Zgromadźcie się w imię moje Maya Angelou 8,0
ocenił(a) na 846 tyg. temu „Zgromadźcie się w imię moje” to kontynuacja biograficznej prozy Mayi Angelou, lecz zupełnie dobrze też się ją czyta nie znając części pierwszej, jak to miało miejsce w moim przypadku. Skończyła się wojna, w czasie której zawieszone zostały wszystkie spory i podziały, te rasowe, te polityczne, a nawet te obyczajowe. Ci, którzy jeszcze wczoraj, pracując wspólnie na rzecz wysiłku wojennego i na rzecz kraju, którego mężczyźni wyjechali walczyć, dzisiaj już zaczynają spostrzegać z niezadowoleniem, że ich kolega jest czarnoskóry, a sąsiadka przyjmuje podejrzanie wielu mężczyzn. Mężczyźni zrzucają mundury i zajmują swoje dawne stanowiska pracy, a zastępujące je dotychczas kobiety wracają za sklepową ladę albo do rodzinnej kuchni, znów czując się tą gorszą płcią.
Rita samotnie wychowuje syna, gotuje ludziom kreolskie obiady i… znów się zakochuje, a po kilku miesiącach miłości znów próbuje zapełnić powstałą po mężczyźnie pustkę. Uświadamia sobie, że jej życie nie ruszy do przodu, nie nabierze rozpędu, jeśli ona nie spróbuje się usamodzielnić.
To bardzo piękna proza, ujmująca szczerością, bezpośrednia, jakby szeptana każdemu z nas bezpośrednio do ucha. A jednak brak tutaj choćby cienia sentymentalizmu. Życie, twarde i nieprzewidywalne, nie pozwala na chwile słabości. Rita wie o tym najlepiej, dostała już swoją lekcję. Jeśli nie pomoże sobie sama, zapewne zginie marnie i nikt nawet tego nie zauważy. Dopasowując się do całokształtu, narracja także jest dość surowa, a jednocześnie obrazowa i przywołująca wiele sekwencji ze znanych nam wszystkim klasyków o Południu Stanów Zjednoczonych. „Południowe zwyczaje są skodyfikowane jak osiemnastowieczny menuet, a dziecko huśtane na kolanie naszej rasy przyswaja sobie jego kroki i obroty przez osmozę i obserwację.”
W momencie, gdy Rita powraca na swoje Południe, hołubione w dziecięcych wspomnieniach, my także ulegamy jego specyficznej aurze, bo tam czas jakby się zatrzymał. „Wiek wart jest więcej niż majątek, a pobożność ceni się bardziej niż urodę.”
Powieść Angelou to obraz Ameryki tuż powojennej, której koloryt, nastrój, problemy, zostały bardzo przekonująco oddane. Przemieszczamy się od San Francisco i San Diego po południowe Stamps i z powrotem. Zauważamy nie tylko wyraźne różnice między miastem, a prowincją, miedzy Północą, a Południem, ale też między postawami tych przedstawicieli czarnej ludności, którzy w czasie wojny zaznali innego, bardziej równościowego traktowania, a tymi, którzy cały czas wiedli swoje życie na modłę sprzed lat, schylając głowę przed białym sąsiadem. I wiemy już, że coś musi się zmienić, że nie ma powrotu do dawnych zależności, czas ruszył naprzód i się nie cofnie. Polityczne uprzedzenia także zaczynają się odzywać, a wkrótce rykną pełnym głosem McCarthy`ego i rozpoczną niesławny czas antykomunistycznej nagonki, bardzo często do granic naciąganej.
Nasza Rita, chcąc utrzymać siebie i syna, wykazać się pomysłowością i dojrzałością, wciąż wikła się w kolejne kłopoty, musi zmieniać miejsce zamieszkania i zaczynać wszystko na nowo. I ją dotyka los wszystkich kobiet marzących o miłości, co wpędza je w pułapki, z których trudno później się wydostać. To jedno nigdy się nie zmienia, zmysły oślepiają, jak oślepiały zawsze, burzą wszystkie zasieki, którymi kobieta się otacza, by nie zostać po raz kolejny zranioną, usuwają w niebyt obietnice, jakie czyni sama sobie – że już nigdy więcej… W świat uczuć segregacja rasowa nie sięga. Tak samo kochają i cierpią zdradzone kobiety o każdym kolorze skóry, włosów czy oczu, a ich łzy mają ten sam słony smak
Książkę mogłam przeczytać dzięki portalowi: https://sztukater.pl/