-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać358
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2018-08
2018-08
O „Wiernych wrogach” ciężko w sumie jest napisać coś, bez zdradzenia nadmiernie fabuły, mimo, że dzieje się tam naprawdę bardzo dużo. Jest to potężny kawał literatury, cegiełka licząca sobie przeszło 645 stron, od których naprawdę ciężko było mi się oderwać. To, że warto przeczytać, wiedziałam jeszcze zanim ukazała się na naszym rynku wydawniczym, ponieważ miałam przyjemność zetknąć się z serią o charakternej Wiedźmie spory szmat czasu temu. Styl Olgi Gromyko jest bardzo charakterystyczny, lekki, aczkolwiek nie pusty, przemyślany i kipiący od doskonałego sarkazmu, czarnego humoru i jadowitego języka głównej bohaterki. Są to komponenty zdecydowanie dające nam kawał świetnej literatury, szczególnie, gdy dodamy do tego niebanalny pomysł na całą historię, ciekawe uniwersum, które logicznie rządzi się swymi prawami. Niezmiernie podobało mi się odkrycie, kim jest Szelena – byłam zaskoczona, choć wydarzenia miały miejsce niemal na samym początku. Jak odczytałam tę prawdę, byłam więcej niż zachwycona, bo wręcz zawsze marzyłam, by być kimś takim. Dla mnie ideał i wcale nie chodzi o jej urodę.
Główną bohaterką jest Szelena, która pracuje w Wysiedlisku jako pomocnica zielarza, jak się jednak okazuje, jest od niego nieporównywalnie wręcz lepsza w tej dziedzinie, niemniej jednak nie ma okazji za bardzo się z tym wychylić, szczególnie, że pracodawca ma o jej zdolnościach inne mniemanie. Szczęśliwie dla zielarki, spora część mieszkańców już zdążyła się poznać na jej talencie, więc zaradna dziewucha działa prężnie na boku zgarniając za to większe sumki, nierzadko posiłkując się o wiele lepszym towarem z własnych zbiorów. Życie mogłoby dalej toczyć się sielankowo, gdyby jednak nie postanowiła - tknięta jakimś dziwnym odruchem - uratować zakatowanego niemal na śmierć czarownika, zepchniętego do parowu. Zabrała go do swojego domu, gdzie toczyła niesamowitą wręcz walkę o jego życie i sprawność, ponieważ miał pogruchotane niemal wszystkie kości. Ten akt łaski był niezwykle dziwny, zważając na fakt, iż był to jej największy wróg. Tak, moi drodzy, to jest jej właśnie tytułowy, wierny wróg – na pewno sami się domyśleliście.
Rekonwalescencja lekko nie przechodziła, a jej czas był zakłócany w zabawny sposób przez małego chłystka, który był uczniem czarownika. Rest z całych swych skromnych i przekomicznych sił oraz zdolności starał się pokonać Szelenę, będąc stuprocentowo pewnym, że zabiła jego mentora, a może nawet coś więcej! Bohaterka miała sobie na nim niezłe używanie i nie zamierzała wyprowadzać go z błędu, oczywiście wszystko do czasu.
Nie pytajcie mnie dlaczego Szelena postanowiła uleczyć swego wroga, który zawzięcie na nią polował, sami to wywnioskujecie z treści książki. Nawiasem tylko dodam, że są to ludzie honorowi, dotrzymujący obietnic i mimo wszystko nie fanatycznie zapatrzeni tylko w jeden punkt. Tak się bowiem dodatkowo złożyło, że mag, imieniem Weres, również nie ma lekkiej przeszłości i niespecjalnie jest mile widziany w stolicy, czyli Starminie. Czy słusznie? Ach, to dłuższa historia.
Niespodziewanie dla bohaterów akcja nagle przyspiesza wraz z pojawieniem się tajemniczej i niezwykle groźnej pomroki, której ani Szelena, ani Weres, nie są w stanie poprawnie zidentyfikować. Przez nagły atak, bohaterka w obronie życia własnego, jak i pewnego zaprzyjaźnionego krasnoluda, walczy z pomroką (świetna nazwa) i tym samym odkrywa swą tożsamość przed innymi. Pozostaje jej już tylko chyłkiem uciekać, zabierając przypadkiem wspaniały, krasnoludzki darkan ze sobą.
Dalej wszystko toczy się lawinowo, zarówno Szelena, jak i czarownik z uczniem, muszą uciekać i koniec końców zawierają rozejm, póki nie wydostaną się wspólnymi siłami na bezpieczniejsze drogi. Cóż, lekko im nie przyjdzie z tym rozstaniem, ba, nawet ich wspaniała drużyna się powiększy o przyjaciela Weresa, zwanego Mrokiem. Dodatkowo okazuje się, że z czarownika momentami marny jest pożytek, a wszystko przez jego częściowo lekkomyślne zadecydowanie o magicznym przyspieszeniu leczenia. Nie jest to zdecydowanie drużyna marzeń. W miarę postępu drogi, okazuje się, że wszystkie napotkane przeciwności nie są takie przypadkowe, a żeby zachować skórę i odkryć co tak naprawdę się dzieje, bohaterowie muszą jeszcze jakiś czas trzymać się razem, czy tego chcą, czy też nie. Ten przymusowy rozejm, drażni ich trochę, jednakże dosyć szybko do siebie przywykają, a później, nawet nawiązują bardzo specyficzne, bardzo kąśliwe więzi, robiąc sobie nawzajem rzeczy, jakie mogą tylko wierni wrogowie.
Niezwykła i bardzo niecodzienna drużyna, wprawia wszelkie rasy w osłupienie i koralik, po koraliku nanizują coraz więcej na swą nić przygód: zarówno niewiadomych, jak i kłopotów. Nie zamierzają jednak zboczyć z raz obranego celu, podejmują się karkołomnej wyprawy, celem odkrycia śmiertelnie poważnej intrygi i postanawiają postawić wszystko, aby położyć jej kres. Po wszystkim zaś oczywiście planują stanąć do pojedynku przeciwko sobie, w końcu cały czas są wrogami, bez żadnych złudzeń.
Czytałam z zapartym tchem, nie byłam w stanie odejść od lektury, ciężko było mi walczyć z pokusą jeszcze jednej strony, jeszcze kilku zdań, ale spać jakoś musiałam. Bywały momenty, że chichotałam, jak opętana, może nie aż tak, jak czytając przygody wiedźmy Wolhy, ale całym sercem pokochałam historię Szeleny i zdecydowanie jest jedną z moich ulubionych. Mówiąc szczerze, żadna z dotąd poznanych mi na polskim rynku wydawniczym od naszych autorów książka nie jest tak świetnie napisana w tej tematyce. Wszystko zwykle skręca w stronę ckliwych, porywających romansów, czego tu nie uświadczymy. Na szczęście, chociaż nie będę twierdzić, że nie doczytamy między wierszami czegoś mym zdaniem o wiele lepszego.
Polecam Wam z czystym sumieniem, nawet jeśli nie czytaliście przygód wiedźmy Wolhy, to nie ma co się przejmować, bo ta pozycja jest zupełnie odrębną historią, mającą miejsce jeszcze na długo przed czasami wspomnianej wiedźmy. Wprost umieram z niecierpliwości, kiedy będą dostępne kolejne tomy, mianowicie "Kroniki Belorskie" oraz "Wiedźmie opowieści". Muszę mieć wszystkie, bo są cudownie wydane i w dodatku tych dwóch wspomnianych jeszcze nigdy nie czytałam.
Zapraszam na recenzję i zdjęcia: http://www.bookparadise.pl/2018/08/wierni-wrogowie-olga-gromyko.html
O „Wiernych wrogach” ciężko w sumie jest napisać coś, bez zdradzenia nadmiernie fabuły, mimo, że dzieje się tam naprawdę bardzo dużo. Jest to potężny kawał literatury, cegiełka licząca sobie przeszło 645 stron, od których naprawdę ciężko było mi się oderwać. To, że warto przeczytać, wiedziałam jeszcze zanim ukazała się na naszym rynku wydawniczym, ponieważ miałam...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08
„Drzewołazki” zwracają uwagę swym tytułem, przyznam, że jest całkiem intrygujący, ale i okładka niczym mu nie odstępuje. Bardzo spodobał mi się pomysł na zmalowanie każdej litery w jakiś gatunek drzewa. Format większy niż zwykłe książki i w środku zawiera mnóstwo ilustracji, które niestety, ale mi się bardzo nie podobają. Odnoszę wrażenie, że rysowało jakieś dziecko, a białe twarze są po prostu okropne. W całkowitym kontraście są dla mnie przedstawione drzewa. Bardzo podoba mi się jak zostały zobrazowane, wręcz są przepiękne. Wychodzi tu na to, że po prostu ilustrator nie potrafi rysować postaci, zaś naturę opanował wspaniale. Obrazki są specyficzne, na pewno mają swój klimat, całościowo jednak trochę mnie to gryzło podczas czytania, ale po pierwszym zaznajomieniu z lekturą, przestałam na nie zwracać już jakąkolwiek uwagę.
Historia zaczyna się w wakacje, gdy jedna z dziewczynek imieniem Anielka, poszła huśtać się na robionej huśtawce zawieszonej na gałęzi jesionu, który rósł samotnie na środku podwórza. Dziewczynka poznaje bardzo zwinną drzewołazkę Ludkę, która rozwiesiła sobie hamak na niemal samej górze pięknego drzewa. Anielka poleciała po swoją przyjaciółkę Antosię, aby zdobyć jakieś liny dla nowej koleżanki. Na miejscu okazuje się, że Ludka jest bardzo sympatyczną dziewczynką, szczególnie, kiedy Antosia poczęstowała ją plackami. Dziewczynki z pomocą nowej koleżanki nauczyły się ostrożnie wspinać na jesion i zaprzyjaźniły się.
Kolejne dni upływały im na nauce wspinania na różne drzewa. Ludka cierpliwie tłumaczyła dziewczynkom, jak rozpoznawać drzewa, jak się na nie wspinać, na co koniecznie uważać przy konkretnym drzewie, a także na które lepiej wcale nie wchodzić. Bawiły się doskonale. Jednego dnia, wspinając się po wspaniałej czereśni w sadzie, dziewczynki objadały się owocami i okazało się, że na innym drzewie siedzą starsi chłopacy, którzy znają już Ludkę. Anielka i Antosia nie są tym faktem zbyt zadowolone, bo nie chciały po prostu się dzielić z nikim swoja nową koleżanką, nawet ze znanymi sobie starszymi kolegami.
W miarę postępu historii, wychodzi bardzo niemiła i przerażająca dzieci sytuacja. Otóż ich ukochany jesion został skazany na ścięcie. Dzieci mobilizują więc wszystkie swoje siły i wymyślają niesamowicie dużo rzeczy, dzięki którym faktycznie mogą pomóc uratować ukochane drzewo. Do całej akcji angażuje się coraz więcej osób, a to wszystko za ich sprawą. Czy uda im się ocalić drzewo? I gdzie się podziała nagle Ludka?
W całej książce, możemy przeczytać mnóstwo wskazówek od Ludki, zawartych w zielonych ramkach. Głównie dotyczą drzew, jak się na nie wspinać, jak ubierać się na wspinaczki, ale także jak wykonać przepyszne placuszki z kwiatów akacji! W całej powieści Ludka objaśnia dzieciom niczym nauczycielka wszelkie prawidła, jakimi rządzą się drzewa, dowiemy się, że wcale nie mają łatwo w miastach i to z różnych powodów. Dowiemy się kto może mieszkać w dziuplach, co to są trześnie oraz co możemy wykonać z żywicy.
Generalnie książeczka mi się podobała, bardzo fajną tematykę porusza, myślę, że dosyć prosto przekazuje różne informacje dla dzieci, aczkolwiek stres mnie łapie, czy nie zacznie się mój syn wspinać na czubki drzew po takiej zachęcie. Na pierwsze gałęzie już się wdrapuje pędrak jeden, a wątpię, że tak uważnie patrzy, na co włazi i na co ma uważać. Niemniej jednak, całkiem prawdopodobne, że tego nie uniknę i tak wlezie, gdzie zechce, to może chociaż zrobi to odpowiedzialniej. Ja za młodu żadnych publikacji na ten temat nie czytałam i wdrapywałam się z przyjaciółką na drzewa, wspominam to wspaniale. Uczucie jest cudowne, ale jako matka, to wiadomo, drżę ze strachu, chociaż nie bronię, jeśli z głową.
Pozycja warta uwagi, szczególnie jeśli szukamy czegoś o łażeniu po drzewach. Ja jeszcze nic tego typu nie czytałam i fajnie jest mieć taką intrygującą przecież pozycję w swej dziecięcej biblioteczce.
Zapraszam na zdjecia i recenzję: http://www.bookparadise.pl/2018/08/drzewoazki-cecylia-malik.html
„Drzewołazki” zwracają uwagę swym tytułem, przyznam, że jest całkiem intrygujący, ale i okładka niczym mu nie odstępuje. Bardzo spodobał mi się pomysł na zmalowanie każdej litery w jakiś gatunek drzewa. Format większy niż zwykłe książki i w środku zawiera mnóstwo ilustracji, które niestety, ale mi się bardzo nie podobają. Odnoszę wrażenie, że rysowało jakieś dziecko, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08
Nareszcie jest! Drugi tom komiksu „Kajtek i Koko w kosmosie. Twierdza tyrana” w końcu trafił w moje ręce. Mogę się tylko cieszyć, że syn jest na wakacjach z dziadkami w Mikołajkach i nikt nie wydrze mi teraz lektury z rąk. Nie ukrywam jednak, że cieszę się na samą myśl, jak zareaguje moje dziecko, gdy wróci, a w jego pokoju będzie czekał na niego bardzo lubiany komiks. Jeśli ktoś nie czytał poprzedniej recenzji tomu 1, to zapraszam tutaj: KLIK!
Tak, jak w pierwszym tomie, wydanie podzielone jest na dwie części, tutaj mamy „Twierdzę tyrana” oraz „Kosmicznych piratów”. Nasi bohaterowie wyruszają z pomocą robota typu Mepron 18 do bazy tyrana Zarzura z zamiarem jego zniszczenia. Oczywiście nic nie idzie gładko, co implikuje bezustannie zabawne sytuacje. Podczas przygód ich życie niemal ciągle jest zagrożone. W bazie pomaga im do pewnego czasu zaprzyjaźniony robot, a gdy wydaje się, że ujdą cało z jednej katastrofy, to niespodziewanie nadchodzi atak z drugiej strony. Wylądują przez to awaryjnie na nieznanej planecie, gdzie będą starać się odnaleźć resztę sprzymierzeńców z innego statku. Naturalnie nie wszyscy mieszkańcy planety są pokojowo nastawieni i będziemy świadkami przeróżnych, groźnych incydentów. Nie raz w tym komiksie Koko zapłacze nad przyjacielem, na szczęście zawsze wiemy, jak to się kończy.
Zdradzę Wam, że najbardziej przypadł mi do gustu cały wątek z kosmicznymi piratami w drugiej części. Byłam niemało zaskoczona go czytając, naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona. Niesamowicie przewrotnie ujęty temat dyskryminacji kobiet, zniewolenia, uprzedmiotowienia, przy czym w sposób lekki i zabawny, że dzieciaki pośmieją się w głos. Widać, jak na dłoni całą niesprawiedliwość dzięki odwróceniu perspektywy i tylko dlatego ten zabieg tak doskonale się udał. Naprawdę każdy kadr dawał do myślenia, wszelkie reakcje, zwyczaje, cały zamysł. Mogłoby to być seksistowskie, jednakże zrobione jest tak sprytnie, tak niewinnie, że obrazuje dla chętnych istniejący w wielu rodzinach i miejscach na świecie problem z brakiem równouprawnienia, wolności wyboru i działania. Dzieci pośmieją się z prostszego przekazu. Naturalnie wątek z kosmicznymi piratami w końcu się wyczerpuje i przechodzimy z bohaterami dalej, pakując się w kolejne kłopoty, które zaprowadzą nas na następną, przedziwną planetę, gdzie zagrażać im będą zupełnie inne stworzenia.
Mimo utartego schematu, kabała-ratunek, to jednak wszystko dzieje się w taki nieprzewidziany sposób, kończy się tak ciekawie, rozwiązania są interesujące, wszelkie zagrożenia inaczej przedstawiane, nie ma identycznych sytuacji. Wyobraźnia autora zaskakuje pomysłowością i dużą dawką humoru, takiego prostego, sytuacyjnego, jak i lekko sarkastycznego, czy też w formie niemal potocznych sucharów. Bawiłam się doskonale, moja rodzina również. Komiks wart zakupu i powrotów, ja zaraz wezmę się za niego ponownie, bo wciąż nie mogę wyjść z podziwu, a czyta się kosmicznie szybko.
Wydanie jest świetne, okładka miękka, jednakże wytrzymała, druk oraz kolory są czyste, idealnie wpasowujące się w cały klimat serii. W przygotowaniu są kolejne dwa tomy, które będą bawić kolejne pokolenia. Będą to: „Przyjaciel Jol” oraz „Planeta automatów”. Czekam z niecierpliwością.
„Kajtek i koko w kosmosie. Twierdza tyrana” to wspaniały klasyk polskiego komiksu w przepięknej, odświeżonej formie. Cieszy oko podczas czytania, jak i oglądania na półce. Przygody wciąż są zwariowane, akcja pruje do przodu i obfituje w multum niespodziewanych, bardzo ciekawych zwrotów. Humor wciąż ten sam, bohaterowie schematyczni i nie wychodzą poza swoje role, jednak tego właśnie się od nich oczekuje. Śmiem twierdzić, że przy drugim tomie bawiłam się jeszcze lepiej. Gorąco polecam.
Zapraszam na recenzję i zdjęcia: http://www.bookparadise.pl/2018/08/kajtek-i-koko-w-kosmosie-twierdza.html
Nareszcie jest! Drugi tom komiksu „Kajtek i Koko w kosmosie. Twierdza tyrana” w końcu trafił w moje ręce. Mogę się tylko cieszyć, że syn jest na wakacjach z dziadkami w Mikołajkach i nikt nie wydrze mi teraz lektury z rąk. Nie ukrywam jednak, że cieszę się na samą myśl, jak zareaguje moje dziecko, gdy wróci, a w jego pokoju będzie czekał na niego bardzo lubiany komiks....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07
Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai zajmuje w naszym domu wyjątkowe miejsce od momentu, kiedy to syn zakupił sobie za swoje uciułane kieszonkowe jedną z wielu „Tajemnic”. Dotychczas tylko jedna seria detektywistyczna zdołała go równie mocno pochłonąć, ale o Lasse i Mai czyta najchętniej. Od razu na jego liście marzeń znalazły się księgi z zagadkami oraz dzisiaj recenzowana przeze mnie książka o wakacjach.
„Wakacje z Lassem i Mają Co się nie zgadza” wprost idealnie wpasowały się w czas, kiedy to mój syn pakował się na swój pierwszy wyjazd z dziadkami do Mikołajek. Oczy po prostu mu się świeciły z radości, że w końcu dostał upragnioną przecież pozycję. Trochę obawiałam się o jej stan, jak będzie się prezentować po tych sześciu dniach letnich wojaży, niemniej jednak jest to książka, która powinna swoje przeżyć. Dlaczego? Ponieważ nie jest to standardowe wydanie z jedną powieścią.
W tej publikacji znajdziemy zagadki, sudoku, szyfry, miejsce na wakacyjne znajomości oraz zbieranie odcisków palców (sic!), wykażemy się bystrością, pamięcią, kreatywnym myśleniem, pokolorujemy coś, a nawet spróbujemy przerysować, poznamy pyszny przepis na ciastka, wypełnimy własną kartę z wakacji, króciutki psychotest i … zagramy w grę planszową! Tak, to wszystko w jednej, małej, niepozornej książeczce.
Pozycja została na szczęście wydana w twardej oprawie, ilustracje są specyficzne, ale mój syn je uwielbia – ja z kolei się przyzwyczaiłam i nawet cieszą moje oczy. Mają swój niezaprzeczalny klimat i doskonale komponują się na stronicach powieści. Czcionka wciąż jest duża, doskonale nadająca się do czytania młodszym smykom, szczególnie tym, co wprawiają się w samodzielnym czytaniu.
Naturalnie mamy też świetną historię, która angażuje czytelnika do wspólnej zabawy z dziećmi w książce. Przyznam szczerze, że sama odczuwałam wielką przyjemność z czytania oraz zgadywania odpowiedzi. Dla dzieciaków jest to super zabawa i aż szkoda, że takie krótkie te opowiadanie, bo pomysł przedni.
Akcja toczy się w dniu przed rozpoczęciem wakacji. Dzieci zebrały się na auli w szkole, gdzie pani dyrektor przedstawiła im trójkę wyjątkowych gości, którzy mają za zadanie opowiedzieć coś o sobie. Nie są to byle jakie osoby, przyszła Barbara Palm (dyrektorka muzeum), komisarz policji i pastor. Aby prezentacja przebiegała ciekawiej, dyrektor szkoły zarządziła zabawę, otóż każdy z gości opowiadając swoja historię, ma w niej przemycić jakieś kłamstwo, a dzieci mają je odgadnąć.
Swoją opowieść zaczyna przemiły pastor, który przemyca mnóstwo zabawnych i niedorzecznych informacji, które wywołują dużo śmiechu. Jest on typowym gadułą, także ciężko mu było przerwać swą opowieść mimo, iż jego czas już się skończył. Kiedy przyszło do zgadywania, dzieci podawały różne pomysły, a pastor bardzo się przy tym cieszył. Ostatecznie nikt nie odgadł wielkiego błędu, który pastor w nim umieścił. Ale, ale, my również nie uzyskujemy tak łatwo odpowiedzi! Mamy szansę po każdej opowieści odgadnąć je samodzielnie, bo odpowiedź jest zapisana w chmurce do góry nogami i znacznie mniejszą czcionką. W ten sposób, my również się bawimy.
Następną osobą w kolejce do mównicy jest dyrektorka muzeum Barbara Palm. Jej historia jest dosyć krótka i obrazuje idealnie rozkapryszony charakter, ale też sprytnie ukrywa błędną informację w swej opowieści. Żadne z dzieci nie podaje poprawnej odpowiedzi, jednak w pewnym momencie Maja doznaje olśnienia i już prawie, by wyznała swą teorię, ale ubiegła ją sama zainteresowana. Odpowiedź wprawiła dzieci w doskonały humor i wszyscy wybuchają śmiechem.
Ostatni jest komisarz policji. Jest on bardzo stremowany, nie przywykł do takich wystąpień przed dużą publicznością. Jego historia jest naprawdę ciekawa, podobała mi się jego odpowiedź na stwierdzenie dziewczynki. Jednakże nikt nie zgadł też jego błędnej informacji, na wieść o której najbardziej ucieszył się… pastor. Jest on doprawdy zadziwiająca osobą.
Ogromnie polecam tę pozycję wszystkim fanom Lassego i Mai. Jest to świetna, bardzo rozrywkowa lektura, w sam raz na kilka wolnych chwil. Dla mnie szkoda tylko, że takie krótkie było opowiadanie, jednakże rozumiem, że to zgoła inna publikacja i ma na celu dostarczyć nam jeszcze innych, bardzo ciekawych zajęć dla małych detektywów.
Zapraszam na recenzję i zdjęcia: http://www.bookparadise.pl/2018/08/wakacje-z-lassem-i-maja-co-sie-nie.html
Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai zajmuje w naszym domu wyjątkowe miejsce od momentu, kiedy to syn zakupił sobie za swoje uciułane kieszonkowe jedną z wielu „Tajemnic”. Dotychczas tylko jedna seria detektywistyczna zdołała go równie mocno pochłonąć, ale o Lasse i Mai czyta najchętniej. Od razu na jego liście marzeń znalazły się księgi z zagadkami oraz dzisiaj recenzowana...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08
Ostatnimi czasy nasz rynek wydawniczy jest sukcesywnie zalewany różnego rodzaju publikacjami krążącymi wokół ekologii, zwiększenia świadomości, slow life, czy świadomego odżywiania. Przy tak szerokim wachlarzu niemalże identycznych tytułowo pozycji, możemy dostać oczopląsu, a nawet i bólu głowy, gdy dochodzi do podjęcia ostatecznej decyzji.
Osobiście bardzo lubuję się w tematyce ziół, zbieractwa, dbania o zdrowie, jak i w obcowaniu z naturą. Generalnie nie posiadam na własność wielu opracowań w tejże tematyce, lecz posiłkuję się sprawdzoną wiedzą publikowaną w tylko kilku istotnych miejscach w sieci i cenię sobie też niewielu znawców, ponieważ z ziołami, jak i z wszelkimi lekami, nie ma żartów. Zdarza się jednak, że czasem otrzymuję jakąś książkę i z przyjemnością zabieram się za zapoznawanie z jej treścią.
W ostatnich dniach miałam przyjemność przeczytać „Siłę ziół” autorstwa Patrycji Machałek. Kobiety, która latami zdobywała swoją wiedzę teoretycznie, oraz praktycznie i postanowiła wszystkie znane sobie informacje zebrać w jedne dzieło. Niestety, nigdzie nie znalazłam informacji, po jakich szkołach jest Pani Machałek, więc doprawdy ciężko mi oszacować, na ile jest osobą kompetentną w tej dziedzinie. Nie skreślam, ale też nie będę całkowicie i bezkrytycznie ufać - jak w sumie każdemu i Wam, drodzy Czytelnicy również zawsze zalecam trochę dystansu w stosunku do różnych publikacji.
Wydanie jest przepiękne, te złote tłoczenia na okładce oraz malowane zioła zdobyły me serce. Wnętrze również prezentuje się doskonale, niestety mam zastrzeżenia, czy też może raczej przestrzegam, by uważać i nie dotykać wilgotnymi dłońmi, bądź nie dopuścić, by żadna kropelka wody nie padła na okładkę. Jest ona wykonana z bardzo przyjemnego w dotyku papieru, który niestety chłonie od razu wodę i się lekko wybrzusza. Jednakże na pocieszenie dodam, że jeśli kropelki były małe i szybko, delikatnie osuszone, okładka ma szanse wyglądać później na nietkniętą – ja miałam taką przygodę i serce mi krwawiło. Teraz bardziej z nią uważam.
Najważniejszą częścią książki jest Wstęp, którego nikt nie powinien pomijać. Dalej znajdziemy krótki niezbędnik, który pomoże nam zrozumieć, mówiąc kolokwialnie: co jest czym i jak to zrobić. Bardzo potrzebna wiedza, jeśli mamy zamiar wykorzystywać przepisy w praktyce.
Druga część tej pozycji to przepisy, co jest super, to nie tylko lecznicze, czy wzmacniające nasz organizm, ale też… kosmetyczne. Szczerze, to ja zawsze się obawiam tej sekcji w każdej publikacji od osób mi nie znanych. Szczęśliwie przepisy tu zawarte są naprawdę podstawowe i stosując się do wszelkich zasad bezpieczeństwa, obostrzeń i biorąc pod uwagę stan własnego zdrowia, jak i konsultację z lekarzem w przypadku choroby i przyjmowania innych leków, myślę, że można je spokojnie stosować przez zalecany czas - jednak nie daję Wam żadnej na to gwarancji, z resztą autorka też nie.
Wiem, że może to strasznie brzmi, jednak takie są realia, zioła to nie cukierki, też można przedawkować, zatruć, czy się uczulić. Osoby dobrze zaznajomione w temacie rozumieją powyższe wywody.
W trzeciej części mamy opisane aż 34 zioła. Dowiemy się co nieco o ich pochodzeniu, różne wierzenia, ciekawostki, a także o substancjach czynnych i ich poszczególnym działaniu na różne dolegliwości, czasem przeczytamy jakieś ostrzeżenia oraz oczywiście co możemy z nich przyrządzić. Ta część jest moją ulubioną, naturalnie zrodziła we mnie mnóstwo dodatkowych pytań, ale to raczej normalne dla osób, które chcą się jeszcze bardziej wgłębiać w temat ziołolecznictwa. Niestety, jeśli ktoś szuka tradycyjnego zielnika, to się srogo zawiedzie. Z załączonymi zdjęciami, choć niewątpliwie bardzo ładnymi, nie pokusiłabym się o żadną identyfikację ziół. Do tego kompletnie się nie nadają i nie są opisane w odpowiedni sposób.
Moim jedynym zastrzeżeniem, jest zbyt lekką ręką dana jedna wskazówka, mianowicie sugestia, aby cyt. ”W gruncie rzeczy możesz potraktować te receptury trochę jak instruktaż DIY i na podstawie wybranego przepisu stworzyć własny, w którym wykorzystasz zioło najlepiej odpowiadające twoim potrzebom.” Z jednej strony autorka wcześniej nas uczula i ostrzega przed różnymi konsekwencjami, by później radzić coś tak nieodpowiedzialnego, szczególnie dla osób początkujących. Na szczęście na końcu dodaje, że trzeba też odpowiedniej dawki rozsądku. Skorzystam więc i dodam od siebie, abyście samodzielnie nie eksperymentowali z nowymi przepisami na początku ziołolecznictwa, bo… nie ma takiej potrzeby! W tej książce znajdziecie mnóstwo przepisów, a i w sieci możecie zainspirować się choćby przepisami wspaniałego dr Rożańskiego, czy też zajrzeć na bloga Klaudyny Hebdy, albo poszukać Łukasza Łuczaja, już nie będę wypisywać innych, również godnych zaufania. Na wszystko przyjdzie czas, jeśli tylko zapragniecie sami więcej zdobywać wiedzy, to kto wie? Może będziecie mogli coś skomponować bez szkody. Tymczasowo polecam zapoznać się z publikacjami o ziołach, wziąć się za porządny zielnik, zdobywać wiedzę i działać.
Podsumowując polecam tę pozycję jako ciekawostkę, ciekawą lekturę dla początkującego zielarza, ale nie celem zbieractwa i identyfikacji ziół. Książka jest interesująca dzięki cudownej oprawie graficznej, spójnej, przejrzyście podzielonej treści i fajnym przepisom, jednak dla mnie to zdecydowanie za mało. Chętnie przeczytałam, jak się wykonuje różne specyfiki z ziół, ciekawostki o opisywanych roślinach, jak i o ich substancjach czynnych, naprawdę mi się to podobało. Niemniej jednak mam większe wymagania, wiec do mojej biblioteczki trafią jeszcze inne pozycje.
Zapraszam na recenzję i zdjęcia: http://www.bookparadise.pl/2018/08/sia-zio-patrycja-machaek.html#more
Ostatnimi czasy nasz rynek wydawniczy jest sukcesywnie zalewany różnego rodzaju publikacjami krążącymi wokół ekologii, zwiększenia świadomości, slow life, czy świadomego odżywiania. Przy tak szerokim wachlarzu niemalże identycznych tytułowo pozycji, możemy dostać oczopląsu, a nawet i bólu głowy, gdy dochodzi do podjęcia ostatecznej decyzji.
Osobiście bardzo lubuję się w...
2018-08
„Barbarzyńcy w krainie Fetoru” to książka zdecydowanie skierowana do dzieci, które mają dość ględzących rodziców o codziennym myciu, przebieraniu, praniu, szczotkowaniu zębów, myciu rąk przed jedzeniem, czy – o la boga! – sprzątaniu. Pełna humoru, zwrotów akcji, niesamowita przygoda paczki dzieciaków, która przypadkiem podczas wakacyjnego szwendania przenosi się do nieznanej sobie krainy. Pech, czy też los chciał, że każde z nich trafiło w zupełnie inne miejsce tego świata. Czy to był przypadek? O tym przekonacie się czytając ich przygodę.
Z każdego spotkania, z każdej sytuacji można coś wynieść pouczającego i niekoniecznie w temacie umoralniającym, jak to ważne jest zachowanie higieny. Co to, to nie, przecież to młodych czytelników wcale nie interesuje, w książce mamy ważniejsze sprawy. Przykładowo przetestujemy nasze zaufanie do obcych, to, czy warto komuś pomagać, ile jesteśmy w stanie zaryzykować dla najbliższej osoby, czy umiemy wybaczać, że przesada w żadną stronę nie jest dobra, że udając kogoś, wcale nim się nie staniemy, że nie powinniśmy wszystkich wrzucać do jednego worka, że uciekając od problemów nie przyczynimy się do ich rozwiązania, jak i że ryzykując swoim życiem, możemy zranić kogoś bliskiego. Wszystkiego naturalnie nie jestem w tej chwili w stanie Wam napisać, dobrze jest przekonać się samodzielnie podczas lektury, którą notabene czyta się błyskawicznie.
Mam mieszane uczucia wobec tej pozycji. Z początku czytało mi się trochę opornie, na szczęście po chwili zdołałam się naprawdę wciągnąć i docenić przewrotność wykreowanego świata Fetoru, byłam bardzo ciekawa, jak to wszystko się rozwinie. Niestety, gdzieś w ¾ książki akcja zaczęła nagle niedorzecznie wręcz przyspieszać i wszystko szło po łebkach. Na siłę nadchodziły zmiany, byleby powtórzyć pewien z góry założony schemat, a i dzieciaki jakoś trochę sztucznie zaczęły się momentami wypowiadać.
Myślę jednak, że pozycja jest warta uwagi. Obfituje w ciekawe słownictwo, zdania są ładnie zbudowane, Kraina Fetoru i jej zasady dają niecodzienny obraz i ucieszą podczas czytania chyba każde starsze dziecko – przynajmniej rozbawią, albo obrzydzą. Każde miejsce i ich nazwy, napotkani wrogowie, czy sprzymierzeńcy są charakterystyczni, potrafią zaintrygować, chętnie o nich czytałam, postawy bohaterów również były wiarygodne i miło się czytało. Niestety, jak na początku wszystko szło pewnym tempem, bardziej rozbudowana była historia z perspektywy jednego z bliźniaków, tak później wszystko nienaturalnie szybko było opisywane na malej ilości stron. Tak, jakby autor się rozpisał i nagle zdał sobie sprawę, że jego książka powinna się zaraz zakończyć. Wielka szkoda.
Książka zawiera sporo kolorowych ilustracji, idealnie odwzorowujących bohaterów oraz zwiedzany przez nich świat. Pomaga to się wczuć w niezwykły dość klimat, a książka, jako iż dla dzieci, to zyskuje na tym dodatkowo umilając im czytanie. Na pewno na dwóch ilustracjach wynikła mała nieścisłość w stosunku do treści, opisywany mężczyzna miał złote zęby, na obrazku śnieżnobiałe, na innym Paco szedł ze związanymi rękoma, zaś w treści nie było o tym wzmianki. Poza tym raczej wszystko jest idealnie ukazane, a ilustracje są naprawdę super. Skoro jestem przy temacie małych błędów, to na początku historii zakradł się jeszcze jeden, który przyprawił mnie o niemałą wesołość. Otóż jedna z dziewczynek, 7-letnia Mar, ma… pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Cóż, moja córka urodziła się większa, na pewno to błąd w druku. Jedynie czego żałuję, to tego, że jest w miękkiej okładce, wolę wydania w twardej obwolucie.
„Barbarzyńcy w Krainie Fetoru” to dobra książka, nie przemyca złych treści, nieakceptowalnych zachowań, nie przyklaskuje cwaniactwu, egoizmowi, bezrefleksyjnemu zachowaniu. Merytorycznie jestem z niej zadowolona, żałuję jednak tego późniejszego pośpiechu. Niemniej jednak chcę przestrzec osoby, które są wrażliwe na pewne tematy. Otóż w treści jest poruszony wątek kanibalizmu (coś a'la "Jaś i Małgosia", jednak bez Baby Jagi i Jasia), jak i groźba poderżnięcia gardła chłopcu (proces w sądzie i prawdopodobny wyrok, by ocalić świat). Dla mnie nie są to wątki szokujące, ani wcale nowe, lecz wiem, że to dla wielu osób problem i nie czytają dzieciom nawet baśni. Także mając powyższe na uwadze, należy dostosować lekturę adekwatnie do wieku czytelnika i tematów, jakie już miał poruszone w swym księgozbiorze, czy też po prostu własnych predyspozycji. Ja cieszę się, że mój syn będzie mógł zapoznać się z tą pozycją, myślę, że podświadomie sporo rzeczy może z niej wyciągnąć. Dla mnie lektura była przyjemnością, czuć, że nie jest to polski autor i możemy się zapoznać z innym stylem pisania – ja to tak odbieram.
Zapraszam na recenzję i zdjęcia: http://www.bookparadise.pl/2018/08/barbarzyncy-w-krainie-fetoru-juan-soto.html#more
„Barbarzyńcy w krainie Fetoru” to książka zdecydowanie skierowana do dzieci, które mają dość ględzących rodziców o codziennym myciu, przebieraniu, praniu, szczotkowaniu zębów, myciu rąk przed jedzeniem, czy – o la boga! – sprzątaniu. Pełna humoru, zwrotów akcji, niesamowita przygoda paczki dzieciaków, która przypadkiem podczas wakacyjnego szwendania przenosi się do...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07
Z twórczością Martina Widmarka mieliśmy przyjemność zapoznać się przy serii detektywistycznej dla dzieci „Tajemnica (…)” o Lasse i Mai. Książki te mój syn pokochał ogromnie i w zastraszającym tempie pochłaniał w każdej wolnej chwili, nawet w szkole na przerwach. Naturalnym więc jest, że moją uwagę zwróciła kolejna seria dla dzieci, od tego samego autora, tylko już dla starszego/bardziej zaawansowanego czytelnika od 9 lat. Mowa tu oczywiście o przygodach Dawida i Larisy, dwójki bardzo inteligentnych nastolatków, którzy odkrywają niezwykłe intrygi, nierzadko zagrażające całemu światu.
Książka jest porządnie wydana, w solidnej, twardej obwolucie, ma większą czcionkę ułatwiającą czytanie, ładne, czarno-białe ilustracje wprowadzające nas w niezwykły klimat historii i ciekawy format książeczki 13x18, który czyni ją naprawdę poręczną. Dla mnie to same plusy.
„Pod szklanym niebem” jest to już piąty tom przygód dwójki przyjaciół, niemniej jednak nie przeszkadzało mi to w czytaniu, że nie poznałam ich wcześniejszych perypetii. To znakomity plus wydawanych serii, miło znać początek, ale każdy tom cieszy niezależnie. We wspomnianej wyżej części bohaterowie uzyskują prestiżowe stypendium naukowe, które umożliwia im pobyt na stacji badawczej na Oceanie Atlantyckim. Dzieci poznają tam oceanografkę Rebekę Tadeski oraz Jurij’a Androkova, kierownika naukowego stacji. Dawid zwrócił uwagę na tajemniczą firmę VOGOROS’ System, która okazuje się właścicielem całego miejsca. Nazwisko te coś mówi Larisie, niestety nie jest w stanie sobie przypomnieć co.
W nocy ma miejsce pewne zdarzenie, które poprowadzi historię następnego ranka. Ciekawość młodych naukowców wplącze ich w sam środek nieprawdopodobnych wydarzeń na… dnie oceanu! Czy warto było wściubiać nos w najwyraźniej nie ich sprawy? Czy podjęte ryzyko było tego warte? Na szczęście przekonamy się o tym czytając powieść do końca i nie musimy czekać na kolejny tom, aby poznać zakończenie.
Niemniej ważnym, choć delikatnie zaakcentowanym wątkiem jest rosnące uczucie Dawida do Larisy. Na samym początku książki możemy poczytać o jego rozmyślaniach, a także o interesującej dyskusji między nimi na temat: dlaczego mi się podobasz? Dzieciaki roztrząsają zagadnienie za pomocą różnych teorii naukowych i dodają do tego swoje własne komentarze. Nie wszystkie odpowiedzi im się podobają, nie każdy wniosek satysfakcjonuje Dawida, lecz wciąż brną w to i dociekają różnych możliwości. Nie jest to tak do końca odarte z romantyzmu. Mamy możliwość być czasem świadkami drobnych zachowań, które świadczą o głębi uczucia, jak dyskretne powąchanie włosów. I właśnie z powodu tego pięknego wątku, tak delikatnie opisanego i oswajającego z miłością, chciałabym, aby mój syn sam wziął się za tę literaturę. Nie jest to w naszym domu temat tabu, co to, to nie, niemniej jednak uważam, że powinno się dawać szansę dzieciom przeżywania wewnętrznie niektórych kwestii bez ingerencji osób trzecich.
Historię czyta się szybko i w napięciu. Od razu wyczuwamy, że coś jest na rzeczy i może to się różnie skończyć dla naszych bohaterów. Niezmiernie podobały mi się dyskusje między Dawidem i Larisą, którzy nie bali się stawiać trudnych pytań i dociekać samodzielnie na nie odpowiedzi. Jak już wspomniałam, są bardzo inteligentni, posiadają również rozległą wiedzę na temat różnych naukowych osiągnięć.
W powieści jesteśmy postawieni przed bardzo trudnymi kwestiami, gdzie logika i racjonalność wygrywa z moralnością i poszanowaniem życia drugiego człowieka. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć do realizacji utopijnych wizji? Czy mimo, iż mają jakiś sens, mamy prawo decydować i dyktować innym ludziom podług jakich zasad mają żyć i kończyć swe istnienie? Kiedy zostaje przekroczona granica, w którym momencie zaczyna się nieludzki eksperyment pod poszewką dobra ogółu? Czy to jest możliwe do zrealizowania bez ubezwłasnowolnienia jednostek i wyprania im mózgów? Czy cena jest adekwatna do nagrody?
„(…) to, co logiczne i racjonalne nie zawsze musi być najlepsze…”
Byłam pod wrażeniem odwagi Larisy, posiadaniem własnego zdania i bronieniem go do ostatniego tchu. Lojalność przyjaciół jest niezaprzeczalna, a chęć niesienia pomocy innym calkowicie bezinteresowna. Podobają mi się ich otwarte umysły, nie są zapatrzeni w siebie, chłoną wszelkie informacje i poddają je własnym osądom na podstawie posiadanej rozległej wiedzy. Do wszelkich tematów starają się podchodzić w sposób naukowy, roztrząsając je pod kątem różnych teorii.
Podsumowując, ogromnie polecam poprzez wzgląd na nietuzinkową naukową intrygę, na ogrom ciekawej wiedzy, która może zainspirować do poznawania różnych dziedzin naukowych. Przygoda jest niezwykle ciekawa, a budzące się uczucie między bohaterami, które nie zaburzało wcale ich przyjaźni jest cudowne. Ot, Zakamarki znowu będą rujnować mój portfel, bo muszę zdobyć cztery pierwsze powieści i czekam z utęsknieniem na szósty tom naukowych przygód Dawida i Larisy.
Zapraszam serdecznie: http://www.bookparadise.pl/2018/07/pod-szklanym-niebem-martin-widmark.html
Z twórczością Martina Widmarka mieliśmy przyjemność zapoznać się przy serii detektywistycznej dla dzieci „Tajemnica (…)” o Lasse i Mai. Książki te mój syn pokochał ogromnie i w zastraszającym tempie pochłaniał w każdej wolnej chwili, nawet w szkole na przerwach. Naturalnym więc jest, że moją uwagę zwróciła kolejna seria dla dzieci, od tego samego autora, tylko już dla...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07
„Jagiełło pod… prysznicem” autorstwa Pawła Wakuły to zdumiewająco lekka i przystępna lektura dla dzieci, zawierająca multum wiedzy historycznej, począwszy od pierwszego historycznego władcy Polski, aż do Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wszystko to w formie niewymuszonych opowieści dziadka, który po usłyszeniu o okropnych ocenach wnuka z historii, postanowił dać mu lekcje. Żeby nie było zbyt nudno i sztywno, wyszło na to, że tata chłopca również został zobligowany do korepetycji przez popełnioną na niemal samym wstępie historyczną gafę. W taki oto sposób w domu Kuby zaczęto codziennie rozmawiać o historii i niech nikomu przez myśl nie przejdzie nawet, że były to standardowe lekcje. O nie, dziadek posiada ogromną wiedzę i potrafi swobodnie konwersować na poruszane tematy, a powody do ich zaczęcia odszukiwał w codziennych sytuacjach. Wszystkie opowieści więc wplatają się w codzienność jego rodziny i są żywo komentowane zarówno przez rodziców, jak i samego Kubę.
Bardzo przypadły mi do gustu różne odniesienia, porównania i multum humoru, jaki jest zawarty w tej pozycji. Książka przez to wszystko tylko nabiera wartości i zdecydowanie ułatwią przyswajanie wiedzy. Dzieci, które jeszcze nie mają tego przedmiotu w szkole oswajają się z całym konceptem, osłuchują się w często niewybrednych nazwach, miejscowościach, o różnych układach panujących w ówczesnych czasach. Natomiast dzieci uczące się historii mają o niebo lżej przedstawioną historię, wspomaganą ilustracjami oraz osią czasu biegnącą przesz wszystkie strony na dole.
W tej publikacji nie unikamy tematów trudnych, być może mogłyby być czasem szokujące, niemniej jednak tego uczymy się w szkole i takie są przekazy historyczne. Przykładowo: kwestia wykastrowania Mieszka II, branie nałożnic, wyrok na biskupa Stanisława, oślepianie braci, trucie, balangi z nagimi dziewczętami i oj… dużo by wymieniać. Żeby jednak trochę załagodzić te nowiny, nie są one podawane w sposób wulgarny, ani pochlebny, czy bezrefleksyjny. W książce nie zanurzamy się w tych wydarzeniach, są one przedstawione w formie faktów, dają do myślenia i sprawiają, że nie jesteśmy w stanie patrzeć na nikogo w tylko jasnym, bądź ciemnym świetle. Nic nie jest czarno-białe. Taka jest historia.
Z powodu takich wtrętów lektura niespecjalnie nadaje się dla małych dzieci, szczególnie, jeśli nie jesteśmy gotowi odpowiadać na ich pytania. Myślę, że czwartoklasiści spokojnie mogą samodzielnie zgłębiać lekturę, młodsze dzieci, to musimy już sami decydować. Mój syn jeszcze przed zerówką interesował się tematyką wojen, rycerstwa i historii, dlatego wiele tematów nie było dla niego szokujących, co nie znaczy, że krył swe oburzenie, bądź zdziwienie, wręcz przeciwnie. Obecnie zdał do trzeciej klasy podstawowej i nie widzimy żadnych przeciwwskazań do czytania, chociaż robimy to wspólnie, aby w chwilach wątpliwości móc służyć mu wyjaśnieniami. Dodam, że gdybym miała tę książkę, jak syn skończył 7-lat, to również z chęcią bym mu ją czytała, mimo, że docelowo jest od 10.
Podejrzewam, iż sporą część z Was wystraszyłam powyższymi akapitami, więc wrzuciłam też dwa zdjęcia z fragmentami poruszonych tematów, aby nieco załagodzić Wasze wyobrażenie na ten temat, bądź utwierdzić, że poczekacie z tą pozycją jeszcze trochę. Bo że warto ją dzieciom sprezentować, to nie podlega wątpliwości. Wejdźcie na bloga: http://www.bookparadise.pl/2018/08/jagieo-pod-prysznicem-pawe-wakua.html
„Jagiełło pod... prysznicem” to doskonała pozycja dla dzieci szkolnych, dużo humoru, przyjemna historia, multum anegdotek i czystej wiedzy historycznej przedstawionej w bardzo łatwej i przystępnej formie, która zdecydowanie zachęca do nauki. Plusem są ilustracje Mikołaja Kamlera, które nie tylko umilają czytanie, ale też sprawiają, że częściowo łatwiej zapamiętujemy czytane treści – szczególnie jeśli jesteśmy wzrokowcami. Mi bardzo spodobała się oś czasu z zaznaczonymi omawianymi datami i informacją, co wtedy się wydarzyło. Książka nadaje się również do samodzielnego czytania dla dzieci, które wolą na razie większy tekst, co dla mojego 9-latka ciągle jest istotne, bo wzrok mu się nie męczy. Nie mogę się wprost doczekać kolejnej części, która jest bardzo humorystycznie zapowiedziana, po kolejnym powrocie taty Kuby z wywiadówki. Tym razem zajmiemy się geografią, wiec czekamy na… „Jajecznicę Kolumba”!
Jeszcze raz zapraszam: http://www.bookparadise.pl/2018/08/jagieo-pod-prysznicem-pawe-wakua.html
„Jagiełło pod… prysznicem” autorstwa Pawła Wakuły to zdumiewająco lekka i przystępna lektura dla dzieci, zawierająca multum wiedzy historycznej, począwszy od pierwszego historycznego władcy Polski, aż do Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wszystko to w formie niewymuszonych opowieści dziadka, który po usłyszeniu o okropnych ocenach wnuka z historii, postanowił dać mu...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-02
Książka opowiada nam tragiczne losy małej dziewczynki Josie Jo Jensen, która mając niespełna dziewięć lat straciła bezpowrotnie swoją matkę i własne dzieciństwo. Z nieskrywanym podziwem, oraz z krwawiącym sercem – jako, że sama jestem mamą dziecka w podobnym wieku – czytałam o jej poczynaniach. O tym, jak szybko dorosła, jak wielki ciężar na siebie przyjęła i weszła w niesamowitą rolę dla swego ojca oraz starszych braci. Nikt nie miał czasu się nią zajmować, w domu nie było już miejsca dla dzieci, każdy miał pracę, której nie brakło również w obejściu. Szczęśliwym jednak trafem, Josie poznała bratnią duszę, dzięki której wkroczyła w świat pasjonującej muzyki klasycznej, którą, jak się okazało, czuła całą duszą i sercem. Nie była cudownym dzieckiem, ale posiadała ogromny talent i niewyczerpane zapasy cierpliwości oraz sumiennej, ciężkiej pracy. To wszystko uczyniło z niej osobę wyjątkową, ale i częściowo samotną.
Bohaterka mieszka w niewielkiej miejscowości Levan, gdzie społeczność jest bardzo mała i silnie ze sobą związana od wielu pokoleń. Wbrew stereotypom, żyją tam w prawdziwej życzliwości. W książce widzimy, jak Josie przedwcześnie dojrzewa, również fizycznie, jak wielu rzeczy powoli, metodycznie się uczy, by w końcu, w wieku 13 lat mieć już naprawdę dorosłą duszę. Przez to zdaje się trzymać większy dystans wobec rówieśników, którzy po prostu jej nie rozumieją, wyglądają i zachowują się zupełnie inaczej. Można naprawdę dużo powiedzieć o bohaterce, aczkolwiek przyjemniej jest przeczytać i zrozumieć wszystko samemu, bo w tej książce bohaterowie naprawdę istnieją, nie mają po prostu kilku cech, które je definiują. Dodam jedynie, że Josie dozna jeszcze wielu strat, z których będzie musiała się podźwignąć, chociaż z każdą kolejną będzie jej coraz trudniej, aż w końcu sama zapragnie być niezmienną stałą dla swego otoczenia.
Samuel to bardzo przystojny, silny, wysportowany, milczący typ mężczyzny. Tworzy ogromny dystans między sobą, a społeczeństwem. Po części jest to podyktowane jego niepewnością, gdzie tak naprawdę przynależy. Jego matka jest Indianką, ojciec zaś białym człowiekiem, co spowodowało, że nigdzie nie był do końca w domu i wdawał się w bójki. Intensywnie szukał swojej drogi, harmonii, a w tym wszystkim niespodziewanie pomogła mu młoda wiekiem Josie, która swą mądrością, cierpliwością, pasją do muzyki i literatury oraz umiejętnością słuchania, wzbudziła w nim wszystkie najpiękniejsze uczucia. W głębi duszy Samuel jest wrażliwą osobą, pełną pasji i miłości. Niesamowicie podobały mi się niewyczerpane wręcz pokłady szacunku wobec Josie, które naturalnie działały w obie strony. Niestety, jako, że dzieliła ich znacząca różnica wieku, Samuel ostatecznie zaczął się dystansować od przyjaciółki.
Miłość rozkwita powoli i intensywnie, nie brakuje jednak tu napięcia, wstrzymywania oddechu i łez. Cała historia jest cudowna i każdemu życzyłabym tak pięknej, pełnej poszanowania miłości. Przeżyją razem i osobno wiele chwil niepewności, okażą sobie uczucia na mnóstwo sposobów, nie uciekając się jedynie do najprostszej drogi. Ich konwersacje są wciągające, nigdy nie byłam pewna, czego oczekiwać i nierzadko musiałam się naprawdę skupić, by za nimi nadążyć.
Jestem po prostu zachwycona. Brakuje mi adekwatnych słów, aby opisać, jak bardzo cała historia trafiła w me serce i zwaliła z nóg. Podczas czytania tej lektury, zdarzyło mi się kilka razy zapłakać, ponieważ zdecydowanie jest utrzymana w słodko-gorzkich klimatach. Bardzo to lubię. Całość jest po prostu rewelacyjna, nie gra mym zdaniem na tanich uczuciach, nie znajdziemy tu kiepskiego romansu z co drugiej książki na rynku. W tej publikacji otrzymujemy piękną historię ludzi doświadczonych ciężko przez los, ciężko pracujących, mających swe pasje, cele, marzenia i dążących do ich realizacji.
Niesamowicie przyjemnie było czytać tak dobrze przygotowana merytorycznie historię, która sprawiła, że się wierzy. Wierzy w te wszelkie podania plemienia Nawahów, we wszystkie dysputy muzyczne oraz w błyskotliwe interpretacje czytanych wielkich dzieł światowej literatury. Z każdej strony wyzierał prosty fakt, że czytamy o ludziach wrażliwych, uzdolnionych i inteligentnych. Nic nie zostało tu potraktowane po łebkach, dzięki czemu nie mamy uczucia sztuczności. Muzyka bardzo intensywnie towarzyszy w każdym momencie życia bohaterów, a my czujemy ją razem z nimi. Zapewniam, że podczas lektury nie raz zapragniecie wsłuchać się we wspomniane utwory. Poczuć ich moc i zweryfikować swe własne uczucia wraz z ich przemyśleniami.
Zdecydowanie jest to pozycja, którą po prostu trzeba przeczytać. Nadaje się również dla nastolatek, ponieważ – co niektóre osoby pewnie zawiedzie – nie uświadczymy tu scen seksu i wyuzdania. Dla mnie to jednak niesamowicie przemawia na korzyść całej tej historii, która nie jest cukierkowa, ale tęż nie jest bezmyślnym tłem dla taniego romansu grającego na prymitywnych uczuciach.
„Biegając boso” jest to pozycja zdecydowanie wyższych lotów, daje nam piękną muzykę klasyczną wraz z całą jej głębią, otrzymujemy intrygujący obraz Indian z plemienia Nawaho, zapragniemy zaczytać się w wielkiej literaturze i poznać jej przesłanie, przybliżony zostaje nam obraz marines, religijność, doznamy wielkiego szacunku wobec samego siebie, jak i innych osób, szczególnie tych bliskich. Poznamy trudne wybory dojrzałych emocjonalnie osób, które mają na uwadze również dobro innych. Bohaterowie są ludźmi odpowiedzialnymi, jednakże zupełnie inaczej postępują. Polecam każdemu, warto mieć tę książkę w swej biblioteczce.
Zapraszam serdecznie na recenzję: http://www.bookparadise.pl/2018/08/biegajac-boso-amy-harmon-przedpremierowo.html
Książka opowiada nam tragiczne losy małej dziewczynki Josie Jo Jensen, która mając niespełna dziewięć lat straciła bezpowrotnie swoją matkę i własne dzieciństwo. Z nieskrywanym podziwem, oraz z krwawiącym sercem – jako, że sama jestem mamą dziecka w podobnym wieku – czytałam o jej poczynaniach. O tym, jak szybko dorosła, jak wielki ciężar na siebie przyjęła i weszła w...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07
„Żegnaj, Skarpetko!” to niesamowicie przejmujący tytuł od niedawna lubianego przeze mnie autora i ilustratora Benjamina Chauda. Jego książka „Feralne urodziny ze Skarpetką” skradła me serce i bardzo chciałam poznać inne jego dzieła. Czy jestem równie oczarowana tym tytułem?
Ilustracje są niezwykłe, wciąż tak samo mnie przyciągają i idealnie odwzorowują klimat zawarty w opowieści. Pod względem graficznym oraz pod kątem wydania nie mam jej nic do zarzucenia, jest po prostu cudna. Mogłaby się wspaniale prezentować w mej dziecięcej biblioteczce razem z kolejną częścią, ale… Wyjaśnię to trochę później.
Historia opiera się na bardzo dramatycznym i kontrowersyjnym motywie porzucenia zwierzątka w lesie. Chłopczyk uznaje, że jego królik (jeszcze) rasy bawół do niczego się nie nadaje, że chce mieć prawdziwych kolegów i nie jest już małym dzieckiem, więc postanawia z premedytacją wyprowadzić go w głąb lasu, tak, aby nie odnalazł drogi powrotnej i go porzucić.
Całą drogę chłopiec rozmyślał niezbyt przychylnie o swym przyjacielu, a w pewnym momencie próbował nawet podświadomie usprawiedliwić swe zamiary przedstawiając las, jako wspaniałe miejsce. Królik na to nie reagował. Czyżby przeczuwał sens całej wyprawy, czy też naprawdę był taki nierozgarnięty, jak uważał jego chłopiec?
Gdy dotarli na miejsce, zdaniem malca odpowiednie, porzucenie nie było takim prostym zadaniem i nie wcale z powodów moralnych, tylko praktycznych. Od razu przypomniał mi się tu Mały Książę i jedno bardzo wymowne stwierdzenie: „Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś.”. Nasz bohater jednak spycha całą odpowiedzialność gdzieś hen daleko, że ani przez chwilę nie widzimy, by miał żałować. To wszystko daje taki bezwzględny obraz, bardzo zimny, nieczuły, egocentryczny. Tak nie postępują żadni przyjaciele. Ostatecznie skończyło się chyba najgorzej, jak tylko mogło: na przywiązaniu zwierzątka do drzewa.
Później sprawy toczą się lawinowo, powstaje wielkie zamieszanie w uczuciach chłopca, który postanowił jak najszybciej chociaż odwiązać królika z uwięzi – co przyjęłam z niemałą ulgą, niestety reszta nie jest już taka, jak bym merytorycznie sobie tego życzyła. Nawet jeśli zamierzeniem autora było pokazać najbardziej dziecięce, niezbyt poprawne zachowanie, takie nieprzyjmujące do wiadomości wagi swego postępku i spychające odpowiedzialność w inną stronę, to jednak przydałby się jakiś dodatkowy czynnik definiujący tę postawę jako wyraźnie złą.
Mechanizmy broniące dziecko przed przyznaniem się do winy były całkiem naturalne i przekonujące, ale najbardziej zabolało mnie jedno zdanie, sugerujące, że to biedny królik (już rasy baran) ma dług wdzięczności za jego uratowanie, a nie nasz bohater. Dla mnie daje to obraz do końca pozostania wybielonym, że nic wielkiego się nie stało i to nie moja wina. Wystarczyłoby po prostu zmienić, że w końcu to on ma dług wdzięczności i byłoby jak dla mnie idealnie.
Podsumowując, o ile tematyka jest bardzo ważna i warta poruszenia w różnych publikacjach, nawet dla dzieci, a może i szczególnie dla dzieci, to jej poprowadzenie niespecjalnie autorowi się udało. Chłopczyk co prawda szybko wraca, by odwiązać przyjaciela, jednak w mym odczuciu nie doszedł do żadnych właściwych wniosków, zdobył się na przeprosiny rzucone jedynie w pustkę. Bajka kończy się oczywiście dobrze, jednak niesmak mi pozostał, bohater ostatecznie uznał, że to Skarpetka ma dług wdzięczności wobec swego wybawcy, a nie on, jako sprawca całego zamieszania. Może i wytrwale szukał królika, gnał go pewien strach, lecz ostatecznie nie ma w nim poczucia winy, żalu swego postępku i postanowienia, że nigdy tego więcej nie poczyni.
Reszta recenzji i zdjęcia: http://www.bookparadise.pl/2018/08/zegnaj-skarpetko-benjamin-chaud.html#more
„Żegnaj, Skarpetko!” to niesamowicie przejmujący tytuł od niedawna lubianego przeze mnie autora i ilustratora Benjamina Chauda. Jego książka „Feralne urodziny ze Skarpetką” skradła me serce i bardzo chciałam poznać inne jego dzieła. Czy jestem równie oczarowana tym tytułem?
Ilustracje są niezwykłe, wciąż tak samo mnie przyciągają i idealnie odwzorowują klimat zawarty w...
2017
2018
Przyznam bez bicia, że po książkę „Patrick Melrose” sięgnęłam tylko ze względu na aktora na okładce, Bennedicta Cumberbath’a, który odgrywa rolę tytułowego bohatera w najnowszej telewizyjnej produkcji HBO. Co prawda nie oglądałam jeszcze serialu, ale już sam zwiastun mnie zaintrygował i po prostu widać, że aktor został perfekcyjnie dobrany do całej historii. Wiedziałam, że książka będzie ciężka, że nie będzie to lekka, szybka pozycja. Czy jestem usatysfakcjonowana twórczością Edwarda St Aubyna? Zapraszam dalej.
Na początku zostajemy uraczeni chyba najgorszym z możliwych na świecie wstępów, jaki mógł tylko powstać. Jest to wierutne streszczenie całości z takimi spojlerami, że po prostu kopara opada. Jeśli komukolwiek spojlery przeszkadzają, a jak mniemam, przeszkadzają większości społeczeństwa, to zaklinam! Nie czytajcie, darujcie sobie ten wywód i zachwyt z mnóstwem cytatów, parodia. Jeśli Wam to obojętne, to naturalnie czytajcie, jednak zostaliście uprzedzeni.
Wydanie nie jest tragiczne, mimo sporej objętości, łatwo otwiera się i czyta w każdym momencie, a książka o dziwo jeszcze się nie rozleciała. Zdecydowanie jednak nie jestem fanką takich grubych tomiszczy. Książka lepiej prezentowałaby się w twardej oprawie, nie jestem w stanie sobie zobrazować, jak będzie wyglądała po latach użytkowania. Nie przytłacza mnie ogrom treści, a raczej jej nieporęczność i co za tym idzie, niewygoda w czytaniu. O zabraniu jej na spacer nawet nie myślałam – a szkoda, bo lato w pełni.
Zakładając, że nikt nie oglądał serialu, ani nie czytał żadnych części, postaram się uniknąć jakichkolwiek spojlerów.
W „Nic takiego” poznajemy różnych ludzi skupionych wokół najgorszego typa spod ciemnej gwiazdy, mianowicie Davida Melrose, który jest ojcem 5-letniego Patricka, a mężem biednej (choć nie finansowo) Eleanor. Dzięki tej części mamy pogląd, co ukształtowało charakter małego Patricka, a co złamało doszczętnie jego matkę. Zerkniemy odrobinę na różne metody wychowawcze, jakim był poddawany, czy też raczej wydedukujemy z przeróżnych wzmianek oraz sytuacji i sami złożymy to w przerażającą tak naprawdę całość. Mimo, iż nie uświadczymy dosłownych, wulgarnych opisów i wtrętów, to jednak całym sobą możemy poczuć obrzydzenie, ogromne niepojęte obrzydzenie i pewną dozę strachu pomieszanego z ulgą, iż takiego człowieka nie dane nam było spotkać na swej drodze. Rodzi się też w wielu sytuacjach żal, do kobiety, która okazała się zbyt słaba psychicznie i dała się – co prawda niezwykle silnemu charakterowi – tak stłamsić, a raczej uczynić z siebie totalny wrak. Niemniej jednak sama poczyniła pierwszy krok ku przepaści już przed ślubem, nie zabraknie więc nam szokujących opisów. Przykro mi się czytało o tych naprawdę inteligentnych i bystrych kobietach, które żyją w cieniu totalnych nierobów.
„- Zrobisz coś dla mnie?
- Oczywiście. Co takiego?
Postawił talerz na podłodze za jej krzesłem.
- Zjadłabyś to, nie używając sztućców ani rąk, prosto z talerza?
- To znaczy jak pies?
- Jak dziewczyna udająca psa.
- Ale dlaczego?
- Bo cię o to proszę.”
W drugiej powieści pt. "Złe wieści" skupiamy się na bardzo plastycznych, urzekających, wręcz hipnotyzujących opisach... zwykłego ćpania. Nie mam na myśli halucynacji, lecz pozostałe doznania i obserwacje osoby uzależnionej, stosujące ciężkie narkotyki, igrającej brawurowo wręcz ze śmiercią. Mimo wszystko nie brzmi to zachęcająco, czytając odczuwałam lekkie przerażenie i smutek, wielki smutek wobec bohatera, który nie potrafił poradzić sobie sam ze sobą oraz obezwładniającym go uzależnieniem. Weszłam w świat zdecydowanie mi obcy i mam nadzieję, że nigdy bliżej już nie podejdę. Odnoszę wrażenie, iż wszelkie zachowania, „szał naśladownictwa” innych osobowości ujęte w tej powieści są niezwykle wiarygodne i mogą dać pogląd, co się dzieje w umyśle i ciele takiej osoby. Mamy też naturalnie nieprzekonującą, wewnętrzną walkę z nałogiem, chwile obietnic „ostatniego razu”, w które sam zainteresowany 22-letni Patrick nie jest w stanie do końca uwierzyć. Równorzędnie do wspomnianym opisów akcja kręci się wokół głównego właściwie wątku, który ciężko określić mianem złego, lub dobrego. Czy chciało mi się o tym czytać? Momentami nie, miałam przesyt, ale równocześnie byłam ciekawa, jak to dalej się potoczy.
„- Każde rozstanie – mruknął Patrick pod nosem – to mała śmierć”
W „Jakiejś nadziei” bohater ma już 30 lat, a smutek, wyczerpanie, trzeźwość i szara rzeczywistość przytłacza go z każdej strony. Ta powieść jest o zmianach, gdzie młodzi są już starszym pokoleniem, a dzieci są dorosłymi. Poznajemy tu szereg nowych osób, które mają związane swe losy z bohaterami z pierwszej powieści. Wszyscy ówcześni są już dojrzali, niemniej jednak wciąż odgrywają istotne role w całej farsie. Ciekawie było o nich czytać po przeszło dwudziestu pięciu latach i odkrywać, czy ich związki przetrwały, czy spłodzili kolejne pokolenia, jak się obecnie czują i zapatrują na swoje życie. Często można było odczuć skrywany żal z powodu nieodwołalnych decyzji, dotyczy to również Patricka. Jest to również czas wyznań, tych najbardziej traumatycznych i prób uporządkowania swej rzeczywistości. Definiowanie i starania przepracowania swych uczuć, aby pójść dalej. Próby dostosowania się do ponurej, bez nałogowej rzeczywistości są przytłaczające. Wszyscy zdają się być pozbawieni moralności, jakkolwiek wiemy to już od pierwszej powieści, to tutaj rozkwita tego pełen obraz. Zdrada wije się na każdym kroku, obserwujemy różne relacje z rodzicami, jak i wewnętrzną walkę, by nie pójść w ich ślady. Niektóre wtręty o nowo poznanych osobach wcale nie są istotne i nie odniosłam wrażenia, że mają jakiś cel.
„Czuł się wyczerpany towarzyszącą mu przez całe życie potrzebie bycia w dwóch miejscach naraz: w swoim ciele i poza nim, na łóżku i na karniszu, w żyle i wewnątrz strzykawki, w oku zakrytym przepaską i w oku patrzącym na tę przepaskę; (…)”
„Mleko matki” zaczyna się zupełnie inaczej niż wszystkie pozostałe powieści i mówiąc szczerze najbardziej mi się to spodobało. Poczułam się jednak trochę wybita z rytmu i czytałam z takim przeczuciem pod skórą, że „zaraz coś się tu roztrzaska”. Przy okazji miałam jakąś ciemnotę i naprawdę nie domyślałam się, kim są te dzieci, z których perspektywy zaczyna się powieść. Niezwykle podobały mi się opisy i próby wejścia w uczucia i umysł noworodka, trochę fantastyki, lecz bardzo prawdopodobnej i pięknej. Bardzo polubiłam starszego, choć jedynie 5-letniego Roberta, który z fascynacją i tęsknotą analizował domniemane myśli swego braciszka. Nieprawdopodobne zaś były możliwości językowe i analityczne wspomnianego starszego chłopczyka, lecz podane zostały w taki sposób, że z przyjemnością to czytałam. Nie zabraknie w opowiadaniu oczywiście Patricka, który ma już 42 lata, lecz czas odcisnął na nim swe piętno, choć umysł ma lotny i cięty, to jednak brak tu już tej ostrości, nie jest to powieść bardzo wyrazista jak poprzednie, lecz myślę, że moja ulubiona. Na bohatera spadają nowe, acz już wieloletnie troski, uzależnienie daje o sobie znać i czuć dużo zawodu oraz poczucia zdrady ze strony matki. Znów pojawią się nowi bohaterowie i namieszają w obecnym życiu Patricka, który stara się postępować słusznie, jednak nie do końca w każdym aspekcie mu to wychodzi.
„(…) Jego mowa była układanką, którą ułożył tysiąc razy; przypominał sobie tylko to, co już kiedyś zrobił. Nie tworzył nowych połączeń. To się dawno skończyło.””
W ostatniej już powieści, „W końcu” dzieją się rzeczy, które właściwie można określić tylko jednym mianem: w końcu. Różne sprawy zostaną tu ułożone, czy też dociągnięte, niemniej jednak nie wszystko zostaje dopowiedziane. Wraz z odejściem pewnych ludzi kończy się jakaś epoka i Patrick może w końcu poczuć się wolny. Ciężko czytało się o kolejnych jego krzywdach zaznanych w dzieciństwie, o życiu jego matki i podejściu do fundamentalnych spraw macierzyństwa. Ogrom ran, jakie musiało podźwignąć dziecko jest niewyobrażalny i nie trudno zrozumieć jego obecny, dorosły obraz. Panuje tu zlepek różnych emocji, przeszłość jest wszędzie. Zaglądamy wstecz do jego desperackich kroków podjętych, by się wyleczyć. Wydaje się, że ostatecznie przeszłość się zeruje i staje się przeszłością, a teraźniejszość zaczyna odgrywać większą rolę. Czy znajdzie w sobie siłę, by naprawić to, co jeszcze mu pozostało?
„Postanowił zmienić zdanie. W końcu, jak powiedział Thomas, po to ono jest.”
Reszta recenzji: http://www.bookparadise.pl/2018/07/patrick-melrose-edward-st-aubyn.html
Przyznam bez bicia, że po książkę „Patrick Melrose” sięgnęłam tylko ze względu na aktora na okładce, Bennedicta Cumberbath’a, który odgrywa rolę tytułowego bohatera w najnowszej telewizyjnej produkcji HBO. Co prawda nie oglądałam jeszcze serialu, ale już sam zwiastun mnie zaintrygował i po prostu widać, że aktor został perfekcyjnie dobrany do całej historii. Wiedziałam, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2018
”Zombie” to najnowsza propozycja gry paragrafowej od FoxGames i jestem nią oczarowana! Trochę poczekałam na swój egzemplarz, niemniej jednak było naprawdę warto. W tej książce mamy możliwość wcielenia się w jedną z dwóch postaci, Judy, albo w zombie imieniem Ben. Już sam fakt możliwości przeżycia całej historii z perspektywy zombie jest fantastyczny i zasługuje na spore uznanie. Nie ma nudy! Osobiście wybrałam na pierwszy rzut grę ze strony człowieka i nie zawiodłam się. Jak w każdym poprzednim komiksie paragrafowym jest kilka możliwych zakończeń, zarówno pozytywnych (aż trzy), jak i negatywnych, które skutkują naszą śmiercią. Celem jest oczywiście przeżyć, zarówno dla Judy, jak i Ben’a.
Na początku zostajemy uraczeni krótkim komiksem, który jest wstępem do całej historii, później znajdziemy dosyć szczegółowe zasady gry, w zależności od postaci, którą chcemy zagrać. Objaśnienia są tutaj naprawdę potrzebne, bo tylko dzięki nim wiemy, jak prawidłowo walczyć, kiedy można uniknąć starcia, ile rzeczy nosimy w ekwipunku, czy też za czym powinniśmy rozglądać się na kadrach, prócz oczywistych numerków. Na końcu są karty postaci, które warto sobie ściągnąć ze stronki KLIK! Albo tak, jak ja, zapisywać na kartce.
Grając Judy zaczynamy z 70 punktami życia (PŻ) i nie możemy przekroczyć tej sumy, stracić PŻ możemy w wyniku niefortunnych wydarzeń, ale też głównie w walce z zombie. Na początku nie posiadamy żadnej broni, więc bijemy się pięściami i za jednym ciosem zadajemy 1 obrażenie (OBR). Walki przebiegają turowo, czyli naprzemiennie, do momentu, aż załatwimy drania. Zwykle zaczynamy my, chyba, że jest napisane inaczej i następuje atak z zaskoczenia. Podczas grania jest szansa znalezienia różnego rodzaju broni, niektóre są niestety zużywalne i możemy nosić ze sobą tylko dwie na raz, ale podczas ataku wartość OBR nie sumuje się. Atakujemy wrogów z zieloną tabelką jedną bronią, po jej ewentualnym wyczerpaniu możemy używać drugiej. Aby zregenerować życie szukamy na kadrach napoi (1PŻ), jedzenia (3PŻ) oraz lekarstw (5PŻ). Uwaga – możemy mieć ze sobą tylko 10 przedmiotów, wlicza się w to każda z powyższych rzeczy, jak i broń, czy znalezione gadżety. W czasie gry przydają się nam punkty skradania (PS), które pomagają nam unikać spotkań z zombie.
Judy posiada umiejętność tworzenia grupy, na swej drodze spotkamy różnych osobników z przypisaną do nich literą alfabetu i możemy niektórych z nich zwerbować do swej ekipy. Nie możemy jednak ich się pozbyć, chyba, że w treści będzie inaczej. Każdy z osobników w określonych kadrach może wchodzić w interakcje i inaczej zareagować na daną sytuację, która niesie różne skutki. Za jeden PS możemy zwerbować 1 towarzysza, jeśli stracimy jakiś PS, musimy usunąć relatywną ilość towarzyszy. Na koniec gry zliczamy punkty bonusowe od każdego sprzymierzeńca, aby zobaczyć nasze zakończenie. Możemy poruszać się po zwykłych numerach oraz po niebieskich i zielonych, czerwone są tylko dla zombie.
Grając Ben’em również zaczynamy z 70PŻ, a żeby je zregenerować musimy zjeść sporo świeżego mięsa. Najlepiej ludzkiego oczywiście. Tak, jak w przypadku Judy, możemy nosić 10 przedmiotów, zaczynamy walkę nieuzbrojeni (1 OBR na turę), możemy nosić maksymalnie dwie bronie przy sobie, ale czasem do ich używania będziemy potrzebować punktów inteligencji (PI) – przydadzą się też do rozwiązywania zagadek oraz unikania walki. Walczymy tylko z postaciami z czerwoną tabelką, z której dowiadujemy się ile ma PŻ, ile zadaje OBR na turę, ile dają punktów bonusowych dla nas po wygranej oraz podane do wyboru w gramach ilości posiłku serce, mózg lub mięśnie, które zjadamy dzięki umiejętności specjalnej „żołądek”. Później już do nas należy decyzja, czy strawimy pożarte części trupa wroga, czy nie. Za strawione 100g serca zyskujemy 1PŻ, za 200g mózgu na stałe 1PI, za 100g mięśni 2 OBR. Możemy poruszać się po zwykłych numerach, czerwonych i niebieskich, zielone są tylko dla Judy.
Komiks paragrafowy „Zombie” jest dedykowany dzieciom powyżej 10 lat i szczerze, ciężko mi w to do końca uwierzyć. Na pewno nie nadaje się dla młodszych czytelników, ale czy dałabym do przeczytania 10-latkowi? Niekoniecznie, wydaje mi się, że jest to pozycja dla starszych osób, ja bawiłam się przednio. Mój syn, ma obecnie 9-lat i sam, choć bardzo czekał na ten komiks, to po pobieżnym zerknięciu uznał, że nie jest na to gotowy. Zobaczymy za rok.
Reszta recenzji oraz zdjecia: http://www.bookparadise.pl/2018/07/zombie-komiks-paragrafowy-scenariusz.html
”Zombie” to najnowsza propozycja gry paragrafowej od FoxGames i jestem nią oczarowana! Trochę poczekałam na swój egzemplarz, niemniej jednak było naprawdę warto. W tej książce mamy możliwość wcielenia się w jedną z dwóch postaci, Judy, albo w zombie imieniem Ben. Już sam fakt możliwości przeżycia całej historii z perspektywy zombie jest fantastyczny i zasługuje na spore...
więcej mniej Pokaż mimo to2018
W „Agencji wynajmu rodziców” poznajemy rodzinę prawie dziesięcioletniego Barry’ego Bennett’a, który jest ogromnym fanem Jamesa Bonda i Lionela Messi’ego. Niestety chłopiec ma wielki żal do swych rodziców i jest bardzo niezadowolony z tego, jak go traktują oraz z tego, jakimi ludźmi właściwie są. Czuje się niesprawiedliwie – i to nie bez powodu - przez nich traktowany, szczególnie porównując do jego młodszych sióstr bliźniaczek, które nazwał Jednostką Siostrzaną (na wzór jednostki syjonistycznej) – JS. Barry stworzył nawet listę, w której zawarł wszystko, za co obwinia swych rodziców i niektóre punkty nie są wcale takie błahe, choć sam zainteresowany nad jednym z nich się wahał. Chłopiec ma również trójkę przyjaciół, jednak oni są lepiej sytuowani finansowo i ich rodzice pozwalają im na więcej rzeczy, niż jego, co również jest przyczyną frustracji bohatera. Po bardzo nieprzyjemnym starciu z rodzicami i JS przy obiedzie, Barry w końcu wybucha i ucieka do swojego pokoju, gdzie w złości wypowiada pewne życzenie. Nie spodziewał się jednak, że mogłoby się w jakikolwiek sposób spełnić.
Następnie wydarzenia toczą się lawinowo, nie braknie w całej książce prostego humoru, z którego można zaśmiewać się do łez, ale też i mnóstwa kwestii do przemyśleń. Barry poznaje różne rodziny, które mają odmienne style życia, czy też statusy społeczne, poznaje ich od tak zwanej poszewki, szuka w nich tego „idealnego czegoś”, czego mu tak brakuje w jego własnych rodzicach za pomocą swej listy. Przez cały czas mgliście widzi parę niewyraźnych ludzi, którzy zawsze są blisko i ciągle oferują swą gotowość do szczerej pomocy. I choć chłopiec nie bardzo jest w stanie się na nich skupić i nie może dojrzeć ich twarzy, czuje płynącą od nich szczerość i ciepło w sercu.
Schemat dosyć znany, nie wiem, czy oklepany już, czy nie, ale „uważaj czego sobie życzysz, bo może się spełnić” – od początku to dźwięczało mi w uszach (z tyłu okładki możemy w sumie przeczytać niemal identyczne ostrzeżenie). Barry za sprawą (być może) magii zostaje przeniesiony do Dzieciowa, gdzie, jak się okazuje, panują zupełnie inne zasady, znajome mu dzieci kompletnie go nie znają, nazywają się inaczej i przedstawiają mu inny obraz nowej rzeczywistości. Dorośli w tym świecie robią właściwie to samo, co w prawdziwym, jednakże nie mogą po prostu „mieć” dzieci. Tutaj to dzieci wybierają swoją rodzinę na podstawie własnych preferencji i podpisują umowę. Czasu Barry ma jednak coraz mniej, bo za pięć dni będą jego dziesiąte urodziny i jeśli do tego czasu nie dokona wyboru, to wtedy… Właśnie, co wtedy się stanie? Wydaje się, że jednak coś strasznego.
David Baddiel pisze lekko, porywająco od samego początku i doskonale ujmuje uczucia bohatera. Już od pierwszych stron sympatyzujemy z Barry’m, JS wyprowadzają nas z równowagi, a rodzice sprawiają zawód. Motyw do wymiany rodzica jest mi znany z dzieciństwa choćby z filmu familijnego pt. ”Jak kupić nowa mamę” z 1994 roku. Chyba to taki temat, który przewija się nieskończenie w każdym pokoleniu przez głowy wszelkich nieszczęśliwych, czy też zbuntowanych dzieci, które są złe na swoich rodziców i są przekonane, że inny byłby na pewno lepszy. Dostają więc szansę na kupno, zatrudnienie, czy wymianę na nowego i okazuje się, że jednak ich własny, był tym najlepszym i za nim tęsknią.
Nie chodzi w tym naturalnie o to, że dzieci są głupie i dokonują złych wyborów. Książka zachęca, żeby po pierwsze: czasem spróbować z dystansu spojrzeć na swoją sytuację i zobaczyć, iż wcale nie musi być tak źle, a rodzice się o nas troszczą jak najlepiej potrafią. Po drugie: by dorośli zawczasu zauważyli, że czasem przekraczają pewne granice, albo też zaniedbują w jakiś sposób dzieci (ciągłe odmawianie przez zmęczenie, kto tego nie zna?), traktują niesprawiedliwie, a one wtedy czują się tak pokrzywdzone, że mogą zrobić coś niekoniecznie odpowiedzialnego W końcu to tylko dzieci. Zastanówmy się czasem, czy nie dajemy dzieciom powodów, takich dziecięcych może powodów do tego, aby chciały zgłosić się do AWR?
Książka jest przepięknie wydana, doskonale prezentuje się na półce, okładka, jak i grzbiet idealnie trafił w me gusta. W taki sposób powinny być wydawane książki, gdzie oprawa dorównuje świetnej treści. W środku znajdziemy również wspaniałe ilustracje artysty Jim’a Field’a, które bardzo dobrze oddają klimat całej powieści.
Reszta recenzji oraz zdjecia: http://www.bookparadise.pl/2018/07/agencja-wynajmu-rodzicow-david-baddiel.html
W „Agencji wynajmu rodziców” poznajemy rodzinę prawie dziesięcioletniego Barry’ego Bennett’a, który jest ogromnym fanem Jamesa Bonda i Lionela Messi’ego. Niestety chłopiec ma wielki żal do swych rodziców i jest bardzo niezadowolony z tego, jak go traktują oraz z tego, jakimi ludźmi właściwie są. Czuje się niesprawiedliwie – i to nie bez powodu - przez nich traktowany,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z twórczością David’a Baddiel’a miałam przyjemność zapoznać się podczas fenomenalnej wręcz lektury „Agencji Wynajmu Rodziców”. Czytałam ją razem z synem wieczorem przed snem i zaśmiewaliśmy się do łez z wielu niedorzecznych sytuacji. Można by pomyśleć, że taka pozycja nie za bardzo nadaje się do czytania o takiej porze, szczególnie, że ciężko było nam się uspokoić i niektóre fragmenty czytaliśmy po kilka razy, by śmiać się jeszcze dłużej. Nic bardziej mylnego! Po kilku rozdziałach Marcel z przyjemnością układał się do snu, a na twarzy gościł mu ogromny uśmiech. Po takiej książce sny po prostu muszą być zwariowane i błogie.
Po takim sukcesie AWW w moim domu, koniecznie musieliśmy sięgnąć po następny tom tego uzdolnionego komika. Przeczytaliśmy więc „Magiczny kontroler”, w którym znajdziemy już zupełnie inną, nową historię, z nowymi bohaterami, jednakże do dodania smaczku w pewnym momencie na chwilę migną nam bohaterowie z poprzedniej pozycji, a uważni obserwatorzy być może wypatrzą niektóre postacie na doskonałych ilustracjach.
Dlaczego twierdzę, że ilustracje są doskonałe? Otóż ilustrator ma świetną, nieprzekombinowaną kreskę, przyjemną dla oka i perfekcyjnie wpasowuje się w klimat całej powieści. Każda ilustracja była przez nas z ciekawością oglądana i choć są one czarno-białe, nic nie ujmowało to z ich uroku.
„Magiczny kontroler” opowiada perypetie bardzo sympatycznych i mocno związanych ze sobą bliźniaków: Ellie i Freda. Są zapalonymi graczami gier wideo i choć Ellie jest zdecydowanie o niebo lepsza od brata we wszystkie gry (oprócz tworzenia awatarów, w tym Fred bije chyba każdego na głowę), to bardzo się przyjaźnią i nie mają o to do siebie żalu. Wspaniale się uzupełniają, rozumieją bez słów, potrafią czytać z ruchu warg z niemożliwych wręcz odległości, wspierają i doceniają mocne strony.
Cała historia zaczyna się wręcz szokująco śmiesznie, otóż zniszczeniem kontrolera Ellie w sposób, mówiąc szczerze, dosyć niecodzienny. Otóż przez tylną, ogromną część taty dzieciaków. Dziewczynka jest załamana, próbuje jeszcze używać swego pada, ale niestety niespecjalnie już jej służy. Na szczęście tata dobrodusznie pozwolił wybrać jej nowy gamepad i bliźniaki udały się na jednej z przerw w szkole do sali komputerowej, by przejrzeć oferty.
W jakiś niezwykły i zgoła niewyjaśniony sposób, po szarpaninie z dręczycielami i upadku laptopa na podłogę, na ekranie monitora pojawił się Tajemniczy Człowiek, który zaoferował Ellie niezwykłego, nieziemsko wyglądającego, gamepada z klejnotami zamiast przycisków. Cały kontroler był wręcz kosmiczny z wyglądu, zwierał więcej opcji i jeszcze nigdy i nigdzie takiego nie widzieli. Cała sprawa wyglądała trochę podejrzanie, ale dzieciaki ostatecznie pod presją czasu, zgodziły się na propozycję Tajemniczego Człowieka, który, nawiasem mówiąc, zabraniał im zadawać jakiekolwiek pytania – niespecjalnie mu wychodziło nie udzielanie odpowiedzi, chociaż starał się w najważniejszych kwestiach trzymać gębę na kłódkę.
Wszystko stało się jeszcze bardziej podejrzane, gdy gamepad okazał się darmowy i czekał już w domu na dzieci, chociaż minęło niewiele czasu od niecodziennego zamówienia! Szybko okazało się, że nie tylko wygląd różni go od innych gamepadów, ale też zastosowanie, które implikuje szereg niesamowitych przygód dla bliźniaków. Ma to ogromny wpływ na realizację ich marzeń, pomaga uporać się ze szkolnymi dręczycielami, sprawia, że mogą zrobić niemalże wszystko. Gry na konsoli odchodzą na razie w kąt, ale czy to, co robią bliźniaki jest do końca w porządku? Czy będą z tego zadowoleni, szczególnie, gdy odkryją, że moc w kontrolerze zaczyna się wyczerpywać?
Ta pozycja ukazuje nam kilka ciekawych problemów obecnych czasów, które dotykają również życia rodzinnego. Mamy poruszony i rozbudowany temat uzależnień. Dzieci są naturalnie zafiksowane wszelkimi grami, choć musze przyznać, że nie zawalają przez to nauki i są grzecznymi… nerdami. Niestety problemy mają także ich rodzice, tata jest uzależniony od jedzenia, jest bardzo otyły i nie wytrzymuje na żadnej diecie, mama zaś nie potrafi odkleić się od telewizora i swoich ulubionych programów dotyczących tylko „Kasy na strychu”. Rodzice choć tak naprawdę są dobrzy i dzieci rozumieją ich słabości, kochają ich, to jednak zaniedbują swe latorośle i ledwo je zauważają, czy też raczej spoglądają nieuważnie. Widać to między innymi na dobitnym przykładzie nieumiejętności zawiązywania butów przez Freda, przez co często ma kłopoty na boisku i nie może dostać się do drużyny piłki nożnej – na czym ogromnie mu zależy.
Bardzo wciągnęliśmy się w opowiadaną historię, wspaniale było pomarzyć o takim kontrolerze, jednakże wnioski nasuwały się same, wraz z postępem całej powieści. Całe szczęście, że bliźniaki, choć nie stały się złe, to potrafiły się otrząsnąć z zachwytu nad gamepadem, a i jakimś cudem rodzice nagle zdali sobie z czegoś sprawę. Cała historia jest pouczająca, ukazuje nam wiele aspektów z młodzieńczego życia, które są dla nich bardzo istotne, jak i problemy życia rodzinnego w tle. Bardzo wartościowa lektura, warto czytać razem z dzieckiem, bo trafia wprost do serca, mimo, że jest trochę zwariowana, to jednak nie pozbawiona sensu.
Co prawda śmiałam się mniej razy na cały głos, niż przy AWW, jednakże nie mam nic do zarzucenia tej książce. Napisana jest świetnym językiem, dużo w niej humoru i nieprzeciętnej akcji, słownictwo oraz tematyka perfekcyjnie jest wpasowana w obecne czasy i porusza istotne problemy z obu perspektyw: dorastających dzieci oraz rodziców. Powinniśmy zapamiętać, że żadne media, nałogi (tak, obżarstwo to jest pewien nałóg, jak i oglądanie tv), po prostu uzależnienia nie powinny przesłaniać nam tego, co najważniejsze, mianowicie rodzina i kontakty z drugim człowiekiem. Zakończenie jednak napawa nas optymizmem, pokazuje, że zawsze możemy coś zmienić, zdziałać, wystarcza tylko nasze chęci. Zaś w kwestii naszych marzeń, czasem należy porządnie w siebie uwierzyć, w czym najlepiej, gdy wspierają nas najbliżsi.
Zapraszam na recenzję i zdjęcia: http://www.bookparadise.pl/2018/08/magiczny-kontroler-david-baddiel.html
Z twórczością David’a Baddiel’a miałam przyjemność zapoznać się podczas fenomenalnej wręcz lektury „Agencji Wynajmu Rodziców”. Czytałam ją razem z synem wieczorem przed snem i zaśmiewaliśmy się do łez z wielu niedorzecznych sytuacji. Można by pomyśleć, że taka pozycja nie za bardzo nadaje się do czytania o takiej porze, szczególnie, że ciężko było nam się uspokoić i...
więcej Pokaż mimo to