Prozaik, publicysta, dziennikarz. Ukończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie w 1924 uzyskał stopień doktora praw. Pracował m.in. w przemyśle, w bankowości. Lata wojny światowej spędził w USA, gdzie mieszkał i pracował w Nowym Jorku. W 1940 r. założył i redagował miesięcznik humorystyczny "Osa", swą działalność w tym czasopiśmie zakończył w 1945 r. Był też redaktorem wielu czasopism polonijnych. Zmarł w Nowym Jorku. Był jednym z najpłodniejszych i najpopularniejszych pisarzy dwudziestolecia, aczkolwiek jego twórczość nie cieszyła się uznaniem wśród bardziej wyrobionych czytelników. Od 1928 publikował kilka tytułów rocznie. Głównie romansów przygodowo- sensacyjnych z wątkiem erotycznym. Marczyński głosny był również z powodu wielu licznych skandali i procesów literackich, zarzucano mu plagiaty, a także utrzymywanie stajni "murzynów" piszących taśmowo powieści według dostarczonych konspektów.
Książka długo leżała na domowej półce, schowana za nowościami. W końcu sięgnęłam po nią i przyznam, że całkiem fajnie się czytało ze względu na poruszony temat- przelot samolotu " Victoria" nad Atlantykiem. Tajemnicza katastrofa i prowadzone przez amerykańskiego dziennikarza śledztwo wciągnęły mnie i zainteresowały, bo nie wiedziałam, że spisek linii oceanicznych miał tak ogromny wpływ na rozwój lotnictwa.
Nawet styl i język nie przeszkodziły mi w lekturze książki A. Marczyńskiego "Upiory Atlantyku".
Chętnie przeczytam drugi tom... o ile uda mi się go zdobyć, w którym mam nadzieję, wyjaśni się wiele niedokończonych wątków... także miłosnych.
Dramat. Podczas gdy poprzednią część czytało się z uśmiechem, tę mordowałem chyba z kwartał. Głównie przez to, że pierwszych 140 z ogólnej liczby 266 stron można streścić stwierdzeniem - pani kocha pana, który kocha inną panią. Tu autentycznie nic więcej nie ma. Laleczkowata córka milionera daje dowody miłości mężowi dziennikarzowi, podczas gdy on odświeża romans ze zdecydowaną, piękną Polką. Dopiero w granicach wspomnianej strony 140. następuje przełom, górę bierze romans nad małżeństwem, a "już" na stronie 190. następuje to, co miało stanowić podstawową treść powieści, czyli lot przez Atlantyk.
Jak by tego było mało, ewentualne zadowolenie z lektury (choć moim zdaniem to dość abstrakcyjne pojęcie w przypadku tej książki) psuje kilka drobiazgów. Na przykład - spodziewane grande finale nie jest żadnym zaskoczeniem, skoro wydawca raczył rozstrzygnięcie zagadki podać w formie graficznej na okładce (notabene bardzo ładnej, zgodnej z duchem epoki). Drażnią też osobliwe zachowania niektórych bohaterów, w sumie dość dalekie od logiki, a i razi już dzisiaj traktowanie czarnoskórych jako głuptaków przerastających intelektem co najwyżej szympansy, a i to może o grubość szpatułki do lodów.
O ile więc pierwszą część nadal będę polecał jako przykład całkiem strawnej przedwojennej literatury rozrywkowej rodzimego autoramentu, o tyle drugą można sobie swobodnie odpuścić.