Czerwona róża, biała róża Eileen Chang 6,5
ocenił(a) na 310 lata temu Według Anga Lee Chang pisze o kobiecej seksualności i o nadmiernej seksualizacji relacji między ludźmi w ostatnich kilku dekadach - z czym trudno się nie zgodzić, ale dlaczego podejmowanie takich tematów przez amerykańską Chinkę ma być śmiałe, tego już nie rozumiem.
Zresztą, kto wie, może dla Eileen Chang podejmowanie takich tematów to śmiała decyzja, śmiałości natomiast nie widać w jej grzeczniutkiej i nudnawej prozie. Uczciwie przebrnęłam przez cały tom opowiadań, a nie znalazłam ani słowa na temat kobiecej seksualności, chociaż jestem nie mniej dociekliwa w tropieniu takich wątków, jak Ryszard Nowak w tropieniu obrazy uczuć religijnych. Najcięższych doświadczeń ludzkich zapewnianych przez "Nowe Książki" też jak na lekarstwo. Nazwałabym je raczej pospolitą codziennością świata, w którym kobiety są zależne od tego, za kogo wyjdą za mąż oraz od rodziny oblubieńca, co bez wątpienia jest i ciężkim doświadczeniem, i głęboką niesprawiedliwością, ale chyba autorom recenzji nie o to chodziło.
Proza Chang, zgodnie ze słowami autorki przedmowy, ma być nieznośnie precyzyjna i boleśnie piękna. Hm. Nie żebym była złośliwa, ale "Nowe Książki" linijkę niżej zachwalają tą samą precyzyjną prozę jako pełną celowych niedomówień. Ani chybi obok celowości są też i precyzyjne.
W ramach tej "nieznośnie precyzyjnej" i "boleśnie pięknej" prozy dostajemy siedem opowiadanek o tym, jak trudno żyje się razem kobietom i mężczyzną, bo albo one są sekutnicami, albo oni łajdakami, a najprawdopodobniej rodziny obu stron składają się z sekutnic i łajdaków. One są sekutnicami, bo nie mają innego wyboru, jest to bowiem jedyny sposób na przetrwanie w bezlitosnym rodzinnym światku. Oni są łajdakami, bo nie mają szans otworzyć się na miłość nie rozumiejąc ani siebie samych, ani swoich żon, ani tym bardziej chorych wymagań matek. Prawdę mówiąc jedyne opowiadanie, jakie ma szansę zapaść mi w pamięć to "Złotej kajdany", chyba najbardziej dopracowane i psychologicznie przejmujące w całym zbiorze.
Kto wie? Może jestem prymitywną Europejką, której trzeba kawę na ławę wyłożyć, dlaczego A zdradza B, a B nienawidzi A i co ma do tego Freud (a wszyscy wiemy, że ma na pewno). Nie mogę jednak uciec od pewnego skojarzenia, jakie wywołuje we mnie proza Chang. Owóż nasz podwórkowy i uczczony grafoman Kraszewski Józef dokonywał podobnych zabiegów portretując swoje postacie: katalogował listę cech, kompletnie nie zadając sobie trudu uwiarygodnienia ich jakimś zachowaniem swoich bohaterów. Z takim samym problemem zmaga się Chang: jej postacie są "jakieś", a czytelnik może tylko przyjąć to do wiadomości i porzucić nadzieję, że dane mu będzie przekonać się o tym w toku narracji. Inna rzecz, że dla niewprawnego europejskiego oka wszystkie bohaterki zachowują się albo jak ofiary, albo jak sekutnice - bez stanów pośrednich.
Czy ta proza jest piękna? Być może na swój subtelnie melancholijny sposób jest. Tylko czy to wystarcza? Samo pisanie o nijakiej codzienności w nawet najpiękniejszy i najsubtelniejszy sposób to jednak trochę za mało.