Pedro Páramo Juan Rulfo 6,9
ocenił(a) na 22 lata temu Liche to jak nie wiem co. Tytuł tej książki powinien brzmieć „Jedna wielka kołomyja" – tyle tu autor zapragnął wszystkiego nawciskać, byleby tylko było „modernistycznie" i „surrealistycznie". Chyba mu się udało, wszak publika to lubi, a i krytycy dali się nabrać na ten puc, bo współcześnie powieść ta uchodzi za jeden z najwznioślejszych momentów literatury meksykańskiej (!) Dla mnie co najwyżej stanowi ona jeden z najlepszych przykładów na składniki, których potrzebuje pisarz powojenny, ażeby okrzyknięto go „wybitnym!" Otóż niezbędny okazuje się tu farsz z niedomówień, niedosłowności, niedokończeń... a gdy kurz opadnie i skończą się harce-, pardon, mam na myśli eksperymenty, nikt już nie ośmieli się zdobyć na tę gorzką konstatację, że król jest nagi. To może ja powiem: król jest nagi. Bo „Pedro Paramo" to co najwyżej niedopowieść. Owszem, fabułę dałoby się jakoś zrekapitulować, ale po co, skoro zmierza ona donikąd. Tu i ówdzie znajdzie się co zgrabniejsze powiedzonko, ale to raczej z rodzaju tych, co to ludzie sobie wytatuują i potem będą tego żałować, a takie to nawet mnie czasem przyjdzie do głowy. Żadna sztuka.
Co tu dużo mówić, jedna wielka beznadzieja. Przeczytałem tę książkę i w moim życiu nic się nie wydarzyło: nie zjeżył mi się włos na głowie, nie przeszedł mnie dreszcz, nie zapragnąłem wrócić do nawyku obgryzania paznokci, nie wyciśnięto ze mnie żadnych łez, żadnej łzy, nie chciałem wyskoczyć przez okno, nie musiałem niczego rozchodzić, a moja peruka nie drgnęła ani o – uwaga, będzie witz – włos. Co bardziej wymóżdżony krytyk literacki zarzuci mi, że niczego nie zrozumiałem. Dobrze, niech tak będzie. Szlus.