Gipi, którego poprzednie komiksy były bardzo dobre i rewelacyjne, zmierzył się w MŻKN ze swoimi traumami, chorobami i wspomnieniami. Miejscami jest to komiks bardzo niestrawny, kiedy śledzimy nudne narkotyczne wizje młodego wówczas autora i jego kolegów ćpunów. Potem robi się lepiej, historia łączy się miejscami z dość ciekawą opowieścią o kapitanie pirackiego statku, który walczył z miłością. Gipi miesza swoje i nie mniej pojebanych kolegów młodzieńcze wybryki, wspomnianą historię piracką i niechęć do miłości (także tej cielesnej),na którą miał wpływ incydent z dzieciństwa, kiedy pewien mężczyzna włamał się do pokoju w celu prawdopodobnego zgwałcenia jego siostry oraz późniejsze jego problemy medyczne z chorobą na kroczu i wstyd z tym związany. Nie miał w życiu lekko, a ten komiks jest zapewne jakąś formą odwagi i zmierzeniem się z różnego rodzaju problemami. Rysunki na jego normalnym, wysokim poziomie. Jest to najsłabszy komiks Włocha wydany w Polsce, ale ostatecznie doceniam odwagę i przyznaję połowę punktów. Ale powiem Wam, niektórzy się odbiją już po pierwszych kilkunastu stronach. Pamiętacie jednak, że dalej jest nieco lepiej. Dla psychofanów Gipiego. 5/10
No i buja się ten Gipi między własnymi demonami, narkotycznymi wspomnieniami, metaforą, kryzysem i humorem, który wcale nie ma cię rozśmieszyć. Graficznie autor lawiruje między niedbałym szkicem, a malarskimi kadrami. Zbyt pretensjonalne, by mnie poruszyć. Nadal mu nie wierzę, nadal intuicyjnie dostrzegam więcej autokreacji niż szczerości i nadal mnie to zaraz po lekturze przestaje obchodzić.
Oczywiście każdy z moich argumentów jest na tyle subiektywny, że da się go z łatwością zanegować, więc nie zamierzam nikomu odradzać. Ja się od autora sukcesywnie odbijam