Assassin's Creed: Valhalla – Saga Geirmunda Matthew J. Kirby 7,2
ocenił(a) na 42 lata temu Nie polecam.
Samemu nie rozumiem za co daję tak wysoką ocenę. Chyba za tytuł. Generalnie, na książkę wyczekiwałem jako przeogromny fan gry AC Valhalla, nie mogący się doczekać jakiegokolwiek spin off’u tej przecudownej produkcji. W każdym razie, do książki podchodziłem z dwóch różnych perspektyw: jako fan gry i jako czytelnik. Wynik końcowy pokrywa się dla obu tych osób.
Wszystko zaczyna się niepokojąco dobrze. Mamy udany opis wszystkiego, poza postaciami, ale to już mnie jakoś nie dziwi. Walka z naturą przebiega w miarę realnie, podobnie jak późniejszy, nudnawy proces kurowania, jednakże to wciąż nie jest zniechęcające. Szczególnie, że wątek braci wydaje się różnić od tego przedstawionego w grze i tak, ostatecznie jest od niego zdecydowanie inny. Potem też jest nie najgorzej. Szczególnie że spotykamy Eivor, która naprawdę wymiata, nawet nie robieniem niczego. Osobiście w pierwszych chwilach nie zrozumiałem, że jest to postać której poświęciłem ponad sto godzin w wirtualnym świecie, gdyż powszechnie występuje ona jako mężczyzna. W tej książce, jest kobietą i w ogóle mi to nie przeszkadza, wręcz nabiera nowych barw i prawdopodobnie jest jej najlepszym elementem.
A potem już z górki. Mój zapał rósł i opadał wraz z fabułą. Z początku, czytając o znajomych postaciach radowałem się, potem już tylko pytałem sterty stron „po co”. Nie odpowiedziała mi.
Postaci nie da się lubić. Żadnej poza Eivor. Główny bohater jest jaki jest, czyli nijaki. Autor ładnie próbuje pokazać, że Geirmund jest żółtodziobem i mi to nie przeszkadza, tylko mógłby przy tym mieć jakiś charakter, jakieś cechy którymi można by go określić. Tymczasem jest pusty i jednowymiarowy jak postać Marvela, zaś jego jedynym hasłem jest „dla honoru”, ewentualnie „bo los tak chciał”. Nowatorskie.
Wikingowie w ogóle są tu jakimiś strasznymi lamusami. Może przesadą jest stwierdzenie, że podczas inwazji zaorali Sasów jak rolnik pole, ale tutaj wyjątkowo nic im nie idzie. Tylko giną, jeden po drugim. Może to przez nieustanne wspomnienia o honorze, którego i tak kiedy trzeba wyzbywają się ot tak, bo trzeba.
Z wikingów, godne uwagi są trzy postacie. Pierwszą jest brat Geirmunda, który jest o tyle ważny, że szybko znika i nie pojawia się do końca powieści. Najlepszy zabieg jakiego uświadczyłem czytając te pięćset stron bzdur. Drugą jest Halfdan, za którego mam ochotę pokroić autora na plasterki. Pisząc „Sagę Geirmund” na bank musiał wzorować się na fabule gry. W tej zaś, Halfdan został przedstawiony jako mężczyzna ogromny, potężny, wpływowy, niewyobrażalnie silny i chory psychicznie, a w dodatku niezwykle sympatyczny. Tutaj? Tutaj jest wręcz antagonistą, opisanym (albo i nie opisanym tylko wspomnianym) jako ktoś chytry i w ogóle nieprzyjemny. D L A C Z E G O
Trzecim jest Guthrum, który był największym zaskoczeniem jakiego doświadczyłem na łamach tej powieści. Od początku mi nie pasował. W książce poznajemy dowódcę wikingów jako, nie ukrywajmy, kawał dziada i mendę. Przemiana jaką przechodzi przez całe pięćset stron tłumaczy jak się czymś takim stał bardzo przejrzyście i aż mogę tutaj zaklaskać.
Koniec chwalenia.
Książka cierpi na permanentny brak opisów. Ciągle nie wiem jak wygląda Geirmund, ani który z wikingów na okładce to on, o ile w ogóle się tam znajduje. Pseudonim „Heloskóry” przez całą książkę kojarzył mi się z osobami czarnoskórymi, szczególnie że budził zaskoczenie w oczach innych Danów i Norwegów. Dopiero zdając sobie sprawę, że jego rodzicami są CI Hjor i Ljufvina domyśliłem się, że ma on skórę azjatycką. Na trzysetnej stronie. Dopiero. Oprócz tego wielu czytelników może nie wiedzieć czym jest vólva, holmgang, czy nawet saks. Wypadałoby to tłumaczyć.
Największą wadą jest jednak niezgodność z opisem na tyle książki, jak zwykle. Gdzie tu odwieczny konflikt? Że niby, unikając spojlerów „tych dwóch sekt”? Podczas gdy ani jedna, ani druga w ogóle się tu nie pojawia, przynajmniej nie na dłużej niż akapit. Liczyłem, że będzie chodziło o wątek mitologiczny, ewentualnie znany w serii wątek Isu. Błąd. Pojawia się jedna mitologiczna(chyba) postać, jaką jest kowal. Kowal wykuwa Geirmundowi bransoletę, aby potem podobnie jak ona, pojawić się na chwilę pod koniec historii. Śmieszne. Albo jednak nie, smutne.
Były momenty, w których liczyłem, że zostanę zaskoczony. Spotkanie z Janem – prowadzi do nikąd. Wręcz assasyńskie morderstwo na początku pobytu w Anglii – sprowadzone do jakiś śmiesznych konsekwencji. Wizyta w (nie wiadomo czemu nieprzetłumaczonej) Kruczej Przystani – bez opisów tego pięknego miejsca z autentycznie żałosnymi opisami barwnych postaci, które się w niej znajdują, z Hythmanem na czele.
Jeszcze to zakończenie, po co. Czemu Geirmund nie mógł na przykład umrzeć bohaterską śmiercią i trafić do Valhalli? Po co te zabawy z saksami, budowanie rozbieżności względem materiału źródłowego z królem Alfredem? I ten niby epilog w którym… aż nie mam siły o nim pisać.
Cieszę się, że próbowano wymyślić coś nie opisującego dokładnie wydarzeń z gry. Tylko czy autora ktoś zmusił do tego? Rozumiem, że miał nieco związane ręce muszą tworzyć w czyimś uniwersum, tylko że znalazłaby się rzesza fanów, która zrobiłaby to z ochotą i być może nawet lepiej. Natomiast czytając nie odnoszę ani przez chwilę wrażenie, że pisanie tego sprawiło mu przyjemność. A skoro nie sprawiło jemu, czemu ma sprawić mi?