Dzienniki Turnera Andrew MacDonald 6,2
ocenił(a) na 33 lata temu Pierwsza połowa utworu jeszcze się jakoś prezentuje: moim zdaniem, w tej części utwór Pierce'a wypada nawet korzystniej niż „Obóz świętych” Raspaila czy „Uległość” Houellebecqa. Atutem są na pewno różne szczegóły organizatorsko-inżyniersko-techniczne, sprawiające że rzecz czyta się przyjemnie i z dużym zaciekawieniem. Gorzej wypada niestety prawdopodobieństwo opisywanych aktów terrorystycznych, bo np. bezkarny ostrzał Kapitolu z moździerza umieszczonego w pobliskim lasku to fantastyka zbyt mało mająca jednak wspólnego z rzeczywistością. W ogóle, z książki można by wysnuć wniosek, że przy pomocy kilkusetosobowej grupy terrorystów z powodzeniem można w kilka lat rozwalić Stany Zjednoczone AP: bezkarnie wysadzać najważniejsze porty, węzły komunikacyjne, redakcje gazet, zabijać funkcjonariuszy państwowych, wykradać broń z baz wojskowych etc. Nic, tylko skrzyknąć garść kolegów, załatwić sobie wizy do USA, i po mniej więcej dwóch latach pracy konspiracyjnej można dokonać tego, co jak dotychczas nie udało się przez ponad wiek Niemcom, Rosji, Al-Kaidzie, Chinom itd. Każdy, kto kiedykolwiek uczestniczył w jakiejś działalności „ulicznej” musi sobie oczywiście zdawać sprawę, że autor jest tu zupełnie oderwany od rzeczywistości, bo tak naprawdę służby porządkowe i bezpieczeństwa wewnętrznego państwa wszelkie takie działania paraliżują całkiem sprawnie.
Druga połowa powieści wygląda natomiast już bardziej jak jakiś groteskowy żart: kilkusetosobowa grupa opanowuje Los Angeles detonując bomby gdzie chce i jak chce, podporządkowuje sobie kilka tysięcy wojska, wypędza siedem milionów ludzi, morduje kolejne kilkadziesiąt tysięcy, następnie urządza pogrom w którym ginie kolejnych kilka tysięcy, a przy tym nikt się nie buntuje, nikt nie ma żadnych wątpliwości, wojsko posłusznie wykonuje wszystkie rozkazy etc. Zajęcie bazy rakiet z głowicami atomowymi paraliżuje rząd USA, w którym oczywiście nikt nie wpada na pomysł by bazę ostrzelać rakietami, przeprowadzić na nią atak lotniczy, lub choćby odbić przy pomocy oddziału komandosów. A im dalej w las tym ciemniej, bo okazuje się z czasem że w warunkach stanu wojennego w USA można sobie jeździć po tym kraju samochodem z bombą atomową w bagażniku i ukrywać ją kilka kilometrów od politycznych i wojskowych centrów dowodzenia, że w warunkach wojny domowej i wewnętrznego ludobójstwa nikt nie wykorzystuje sytuacji i nie atakuje USA z zewnątrz, że nawet Rosja ogranicza się do ostrzału nuklearnego etc. etc. Końcówka powieści to już zupełny absurd, nie dający się traktować poważnie nawet w ramach bardzo śmiałej fantastyki.
Jest jeszcze kwestia oddziaływania politycznego powieści: początkowo, czytając szczególnie jej drugą połowę, zastanawiałem się czy nie jest to prowokacja mająca na celu w istocie ośmieszyć poglądy rasistowskie i zniechęcić ich potencjalnych adeptów. Poziom moralnego nihilizmu i wątki ludobójcze są tam bowiem rozdęte do tak groteskowych rozmiarów, że trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś mógł na poważnie rozważać utożsamienie się z taką wizją i z takimi poglądami. Wiem oczywiście, że było w USA kilka zamachów których sprawcy inspirowali się powieścią, ale złożyć to chyba trzeba na karb ogólnie niskiego poziomu kulturowego i umysłowego tego kraju i jego mieszkańców. W każdym razie, rasizm w utworze Pierce'a jest tak przerysowany (eksterminacja ludzi mających choćby pradziadka o innym niż biały kolorze skóry, wymordowanie wszystkich Murzynów w Afryce),że nie da się go traktować poważnie. Mamy tu do czynienia z jakąś skrajnie prymitywną i zdeformowaną wizją, która mogła powstać jedynie w kraju esencjonalnie chorym ideowo i politycznie oraz w społeczeństwie niejako umysłowo niedorozwiniętym. I rzeczywiście, twórczość pisarska tego co w USA uchodzi za „skrajną prawicę” ma się do analogicznych tradycji europejskich jak mulista kałuża do impresjonistycznego obrazu.