rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wosjemnadcatowa nadjenje.

chyba "osiemnasta kropla"

Jacek Hugo-Bader to intrygująca osobowość. Bardziej sztampowego początku tekstu sobie nie wyobrażam.

Był u nas na wydziale i mówił.

Z całego wykładu, czy tam prelekcji zapisałem sobie trzy zdania, a rzadko tak robię.

„Przetrawienie przez reportera.” (znaczy, że tego wymaga reportaż). „Nagrywasz.” a pod tym „Nie nagrywasz” (znaczy, że są dwa typy reporterów, ci którzy nagrywają rozmowy i ci, którzy nie). I z boku: „Dlaczego się coś wydarzyło? Jak się żyje? Gdzie?” (na te pytania powinien według niego reporter).

Zrobiłem tak dlatego, że Bader jest tak świetnie opowiadającą osobą, że nie sposób się na nim nie skupić.

Przyszedł, wysoki, siadł za biurkiem wykładowcy. Nie chciał, żeby nalali mu do szklanki, pił z gwinta, z butelki wodę. Po chwili wstał powiedział, że źle się czuje tak siedząc, wstał i oparł się o jego przód, bliżej ludzi. W tym momencie sala była jego. I nie puścił jej przez półtorej godziny dobre. Dobrze zbudowany wysoki, ponad pięćdziesięcioletni — jakby nie patrzeć — dziadek, który opowiada, gestykuluje tak, że nie sposób się oderwać od niego.

Kilka rzeczy, które zapamiętałem z prelekcji:

Bader zapisuje wszystkie rozmowy na dyktafonie. Jak można się domyślić większość ich odbywa się po pijaku.

Mówi, że jest reporterem ginącego imperium. Imperium Radzieckiego.

Z „Białej Gorączki” nie chciałem robić notatek, ale w końcu okładkę popisałem sobie słowami.

Okładka moja „Białej Gorączki”, znaczy gazetowa obwoluta, którą zakładam często na książki jak je czytam po tramwajach i są moje, po przeczytaniu wygląda jakby przejechała przez Syberię. Zalana wodą, poklejona taśmą, podoklejana, poklejona.

Pamiętasz akapit o gestykulacji i narracji? To widać w jego książkach, tam gdzie Wojciech Tochman jak aptekarz precyzyjnie odmierza słowa, a Mariusz Szczygieł w „Gottland” kreuje coś na kształt swoich własnych filmów dokumentalnych, Bader opowiada.

Nie umiałem się pozbyć tego wrażenia, że on mi to opowiada wszystko. Z tej książki aż wylewa się słowo mówione.

A jak już przy nim jesteśmy to ci powiem, że dzieli książkę na dwie połowy.

Pierwsza to zapis jego podróży przez Syberię ruskim Łazikiem, która ma tempo i przypadkowość właśnie takiej podróży. Spotkania są z ludźmi i założonymi i stopowiczami.

Druga to zbiór reportaży. Mocny, poza jednym tekstem jak dla mnie, który też technicznie jest bez zarzutu.

Nie przeciąża w żadną ze stron. Nie pisze zbyt depresyjnie, nie pisze zbyt radośnie. Balansuje ciągle, chociaż smutek z tej książki aż się wylewa.

To książka — wydaje mi się — o tym co ludziom daje siłę po zgaszeniu światła. Znaczy, wtedy gdy ich kraj się wali. Po przewartościowaniu całego kraju. O tym co ludzi napędza. Jak to u Rosjan można się spodziewać (tak, popadam w brzydki stereotyp) alkohol, polityka, władza, przewały, alkohol, odrobina przesądów i paranormalnego tchnienia i życie. Dużo życia.

Ta książka ma to co mają wszystkie znane mi dotychczas dzieła Rosjan i innych ludzi.

Sporo melancholii, czy smutku, nawet w wesołych scenach, bo nie mogę nie przyznać że parę razy nie parsknąłem śmiechem.

Kumpel opowiadał mi takie podanie, legendę czy przesąd, że Rosjanie po wypiciu wódki obracają flaszkę i liczą skapujące krople pozostałe w niej. Jeżeli jest ich osiemnaście (chyba) będa mieli szczęście.

Ta książka jest jak flaszka…

Flaszka, psychuszka, plieszka — uwielbiam te rosyjskie słowa zakończone na „-szka”.

W każdym razie ta książka jest jak flaszka spirytusu. Jest mocna, wchodzi, ma polot tych pijanych rozmów.

Choć szczęścia w niej jest tyle co te osiemnaście kropel.



tekst opublikowany także na stronie www.kaseta.org wpadnij i napij się z nami spirytusu.

Wosjemnadcatowa nadjenje.

chyba "osiemnasta kropla"

Jacek Hugo-Bader to intrygująca osobowość. Bardziej sztampowego początku tekstu sobie nie wyobrażam.

Był u nas na wydziale i mówił.

Z całego wykładu, czy tam prelekcji zapisałem sobie trzy zdania, a rzadko tak robię.

„Przetrawienie przez reportera.” (znaczy, że tego wymaga reportaż). „Nagrywasz.” a pod tym „Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Nieśpiech"

Umówmy się, dobra? Nie, nie na randkę, chociaż możemy też. Ale to później.

Nie potrafię oddać słowami atmosfery tej książki, musiałbym ją całą przepisać tutaj, więc żeby mniej więcej to zrobić posłużę się tak zwanym mykiem. Myk polega na tym, że od końca akapitu, który czytasz zaczynasz lekturę dwa razy wolniej, albo nawet trzy, spokojnie, powolutku, nie patrząc na zegarek. Pyk. Tak, wiem, że zerkasz teraz na zegarek. Czas zwalnia na te parę minut. Weź sobie też na kolana album ze zdjęciami, nie wiem czy Twoimi, czy rodzinnymi czy innymi, i co akapit je sobie przejrzyj powoli z góry na dół, z lewa na prawo, odwrotnie i do góry nogami. Pomyśl z czym Ci się kojarzą, jak to było. co to było, skąd i kto. Dobrze?  Wejdźmy więc...

Słowo esej napisane jest na na okładce tej książki. Słowo esej prawdopodobnie źle Ci się kojarzy, tak jak i mi, znaczy się mnie. Bardziej pasowałoby w jego miejscu wykład. Albo jeszcze lepiej gawęda. Bo Wojciech Nowicki w tym zbiorze tekstów opowiada o fotografiach.

Autor w różnych miejscach kolekcjonuje zdjęcia, stare, starsze autorów polskich, zagranicznych, anonimowych, znanych, a następnie przygląda im się z bliska i opisuje je dokładnie.

A później oddala perspektywę, łapie szerszy kadr, nawiązuje do innych fotografii, z którymi mu się kojarzą, do historii fotografii w ogóle, zastanawia się nad samą fotografią, tym co ze sobą niesie, co pokazuje, czy w ogóle jest potrzebny jej autor, czym się staje po czasie...

Zmusza - nie, nie zmusza, to za mocne słowo - sugeruje ci żebyś zobaczył to a to zdjęcie, albo przyjrzał się dorobkowi tego a tego autora, usiana ciekawostkami i nazwiskami autorów innych zdjęć, których w niej nie znajdziesz.

Papier kredowy, okładka kartonowa, usztywniona, format wąski, wysoki, śliczna ta książka jest. Nie tym takim pięknem rozbuchanej książki w grubej oprawie, tylko porządnie wydanej przemyślanej. Strony z fotografiami zostawione są tak, że widzisz tylko ją, ale nie rozbitą na dwie strony, tylko pomniejszoną w prawej górnej ćwiartce.

Leniwe, powolne zdanka, jak spokojnie pykana fajka, albo herbatka powolutku stygnąca, którą dopijasz zanim się chłodna zrobi. Uspokajająca tętno książka. I mądra.

tekst w minimalnie innym wariancie opublikowany na stronie www.kaseta.org sprawdź nas.

"Nieśpiech"

Umówmy się, dobra? Nie, nie na randkę, chociaż możemy też. Ale to później.

Nie potrafię oddać słowami atmosfery tej książki, musiałbym ją całą przepisać tutaj, więc żeby mniej więcej to zrobić posłużę się tak zwanym mykiem. Myk polega na tym, że od końca akapitu, który czytasz zaczynasz lekturę dwa razy wolniej, albo nawet trzy, spokojnie, powolutku, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Buty starszej kobiety."


Tak samo jak recenzja, zatytułowane jest zdjęcie na okładce książki. Jest ono autorstwa Davida Waldorfa.

Sonnenschein to książka o historiach z II Wojny Światowej.

Sonnenshein powoli się rozkręca, ale autorka dobrze wie jak chwycić za kark, widać że to nie jest jej pierwsza książka.To nie jest dokument sensu stricto. Pojawiają się wprawdzie zdjęcia, wypowiedzi, których czemu nie uznać za prawdziwe, są fragmenty opisujące kolejne historie z popularnonaukowo-reporterską dociekliwością, są dokumenty i fragmenty wywiadów przepisane słowo w słowo z listy dialogowej filmu „Shoah”. Ale są też momenty kiedy autorka puszcza wodze fantazji, pozwalając literackości wyciągnąć się na szerokie wody. Dodaje także wywiady z ludźmi którzy nie żyją, z którymi nigdy nie rozmawiała, ułożone przez nią samą. Albo tak mi się wydaje…

Zaczyna się od punktu. Tym punktem jest kobieta — Chaja Tedeschi.

Napisałem jej imię i nazwisko, a w głowie zabrzmiał mi refren tej książki: „Za każdym imieniem kryje się historia.”

Do tego punktu autorka dopisuje. Dorasta kolejne gałęzie drzewa genealogicznego, dorysowuje kolejne nitki torów kolejowych, doznacza kolejne trasy wędrówek, kolejne punkty na mapie (odwiedzone miasta, co i rusz przecież zmieniające nazwę, wraz ze zmieniającą się sytuacją geopolityczną; postacie, znane i nieznane), kolejne zdjęcia, kolejne rolki filmów które ma w głowie, kolejne przedmioty w plecaku, kolejne sceny, kolejne gesty, kolejne wydarzenia, kolejne słowa, kolejne litery, kolejne zmarszczki, kolejne…

Musisz się pilnować, żeby się nie zgubić w tych historiach.

Gdy Chaja już zniknie w plątaninie zapętlających się linii Drndić ją odkopuje, wraca do niej.

I zaczyna linie rysować od nowa.

I od nowa.

I od nowa.

Nie byłem pewien czy wyrzucić poniższy akapit, czy nie, więc umieściłem go w nawiasie.

[Ta książka przegalopowała przeze mnie zmuszając żebym siedział po nocach, zostawiła po sobie kilka stron notatek i niezatarte wrażenie w głowie, rzucała mi przekleństwa na mózg, złościła, zaciskała pięści, wciągała, fascynowała, mówiła „I tak nie napiszesz lepiej, i tak mnie nie opiszesz”, powiedziała mi rzeczy których inna książka mi nie opowiedziała, zarzucała ogromem, ciężarem, tematyką i kształtem, zaskakiwała co chwilę zmiennością, co jakiś czas odkładałem ją na chwilę, robiłem głęboki wdech i czytałam dalej, za każdym razem gdy myślałem, że skończyła, ona zaczynała…]

Ciężar tej książki sprawił, że musiałem z pokorą pochylić głowę, a jedynym na co byłem w stanie patrzeć były skórzane buty starszej kobiety na okładce.

Kobiety, która równie dobrze na imię mogła by mieć Historia.


[Tekst pisany w myśl założenia: „nie zepsuć czytelnikowi żadnej ważnej sceny”]

Tekst opublikowany pierwotnie na witrynie www.kaseta.org Spodobał się? Sprawdź nas.

"Buty starszej kobiety."


Tak samo jak recenzja, zatytułowane jest zdjęcie na okładce książki. Jest ono autorstwa Davida Waldorfa.

Sonnenschein to książka o historiach z II Wojny Światowej.

Sonnenshein powoli się rozkręca, ale autorka dobrze wie jak chwycić za kark, widać że to nie jest jej pierwsza książka.To nie jest dokument sensu stricto. Pojawiają się wprawdzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Stukot maszyny do pisania"

Pomyślał, że napisze recenzję w trzeciej osobie, bo ta książka właśnie w takiej osobie jest.

Pomyślał jeszcze trochę, siadł i zaczął pisać:

„Autor umieszcza punkt widzenia w głowie człowieka, który nie ma do końca kontaktu z rzeczywistością pewnego. Trochę jak ja momentami.

Skreślił to ostatnie zdanie, bo stwierdził, że jest zbyt boleśnie prawdziwe. Pomyślał co dalej. Zaczął znowu:

„Człowiek ten, którego nazwiska nie poznamy, umieszczony jest pośród zawieruchy wojennej w RPA, związanej z tępieniem rasowym czarnoskórych. Poznajemy go w momencie narodzin, a potem w ciągu kilku stron Coetzee ze sporą wprawą zżywa go z nami, po czym umieszcza przy chorej matce, z którą wyrusza w podróż do miejsca jej narodzin.”

Podrapał się po głowie.

„O czym jest ta książka? O życiu.”

Skreślił z myślą „przecież każda książka jest o życiu”.

„O dojrzewaniu powolnym, o tym jak to jest być odmiennym wśród odmiennych (Michael od urodzenia ma zajęczą wargę), o losie, o pogodzeniu ze sobą, o szukaniu siebie, o szukaniu domu, o szczerości. I dopóki Coetzee trzyma narrację wnętrza Michaela wszystko jest w porządku, nie razi nawet najprostsze porównanie,bo wszystko zamknięte jest w cudzysłów opóźnienia Michaela. Problem pojawia się, gdy umieszcza ją w oczach postaci lekarza, która jest przepatosowana, męcząca i nudna, jednym słowem zbędna, choć z punktu widzenia powieści konieczna — daje nam obraz tego jak Michael jest postrzegany przez innych ludzi, pokazuje, że z zewnątrz wygląda on zupełnie inaczej.

Zapomniałem, że takie jak ta książki istnieją. Stara szkoła. Napisana spokojnym, niesilącym się na frazę i na składnię i szarpanie czytelnika za emocje stylem. Taka, którą gdybym miał opisać jednym słowem to byłoby to słowo „elegancki”. Napisana tak, że gdy się wsłuchasz w nią usłyszysz równomierny, rytmiczny stukot klawiszów maszyny do pisania, na której pisał ją Coetzee, w mojej głowie ubrany w garnitur, z siwymi włosami.

Książka, którą dobrze się czyta, o tak o.”

Postawił kropkę.


Podziękowania dla Wydawnictwa Znak za udostępnienie egzemplarza do recenzji. I przeprosiny od razu oficjalne, za to że tak długo ten tekst powstawał.

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie www.kaseta.org

"Stukot maszyny do pisania"

Pomyślał, że napisze recenzję w trzeciej osobie, bo ta książka właśnie w takiej osobie jest.

Pomyślał jeszcze trochę, siadł i zaczął pisać:

„Autor umieszcza punkt widzenia w głowie człowieka, który nie ma do końca kontaktu z rzeczywistością pewnego. Trochę jak ja momentami.

Skreślił to ostatnie zdanie, bo stwierdził, że jest zbyt boleśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Szacunek do słowa"

[Idź, patrz, wróć, przeżyj i opowiedz.]

Wojciech Tochman pisze.

Tak że wiesz dobrze, że na jedno zdanie, które pojawiło się w książce przypada kilkanaście skreślonych plus kilkadziesiąt następnych w notatniku. Wyciąga esencję. Dopiski w nawiasach, pytania retoryczne. Nie ma epatowania, nie ma szczegółów nad miarę, jest odpuszczenie i niedopowiedzenie. A najciekawsze jest to, że mimo tego minimalizmu nie zostawia miejsca na wyobraźnię, wszystko podaje bardzo wyraźnie.

„Jakbyś kamień jadła” z 2000 roku. „Dzisiaj narysujemy śmierć” o dziesięć lat późniejsza.

Obie te książki są trzema latami zamkniętymi na stu stronach z kawałkiem. Obie są o ludobójstwie.

To jest przerażające, ile rzeczy tkwi w tym słowie i jak łatwo je napisać.

Jest taka teoria z pogranicza rzeczywistości, według której miejsce, w którym stało się coś złego, pamięta. Dom, polana, jaskinia, w której ktoś zginął – zapamiętują w sobie wydarzenia. Tochman odwiedza takie właśnie miejsca.

„Jakbyś kamień jadła” jest zimne, reporterskie, rzetelne, pewne, odsunięte. Opowiada o Bośni. Wyważone co do jednego słowa, złożone z prostych zdań, które przelatują jedne za drugim. Wszystko dramaturgicznie ale spokojne – co widać chociażby po tym, że za każdym zjawieniem się bohaterów Tochman przypomina nam ich historie. Tytuły są jednosłowne najczęściej, a rozdzialiki krótkie, tylko kilka ostatnich przekracza długością kilka stron. Im dalej tym robi się mocniej emocjonalnie, gęściej i nie tak rwanie jak na początku, gdzie autor skacze od sceny do sceny, od miejsca do miejsca, oddala kamerę, przesuwa, podchodzi bliżej. Wszystko to ma swoje napięcie, kulminację, pointę.

To jest mocna książka.

Przy „Dzisiaj Narysujemy Śmierć” sprawa się komplikuje. Bo tę książkę ciężko opisać nie spłycając jej. Nie da się tego zrobić

„Jakbyś Kamień Jadła” było napisane kością piszczelową w popiołach.

„Dzisiaj Narysujemy Śmierć” jest napisane parzącą w palce żagwią ze spalonego domu we wnętrznościach ciała bez głowy.

Już pisałem, ale powtórzę. Tej książki się nie da opisać, nie spłycając jej.

To nie jest reportaż, nie w całości przynajmniej. Podejście jest dużo bardziej eseistyczne niż w poprzedniej książce. Jest tu dalej stary styl Tochmana, choć tym razem część rzeczy zostawia naszkicowanych, przeniesionych w całości z notatnikowego skrótu, bez poprawek, a w niektórych momentach książka łapie zupełnie inną rytmikę, wytrąca, mnoży pytania retoryczne, bierze stronę jednej strony konfliktu, dopowiada sam sobie, interpretuje tak jak sam mówi, że być może nie powinien.

Uświadamia Ci autor, że tekst książki to setki relacji, tysiące zdjęć, kilkadziesiąt przeczytanych książek, godziny podróży i obserwacji, hektolitry emocji, które musiał przetrawić, by napisać relację.

W połowie książki zbiornik z emocjami w głowie przelewa się. Poza częścią reportażową wchodzi część intymna, Tochmanowa, w której autorowi po prostu i po ludzku puszczają nerwy.

Idealnie oddaje to okładka – autor świadomie pokazuje nam zarówno to co chce byśmy wiedzieli o Rwandzie, ale także pokazuje siebie, staje pośrodku promienia projektora. Właściwie nie powinien tego robić.

Tylko że w ten sposób pisze książkę z tych, które nie dają mi się odłożyć przed skończeniem, a potem zostają zardzewiałą drzazgą w mózgu.

To nie jest tytuł, który położysz na półkę, żeby stał. Podasz ją ludziom dalej, żeby wiedzieli.

Bo ktoś poza miejscami musi pamiętać.



[Dziękuję za ogarnięcie tekstu Markowi i Donowi.]

[Tytuł nie mój, od Ciebie wzięty, z Tej rozmowy.]

Tekst wrzucony pierwotnie na witrynę www.kaseta.org

"Szacunek do słowa"



[Idź, patrz, wróć, przeżyj i opowiedz.]



Wojciech Tochman pisze.



Tak że wiesz dobrze, że na jedno zdanie, które pojawiło się w książce przypada kilkanaście skreślonych plus kilkadziesiąt następnych w notatniku. Wyciąga esencję. Dopiski w nawiasach, pytania retoryczne. Nie ma epatowania, nie ma szczegółów nad miarę, jest odpuszczenie i niedopowiedzenie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Okładka minimalna, ironiczna.

Czytałem tę książkę na przystankach, w tramwajach, w domu, w autobusach, na uczelni. Zgubiłem ją i żal mi było, że jej nie doczytałem. Potem znalazłem. Pozwalała mi uniknąć tej sytuacji, w której znalazł się autor – bycia sam na sam z myślami. Tyle, że Stasiuk nie jest sam w Polsce, tylko sam w Niemczech. Jedzie na kolejne spotkania literackie.Ma bilet, miejsce do spania, pieniądze, zapewnione spotkanie, paczkę fajek, jima beama (jak nie ma, to johnny’ego walkera), dużo wolnego czasu, zanim przyjedzie pociąg czy odleci samolot i wspomnienia, ma też i oczy, i mózg – wszystko, czego trzeba do inspiracji. Ma też notes – wszystko, czego trzeba do powstania tekstu. Więc pisze. Mówi o Niemczech, napotkanych ludziach, miejscach, skojarzeniach z nimi, o porankach skacowanych i czystych, o dworcach, o architekturze, postaciach historycznych. Chce wyjść poza typowo polskie spojrzenie na Niemców, wbite w pamięć jak zęby gąsiennic Tygrysów w ziemię. Tylko że nie do końca się da, czego autor jest świadomy i sam to komentuje.

Ta książ(ecz)ka niepozorna, choć wywołuje na początku raczej uśmiech politowania (rozmiarowo i czcionkowo), to zaskakuje, w ciepły, spokojny, pogodny sposób. Jak moment, w którym ktoś, kogo widzisz pierwszy raz na oczy, cię zagaduje i po kilku minutach gadacie ze sobą jak kumple, którzy się dawno nie widzieli, bo jeden pojechał zagranicę. Wrócił i przywiózł setki historii. Nie popisuje się, nie chce błyszczeć, co rusz w dygresje popada, potem się z nich wykopuje, komentuje ironicznie tu i tam, czasem o cynizm się oprze, ale wróci. Mądrze mówi. Ta książka jest językowo zwykła, nie sili się i to wychodzi jej najlepiej. To nie jest książka z tych, które cię wciągną, ona poczeka, aż będziesz miał coś do zrobienia, aż wrócisz do niej. Ma tak naturalnie brzmiącą narrację, że mam nieodparte wrażenie, że autor krócej siedział nad nią, niż ja nad tą recenzją.

Stasiukowi nie udaje się sprawić, że chcę z nim napić się wódki i zapalić fajkę. Ja w jednej trzeciej „Dojczlandu” czułem się, jakbym nieraz już to zrobił.

tekst opublikowany pierwotnie na http://www.kaseta.org

Okładka minimalna, ironiczna.



Czytałem tę książkę na przystankach, w tramwajach, w domu, w autobusach, na uczelni. Zgubiłem ją i żal mi było, że jej nie doczytałem. Potem znalazłem. Pozwalała mi uniknąć tej sytuacji, w której znalazł się autor – bycia sam na sam z myślami. Tyle, że Stasiuk nie jest sam w Polsce, tylko sam w Niemczech. Jedzie na kolejne spotkania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia drogi. Do ukochanej. Do jej syna. Do Pietuszki. Do miejsca, gdzie wszystko będzie dobrze. Zbudowana na układzie dnia picia po piciu – kac, potem coraz lepiej, w miarę picia kolejnych, potem mózg gdzieś odpływa, krążąc po wszechświecie zastanawiając się nad sensem życia i innymi tego typu prostymi zagadnieniami, potem przesadzasz, trzymasz się kurczowo jednej rzeczy, choćby to bzdura największa była, a potem jest za późno. Życiowe, mądre (tą betonowo-przybrudzoną uliczną mądrością), pełne nawiązań, świetnie napisane (dawno nie miałem tak, że przeczytałem tyle stron w parę godzin), gorzkie. Oczywiste oczywistości. Po prostu weź sobie dwie setki wódki, paczkę fajek, wyjdź w nocy na ławkę gdzieś w pobliżu i czytaj.

http://kaseta.org/2010/08/25/little-recorder-6/

Historia drogi. Do ukochanej. Do jej syna. Do Pietuszki. Do miejsca, gdzie wszystko będzie dobrze. Zbudowana na układzie dnia picia po piciu – kac, potem coraz lepiej, w miarę picia kolejnych, potem mózg gdzieś odpływa, krążąc po wszechświecie zastanawiając się nad sensem życia i innymi tego typu prostymi zagadnieniami, potem przesadzasz, trzymasz się kurczowo jednej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja

“jeżeli nie jesteś czegoś pewien, możesz to sobie interpretować jak chcesz.”

Chuck ma na imię. Palahniuk na nazwisko.

Najpierw widziałem film “Fight Club” na podstawie jego książki, raz jak młodi i głupy byłem, i mi się nie spodobał, potem zniszczył, bo do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć.

Bije (dobre słowo) od niego agresja, wkurwienie, testosteron, buntownicza chęć rozpierdolenia systemu pokazana dosłownie i przy okazji spojrzenie na to, jak rozprzestrzenia się moda na coś. Trafił Palahniuk w sedno, a że ekipę miał wymarzoną do stworzenia z tego filmu, tym lepiej dla niego i dla nas wszystkich.

Proza agresywna, do takiego gatunku bym ją przyporządkował, podobnie jak całą twórczość Chucka, ku uciesze wszystkich literaturoznawców na świecie ze szczególnym uwzględnieniem kilku. Zresztą ta recenzja pewnie też im się spodoba bardzo.

A teraz pomyśl, ilu znajomych twoich ma ten film w ulubionych, albo podaje jako jeden z ulubionych.

No właśnie.

Potem “Rozbitek”.

Swoją drogą, zauważ, jak różni się polski tytuł od angielskiego, choć oznaczają

przecież to samo. Angielski “Survivor” pochodzi od przetrwania, polski rozbitek się rozbija.

Rozbija tak jak rozbił mnie Palahniuk pierwszą książką.

Potem “Fight Club” książka. Powtarzał siebie sprzed akapitów kilku nie będę, poza tym widziałeś film albo czytałaś książkę, no innego wyjścia nie widzę. A jak nie, to bierz się za to.

Potem to się śmierdzi w taką pogodę.

Potem “Udław się”, które wymęczyło mnie potwornie i niewidzialnie, po którym stwierdzam, że to nie jest to. Pisanie cały czas o tym samym, tak samo, to jest najbardziej przerażająca rzecz w karierze kogoś, kto pisze. W ogóle tworzy. I nie, to zdanie nie jest bezsensowne, bo nie mam nic przeciwko powtarzającym się motywom, gorzej gdy czytam kolejną książkę tego autora i mam wrażenie, że czytam poprzednią z nazwiskami i imionami zmienionymi.

Mieliśmy separację, trzyletnią chyba, ale jak na półce znalazłem w bibliotece “Dziennik”, no to…

To się wkurwiłem na początku, bo jest o budowie twarzy, o tym, jak ta twarz się starzeje, z wymienieniem nazw mięśni kolejnych i co się z nią dzieje, i to nudne jest, a więc wraca stary Chuck, ze swoim uwielbieniem szczegółu za szczegółowym.

Wykładziki oczywiście też się pojawiają, bo jakżeby zabraknąć tego mogło – w “Dzienniku” program edukacyjny obejmuje mimikę twarzy (główna postać jest malarką), dzieła artystów, śmierci artystów, farby i ich wpływ na ciało człowieka, grafologię, modele porcelany.

Wykorzystanie motywów znanych – wyspa samotna, odcięta, gdzieś na morzu; zła ludność tej wyspy; ludzie nie są tym, kim się wydają naprawdę; matka bolesna; cierpiący artysta; trzy kobiety; przepowiednia.

Mamy też powiedzonka powtarzane przez postać przez cały czas. I w końcu do mnie dotarło, dlaczego tak często z tego chwytu korzysta – każdy człowiek ma swoje powtarzane często zwroty, stwierdzenia, teksty, a autor wiedząc o tym, upodabnia postać do rzeczywistości jak najbardziej.

Ładne zdanie, czyż nie?

I czy książka pisana na rok to nie jest produkcja taśmowa?

Palahniuk jest, z tego co czytałem amerykańską literaturę mainstreamową (czy do Polski dociera tak BTW coś, co jest poza literaturą mainstreamową?), jednym z lepiej wchodzących autorów. Tak, że wchodzi po mocnym pijaku nawet mocno w nocy, czyli właściwie mocno nad ranem.

Dobra, pierdoli momentami tak niemiłosiernie, że się nie da. Tych wjazdów jego na establishment to ja mam serdecznie dosyć.

I tak sobie doczytałem do strony 15., natykając się na kilka zdań wartych zapamiętania. I wtedy mnie złapał. Historią życia dziewczynki z przyczepy, której mama pracowała cały czas, a ona smutna i samotna była, która rysowała układ ulic wyspy, a później trafiła na tą wyspę.

Historią głównej bohaterki.

Misty Wilmot ma na imię, jest byłą malarką, której mąż, po tym jak próbował popełnić samobójstwo, leży w szpitalu pod respiratorem, w śpiączce. Ma córkę i teściową. I ten jej mąż, co to o nim wcześniej zdanie mówiłem, miał firmę remontową, która remontowała tak, że remontowane pomieszczenia znikały z domów. Ale okazuje się, że jednak coś w tych pokojach zostawiał.

Cała powieść napisana jest w formie tytułowej, a skierowana jest do męża. Tego w śpiączce. Któremu powie wszystko.

Jej męża.

O tworzeniu, procesie powstawania dzieła dużo jest, może i po części autobiograficzne to jest. Ale też nie do końca pewnie.

I zainteresowanie moje raz przychodziło, raz odchodziło, jak kobieta, albo chęć się napicia. I tak, i nie.

Zakończenie, ostatnia strona, jest zaskakujące i łapiące – tak jak ma być.

Swoją drogą, czytaczu tej recenzji, bardziej podoba ci się zakończenie filmu „Fight Club”, czy książki?

Dla kogoś, kto zna i lubi Palahniuka – będzie dobrze. Dla kogoś, kto nie czytał żadnej jego książki – rewelacyjnie.

A potem przychodzi dziewczyna do biblioteki, gdzie mam praktyki i prosi, żebym jej coś polecił, skoro nie ma nic Wiśniewskiego, Coelho, Browna czego nie przeczytała, ja polecam jej “Fight Club”.

A zdania-wprawki-notatki do tego tekstu pisałem w zeszycie długopisem o wkładzie czerwonym jak…

Mieliśmy separację. Tygodniową i ktoś oddał “Opętanych”. To wziąłem, ukradłem.

Chciałem tu podrzucić linka do polskiego tłumaczenia “Guts” vel “Flaków”, opowiadania w „Opętanych” zawartego, przy odczytywaniu którego kilkanaście osób zemdlało. Nie ruszyło mnie specjalnie, jak to bywa w takich momentach. “Mateusz, to jest straszne nie oglądaj tego”. Obejrzę po paru latach, nie wiedząc, o co w ogóle chodziło i o co ten dym cały.

Fabuła? Grupa wanna-be pisarzy zapisuje się na warsztaty, których założeniem jest zupełne odcięcie się od świata na trzy miesiące w domu wynajętym przez organizatora, a zabrać mogą tylko jedną rzecz. Mają przez te 90 dni napisać arcydzieło. Palahniuk, follow-upując (słowo z dedykacją) do historii Villi Diodati, tworzy coś, czego wcześniej nie stworzył i sprawdzić się powinno świetnie – narrację o domu, poprzecinaną historiami opowiadanymi przez mieszkańców i poematami o nich. Historie są napisane tak jak zwyczajowe historie Chucka, natomiast sceny w domu naładowane są bardzo szczegółowymi i rozległymi opisami domostwa, ze szczegółowym wymienieniem dokładnym mebli i ich wyglądu, takimi złożonymi zdaniami, że nie pamiętam, żebym je kiedyś u niego widział, porównywalne długością, mam nadzieję, do zdania, które właśnie czytasz, o patrz, kończy się. Czyli zrobił po prostu książkę z kilkoma bohaterami. W końcu.

I nie. Przekartkowałem, przeczytałem z jedną trzecią, ale nie wciągnęła mnie ta książka. Jedno opowiadanie “Exodus” – rewelacyjne. Dobre zdania, tak. Ale czytać to mi się tego nie chce. Nie teraz.

Ale za kilka lat?

Okładki Pawła Jońcy są bardzo dobre, wyróżniające się na tle innych, tych zagranicznych.

Odpalaj Fight Club jak nie widziałaś, albo książkę kup czy pożycz. Jak widziałeś, a od ostatniego twojego kontaktu z Palahniukiem minął rok, to bierz się za jedną z jego książek. Jak jeszcze nie, to odczekaj. Warto.

tekst opublikowany został także na łamach serwisu http://www.kaseta.org/

Recenzja

“jeżeli nie jesteś czegoś pewien, możesz to sobie interpretować jak chcesz.”

Chuck ma na imię. Palahniuk na nazwisko.

Najpierw widziałem film “Fight Club” na podstawie jego książki, raz jak młodi i głupy byłem, i mi się nie spodobał, potem zniszczył, bo do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć.

Bije (dobre słowo) od niego agresja, wkurwienie, testosteron, buntownicza...

więcej Pokaż mimo to