
Wobec literatury faktu mam zupełnie inne wymagania niż w stosunku do kryminałów czy thrillerów. Nie zależy mi na formie czy stylu, choć wiadomo, że lepiej się czyta, gdy nie są wyjątkowo toporne, nie upieram się przy chronologii czy logice, bo najistostniejsze jest dla mnie dojście do prawdy na podstawie wiarygodnych źródeł. Trochę drażnią mnie fabularyzowane reportaże, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-31
Seryjni mordercy kojarzą mi się nierozerwalnie ze Stanami Zjednoczonymi. Oczywiście mamy różnych zwyrodnialców w Europie, jednak chyba w naszej mentalności nie leży gloryfikowanie ich i czynienie ich elementami popkultury, choć niestety zaczyna to powoli i u nas iść w tę stronę. Mimo wszystko jakoś we współczesnych czasach w Europie trudno mi sobie wyobrazić mężczyznę bezkarnie mordującego ponad dekadę i mającego na koncie dziesiątki ofiar. Ile takich przypadków jest za oceanem, nie trzeba nikomu przypominać.
"Morderca znad Green River" to kolejna książka Ann Rule wydana u nas i w zasadzie nie wiem, co o niej myśleć. Historia Teda Bundy'ego była mocno osobista i w tej pozycji autorka też próbowała wręcz za wszelką cenę skrzyżować własne losy z następnym seryjnym. Nie wykluczam tego, że go spotkała skoro mieszkali w jednym mieście, z drugiej strony to wciąż nie mała wioska, w której wszyscy się znają.
Przedstawienie historii Green River Killera było dość chaotyczne, brakowało w nim konsekwencji. Jednak wolę bardziej jednolitą opowieść - albo zaczętą od końca i stopniowo tłumaczoną jakby w ramach procesu, albo chronologiczną. Mieszanie tego nie wpływa pozytywnie na odbiór tekstu, a przy tylu detalach skupienie jest niezwykle ważne.
Po raz kolejny autorka starała się nakreślić też obraz ofiar, ale w tej książce zupełnie jej to nie wyszło. Takie suche przytaczanie nazwisk i wieku nie jest w moim odczuciu oddaniem im hołdu, to tylko encyklopedyczne wspomnienie.
Sam Gary Ridgway także wypadł dość enigmatycznie. Po prostu po zamknięciu tej lektury moja wiedza o nim nie wzrosła, nie wniknęłam głębiej w jego psychikę, nie było mi dane zrozumieć, co nim kierowało. I znów nasuwa się porównanie do "Bestii obok mnie" - w jej przypadku moje spojrzenie na Bundy'ego znacznie się rozszerzyło mimo, a może dzięki, subiektywnej narracji autorki.
"Morderca znad Green River" to książka, od której oczekiwałam więcej. I myślę, że miałam do tego prawo, biorąc pod uwagę, że wzięłam w ręce sześćset stron tekstu. Coś Ann Rule tym razem nie wyszło, ale nadal zamierzam sięgać po jej kolejne pozycje, gdy się ukażą. Tę mogę polecić tym, którzy nie znają zupełnie historii Gary'ego Ridgwaya.
Moje 6/10.
Seryjni mordercy kojarzą mi się nierozerwalnie ze Stanami Zjednoczonymi. Oczywiście mamy różnych zwyrodnialców w Europie, jednak chyba w naszej mentalności nie leży gloryfikowanie ich i czynienie ich elementami popkultury, choć niestety zaczyna to powoli i u nas iść w tę stronę. Mimo wszystko jakoś we współczesnych czasach w Europie trudno mi sobie wyobrazić mężczyznę...
więcej mniej Pokaż mimo to
Max Czornyj towarzyszy mi już od lat i choć nigdy nie zbliżył się nawet do poziomu, w jakim debiutował, trudno mi zrezygnować z jego twórczości, w końcu trzy pierwsze tomy serii z Erykiem Deryło były naprawdę genialne. I o ile te fikcyjne opowieści dzielą się w moim rankingu na lepsze i gorsze, to już te oparte podobno na faktach należą wyłącznie do tej drugiej kategorii. Głównie dlatego, że owe fakty naginane są tak, by pasowały do wizji autora.
"Ted Bundy. Umysł mordercy" to wariacja Czornyja na temat jednego z najsłynniejszych seryjnych. To nazwisko, które po prostu się zna, nawet jeśli true crime nie leży w kręgu naszych zainteresowań. O Tedzie pisano wielokrotnie, nie ulega wątpliwości, że stał się swego rodzaju elementem popkultury. Dzieła na jego temat są na tyle sprzeczne, że trudno dziś wręcz określić, jaki był on naprawdę. Czornyj tę próbę podjął i tym samym postawił mnie przed dylematem jak ją ocenić.
To naprawdę dobra książka, którą czyta się jednym tchem. Jest mocno chaotyczna, ale zgadzam się z autorem, który w wywiadzie tłumaczył, że dzięki temu wydaje się być bardziej autentyczna. Od siebie dodam, że ten chaos sprawił, że dynamika fabuły stała się mocno intensywna, a tym samym angażująca. Przerażające jest to, że choć narrator snuje opowieść o odrażających zbrodniach, które popełnił, to na pewnym etapie lektury poczułam się z nim jakby zaprzyjaźniona. Z tego wynika, że powinnam tę lekturę ocenić bardzo wysoko.
I tu pojawia się u mnie zgrzyt, wynikający z określenia "na faktach". Zastanawiam się, czy w przypadku fabularyzowanej historii seryjnego mordercy można w ogóle tak klasyfikować książkę. Ale to mój subiektywny osąd, kwestia nazewnictwa i działań marketingowych wokół literatury zawsze będzie budzić mieszane uczucia. Mi postawienie tej opowieści obok reportażu Ann Rule o Tedzie na true crime'owej półce nie przeszłoby przez myśl, a nawet tej autorce zarzucano brak obiektywizmu ze względu na to, że Bundy'ego znała osobiście, co dla mnie stanowiło wartość dodaną. O gustach warto zawsze podyskutować, ja wolę oddzielać fikcję od faktów, ale doskonale rozumiem tych, którzy w takim połączeniu widzą coś ekscytującego.
"Ted Bundy. Umysł mordercy" to książka tak naprawdę dla każdego. Fani kryminałów dostaną od Maxa Czornyja emocjonującą fabułę, a ci, którzy wolą fakty będą mogli je skonfrontować z wizją autora. Mnie nie przekonał, jednak i tak dobrze spędziłam czas z tą lekturą.
Moje 7/10.
Max Czornyj towarzyszy mi już od lat i choć nigdy nie zbliżył się nawet do poziomu, w jakim debiutował, trudno mi zrezygnować z jego twórczości, w końcu trzy pierwsze tomy serii z Erykiem Deryło były naprawdę genialne. I o ile te fikcyjne opowieści dzielą się w moim rankingu na lepsze i gorsze, to już te oparte podobno na faktach należą wyłącznie do tej drugiej kategorii....
więcej Pokaż mimo to