rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Z Mendozą bardzo chciałam się zaznajomić z powodu książki pt. "Brak wiadomości od Gurba". Cóż, tego tytułu nie zdołałam jeszcze przeczytać, ale zupełnie przypadkowo natrafiłam na inną powieść autora - "Awantura o pieniądze albo życie". Bardzo rzadko czytam książki podobnej tematyki i nie wiedziałam, co o niej do końca myśleć. Muszę przyznać, że czytając tę powieść świetnie się bawiłam, choć nie wszystko mi się w niej podobało.
"Awantura o pieniądze albo życie" jest czwartą częścią z cyklu o Damskim fryzjerze. Jak zwykle zorientowałam się o tym po czasie, ale myślę, że cykl ten nie tworzy zwartej całości... no może nie zrozumie się niektórych żartów. Książka opowiada bowiem o losach damskiego fryzjera, któremu niezbyt dobrze się powodzi w pracy. Prościej ujmując: mężczyzna nie ma klientów i cały swój czas pracy spędza na nicnierobieniu. Barcelonę dotknął kryzys finansowy, a jakby było tego mało, upalna pogoda jest uciążliwa dla wszystkich mieszkańców. Fryzjer przed upałem chowa się w swoim salonie, co i tak niewiele pomaga. Zostaje jednak odciągnięty od swojej oazy spokoju wraz z nadejściem kilkunastoletniej dziewczynki Quesito. Niespodziewanie staje w centrum dziwnych wydarzeń, mających związek ze zniknięciem dobrego przyjaciela Romóla Przystojniaka, międzynarodową aferą i wizytą Angeli Merkel.
Od razu zauroczył mnie humor Mendozy. Przez połowę książki uśmiechałam się pod nosem z powodu sarkastycznych odzywek głównego bohatera, komicznych dialogów czy absurdalnych sytuacji. Już dawno nie czytałam tak przyjemnej, lekkiej i skutecznie poprawiającej humor książki. Bohaterów nie sposób było nie lubić: fryzjer rozbraja swoim brakiem przedsiębiorczości, ciągłe porównywania Romóla Przystojniaka do Tony'ego Curtisa okazują się komiczne, Quesito jest uroczo nieporadna, a azjatyccy, nieco stereotypowi, właściciele sklepu orientalnego od razu zdobywają sympatię. Świetne są także gry słowne, przewijające się co jakiś czas w dialogach. To wszystko bardzo mnie urzekło i sprawiło, że lektura "Awantury..." była samą przyjemnością... Niestety do czasu. Bowiem w połowie książki coś zaczyna zgrzytać. Humor, który tak mnie zachwycił, nagle zaczyna męczyć. Dziwny rozwój fabuły sprawia, że niektóre rzeczy już tak nie śmieszą. Ciężko napisać, że ta książka jest logiczna - myślę, że nawet nie ma taka być - lecz w pewnym momencie cała historia staje się zbyt absurdalna. Pojawienie się Angeli Merkel, rozwój sytuacji z Przystojniakiem, misja Kurczaka Morgana i komunistki Moski... Wyszedł z tego mętlik i nie wiem, czy był on do końca zamierzony.
To moja pierwsza powieść autorstwa Mendozy. Bardzo spodobał mi się styl pisania autora oraz jego humor, więc zdecydowanie przeczytam jeszcze jakąś inną pozycję ( może w końcu tego Gurba ). Szkoda tylko, że tak dobrze rozpoczęta powieść uwieńczona została bardzo marnym finałem. Książka dobra, ale mogła być lepsza. Jeśli ma się ochotę na lekką lekturę, ta z pewnością się nada.

Z Mendozą bardzo chciałam się zaznajomić z powodu książki pt. "Brak wiadomości od Gurba". Cóż, tego tytułu nie zdołałam jeszcze przeczytać, ale zupełnie przypadkowo natrafiłam na inną powieść autora - "Awantura o pieniądze albo życie". Bardzo rzadko czytam książki podobnej tematyki i nie wiedziałam, co o niej do końca myśleć. Muszę przyznać, że czytając tę powieść świetnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydawać by się mogło, że w książkach kryminalnych nic już nie może zaskoczyć. Ten gatunek literacki ma do zaoferowania tyle pozycji, że trudno wśród nich wybrać coś, co będzie wyróżniać się z tłumu. Debiutancka książka Rosamund Lupton pt. "Siostra" zdecydowanie cechuje się oryginalnością, a jej fabuła naprawdę intryguje.
Beatrice przeżywa koszmar. Jej siostra zaginęła i po pewnym czasie policja znajduje ją martwą z podciętymi żyłami. Wniosek nasuwa się tylko jeden: samobójstwo. Jednak Beatrice nie może pogodzić się z tym faktem i nie wierzy, że jej siostra mogła popełnić taki czyn. Nie zważając na powątpiewania rodziny, Beatrice postanawia znaleźć oprawcę Tess i rozwiązać zagadkę jej śmierci.
Od pierwszych stron książka wabi czytelnika swoim tajemniczym nastrojem i budującym się napięciem. Przyjazd Beatrice do rodzinnego Londynu owiewa dokuczający niepokój. Kilkudniowe zniknięcie siostry sieje coraz większą panikę wśród rodziny, a kolejne wydarzenia zupełnie zmieniają poglądy na życie głównej bohaterki. Tak właściwie zagadka kryminalna jest dla mnie tłem tej powieści. Autorka w pierwszej kolejności przedstawia uczucia Beatrice względem Tess i z wielką pieczołowitością opisała jej stan psychiczny. To najbardziej mnie w tej powieści zafascynowało: oprócz dosyć ciekawego wątku kryminalnego, mogłam "wejść" do umysłu głównej bohaterki. Poznać jej rozterki dotyczące małżeństwa, zobaczyć kryzys, jaki przechodzi, poczuć jej frustrację do siebie samej i najbliższych jej ludzi: narzeczonego, mamy, związanego z inną kobietą ojca. I w tym wszystkim mogłam się pogrążyć w jej wspomnieniach, w których można było poznać to, jaka była Tess w przeszłości. Rosamund Lupton udowadnia, jak silna potrafi być siostrzana więź i jak wiele jest się w stanie zrobić dla drugiej osoby.
Śledztwo, które samotnie przeprowadza Beatrice, rozgrywa się w powolnym tempie i stopniowo poznajemy poszczególne fakty. Z pewnością w książce nie ma natłoku informacji. Beatrice dociera do osób, które miały coś wspólnego z Tess. Po kolei zapoznaje się z jej nauczycielem i zarazem kochankiem, dziwnym i nieco narcystycznym chłopakiem Simonem, czy przemiłą, ale zagubioną Polką Kasią. Co więcej, coraz więcej wątpliwy wydaje się Beatrice eksperyment, w którym brały udział Tess i Kasia. Wątek kryminalny jest poprowadzony porządnie i dosyć ciekawie.
Jedynie zakończenie książki nie przekonało mnie całkowicie, ale to już należy samemu ocenić.
"Siostra" Rosamund Lupton to bardzo dobry thriller psychologiczny, który w piękny, ale też w bardzo smutny sposób przedstawia siłę siostrzanej miłości. Mam nadzieję, że kontynuacja pt. "Potem" trzyma poziom, bo jak na debiut, jest naprawdę nieźle.

Wydawać by się mogło, że w książkach kryminalnych nic już nie może zaskoczyć. Ten gatunek literacki ma do zaoferowania tyle pozycji, że trudno wśród nich wybrać coś, co będzie wyróżniać się z tłumu. Debiutancka książka Rosamund Lupton pt. "Siostra" zdecydowanie cechuje się oryginalnością, a jej fabuła naprawdę intryguje.
Beatrice przeżywa koszmar. Jej siostra zaginęła i po...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Przeminęło z wiatrem. Od bestselleru do filmu wszech czasów Ellen Brown, John Wiley Jr
Ocena 7,3
Przeminęło z w... Ellen Brown, John W...

Na półkach: ,

Od października 2013 roku oficjalnie stałam się prawdziwą miłośniczką Przeminęło z wiatrem Margaret Mitchell. Historia Południa urzekła mnie wszystkim i wkrótce chciałam wiedzieć więcej na temat powieści. Czytanie internetowych ciekawostek nie zdołało mnie usatysfakcjonować, więc bardzo się ucieszyłam, kiedy na rynku pojawiła się książka, opisująca losy Przeminęło z wiatrem, głównie z punktu wydawniczego i komercyjnego. Tylna okładka zachęca: Niezwykle bogate źródło informacji nawet dla najbardziej żarliwych fanów Przeminęło z wiatrem. Mogłoby się wydawać, że słowa te są przesadzone, jednak tak nie jest. Na temat powieści znajdziecie w tej książce naprawdę wszystko!
Autorzy książki dokładnie prześledzili historię Przeminęło z wiatrem zaczynając od wstępnego pisania rozdziałów przez Margaret Mitchell aż do czasów dzisiejszych. Jest to niezwykle bogate źródło historyczne, które oprócz szczegółowości informacji i fragmentów różnych korespondencji, przedstawia także wiele ciekawostek: np. początkowa wersja książki miała być jeszcze dłuższa, autorka pisała rozdziały po kolei, często przeskakując z jednego momentu na inny, a Scarlett O'Hara początkowa miała mieć na imię Pansy. Wielką rolę w powstaniu książki mają osoby takie jak: mąż autorki John Marsh, redaktor Harold Latham, czy przyjaciółka Mitchell - Lois Dwight Cole Taylor.
Sama postać Margaret Mitchell jest fascynująca. Ta dosyć chorobliwa kobieta nie szukała wokół siebie sławy i rozgłosu. Wręcz przeciwnie: ciągłe zainteresowanie społeczności bardzo ją męczyło. Nie tolerowała łamania praw autorskich i o swoją książkę toczyła mnóstwo walk sądowych, które kosztowały ją wiele nerwów i pieniędzy. Po napisaniu Przeminęło z wiatrem stwierdziła, że już "nigdy nie napisze żadnej książki" i tak się właśnie stało. Jednak autorka bardzo szanowała swoich czytelników i odpowiadała na każdy dostany list ( a dostawała ich tysiące ). W czasie II wojny światowej dużo udzielała się charytatywnie, a jej tragiczna śmierć w 1949 roku rozniosła się po świecie dużym echem.
Warto także wspomnieć o filmie, o którym jednak w książce jest trochę mniej. Owszem, pojawiają się postaci Clarka Gable'a, Vivien Leigh, Davida O'Selznicka, ale wymienione są one pobieżnie. Niestety, nie znajdzie się wielu zaskakujących szczegółów dotyczących tej produkcji, która osiągnęła ogromny sukces na całym świecie. Duża część książki dotyczy także losów książki po śmierci autorki, kiedy wkrótce dorobiła się ona sequeli i serialów telewizyjnych - wbrew prośbom Margaret.
Mimo tylu szczegółów i z pozoru nużących opisów walk o zagraniczne prawa autorskie, książkę czyta się znakomicie! Nie nudzi, wciąga, rzetelnie obrazuje ówczesny literacki biznes i jest wiarygodnym źródłem informacji o powieści. Świetna biografia.
Mogę polecić ją jednak tylko osobom, które czytały Przeminęło z wiatrem i chciałyby się dowiedzieć na temat książki czegoś więcej bądź osobom, które są zainteresowane światem literackim. W innym wypadku całość może się okazać zbyt nużąca.

purpurowyatrament.blogspot.com

Od października 2013 roku oficjalnie stałam się prawdziwą miłośniczką Przeminęło z wiatrem Margaret Mitchell. Historia Południa urzekła mnie wszystkim i wkrótce chciałam wiedzieć więcej na temat powieści. Czytanie internetowych ciekawostek nie zdołało mnie usatysfakcjonować, więc bardzo się ucieszyłam, kiedy na rynku pojawiła się książka, opisująca losy Przeminęło z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od jakiegoś czasu zauważyłam, że bardzo przyciągają mnie do siebie książki iberoamerykańskich autorów. Jeszcze niedawno pisałam o fantastycznej książce Carlosa Fuentesa, a już zdążyłam odkryć kolejnego meksykańskiego pisarza - przedstawiciela realizmu magicznego. Nie da się ukryć, że hiszpańskojęzyczni autorzy są swego rodzaju specjalistami od realizmu magicznego. No bo czy takich elementów nie znajdujemy w twórczości niedawno zmarłego Marqueza, Carlosa Ruiza Zafóna, wcześniej przytoczonego Fuentesa czy Cortázara? Pod tym względem moim zdaniem dorównuje im jedynie Bułhakow. Juan Ruflo napisał co prawda cieniutką książkę, ale z pewnością warto na nią zwrócić uwagę.
Juan Preciado przybywa do miasteczka Comala, spełniając prośbę umierającej matki. Jego wizyta wiąże się z zamiarem poznania ojca. Jednakże na swojej drodze zastaje martwe, porzucone przez mieszkańców, miasteczko. Historię ojca, a także jego śmierci, poznaje od dziwnych zjaw, które sprawiają, że ciężko jest odróżnić prawdę od złudzenia. Okazuje się, że jego ojciec - Pedro Paramo - był feudalnym panem, który rządził w Comali twardą ręką i nie stronił od kobiet. Na tle opowieści przetacza się krwawa rewolucja i dramaty mieszkańców miasteczka, którzy muszą stawić czoło nieuniknionej śmierci.
Mimo małej objętości, w książce jest wiele burzliwych wątków. Mamy tu spory o władzę, motywy dyktatury, wzmiankę o rewolucji meksykańskiej, sąsiedzkie waśnie czy ciągle przewijający się temat śmierci. Powieść jest niczym senna mara: ciężko odróżnić co należy do przeszłości, a co do teraźniejszości, co jest rzeczą namacalną, a co zwykłym złudzeniem. Opowieści mieszkańców Comali są niedokończane i urywane. Często też wydarzenia nie są przedstawiane w kolejności chronologicznej. Czytelnik przeskakuje z jednego wątku na drugi, a jednak można się połapać, o co chodzi w historii miasteczka. Tytułowa postać - Pedro Paramo - jest najciekawszą i najbardziej intrygującą postacią. Jest to mężczyzna pewny siebie, nieokrzesany, grzeszny, ale mający swe własne zdanie. Wzbudza nie tyle sympatię, a ciekawość - od razu można odczuć, że jest on człowiekiem perswazyjnym. Warto zwrócić uwagę na relację między nim, a jego synem Miquelem, do którego nie żywił ojcowskich uczuć. Równie interesujące są postaci poboczne, m. in. lokalny ksiądz ojciec Reneteria, który sprzeciwia się zbawieniu duszy Paramo.
Klimat powieści przytłacza, gdyż motyw śmierci jest w niej bardzo odczuwalny. Duchy, groby, umieranie to główne urozmaicenia książki, które dodatkowo podkreślają ponury los miasteczka. Pozostali, martwi mieszkańcy zajmują się tu bowiem jedynie lamentowaniem i biernym czekaniem na lepszy los.
Pedro Paramo to powieść, którą naprawdę warto przeczytać. Podobno to właśnie nią zainspirował się Gabriel Garcia Marquez przy pisaniu Stu lat samotności. Ta z pozoru krótka książeczka niesie za sobą wiele wartości.

Od jakiegoś czasu zauważyłam, że bardzo przyciągają mnie do siebie książki iberoamerykańskich autorów. Jeszcze niedawno pisałam o fantastycznej książce Carlosa Fuentesa, a już zdążyłam odkryć kolejnego meksykańskiego pisarza - przedstawiciela realizmu magicznego. Nie da się ukryć, że hiszpańskojęzyczni autorzy są swego rodzaju specjalistami od realizmu magicznego. No bo czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po tym jak Kraina Chichów i Poza ciszą zrobiło na mnie ogromne wrażenie, zawsze miło wspominam Jonathana Carrolla. Nie minęło wiele czasu, kiedy postanowiłam przeczytać kolejną jego powieść, których w swoim dorobku ma już tak dużo. Zupełnie przypadkowo padło na Całując ul. Dopiero później się zorientowałam, że jest to pierwsza część trylogii. Czy jednak ta powieść przekonała mnie do przeczytania kolejnych części serii?
Sam Bayer to autor popularnych powieści grozy. W przeciwieństwie do życia zawodowego, nie układa mu się w życiu osobistym. Właśnie po raz trzeci się rozwodzi i jest tym wszystkim znużony. To sprawia, że nie potrafi przelać słów na papier i przechodzi przez twórczy zastój. Zupełnie niespodziewanie poznaje tajemniczą kobietę Veronicę Lake. Wkrótce wybucha między nimi płomienny romans. Wraz z nadejściem Veronici, pisarzowi powraca wena twórcza. Postanawia napisać historię z czasów swojej młodości odnośnie morderstwa młodej dziewczyny - Pauline. Ta decyzja pociągnie za sobą poważne skutki...
Jonathan Carroll w swej powieści przedstawił świat bogatego pisarza, który nie jest zbyt zadowolony ze swego życia: spotkania z czytelnikami tylko go irytują, a wydawca doprowadza do szału. Wszystkie jego relacje wydają się być płytkie lub zepsute i zależy mu jedynie na kontaktach ze swoją córką, Cassandrą. Jest zafascynowany Veronicą, ale jest to bardziej zauroczenie niż prawdziwa miłość. Kobieta go pociąga fizycznie, ale przez całą powieść odniosłam wrażenie, że bardziej traktuje ją jak zabawę. Ich związek jest nieco toksyczny, gdyż Veronica jest osobą nieobliczalną, która w każdej chwili może zmienić się z pociągającej i intrygującej kobiety w rozhisteryzowaną wariatkę. Jednakże mimo usilnych zabiegów autora, postać Veronici nie wzbudziła we mnie większych uczuć. Muszę przyznać, że spośród wszystkich postaci kobiecych stworzonych przez Carrolla, które miałam okazje poznać, Victoria wypada przy nich najsłabiej... Inna sprawa ma się jednak z postacią Cassandry - córką Sama. Jej relacja z ojcem jest genialnie przedstawiona, a dialogi między tymi dwojga czyta się najlepiej. Cassandra to normalna, fajna, sympatyczna dziewczyna - błyskotliwa, lubi gry komputerowe, komiksy, postawna i atrakcyjna. Razem ze swoim chłopakiem tworzyli bardzo sympatyczną parę i byli świetnym dodatkiem powieści.
Warto się skupić nad głównym motywem książki, jakim jest historia morderstwa Pauline. Wspomnienia z przeszłości Sama wydają się niemal groteskowe. Piętnastoletni Bayer wyciąga ciało dziewiętnastoletniej Pauline z wody, nie czując ani strachu, ani obrzydzenia. Co więcej, Pauline zdaje się być swoistym guru dla młodych chłopców, zamieszkujących Crane's View - miasteczka, w którym wychował się Sam. Pauline darzy dziwną adoracją i chęć odkrycia mordercy staje się dla niego koniecznością. Pomaga mu w tym jego stary kolega Frannie - policjant, który w przeszłości nie cieszył się dobrą reputacją.
Historia jest dziwaczna i skomplikowana, jak na Carrolla przystało. A mimo to trudno mi ją porównać do świetnego Poza ciszą czy fascynującej Krainy Chichów. Mam wrażenie, że pewne motywy powtarzają się i w Całując ul nie czuję żadnego powiewu świeżości. Postaci są za mało wyraziste i nawet sama fabuła nie zostaje w pamięci na dłużej. Przed pisaniem tego tekstu zastanawiałam się tylko: o czym tak właściwie była ta książka? Niestety, fakty są takie, że powieść przeszła mi obojętnie i... nie sądzę, abym zapamiętała ją na dłużej.
Reasumując, książka jest dla mnie przeciętna i raczej nie zdecyduję się na przeczytanie kolejnych części trylogii. Z pewnością nie polecam tej książki osobom, które jeszcze nie zaczęły swojej przygody z Jonathanem Carrollem. Miłośnicy tego autora jednak mogą spokojnie przeczytać - choćby dla charakterystycznego stylu pisarza.

www.purpurowyatrament.blogspot.com

Po tym jak Kraina Chichów i Poza ciszą zrobiło na mnie ogromne wrażenie, zawsze miło wspominam Jonathana Carrolla. Nie minęło wiele czasu, kiedy postanowiłam przeczytać kolejną jego powieść, których w swoim dorobku ma już tak dużo. Zupełnie przypadkowo padło na Całując ul. Dopiero później się zorientowałam, że jest to pierwsza część trylogii. Czy jednak ta powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gra na wielu bębenkach to zbiór dziewiętnastu opowiadań, które dzielą się na trzy główne części. Pierwsze cztery dotyczą świata literatury. Opowiadają o emocjach czytelników w trakcie czytania lub opisują przemyślenia autorów książek. Rozpoczynające opowiadanie Otwórz oczy, już nie żyjesz jest genialnym wstępem do zbioru, który intryguje i pozostawia niedopowiedzianą historię, niedopowiedziane zakończenie. Warto też polecić Wyspę - zwierzenia człowieka, który stał się rozbitkiem. Historia nieoczekiwanie zaczyna podążać w innym kierunku: zaskakuje, wzrusza i pozostaje w pamięci.
Kolejne cztery opowiadania traktują o przeszłości: o komunistycznej Polsce, o zdobyciu Jerozolimy w 1665 roku, a także o dziwnym cyrkowym związku mężczyzny z najbrzydszą kobietą świata. Ciekawe jest także opowiadanie pt. Bardo. Szopka - o tworzeniu zabytku z żywej szopki. Ostatni zbiór opowiadań traktuje o realizmie i życiu codziennym, jednak nie sposób się oprzeć wrażeniu magii, która otacza te historie. Dobrym przykładem jest Profesor Andrews w Warszawie - profesor psychologii po wizycie w komunistycznym kraju zaczyna się gubić we własnym umyśle. Duże wrażenie zrobiły na mnie takie opowiadania jak: Skoczek, Żurek, Próba generalna. Jednak każda historia przyciąga, szokuje, wzrusza. Olga Tokarczuk sprawdziła się w krótkiej formie nawet lepiej niż w dziełach spójnych. Genialny zbiór opowiadań, który zapamiętam na dłużej. Poruszane tematy nie są łatwe, ale mimo to, nie można się od nich oderwać.

Gra na wielu bębenkach to zbiór dziewiętnastu opowiadań, które dzielą się na trzy główne części. Pierwsze cztery dotyczą świata literatury. Opowiadają o emocjach czytelników w trakcie czytania lub opisują przemyślenia autorów książek. Rozpoczynające opowiadanie Otwórz oczy, już nie żyjesz jest genialnym wstępem do zbioru, który intryguje i pozostawia niedopowiedzianą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bieguni to opowieść o życiu w ruchu. Tytułowi Bieguni to odłam prawosławnych innowierców, którzy uważali, że nie wolno być statycznym, ale iść wciąż naprzód. Dzięki temu można łatwiej uniknąć zła. Zgodnie z tym założeniem, autorka zabiera nas w podróż do różnych miejsc, do ciekawych kultur, ale także w głąb ludzkiej psychiki. Książka jest formą luźnych opowiadań i przemyśleń, które mają jedną wspólną cechę: uciekanie od bezruchu. I tak poznajemy zwierzenia ludzi poznanych w podróży, a także ciekawe spostrzeżenia głównej bohaterki, która jest swoistym alter-ego autorki książki:
"Najsilniejszym mięśniem człowieka jest język."
W książce przewija się również temat związany z plastynacją. Można znaleźć wiele historii opisujących przebieg konserwacji ludzkiego ciała: m.in. poznajemy kolekcje eksponatów doktora Blaua, ale także metody konserwacji. Temat fascynujący, ale nieco przerażający. Ulotność ludzkiego ciała. Próba utrwalenia danej chwili, aby stała się nieśmiertelna. Czytelnik wkracza w podróż przemyśleń autorki. Całość jest fascynująca i myślę, że każdy znajdzie dla siebie odpowiedni fragment, który najbardziej przyciągnie uwagę.

Bieguni to opowieść o życiu w ruchu. Tytułowi Bieguni to odłam prawosławnych innowierców, którzy uważali, że nie wolno być statycznym, ale iść wciąż naprzód. Dzięki temu można łatwiej uniknąć zła. Zgodnie z tym założeniem, autorka zabiera nas w podróż do różnych miejsc, do ciekawych kultur, ale także w głąb ludzkiej psychiki. Książka jest formą luźnych opowiadań i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Iberoamerykańskich pisarzy bardzo cenię. Mimo, że nie przeczytałam wielu książek pochodzących z tej części świata, każda hiszpańska lub iberoamerykańska powieść przypadła mi do gustu. Kiedy wypatrzyłam książkę Carlosa Fuentesa niewiele wiedziałam ani na temat autora, ani na temat samej powieści. Wystarczył mi tytuł i hiszpańsko brzmiące nazwisko. „Wszystkie szczęśliwe rodziny” okazała się książką wymagającą, ale… bardzo satysfakcjonującą.
Tematyką powieści są rodziny i wszystkie możliwe jej oblicza. Autor przytacza dzieje, waśnie i tajemnice ludzkie, odwołując się do najbliższego otoczenia każdego człowieka, jakim jest rodzina. W formie opowiadań zawarł więc historie młodych małżonków, niesfornych synów, żale matek, czy romanse mężów. Carlos Fuentes przedstawia życie, jakie może wieść każdy człowiek i stara się zobrazować problemu rodzin meksykańskich.
Pozornie każdy tekst wydaje się być oddzielną historią, ale pisarz powiązał ze sobą wszystkie opowiadania jednakową tematyką. Mimo tego każda opowieść jest wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Autor oczarowuje czytelnika, bawiąc się słowem i tworząc abstrakcyjny styl, w którym nie ma miejsca na znaki interpunkcyjne i dialogi. Opowiadania mają więc różną formę. Niektóre z nich są obrazem korespondencji dwójki ludzi, inne obszernymi monologami, tradycyjnymi opowiadaniami lub nieskładnymi myślami. Każdą historię poprzedza chór, który jest zlepkiem abstrakcyjnych słów: echem sumienia człowieka. Pomimo trudnej metody przekazu, mogę szczerze napisać, że jest to jeden z najlepszych zbiorów opowiadań, jaki czytałam. Ani jedna historia mnie nie nudziła, wszystkie zostały napisane na jednakowo dobrym poziomie. Opisywane wydarzenia wciągają, szokują i zastanawiają do myślenia. Książka Fuentesa jest dowodem na to, że w pisaniu możliwe jest wszystko i nie trzeba się ograniczać do ustalonych przez kogoś reguł. Byłam pozytywnie zaskoczona całą książką, którą nie do końca wiadomo jak traktować: zbiór opowiadań czy chaotycznie ułożoną całość?
Również należy dodać, że w książce jest wiele odniesień do kultury i zwyczajów meksykańskich. Nawet sama tłumaczka, która spisała się moim zdaniem znakomicie, przyznała, że dla obcokrajowców pewne rzeczy mogą być niezrozumiałe, gdyż odnoszą się do Meksyku i ich mieszkańców. Można ten fakt zauważyć po pojawiających się nazwach regionalnych potraw czy meksykańskiego slangu. Nie umniejsza to jednak przyjemności w czytaniu.
Carlos Fuentes udowodnił, że literatura iberoamerykańska jest warta uwagi. Stworzone przez niego historie i bohaterowie są żywi i wiarygodni. Zdecydowanie polecam zapoznać się z tą niezwykłą książką.

Iberoamerykańskich pisarzy bardzo cenię. Mimo, że nie przeczytałam wielu książek pochodzących z tej części świata, każda hiszpańska lub iberoamerykańska powieść przypadła mi do gustu. Kiedy wypatrzyłam książkę Carlosa Fuentesa niewiele wiedziałam ani na temat autora, ani na temat samej powieści. Wystarczył mi tytuł i hiszpańsko brzmiące nazwisko. „Wszystkie szczęśliwe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki, których akcja dzieje się w XIX wieku, zawsze mnie do siebie przyciągają. Dla kultury był to piękny, ale i także burzliwy okres. Któż nie zna Stefana Żeromskiego, który z patriotycznym umiłowaniem opisywał dzieje powstańczej, XIX-wiecznej Polski? „Wierna rzeka” to jedna z jego mniej znanych – a przynajmniej nie omawianych w liceum powieści, która w nieco inny sposób opowiada o patriotyzmie.
Zimą 1863 roku ranny powstaniec – Józef Odrowąż trafia w opiekę młodej szlachcianki Salomei Brynickiej, która jest mieszkanką zubożałego i splądrowanego dworu. Na tle niespokojnych, powstańczych zdarzeń rozgrywa się między nimi historia bolesnej lecz silnej miłości.
„Wierna rzeka” to książka minimalistyczna, która głównie koncentruje się na podupadłej posiadłości. W przejmujący, ale pozbawiony patosu sposób Żeromski opisuje ciężkie życie, w którym Salomea, zwana przez wszystkich Miją, wraz z wiernym jej starym kucharzem Szczepanem ukrywa w sypialni powstańczego zbiega, narażając tym własne bezpieczeństwo. Właśnie na tych postaciach koncentruje się ta nieobszerna powieść. Ciągłe najazdy wojska i rabunki zmuszają Miję i Szczepana do przemieszczania księcia Odrowąża w różne kryjówki, co mocno nadwyręża jego zdrowie. Mija przeżywa wiele rozterek związanych z tęsknotą do ojca i pozostałych lokatorów dworu. Jednocześnie robi wszystko, aby uratować Józefa i oprócz troskliwej opieki, ryzykuje prośbą o pomoc doktora.
Relacja między nią a powstańcem jest budowana stopniowo. Uczucie, jakie do siebie żywią wydaje się być naturalne: Mija stara się ochraniać Józefa jak może, a Józef pomoc tę przyjmuje z wdzięcznością i pewnym onieśmieleniem. Ich miłość wraz z rozwojem wydarzeń coraz bardziej wzrusza: jest niewymuszona i bezinteresowna. Cała historia opiera się bardziej na przemyśleniach Salomei, więc uczucie pary przedstawione jest w dużej mierze z jej punktu widzenia.
Jednak „Wierna rzeka” nie jest powieścią jedynie o miłości szlachcianki i powstańca. W przejmujący sposób książka przedstawia patriotyzm tamtych ludzi, którzy chcieli coś zmienić i przyczynić się do odnowy ojczyzny. Nie ma tu mowy o bohaterskich dokonaniach, ale o odwadze zwykłych ludzi, którym przyszło żyć w tak trudnych czasach. Każde opisane wydarzenie skłania do przemyśleń. Poczciwa postać Szczepana wywołuje uśmiech na twarzy, nieszczęsny los komisarza – nostalgię, a oddanie matki Odrowąża – współczucie. Mimo to najmocniejszym punktem powieści jest właśnie Mija – jedna z najsilniejszych znanych mi literackich bohaterek.
„Wierna rzeka” to powieść, która była dla mnie trochę zaskoczeniem. Różni się bowiem ona od pozostałych dzieł Żeromskiego, które traktują o patriotyzmie w bardziej oczywisty sposób. Również styl pisania autora wydaje się trochę lżejszy, a charakterystyczne dla niego opisy wcale nie męczą. Znakomita, trochę niedoceniona powieść. Zdecydowanie warto się z nią zapoznać.

Książki, których akcja dzieje się w XIX wieku, zawsze mnie do siebie przyciągają. Dla kultury był to piękny, ale i także burzliwy okres. Któż nie zna Stefana Żeromskiego, który z patriotycznym umiłowaniem opisywał dzieje powstańczej, XIX-wiecznej Polski? „Wierna rzeka” to jedna z jego mniej znanych – a przynajmniej nie omawianych w liceum powieści, która w nieco inny sposób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wichrowe wzgórza” to powieść, o której chyba już każdy słyszał. Na stałe zapisała się do klasyki literatury XIX-wiecznej. Przyznaję, że po lekturze „Przeminęło z wiatrem” moja chęć na zapoznanie się z twórczością Emily Brontë dodatkowo wzrosła. Otrzymywałam słowa zachęty od różnych osób: bibliotekarki, mamy, znajomych. Dlatego, kiedy w końcu miałam książkę w swoich rękach, zabrałam się do jej czytania z szybko bijącym sercem.
W otoczeniu ponurych wrzosowisk Yorkshire wybucha rozpaczliwe, silne uczucie pomiędzy tajemniczym Heathcliffem, a niesforną Cathy. Miłość ta przynosi jednak tylko cierpienie. Kiedy Cathy postanawia wyjść za postawnego Edgara Lintona, celem upokorzonego Heathcliffa staje się jedynie zemsta. Uczucie młodych ludzi doprowadza do zguby całą rodzinę…
Przed lekturą słyszałam o tym, że powieść jest dosyć mroczna i ma gotycki klimat. To jeszcze bardziej zaostrzyło mój apetyt na „Wichrowe wzgórza”. Nie myślałam jednak, że ta powieść jest AŻ TAK mroczna. Niemal każda strona spowita jest bólem, goryczą i zawiścią. Słowa pełne nienawiści, wypowiedziane tylko po to, aby zranić. Emocje tak negatywne, że aż ciężkie do zniesienia. To wszystko uderza czytelnika od pierwszych stronnic książki. XIX-wieczna historia nadal szokuje, nadal jest czymś niespodziewanym, a opisane zdarzenia wydają się brutalne. Ten, kto szuka pogodnych anglosaskich dworów i minionej arystokracji z pewnością tu jej nie znajdzie. Aura wrzosowisk, ciemnych chmur, porywistych wiatrów dodatkowo przytłacza i dołuje.
Wątek miłości Heathcliffa i Cathy jest… dziwny. Trochę niedopowiedziany. Zaborczość Heathcliffa przez cały czas wydaje się być nieuzasadniona. Żadna scena nie ukazywała oddania Cathy dla Heathcliffa czy odwrotnie. Można rzec, że Cathy i Heatcliff pałali do siebie miłością w ciszy. Zdawkowe słowa miały odzwierciedlać to, czego nie odzwierciedlały czyny. Warto tu jednak wspomnieć o narracji, która ma kluczowe znaczenie. Przez to, że cała historia jest opowiadana z perspektywy służącej Ellen, powieść traci intymność. Próżno szukać porywających scen, pełnych wyznań miłości przy ciągłej obecności Ellen. Może też dlatego Heathcliff nie wzbudził mojej sympatii czy współczucia. Jego obsesyjna miłość do Cathy nie usprawiedliwiała jego wyrachowanej, egoistycznej natury. Magnetyzm tej postaci okazał się niewystarczający. Choć zazwyczaj mroczne postacie przykuwają moją uwagę, tym razem o wiele bardziej moją uwagę przykuł Edgar Linton, który znosił swoje cierpienie w milczeniu, oddany dla żony i córki.
Mimo to Wichrowe Wzgórze jest miejscem tak specyficznym, że z ciekawością śledzi się losy tej posiadłości. Obecność zagorzałego chrześcijanina Josepha, zrujnowanego Hindleya czy jego burkliwego, choć o dobrym sercu, syna Haretona dodaje temu miejscu charakteru. Zwłaszcza ten ostatni jest postacią niezwykle interesującą – podobny do Heathcliffa, ale o wrażliwej i czułej duszy. Moją największą sympatię wzbudziła córka Cathy, która w przeciwieństwie do matki naprawdę jest urokliwa i ma figlarne usposobienie. Jako jedyna wnosiła do powieści odrobinę słońca i pozytywnych emocji.
Zdecydowanie polecam wszystkim tę powieść, gdyż jest ona naprawdę przełomowa. Emily Brontë ośmieliła się opisać miłość w sposób brutalny i ponury. I mimo tak wielu lat, kolejne pokolenia czytają tę historię z taką samą chęcią.

„Wichrowe wzgórza” to powieść, o której chyba już każdy słyszał. Na stałe zapisała się do klasyki literatury XIX-wiecznej. Przyznaję, że po lekturze „Przeminęło z wiatrem” moja chęć na zapoznanie się z twórczością Emily Brontë dodatkowo wzrosła. Otrzymywałam słowa zachęty od różnych osób: bibliotekarki, mamy, znajomych. Dlatego, kiedy w końcu miałam książkę w swoich rękach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już od dawna powieść Olgi Rudnickiej pt. „Natalii 5” chodziła mi po głowie. Byłam więc bardzo podekscytowana, kiedy nadarzyła się okazja, aby się z nią zapoznać. Od książki oczekiwałam wiele: wyrazistych postaci, dobrze skonstruowanej fabuły, no i przede wszystkim świetnego humoru… Trochę się jednak przeliczyłam, gdyż te wszystkie czynniki nie okazały się dla mnie wystarczające.
Jarosław Sucharski przed popełnieniem samobójstwa spisuje testament oraz przekazuje swój cały majątek swoim pięciu córkom. Natalie Sucharskie nie czują się jednak ze sobą spokrewnione – przez całe życie żadna z nich nie miała pojęcia o istnieniu innej siostry – noszącej to samo imię. Zszokowane faktem, że ich ojciec był bigamistą, a także zaciekawione majątkiem ojca w Mechlinie, postanawiają odkryć tajemnicę Sucharskiego. Pięć Natalii, dwójka dzieci, a także para komisarzy rozpoczynają fascynującą podróż ku odkryciu przeszłości.
Początek książki zapowiada się nieźle – scena śmierci Sucharskiego jest naprawdę dobrze napisana. Niestety, pierwsze wrażenie psuje… pojawienie się na kartach powieści sióstr Sucharskich. Co prawda, są one wyraziste, a każda z nich ma swój własny styl i charakter. Mimo to nie przykuwają one ani uwagi, ani sympatii. Mnie najbardziej przypadła do gustu najstarsza i najmłodsza Natalia – jako jedyne wydawały się wnosić coś ciekawego do powieści. Zaczynając od wad tego wątpliwego kryminału, muszę ponarzekać na humor. Może ja się nie znam na żartach. Może po prostu nie łapię takiego humoru. Nic mnie nie zdołało w tej książce rozśmieszyć. W jednej opinii dotyczącej innej książki Rudnickiej spotkałam się z wyrażeniem „tandetne dialogi”. I myślę, że to stwierdzenie idealnie podsumowuje moje odczucia względem dialogów książki. Odzywki jednego z komisarzy typu: „O choleres” czy „jazda bez trzymanki” po czasie tylko irytowały i żenowały. Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że każda bohaterka zachowywała się w sposób… dziecinny. Może miało być to zamierzone, ale ta infantylność jednak „zgrzyta” przy czytaniu. Trzeba też dodać, że wraz z rozwojem wydarzeń, fabuła wydaje się coraz bardziej nieprawdopodobna. I jak mogę zrozumieć motyw samobójstwa, bigamii i ukrytego majątku, tak tajemne przejścia, podziemne tunele i poszukiwania skarbu w mauzoleum są dla mnie kompletną bajką, nie kojarzącą się z dobrym kryminałem. Rozczarowaniem było też zakończenie, od którego oczekiwałam dużo więcej.
Co więc mnie takiego w tej powieści urzekło? Nie jestem tego do końca pewna, ale był moment, kiedy dobrze mi się o tych Nataliach czytało. Chciałam wiedzieć, co było dalej. Powieść ratują głównie dwie Natalie, które były naprawdę dobrze skonstruowanymi postaciami. Może właśnie w tym tkwi sukces Olgi Rudnickiej? Ja jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że czytanie jej książek to takie „guilty pleasure”. Czyta się przyjemnie, ale nie wiadomo dlaczego.
„Natalii 5” mimo wszystko warto przeczytać, bo obiektywnie jest to powieść dobra i wyróżnia się na rynku czytelniczym. Biorąc uwagę kontrowersyjne opinie, każdy pewnie inaczej wyrobi sobie o niej zdanie. Mnie jednak nie powaliła i kontynuacji raczej czytać nie zamierzam.

Już od dawna powieść Olgi Rudnickiej pt. „Natalii 5” chodziła mi po głowie. Byłam więc bardzo podekscytowana, kiedy nadarzyła się okazja, aby się z nią zapoznać. Od książki oczekiwałam wiele: wyrazistych postaci, dobrze skonstruowanej fabuły, no i przede wszystkim świetnego humoru… Trochę się jednak przeliczyłam, gdyż te wszystkie czynniki nie okazały się dla mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem miłośniczką wampirów ani wilkołaków. Nie przepadam za historiami o mumiach czy duchach. Nie fascynują mnie z reguły paranormalne istoty. Jest jednak jeden wyjątek. Jest nim zombie. Czemu lubię tematykę ożywionych ciał? Nie mam pojęcia. Być może to zasługa popularnego serialu The Walking Dead albo równie znanego horroru „20 dni później”. Jak na tle tych pozycji wypada moja pierwsza przeczytana książka o tematyce zombie?
„Noc zombie” Briana Keena przedstawia wizję upadłego świata, w którym rządzą zmarłe istoty, a istnienie ludzkości wisi na włosku. Jim Thurmond – jeden z ocalałych – ukrywa się w wybudowanym wcześniej bunkrze, ponuro patrząc jak wszystko, co kochał – w tym ukochana i nienarodzone dziecko - zamienia się w chodzące mięso. Pewnego dnia dostaje telefon od swego synka Danny’ego, przebywającego w New Jersey. Jim, nie bacząc na niebezpieczeństwa nowego świata, rusza na pomoc synkowi, mając nadzieję, że uda mu się uratować go przed zgrają umarlaków.
Świat wykreowany przez Keena mógłby być klasycznym przykładem historii o zombie, gdyby nie pewien szczegół. Mianowicie w książce zombie są przedstawione jako dosyć inteligentne stworzenia, które nie dość, że potrafią mówić, to całkiem nieźle jeżdżą samochodem i znają wspomnienia swojej ofiary. Autor łączy elementy science-fiction z horrorem. Według powieści zombie to istoty, które nie powstały wskutek zmutowanego wirusa, a raczej przeniosły się na Ziemię z innego wymiaru. Istoty te nie „zamieszkują” wyłącznie w ludziach. Taki sam los spotyka również zwierzęta. Osobiście zabieg ten nie przekonał mnie całkowicie i chyba wolę klasyczny obraz tych istot. Przyznam, że w pewnym momencie cała historia wydawała mi się odrobinę kiczowata, a ptaki-zombie nie wzbudzały we mnie przerażenia.
W historii dużą rolę odgrywają bohaterowie. Akcja bowiem nie skupia się tylko na Jimie i jego synku. Osobno prowadzony jest wątek Frankie – prostytutki uzależnionej od narkotyków, Bakera – naukowca i jego towarzysza niepełnosprawnego chłopca Robaka oraz pastora Martina. Kulminacyjny moment powieści toczy się w bazie wojskowej pułkownika Schowa. Tutaj akurat pierwszym skojarzeniem nie był serialowy Gubernator, ale scena z „20 dni później”. Wszystkie wątki poprowadzone są ciekawie, ale nie przyciągają szczególnie uwagi. Mimo dynamicznej akcji świat Briana Keena nie porywa i raczej nie zachwyca. Brutalne sceny także nie wywołują większych emocji, choć w tego rodzaju powieści są uzasadnione.
„Noc zombie” nie jest powieścią odkrywczą, ale czyta się ją szybko i nawet przyjemnie. Określiłabym ją mianem przeciętnej książki, która mimo niekonwencjonalnych, wyżej przytoczonych pomysłów, nie pozostaje w pamięci na dłużej. Można przeczytać, jeśli akurat ma się ochotę na tematykę związaną w zombie. W innym przypadku raczej nie polecam.

Nie jestem miłośniczką wampirów ani wilkołaków. Nie przepadam za historiami o mumiach czy duchach. Nie fascynują mnie z reguły paranormalne istoty. Jest jednak jeden wyjątek. Jest nim zombie. Czemu lubię tematykę ożywionych ciał? Nie mam pojęcia. Być może to zasługa popularnego serialu The Walking Dead albo równie znanego horroru „20 dni później”. Jak na tle tych pozycji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W odróżnieniu od większości, z fabułą „Ojca Chrzestnego” po raz pierwszy zapoznałam się nie poprzez film, ale poprzez książkę. Nie było to moje pierwsze spotkanie z Mariem Puzem, gdyż już wcześniej miałam okazję przeczytać jego inne dzieło, pt. „Sześć grobów do Monachium”. Przyznaję, że tamta powieść niezbyt przypadła mi do gustu i pozostawiła po sobie jedynie niesmak. „Ojca Chrzestnego” przeczytać jednak musiałam – obiecałam sobie, że film obejrzę dopiero po przeczytaniu książki. Ta kultowa już powieść znacznie poprawiła moją opinię o autorze.
Don Vito Corleone to człowiek cieszący się powszechnym szacunkiem – władczy, pełny perswazji, ale także honorowy i troskliwy dla Rodziny. Jest on bowiem Ojcem Chrzestnym nowojorskiej Rodziny mafijnej. Dla jej interesów jest skłonny poświęcić wiele. Pewnego razu odmawia Virgilowi Sollozzo współpracy w handlu narkotykami. Od tego momentu rozpoczyna się mafijna wojna pomiędzy Corleone’ami, a pozostałymi Rodzinami Nowego Jorku.
To, co stworzył Mario Puzo, nie na darmo jest uznawane za klasykę literatury XX wieku. Dzieło pisarza jest powieścią skończoną. Dopracowaną w każdym szczególe, rzetelnie skonstruowaną. Tu nie ma miejsca na niedociągnięcia: każda postać jest przemyślana i właściwie opisana. Każde podjęte działanie racjonalnie wyjaśnione. Po czytaniu czułam się usatysfakcjonowana: nie ma nic, co można by zarzucić autorowi. Stworzył on fascynujący i wiarygodny świat, do którego z chęcią można się przenieść. Ale co takiego kryje się pod fenomenem „Ojca Chrzestnego”? Czy rzetelność autora jest jedynym wytłumaczeniem genialności tej powieści?
Osobiście największe wrażenie zrobiły na mnie postaci, które zostały starannie opisane. Mamy więc tu tytułowego Ojca Chrzestnego – dona Vita Corleone’a. Jego spokojny, ale stanowczy i uparty charakter od wczesnej młodości sprawił, że stał się jedną z najbardziej wpływowych osób na świecie. Don Corleone potrafi być okrutny i nieugięty, ale najbardziej zachwycające jest w tej postaci to chłodne opanowanie, lojalność wobec przyjaciół i Rodziny oraz łaskawość w stosunku do ukochanych osób. Mimo swojej nielegalnej działalności, nie sposób więc go nie lubić. Świetnie została też przedstawiona postać najmłodszego syna dona, czyli Michaela. Jego przemiana została opisana idealnie. Żadne zachowanie nie wzięło się znikąd. Każdy postępek był następstwem konkretnego zdarzenia i konkretnej przyczyny. Zwłaszcza zauroczył mnie opis jego życia na Sycylii oraz życie z Apollonią. Pozostając dalej przy postaciach nie można przeoczyć pozostałych członków Rodziny wraz z Tomem Hagenem, Clemenzą i Tessiem. Każdy bohater jest bardzo wyrazisty. Warto jednak się zatrzymać nad postaciami spoza Rodziny, m.in. sławnym, rozpieszczonym śpiewakiem Johnnym Fontane’em, który mimo swych wad zdobywa sympatię, jego przyjaciela Nina, czy ekscentrycznym lekarzem Julesem Segalem. O każdym bohaterze sporo wiadomo, co czyni powieść pełniejszą.
„Ojciec Chrzestny” to historia o lojalności, honorze, dojrzewaniu. Paradoksalnie niesie ze sobą wiele ważnych wartości. Ważne jest także odniesienie do włoskiej tradycji i kultury. Dzięki tej lekturze można się między innymi dowiedzieć, dlaczego dobrym consigliere powinien zostać Sycylijczyk, przy czym założenie to jest potwierdzeniem żelaznej wierności tradycjom wśród mafijnych Rodzin.
Mario Puzo stworzył na tyle dobrą powieść, że poniekąd wstydzę się ją oceniać. Zdecydowanie każdy choć raz powinien zapoznać się z historią Rodziny Corleone.

W odróżnieniu od większości, z fabułą „Ojca Chrzestnego” po raz pierwszy zapoznałam się nie poprzez film, ale poprzez książkę. Nie było to moje pierwsze spotkanie z Mariem Puzem, gdyż już wcześniej miałam okazję przeczytać jego inne dzieło, pt. „Sześć grobów do Monachium”. Przyznaję, że tamta powieść niezbyt przypadła mi do gustu i pozostawiła po sobie jedynie niesmak....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już od dawna chodziła mi po głowie twórczość Jacka Piekary. Szansa zapoznania się z nią natrafiła się przy „Mieczu Anioła”. O tym, że jest to trzecia część cyklu przygód Mordimera Madderdina dowiedziałam się dopiero w trakcie czytania. Mimo tego bez problemu mogłam połapać się w fabule opowiadań o bezwzględnym inkwizytorze. Nie ukrywam, że bardzo pozytywnie nastawiłam się na powieść i dużo od niej oczekiwałam, słysząc wiele pochlebnych opinii na temat Piekary.
Alternatywny świat, w którym Chrystus zstępuje z Krzyża i mści się na swoich oprawcach. W tej bezwzględnej i brutalnej rzeczywistości Mordimer Madderdin stoi na straży Boga i wiary. Wśród niezgody, chciwości, żądzy i agresji nawraca wszelkich niedowiarków za pomocą niekonwencjonalnych sposobów ( często w postaci tortur ) i czyni swe obowiązki w imię Świętego Officjum. Świat pełen herezji i demonów, wiele razy wystawi wiernego inkwizytora na ciężkie próby…
Książka składa się z pięciu opowiadań: „Głupcy idą do nieba”, „Kości i zwłoki”, „Sierotki”, „Maskarada” i „Miecz Aniołów”. Teksty te nie są związane ze sobą fabularnie, ale w każdym z opowiadań przewijają się te same wątki oraz postaci. Mamy więc Jego Ekscelencję biskupa Hez-hezronu, który cierpi na ataki podagry oraz odpychającego Kostucha – znajomego Mordimera, którzy odstrasza przypadkowych ludzi swym odorem i przerażającą blizną na twarzy. Sam Mordimer jest postacią bezwzględną, która mocno się trzyma swych postanowień i pieczołowicie wykonuje swoje inkwizytorskie obowiązki. Jednak nie można go nazwać przykładnym chrześcijaninem: jego tryb życia jest, lekko pisząc, ekscentryczny. Mordimer albowiem większą część swego czasu spędza w tanich spelunach lub domach schadzek. Może właśnie ten niesforny charakter przyczynia się do znajdywania kolejnych kłopotów, opisywanych w każdym opowiadaniu. Wszystkie historie są w pewien sposób spójne – każda podróż Mordimera ma podobny charakter. Jest zagadka i inkwizytor zamierza ją rozwiązać. Zamierzenie to wywołuje jednak monotonność i momentami czułam się znużona tym zabiegiem. Czułam przy czytaniu pewną pustkę i czegoś mi przez cały czas brakowało, ale obwiniam to własną nieopatrzność. Zazwyczaj powinno się przecież czytać pierwszą część cyklu, a nie trzecią.
Pełen ironii humor Piekary jest całkowicie wyczuwalny w postaci Mordimera, co jednakże nie czyni go postacią sympatyczniejszą. Ciągle powtarzane, sarkastyczne zwroty czasem irytowały. I chyba ta powtarzalność trochę mi przeszkadzała w czytaniu. Autor w każdym opowiadaniu przytaczał te same, znane już fakty. Jeśli tak jest od pierwszej części, to myślę, że środek ten może być trochę męczący.
Reasumując, powieść Jacka Piekary jest dobra, ale nie zrobiła na mnie piorunującego wrażenia. W podobnej tematyce lepiej dla mnie wypada Maja Lidia Kossakowska. Być może to wina tego, że nie znam wcześniejszych przygód Madderina, a może trafiła mi się po prostu słabsza część cyklu. Mimo to z chęcią jeszcze przeczytam jakąś inną powieść tego autora, bo jego twórczość jest intrygująca.

Już od dawna chodziła mi po głowie twórczość Jacka Piekary. Szansa zapoznania się z nią natrafiła się przy „Mieczu Anioła”. O tym, że jest to trzecia część cyklu przygód Mordimera Madderdina dowiedziałam się dopiero w trakcie czytania. Mimo tego bez problemu mogłam połapać się w fabule opowiadań o bezwzględnym inkwizytorze. Nie ukrywam, że bardzo pozytywnie nastawiłam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wizja przyszłego świata, ogarniętego przez rządnych władzy ludzi przeraża i fascynuje. Przeraża, bo tak bardzo jest bliska rzeczywistości. Fascynuje, bo to niewiarygodne jak bardzo nasze życie zależne jest od władzy. Temat ten pojawia się w powieści Philipa K. Dicka pt. „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant”. Przedstawiona surrealistyczna przyszłość po dłuższym zastanowieniu nie odbiega aż tak od rzeczywistości. Ale od początku…
Jason Taverner zdobył w życiu niemal wszystko. Jest znaną osobistością: prowadzącym hollywoodzkiego programu telewizyjnego, bijącego rekordy popularności. Beztrosko oddaje się tymczasowym miłostkom, budowie nowych domów czy trwonieniu pieniędzy w kasynach. Pewnego dnia niespodziewanie zostaje ciężko zraniony i zawieziony do szpitala. Kiedy w końcu dochodzi do siebie, spostrzega, że znajduje się w zupełnie innej rzeczywistości, jaką jest obskurny, tani pokój hotelowy. Nikt go nie pamięta, nikt nie słyszał o jego programie. Jason zdaje sobie sprawę ze swojego koszmaru i postanawia zrobić wszystko, aby znów odzyskać swoją tożsamość.
Pierwsze spotkanie z twórczością Dicka uważam za bardzo udane. Stworzył świat nie tak bardzo nam daleki, gdzie policja w Stanach Zjednoczonych bacznie obserwuje życie każdego mieszkańca tego kraju. Każde, najmniejsze wykroczenie, czy nawet wzbudzenie podejrzeń niesie za sobą karę w postaci obozu pracy. Zbiegli studenci są ścigani przez prawo: jakakolwiek forma ucieczki od uczelni podlega bardzo surowej karze. Mimo tego, w tym świecie główny bohater odnalazł się bardzo dobrze. Dopiero utrata tożsamości jest dla niego bolesnym ciosem rzeczywistości. Spotyka na swej drodze osoby, z którymi normalnie nie miałby do czynienia. Zwłaszcza ciekawym i dziwnym wątkiem staje się postać szalonej Kathy – donosicielki, która żyje złudną nadzieją odzyskania swego męża z obozu pracy. Relacje tych dwojga były na tyle skomplikowane, że nie miałam pojęcia, jakie decyzje podejmie Jason odnośnie jej osoby. Nie można jednak zignorować osób, będących częścią starego życia. Bez powodzenia próbuje przypomnieć swoją osobę piosenkarce Heather Hart, która jest jego kochanką i dobrą przyjaciółką. Ważnym punktem powieści jest także dom Ruth Gomen, do której udaje się Jason.
Mimo ciekawej konstrukcji wymienionych powyżej postaci, tajemnicze rodzeństwo Felix i Alys Buckman biją ich na głowę! O takiej pokręconej historii, jaka tworzy ta dwójka, nie czytałam już dawno! Dick zdecydowanie umie zaskakiwać czytelnika, w pewnej chwili nie byłam pewna, czy wierzyć napisanym słowom. Miałam wrażenie, że zaraz autor sprostuje słowa tak, że okażą się niewinnym żartem. Nie dzieje się tak jednak. Wizja Dicka z rozwojem powieści staje się bardziej pokrętna, niezrozumiała i fascynująca. Rola narkotyku Alys ( swoją drogą postaci bardzo nieprzewidywalnej ) jest dla powieści bardzo ciekawym zabiegiem. Początkowo polityczne zmagania stają się czystą fantazją.
„Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” jest powieścią bardzo dobrą. Na tyle, że z wielką chęcią przeczytam inne powieści autora. Zwariowana podróż po przyszłości zapewniona.

Wizja przyszłego świata, ogarniętego przez rządnych władzy ludzi przeraża i fascynuje. Przeraża, bo tak bardzo jest bliska rzeczywistości. Fascynuje, bo to niewiarygodne jak bardzo nasze życie zależne jest od władzy. Temat ten pojawia się w powieści Philipa K. Dicka pt. „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant”. Przedstawiona surrealistyczna przyszłość po dłuższym zastanowieniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Strach rodzi się wtedy, gdy nagle dostrzegamy, że to, co zwykłe, nagle wypuszcza pazury.”
Max Fischer – autor popularnych komiksów, wiedzie samotne, spokojne życie w Los Angeles. Monotonna codzienność dobiega końca, kiedy mężczyzna spotyka na swej drodze intrygującą Lily Aaron i jej dziesięcioletniego synka Lincolna. Max wkracza na nową życiową ścieżkę – nie tylko wciela się w rolę ukochanego Lily, ale także chce być ojcem dla małego Lincolna. Dobry kontakt z synem Lily jest dla Maxa pełnią szczęścia – wszystko układa się idealnie. Dopiero po czasie Max odkrywa szokującą tajemnicę rodziny. Po niej już nic nie jest takie same.
Jonathan Carroll to autor, który lubi zaskakiwać. Czytelnik w pewnym momencie czuje się, jakby dostał po twarzy. W jednej chwili historia toczy się spokojnie, niemal relaksuje, a w kolejnej – następujące po sobie burzliwe zdarzenia trzymają w napięciu do ostatniej strony. Najbardziej uderzył mnie tragizm tej książki. Przez cały czas podczas czytania myślałam sobie: „A mogło być przecież inaczej, gdyby nie to, gdyby nie tamto…”. Towarzyszyło mi sfrustrowanie, ale to tylko sprawiało, że czytałam książkę z większym zaangażowaniem. Kontrowersyjne decyzje bohaterów zapadały w pamięć – tym bardziej, że są to postaci świetnie skonstruowane.
Zarówno do Lily, Maxa i młodego Lincolna czułam sympatię. Relacje Maxa i Lincolna były urocze, a dialogi z ich udziałem najlepszymi scenami w książce. Sielanka między bohaterami tworzyła rodzaj pewnej utopii. Uwierzyłam w tę utopię – przyzwyczaiłam się wręcz do niej! Dlatego też zafascynował mnie niespodziewany zwrot zdarzeń. Napięcie rosło z każdą kolejną stroną, z niecierpliwieniem oczekiwałam finału. Powieść stawała się mroczna i surrealistyczna. Brzmi znajomo? To chyba klasyczny element powieści Carrolla, ale tutaj fani jego twórczości mogą się poczuć zdezorientowani. Powieść ta bowiem różni się od słynnej „Krainy Chichów”. Pod koniec kojarzyła mi się bardziej z sensacyjnymi thrillerami Deana Koontza. Elementy fantastyczne są złudne i skupiają się wokół psychiki człowieka. O tym też głównie ta powieść traktuje: Jak bardzo uczucia i własne szczęście mogą zaważyć na charakterze człowieka i jego przyszłych decyzjach?
„Poza ciszą” to powieść dziwna i niepokojąca. Ostatnie strony przepełnione są szaleństwem, które zaskoczy nawet tych, którzy już wcześniej mieli styczność z tym autorem. Mimo pewnego chaosu, jest coś w tej książce bardzo przyciągającego. Szybko o niej nie zapomnę.

„Strach rodzi się wtedy, gdy nagle dostrzegamy, że to, co zwykłe, nagle wypuszcza pazury.”
Max Fischer – autor popularnych komiksów, wiedzie samotne, spokojne życie w Los Angeles. Monotonna codzienność dobiega końca, kiedy mężczyzna spotyka na swej drodze intrygującą Lily Aaron i jej dziesięcioletniego synka Lincolna. Max wkracza na nową życiową ścieżkę – nie tylko wciela...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są książki, które od razu przywołują mi skojarzenie z jakimś zwierzęciem. W przypadku „Mistrza i Małgorzaty” jest to czarny, duży kot Behemot. W przypadku „Folwarku Zwierzęcego” – świnie. W przypadku „Apokalipsy” Deana Koontza – psy. W „Krainie Chichów” pierwszym moim skojarzeniem również są psy, a raczej ich jedna, szczególna rasa – bulteriery. Istoty z wyglądu dziwne i tajemnicze – tak samo jak fabuła tej nietuzinkowej powieści.
Tomasz Abbey – syn sławnego aktora, wiedzie spokojne życie jako nauczyciel języka angielskiego. Ma on jednak dosyć monotonnej codzienności i chce poznać życie swego ulubionego pisarza, niedoścignionego wzoru – Marshalla France’a. Wraz z bliską mu, nieco ekscentryczną dziewczyną o imieniu Saxony, wyrusza do miasteczka Galen, w którym ukochany pisarz Abbey’a żył przez wiele lat. Z zamiarem napisania biografii zwraca się do córki pisarza – nieprzystępnej i tajemniczej Anny. Kobieta ta z dystansem patrzy na ochotników, którzy podejmują się tego zadania. Zaintrygowana Tomaszem i Saxony, postanawia jednak dać im szansę. Młoda para osiedla się tymczasowo w miasteczku w otoczeniu osobliwych mieszkańców. Po jakimś czasie sprawy się komplikują, a obecność poszczególnych mieszkańców ( w tym bulterierów ) nie jest przypadkowa…
Powieść Jonathana Carolla można określić mianem tajemniczej. Cała akcja spowita jest aurą niepewności – z każdą kolejną stroną coraz ciężej jest przewidzieć rozwój wydarzeń. Początkowo obyczajowa powieść przeradza się w fantastykę, gdzie rzeczywistość miesza się ze światem pełnym złudzeń i magii. Przez całą lekturę czułam nieufność do niemal każdej postaci. Autor tak zręcznie budował napięcie, że wiedziałam, że coś w tym miasteczku jest nie tak i że pogodny spokój jest pozorny. Oczekiwałam wręcz jakiegoś wybuchu – zaskakującej kulminacji… która w istocie zdumiewająca była.
Przyznam, że nie wszystko w powieści Carolla było idealne. Styl pisania autora kojarzy mi się bardzo z Erichem Segalem, którego twórczość do tej pory niezbyt dobrze wspominam. Jest to jednak moje osobiste skojarzenie, które w dłuższej mierze przestało mi przeszkadzać w czytaniu. Dużą uwagę skupiłam na wykreowanych przez pisarza postaci. Relacje między nimi wydawały mi się… smutne. Związek Tomasza z Saxony („Właściwie myślę, że bardziej za nią tęsknię, niż ją kochałem”), wyrachowane zachowanie Anny względem Tomasza i Saxony… Ciągłe nieporozumienia, niedopowiedzenia, oschłość, zraniona duma. W pewnym sensie te postacie były tragiczne. Jest to zabieg okrutny, ale i też genialny. Moja ciągła frustracja sprawiała, że bardziej angażowałam się w akcję powieści. Zafascynowała mnie jednak mistyczna postać Marshalla France’a, a także jego „twórcza rola” w miasteczku. Mam wrażenie, że wszystko w tej książce jest oryginalne, gdyż nigdy nie spotkałam się z podobną tematyką.
Unikatowa. Niepokojąca. Dziwna. Tak na zakończenie mogę podsumować „Krainę Chichów”. Ta historia z nutką obsesyjnego szaleństwa zadziwi wszystkich. A czy spodoba się wszystkim? To już zależy od gustu czytelnika. Polecam przeczytać, choćby ze względu na unikatowość zamysłu i fabuły.

Są książki, które od razu przywołują mi skojarzenie z jakimś zwierzęciem. W przypadku „Mistrza i Małgorzaty” jest to czarny, duży kot Behemot. W przypadku „Folwarku Zwierzęcego” – świnie. W przypadku „Apokalipsy” Deana Koontza – psy. W „Krainie Chichów” pierwszym moim skojarzeniem również są psy, a raczej ich jedna, szczególna rasa – bulteriery. Istoty z wyglądu dziwne i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Florence + the Machine odkryłam w 2010 roku i od tego czasu zaczęłam śledzić przebieg ich kariery. Dlatego kiedy niedawno pojawiła się pierwsza biografia tego zespołu, zaczęła zżerać mnie ciekawość. Wszystkie swoje obawy odłożyłam na bok i spróbowałam dać szansę młodej autorce pierwszej biografii tego charakterystycznego zespołu. Czy było warto?
Ta powstała w 2007 roku brytyjska grupa jest z pewnością interesującą ciekawostką na muzycznym rynku. Któż nie jest zauroczony rudowłosą wokalistką z silnym i niezwykłym głosem? Kogóż nie przechodziły dreszcze po usłyszeniu jednego z utworów? Zoe Howe przez całą książkę starała się przedstawić tę wyjątkowość zespołu, ale według mnie nie do końca jej się to udało. Jej zapał był wyczuwalny przez całą lekturę, ale wywoływał tylko zirytowanie. Nie mogę wyzbyć się wrażenia, że komentarze pisarki były trochę… głupkowate. Niepotrzebne. Niemalże pod każdym cytatem słów Florence Welch, Howe komentowała je w sposób zupełnie nic nie wnoszący do książki.
Niestety, nie tylko styl pisania autorki był frustrujący. Właściwie niewiele się dowiedziałam o zespole. Owszem, wiem, że Florence dużo imprezuje. Przeżywa swoje miłosne rozterki: spotykała się z tym i z tamtym. Przyjaźni się z gwiazdami. Blade Lively. Beyonce. Kanye West. To wszystko gdzieś się przewija. Autorka jednakże mało skupiła się na pracy zespołu. Ledwie mogłam zapamiętać imiona muzyków wokalistki, praca w studiu opisana była zdawkowo, czasem nawet gubiłam się w chronologii zespołu. Piosenki drugiej płyty opisane były jeszcze przed wejściem do studia. Autorka obiecuje: w następnym rozdziale opisze to, a w kolejnym tamto. Czasem jednak do tego nie powraca. W historii panuje lekki chaos i nierzetelność. Mam wrażenie, że autorka za bardzo skupiała się na opisywaniu prestiżowych imprez i pokazów mody, w których uczestniczyła Florence, niż na pracy zespołu.
Mimo tych wszystkich zarzutów, muszę przyznać, że w jakiś sposób ta książka mnie zmotywowała. Muzyka Florence + the Machine jest dla mnie wyjątkowa i opisywane momenty występów zespołu na scenie wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Wtrącenia komentarzy fanów również okazały się dobrym pomysłem. Ich pełne pasji słowa były dowodem na to, jak ważna w życiu człowieka może być muzyka: ile daje radości i motywacji. Może więc właśnie dlatego nie odebrałam tej książki negatywnie. Czytanie o lubianym zespole, bądź co bądź, było przyjemnością.
Reasumując, jest to ciekawa pozycja dla fanów zespołu, ale trochę niedopracowana. Mam nadzieję, że Florence + the Machine doczeka lepszej biografii.

Florence + the Machine odkryłam w 2010 roku i od tego czasu zaczęłam śledzić przebieg ich kariery. Dlatego kiedy niedawno pojawiła się pierwsza biografia tego zespołu, zaczęła zżerać mnie ciekawość. Wszystkie swoje obawy odłożyłam na bok i spróbowałam dać szansę młodej autorce pierwszej biografii tego charakterystycznego zespołu. Czy było warto?
Ta powstała w 2007 roku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nigdy bym się nie spodziewała, że moja podróż z powieścią Margaret Mitchell okaże się taka owocna. „Przeminęło z wiatrem” traktowałam jak klasyk – obowiązkową pozycję, którą trzeba przeczytać dla zasady. Oczekiwałam dobrej lektury, ale nie przyszło mi do głowy, że czytanie losów mieszkańców Atlanty i Tary wpłynie na mnie tak emocjonalnie! To, co stworzyła autorka, nie jest jedynie historią XIX-wiecznego Południa. To opowieść o walce, sile, upadkach, powstaniach i… przemijaniu.
Akcja zaczyna się zaraz przed wybuchem wojny secesyjnej, gdzie życie na Południu w Georgii jest prawdziwą sielanką: wystawne przyjęcia, letnie barbakoje, zalety młodych kawalerów, obfite zbiory bawełny… Takie też sielankowe jest życie Scarlett O’Hary, która jest wówczas szesnastoletnią panną, szalejącą na punkcie Ashleya Wilkesa. Przyzwyczajona do tego, iż cały świat kręci się wokół niej, przeżywa niemiłe zaskoczenie, kiedy Ashley bierze ślub ze swoją kuzynką – Melanią. Zraniona duma Scarlett skłania ją do nieroztropnych decyzji, które zmieniają jej życie na zawsze. Zmienia się także całe Południe, wkrótce ogarnięte wojną secesyjną. Początkowo gorliwa nadzieja Południowców na odniesienie zwycięstwa powoli przemija. Jedno jest pewne: nadchodzą ciężkie czasy…
Najsilniejszą stroną tej powieści są zdecydowanie bohaterowie. Dawno nie dane mi było czytać książki z tak charakterystycznymi i dobrze przedstawionymi postaciami. Praktycznie każda osoba, przewijająca się na stronach wpada w pamięć i jest warta uwagi. Kapryśna i egoistyczna Scarlett irytuje i wprawia w niemiłe zdumienie, a mimo to jej losy przejmują i śledzi się je z zapartym tchem. Z kolei Ashley zarówno wzbudza sympatię jak i niechęć – ciężko się w zupełności do niego przekonać. Niezwykle barwne są także postacie drugoplanowe: nieustępliwa piastunka Scarlett – Mammy, wybuchowy Gerald O’Hara, tajemniczy i gburowaty Archie czy lojalny i godny zaufania Will. Jednakże największe wrażenie zrobiła na mnie Melania Wilkes – żona Ashleya oraz kapitan Rett Butler. Przyznam, że rzadko spotykam się z tak świetnie skonstruowanymi bohaterami. Melania odznacza się altruistycznym usposobieniem. Zdobywa sympatię swoją prostotą i całkowitym oddaniem dla rodziny. Według słów mieszkańców Atlanty: jest prawdziwą damą. Natomiast Rett to bohater, który wzbudza kontrowersyjne uczucia. Na początku przedstawiony jest jako bezwzględny, egoistyczny, ale też bardzo inteligentny łotr, martwiący się wyłącznie o swój majątek. Mimo to jest także bardzo uczuciowy, czego najlepszym przykładem jest jego podejście do dzieci. Jego bystre uwagi nieraz były powodem mego rozbawienia – każda scena w książce z jego udziałem zapada w pamięć.
„Przeminęło z wiatrem” ma niesamowity klimat. W jednej chwili radosny nastrój może przerwać jedna, druzgocąca wiadomość. Nieoczekiwane zwroty akcji faktycznie zaskakują. Motyw przemijania, jaki występuje w książce czasem dołuje, ale daje też trochę do myślenia. Nie wszystko trwa wiecznie, nie wszystkie błędy mogą być wybaczone, do wszystkiego potrzeba czasu… Jest to także jedna z nielicznych powieści, przy której dosłownie wpadłam w histerię. Nie tylko przepłakałam ostatnie czterdzieści stron, ale także przez resztę dnia czułam się zdołowana. To dopiero osiągnięcie!
Historia niesfornej Scarlett wciąga całkowicie. Każdą stronę czytałam z niesłabnącym zainteresowaniem: opisy działań politycznych, opisy życia na Tarze, poruszające dialogi bohaterów – byłam tym zachwycona! Lekkie pióro pani Mitchell sprawia, że mimo tak dużej objętości, książkę czyta się błyskawicznie. Niewątpliwie jest to jedna z najlepszych powieści, jakie czytałam w całym swoim życiu. Gorąco polecam!

Nigdy bym się nie spodziewała, że moja podróż z powieścią Margaret Mitchell okaże się taka owocna. „Przeminęło z wiatrem” traktowałam jak klasyk – obowiązkową pozycję, którą trzeba przeczytać dla zasady. Oczekiwałam dobrej lektury, ale nie przyszło mi do głowy, że czytanie losów mieszkańców Atlanty i Tary wpłynie na mnie tak emocjonalnie! To, co stworzyła autorka, nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Na dnie w Paryżu i w Londynie” jest zdecydowanie udanym debiutem George’a Orwella. Jak sam autor pisze we wstępie: „temat książki jest zasadniczo mało atrakcyjny: piszę bowiem o biedzie”. Jednak robi to zdecydowanie w bardzo błyskotliwy sposób. Łatwo można zauważyć, że temat jest bardzo bliski Orwellowi i książka ma charakter autobiograficzny.
Utwór opowiada o życiu ludzi odrzuconych, którzy żyją na marginesie społecznym. Autor przedstawia londyńskich włóczęgów, paryskich plongeurów i bezrobotnych mieszkańców tanich hotelów. Jest to obraz ofiar Wielkiego Kryzysu lat 30-tych. Zubożałej klasy średniej. Opierając się na własnych doświadczeniach, George Orwell pokazuje nam świat „od kuchni” – czasem bardzo dosłownie.
Przeżycia w paryskim Hôtelu X, mordercze godziny pracy w wątpliwym lokalu, a później wędrowanie po londyńskich noclegowniach przybliża życie ludzi biednych – będących wśród społeczeństwa, a jednak zawsze szeroko omijanych.
W książkach Orwella uwielbiam jego celne, błyskotliwe uwagi – pełne dystansu i ironii. To sprawia, że bohater zdobywa sympatię czytelników, jego problemy są zrozumiałe i z zainteresowaniem śledzi się jego losy. Kolejna rzecz, która urzekła mnie w tej powieści, to świetnie wykreowane postaci. Mimo wielu stereotypowych cech, każdy bohater jest bardzo realny, posiadający własną osobowość. Przykładem jest kompan narratora w Paryżu – Rosjanin Borys, który nie tracił nadziei na zarobek i zawsze szukał sposobu na zdobycie pieniędzy ( nawet u wątpliwego źródła tajnej rosyjskiej organizacji komunistycznej ). Perypetie tej dwójki są najlepszym przykładem niesprawiedliwości, jaką opisuje autor. Bezużyteczna, mozolna praca przez długie godziny jest często roztrząsana przez Orwella. Dlaczego tak się dzieje? Jakim celom to służy? Komu zależy na pracy tzw. plongeura? Te pytania są często przytaczane w tekście i słowa pisarza naprawdę skłaniają do rozmyślań.
O wiele bardziej szokują losy bezdomnych osób w Londynie, którzy przez całe dnie przemierzają wiele mil, aby zanocować w schronisku i dostać nędzną porcję jedzenia w postaci chleba z margaryną. Autor nie szczędzi także opisu stanu takich miejsc: zalegających brudem, zaniedbaniem, gdzie ludzie nie mają możliwości wyspać się na łóżku i umyć się w czystych warunkach. To właśnie w takim miejscu Orwell spotyka towarzysza wędrówek – Paddy’ego, którego właściwie tylko tolerował i ekscentrycznego malarza o imieniu Bozo.
I tym razem George Orwell mnie nie zawiódł. Może powieść nie dorównuje takim utworom jak „Rok 1984” czy „Folwark Zwierzęcy”, ale poglądy Orwella zawsze czyta się z przyjemnością – czegokolwiek by nie dotyczyły. Zdecydowanie polecam.

„Na dnie w Paryżu i w Londynie” jest zdecydowanie udanym debiutem George’a Orwella. Jak sam autor pisze we wstępie: „temat książki jest zasadniczo mało atrakcyjny: piszę bowiem o biedzie”. Jednak robi to zdecydowanie w bardzo błyskotliwy sposób. Łatwo można zauważyć, że temat jest bardzo bliski Orwellowi i książka ma charakter autobiograficzny.
Utwór opowiada o życiu...

więcej Pokaż mimo to