rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Historia nie jest bowiem czarno-biała. Jest szara. I piekielnie skomplikowana. Jak mówi jeden z bohaterów tej książki: Nie ma złych i dobrych narodów. Są tylko źli i dobrzy ludzie.”
Takimi słowami we wstępie Piotr Zychowicz zachęca nas do lektury jego najnowszej książki, jednak tym razem zgodnie z duchem czasu autor bierze na warsztat naród ukraiński. Pisarz wybrał chyba najlepszy moment na jej napisanie. Trwa wojna. Ukraina walczy z rosyjskim agresorem, a my jesteśmy świadkami tej niewyobrażalnej tragedii. Pomagamy, wspieramy i trzymamy kciuki za Ukrainę. Wielu komentatorów tych zdarzeń twierdzi, że to też nasza wojna. Warto więc sięgnąć po tę lekturę by choć po części poznać na ile te słowa są prawdziwe.

Czy „Ukraińcy” Piotra Zychowicza z perspektywy dnia dzisiejszego to lektura obowiązkowa? „Ukraińców w III Rzeczypospolitej jest niewiele mniej niż przed wojną. Znowu żyjemy razem. Ale tym razem bez sporów terytorialnych i konfliktów”. Autor pisze, że jedyne co nas dzisiaj dzieli to historia. Zastanówmy się, czy warto tę kwestię zamieść pod dywan i rozpocząć nowy rozdział? Kategorycznie nie. Warto poznać genezę tych historycznych zaszłości i straconych wspólnych szans oraz wspólną historię by nie odwracać się do niej tyłem, przepracować ją wspólnie i czerpać z niej, jak również by nie stracić a zyskać jak najwięcej i nie powtórzyć historycznych błędów.

Piotr Zychowicz zafundował nam lekturę bardzo przystępną, nie dzieło naukowe tylko książkę dla przeciętnego czytelnika, która zarazem jest trudna do przełknięcia dla polskiego patrioty, ponieważ pisarz nie bierze jeńców, a rozprawia się z naszą wspólną historią bezpardonowo. Nie możemy w żaden sposób liczyć na taryfę ulgową ani w naszym przypadku, ani w przypadku Ukraińców. Zychowicz bezwzględnie obnaża polskie błędy, ukraińskie decyzje jak i okrucieństwo jednej i drugiej strony. „Ukazuje obie strony medalu” - kto choć raz sięgnął po książki Zychowicza wie jak autor traktuje historię, wyciska z niej niczym sok z cytryny samą prawdę, bo zgodnie ze słowami Józefa Mackiewicza, do którego pisarz niejednokrotnie się odwołuje, „(…) tylko prawda jest ciekawa”. Mam tę nadzieję i wierzę, że w przypadku Zychowicza właśnie tak jest, podkreślając przy tym po raz wtóry, że nie możemy tej lektury traktować w kategoriach naukowych, mimo iż autor pisze, że czytelnik dostaje kwintesencje historycznej prawdy, a nie „politykę historyczną”. Warto więc sięgać po Zychowicza za to jak spogląda na historię i choć czytając „Ukraińców” od samego początku mamy do czynienia z chronologicznym chaosem, nie przeszkadza nam to w poznawaniu trudnej wspólnej historii. I tak zaraz na początku książki otrzymujemy szereg wywiadów z historykami zajmującymi się wschodnimi tematami, które dają nam nie tylko solidną lekcję historii, ale również konfrontują nas z ich poglądami na minione czasy. Kolejno dowiadujemy się skąd się wzięli Ukraińcy i kiedy Rusini stali się Ukraińcami oraz o wspólnej walce z bolszewikami i trudnym dla obu stron pakcie Piłsudski-Petrula.
Poznajemy również w jednym z wywiadów „Tajemnice Stepana Bandery” i kolejno wiele ukraińskich i polskich postaci, o których przeciętny mieszkaniec kraju nad Wisłą nigdy nie słyszał. Profesorowie z którymi rozmawia autor pozwalają nam zajrzeć w głąb duszy Ukrainy, nie tylko by obnażyć straszliwe poczynania jej mieszkańców, ale dodatkowo zrozumieć tragizm sytuacji w jakiej się niejednokrotnie znajdowali. Oczywiście to niejednostronny przekaz, bo ukazuje też beznadziejną sytuację ludności polskiej na kresach i także jej grzechy tam dokonane. Autor „Paktu Ribbentrop-Beck” zadaje niewygodne pytania, historycy odpowiadają. Z wywiadów wyłania się pomału, choć można powiedzieć trochę chaotycznie, obraz budzącego się do życia w Europie narodu ukraińskiego z własnym państwem, któremu zagraża z jednej strony agresywny, straszliwy bolszewizm, a z drugiej odradzające się państwo Polskie. Po czym w kolejnych rozmowach Zychowicz przenosi nas w czasie do tragicznego Wołynia z roku 1943 i pyta dlaczego? Takich skoków w chronologii wydarzeń mamy w pierwszej części sporo, nic tu nie następuje po sobie. W rozdziale pt. „Rozmowy o Ukraińcach” działa prawo wywiadu, ale trzeba jasno podkreślić, że to autor zadaje pytania.

W części drugiej „Ukraińców” pisarz przenosi nas do Rzeczpospolitej Trojga Narodów. „Wielu historyków uważa, że ugoda hadziacka była największą spośród licznych zaprzepaszczonych szans w dziejach Polski. Gdyby wielki wizjonerski projekt Rzeczpospolitej Trojga Narodów przetrwał próbę czasu, historia popłynęłaby innym korytem” – pisze z nostalgią Zychowicz o straconych szansach i późniejszych konsekwencjach, które zaprowadziły według autora Rzeczpospolitą na prostą drogę do upadku.

Kolejne części książki konsumujemy już w miarę chronologicznie i tak kolejno autor opisuje zagładę ziemiańskiego świata Ukrainy w wyniku zderzenia z rewolucyjnym chaosem, które przeważnie kończyły się pożogą i niejednokrotnie śmiercią mieszkańców pałaców i wielkich majątków ziemskich. Jednak najbardziej przerażającą częścią „Ukraińców” jest rozdział pt. „Wielki Głód i wielka głupota”. Zychowicz opisuje historię Wielkiego Głodu, w wyniku którego na Ukrainie zmarło około 4 miliony ludzi. W telegraficznym skrócie przedstawia genezę tego aktu ludobójstwa. W opisach tej makabry przychodzą mu w sukurs między innymi relacje ocalałych zaczerpnięte z książki Anne Applebaum pt. „Czerwony Głód”. Zychowicz często korzysta z opisów świadków tamtych zdarzeń, czym potęguje makabryczne, niewyobrażalne obrazy ukazane czytelnikowi. To najbardziej sugestywny przekaz zaplanowanej zbrodni, która dotknęła ukraiński naród, a rozdział zatytułowany „Trupojady na Ukrainie” dobitnie podkreśla co ówczesny system zrobił z ludzi.

W następnych częściach ponownie cofamy się w czasie, ten chronologiczny bałagan to poniekąd atrybut książki. Każdą część a nawet rozdział możemy czytać niezależnie, każdy sam w sobie stanowi całość, to daje czytelnikowi w każdej chwili możliwość wyboru tematu, który go najbardziej absorbuje. I tak z kolei cofamy się do czasów cesarza Franciszka Józefa, czasów kiedy: „Europa monarchii zaczęła się powoli przeobrażać w Europę narodów”. Pierwsza wojna światowa była, a raczej jej wynik, był sygnałem do działania dla narodów, odradzająca się Polska musiała zaangażować się w otwartą wojnę z Zachodnią Ukraińską Republikę Ludową. Zychowicz podkreśla trudne relacje polsko-ukraińskie, które w trakcie konfliktu eksplodowały do niebotycznych rozmiarów i żadna ze stron nie przebierała w środkach. Po której ze stron stała racja? Polacy odwoływali się do historycznej przynależności Galicji, Ukraińcy przywoływali zaś argumenty etniczne. Znajdziemy również w „Ukraińcach” ciekawe wzmianki o polskich bohaterach, spotkamy po drodze polskich generałów, ciekawą bliżej nieznaną historię generała Andersa i jakże diametralnie innego „bohatera” Świerczewskiego bolszewika, pijaka i zbrodniarza. Poznamy polskie grzechy, przymusową polonizację Wołynia i brutalne traktowanie narodu ukraińskiego przez młode państwo polskie. Autor tworzy trudne obrazy, nie chce przekonać nas do żadnej z racji, stara się opowiedzieć historię taką jaka była. Czytelnik musi nieraz przyjąć niewygodne fakty, oswoić się z nimi, dla niejednego z nas treści zawarte w książce mogą powodować niezmierny dysonans poznawczy, bo nie takie kresy wschodnie, nie tyle znaliśmy, co sobie wyobrażaliśmy i nie taki wizerunek relacji polsko-ukraińskich chcielibyśmy pamiętać.

Książka Zychowicza to tylko mały wycinek polsko-ukraińskiej historii, didaskalia sklejone w opowieść o Ukraińcach, to krótki obraz zwaśnionych narodów Europy, którym nacjonalizm w najgorszym słowa tego znaczeniu nie pozwolił wykorzystać wspólnych szans, a na domiar złego pozwalał korzystać na tym państwom trzecim. Dla czytelnika znającego kresy z sienkiewiczowskich opowieści „Ukraińcy” to książka, która pozwoli przybliżyć dzieje narodu ukraińskiego, aby jednak zrozumieć jego poczynania i je oceniać trzeba nam wnikliwej analizy dziejowej, a książka Zychowicza to jedynie doskonały wstęp do kolejnych lektur o naszych sąsiadach i trudnych wspólnych relacjach.

„Historia nie jest bowiem czarno-biała. Jest szara. I piekielnie skomplikowana. Jak mówi jeden z bohaterów tej książki: Nie ma złych i dobrych narodów. Są tylko źli i dobrzy ludzie.”
Takimi słowami we wstępie Piotr Zychowicz zachęca nas do lektury jego najnowszej książki, jednak tym razem zgodnie z duchem czasu autor bierze na warsztat naród ukraiński. Pisarz wybrał chyba...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„ …książka, którą państwu przedstawiam, rodziła się znacznie dłużej, niż była pisana. Jest ona nie zawaham się tak tego ująć, skutkiem mojego wieloletniego, praktycznie od pierwszych pisarskich prób, „chorowania na Polskę”, stałego zastanawiania się nad nią”.

Czytelnik, który zetknął się już z twórczością Rafała Ziemkiewicza zapewne dużo wcześniej zdiagnozował chorobę autora, o której tu wspomina. Jego publikacje naznaczone są chorobliwą wręcz troską o Polskę. Sięgając po „Chama niezbuntowanego” dowiemy się na jaką Polskę choruje autor, jak widzi ojczyznę trzydzieści lat po odzyskaniu niepodległości i z jakimi problemami będzie musiała lub nie borykać się niedalekiej przyszłości. Polska to również Europa więc nie sposób nie zadać pytania jaką rolę będzie odgrywać nasz kraj na europejskiej arenie, a tym samym rodzi się pytanie o Europę. W którym kierunku podąży stary kontynent? W kierunku Europy ojczyzn silnych państw narodowych, czy raczej Stanów Zjednoczonych Europy zarządzanych przez brukselskie elity? To tylko wycinek problemów jakie porusza autor w swoim dziele.

Tak naprawdę sprawa toczy się wokół polskiego chama i narodowego mentalu. Autor lubi bawić się słowami. O ile niezbuntowanego chama dużo łatwiej nam zdefiniować to z polskim mentalem, ktoś kto pierwszy raz styka się z Rafałem Ziemkiewiczem może mieć problem. Cham w dodatku niezbuntowany i narodowy mental to celowy zabieg autora. Użycie tych słów w tytule ma wzbudzić kontrowersje i tym samym chęć sięgnięcia po książkę celem rozszyfrowania tych zagadek. Zanim z pomocą autora spróbuję odkryć rąbka tajemnicy chama, warto nadmienić, że tym którzy nie mieli jeszcze przyjemności obcować z twórczością pisarza, to jest to nie tylko pisarz, ale również dziennikarz, publicysta i komentator polityczny. Choć nie udziela jawnego poparcia partiom politycznym, to utożsamiany jest głównie ze środowiskiem polskiej prawicy. Sam zaś deklaruje się jako „nowoczesny endek”, przez co śmiało można powiedzieć, że ma tylu zwolenników co i przeciwników.
W swojej kolejnej pozycji autor „Polactwa” przedstawia nam rzekomego chama, wokół którego wszystko oscyluje. Jak sam autor twierdzi to książka o wszystkim, pisana techniką felietonową, książka czasów Google. To jej zalety i wady, bowiem czyta się ją bardzo dobrze, ale nawarstwienie tylu spraw może w pewnym momencie przyprawić czytelnika o ból głowy. Mimo iż wszystko kręci się wokół niezbuntowanego polskiego chama to dopiero w dalekim rozdziale pt. „Niewolnicy w ojczyźnie wolności” mamy realny przedsmak i wizerunek jak autor widzi tytułowego bohatera swego dzieła. To trochę karkołomna narracja, ale nie można nie przyznać autorowi racji. Kimże w końcu jest ten cham? Jak się okazuje to nie osoba bezczelna czy też ordynarna. Pisarz podąża w kierunku chama jako człowieka gorszego, ale to nie do końca człowiek niskiego pochodzenia, chłop czy parobek, choć tak właśnie określa go przeciwstawna strona ujmując utartym stwierdzeniem, „ale wiocha”, jednak cham nie musi mieć wiejskiego rodowodu i choć autor co rusz przywołuje go w swoim dziele, to tak naprawdę nie skupia na nim szczególnej uwagi. Interesuje go głównie pogarda dla chamstwa, która jest szczególną cechą naszego społeczeństwa. Próbuje nam wyjaśnić skąd dzisiejsze elity biorą tyle nienawiści do chama, który stoi do nich w kontrze. W celu odkrycia genezy tego zagadnienia autor musi się daleko cofnąć. Zauważa, że to uwarunkowania historyczne stoją za tym problemem, odwołuje się przy tym do licznych katastrof narodowych, w których Polska straciła swoje najbardziej wartościowe jednostki, w wyniku czego nowe elity powstały z tak zwanego awansu społecznego. Można zatem brutalnie stwierdzić, że na chamach wszystko i tak się zaczyna i kończy. To swoiste kuriozum, elity wywodzące się z plebsu chcąc zamanifestować swoją elitarność poprzez otwarte gardzenie nim: „(…) dają rozpaczliwe znaki gotowości bycia kimś innym, niż są – choć nie wiedzą, kim by właściwie być chcieli”.

Jednak by dopełnić charakterystyki Ziemkiewiczowskiego chama musimy jeszcze wyjaśnić na czym polegała jego „niezbuntowaność”. Po raz kolejny w swoich dywagacjach autor musi się cofnąć do czasów I Rzeczypospolitej, która również jak inne kraje miała swoich niewolników i dopiero w miarę upływających stuleci coraz bardziej źle traktowanych. Kształt państwa polskiego, rozbiory, walki niepodległościowe spowodowały, iż grzechy wyzysku najbiedniejszej części społeczeństwa nigdy nie zostały przepracowane. Ta niewolnicza, pańszczyźniana bezczynność to cała kwintesencja interpretacyjna przewijające się w dziele Ziemkiewicza. Tak zwana niezbuntowaność polskiego chama to głównie jego bierność. Od początku w dziejach narodów co rusz do głosu dochodziły najuboższe warstwy społeczne, a rewolucje i bunty były częstym zjawiskiem. Natomiast ciemiężony polski lud pozostawał bierny i możemy wprawdzie wspomnieć o rabacji galicyjskiej, ale zryw ten był inspirowany głównie przez austriackiego zaborcę. Z całą pewnością możemy powiedzieć, że polski cham nie buntował się pomimo wielu krzywd jakich doświadczał z racji wszechobecnej pańszczyzny, ale przysłowiowy dziedzic nie był jego jedynym ciemiężycielem. Odkrywając genezę tego współzjawiska autor porusza bardzo dzisiaj drażliwy temat Żyda. Dekonspiruje przy tym swoisty trójkąt Pan, Żyd, chłop – taka konstrukcja obnaża Żyda, którym to Pan się wysługiwał. To on był często pośrednikiem między Panem i chamem, co było niestety iskrą zapalną dla przyszłych konfliktów między chłopem i Żydem. Głównie w żydowskich poczynaniach możemy upatrywać źródła przyszłych, nieszczęsnych pogromów. Jednakże dzisiejsza poprawność polityczna nie pozwala nam na snucie takich wniosków, jesteśmy uwikłani w narzucone nam schematy – możemy obrażać się na Pana i chłopa, na wszelki wypadek Żyda musimy zostawić w spokoju, postrzegając go jedynie jako przysłowiowego Jankiela z „Pana Tadeusza”. Ktoś dociekliwy może zapytać: „Dlaczego mamy się obrażać na biednego chłopa, skoro sprawcą jego nieszczęść był Pan, który równie bezlitośnie wykorzystywał pozycję Żyda?” W tym miejscu autor dochodzi po raz kolejny do konkluzji i sedna chama niezbuntowanego – otóż swoją pozycje i złe jego traktowanie (nawet przez dzisiejsze elity) zawdzięcza on właśnie dzięki swojej bierności i to on sam ponosi za to największą winę.

Chociaż cham przewija się prawie przez całą książkę Ziemkiewicza, to nie jest on jedynym bohaterem tej opowieści. Jak już wcześniej wspomniałem autor trochę chaotycznie, ale również drobiazgowo, prowadzi nas po zakamarkach „polskiego mentalu”, aż począwszy od czasów współczesnych. Przy tym wszystkim wyjaśniając jak dzisiaj oświecone elity interpretują demokrację: „Demokracja polega na tym, że większość wybiera władzę oświeconą, mądrą, na pewnym poziomie. Jeśli głosująca większość taką władzę odrzuca na rzecz nieoświeconej i nieposiadającej tytułu do rządzenia. To już nie jest demokracja, tylko „populizm”.

Tytuły kolejnych podrozdziałów mówią same za siebie. Nastrajają nas do odkrywczego czytania i zapewniają, że będzie tylko ciekawiej i kontrowersyjnie – równie dobrze każdy z nich byłby bardzo dobrym tematem nowego bloga, przykładowo:

„Autorytety na krawędzi załamania nerwowego”,
„Tęczowa tresura”,
„Tolerancja z natury”,
„Wytresowani na tęczowo”,
„Nacjonalizm czyli nie wiadomo co”.
To tylko niektóre z współczesnych zagadnień, z którymi próbuje zmierzyć się autor.

W rozdziale pt. „Pięćset lat przed Unią Europejską” rozprawia się między innymi z tak zwanym „urojonym kolonializmem”. Wskazuje nam źródła i przyczyny, dlaczego „fałszerze historii wrabiają nas w polski kolonializm”? Najciekawszym i chyba najbardziej spornym tematem tej lektury jest antysemityzm, o który cały czas posądzany jest autor tego dzieła. W rozdziale „Antysemityzm, z którego powinniśmy być dumni” spiera się ze zbrodnią w Jedwabnem punktując co rusz narrację Jana Tomasza Grossa w książce „Sąsiedzi”, która „(…) oparta została praktycznie na jednym źródle: spisanej relacji niejakiego Szmula Wasersztajna (używającego też nazwiska Stanisław Całka), a wówczas już nieżyjącego.” Dodatkowo krytycy książki udowodnili jego brak obecności na miejscu zbrodni.

Ziemkiewicz stara się w nim również dowieść, że polski antysemityzm był całkowicie inny niż niemiecki czy francuski. Przy czym po raz kolejny sięga po swoisty trójką Pan, Żyd, chłop by odkryć karty i udowodnić tym samym, że nie miał on podłoża rasowego, a był jedynie walką o przetrwanie. Swoje frustracje o bezpodstawne oskarżenia Polaków o antysemityzm, wyraża autor już na wstępie swojej książki: „A teraz byle łajza z Holandii czy Luksemburga pozwala sobie traktować nas jak małpy, które ledwo co zlazły z drzewa?! Stawiać nas do pionu, pouczać, wychowywać obietnicami szklanych paciorków i straszeniem „sankcjami”? Byle pętak z krajów, których okupacyjne rządy kolaborowały z Hitlerem, wyłapując swoich żydowskich obywateli i dostarczając ich Niemcom własnym transportem wprost do pieca, mądrzy się, że Polacy „mogli zrobić więcej dla ratowania żydowskich współbraci”?!”

W wędrówce po polskim mentalu pisarz stara się również obnażyć dotychczasowe elity polityczne i intelektualne, nikomu nie pozostaje dłużny, a najmocniej krytykuje tych dążących do tego: „żeby było tak jak na zachodzie”.
Mimo tak dogłębnej analizy naszego mentalu i argumentów iż nie jesteśmy „jakąś niedorobioną, zacofaną wersją innych nacji” autor nie stawia diagnozy. Twierdzi, że wschodni wzorzec narzucony nam kilkadziesiąt lat temu, ani system liberalnej demokracji w stylu zachodnim nam nie pasuje. Cały czas szukamy rodzimego wzorca, ale przestrzega nas przed szukaniem go w przedwojennej Polsce. Jak go stworzyć, jak wymyślić? Autor „Chama zbuntowanego” jak sam twierdzi nie wie, nie jest na tyle mądry.

„ …książka, którą państwu przedstawiam, rodziła się znacznie dłużej, niż była pisana. Jest ona nie zawaham się tak tego ująć, skutkiem mojego wieloletniego, praktycznie od pierwszych pisarskich prób, „chorowania na Polskę”, stałego zastanawiania się nad nią”.

Czytelnik, który zetknął się już z twórczością Rafała Ziemkiewicza zapewne dużo wcześniej zdiagnozował chorobę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy zapewne chciałby zamieszkać w raju, ale czym tak naprawdę jest raj? Każdy z nas inaczej postrzega to zjawisko, dla jednego będzie to wieczny błogostan albo życie bez trosk, a dla innych wyobrażenie mitycznego ogrodu będzie się sprowadzać do leniuchowania pod kokosowymi palmami nad oceanicznym brzegiem, jeszcze ktoś inny będzie wyobrażał sobie świat bez chorób i wojen, natomiast dla człowieka żyjącego w skrajnej nędzy codzienna porcja strawy i w konsekwencji tego pełny brzuch może być rajskim spełnieniem. Inaczej jednak widział raj dziewięćdziesiąt lat temu na kartach swojej powieści „Nowy wspaniały świat” Aldous Huxley i choć stworzony przez niego nowy świat od razu nasuwa czytelnikowi skojarzenia z ziemskim rajem, to tylko efekt poboczny. Autor nie tworzy nowej arkadii, pomimo że czytelnik ma nieodparte tego wrażenie. Świat Huxleya to antyutopia w pełnym tego słowa znaczeniu. Hedonistyczny eden pozbawiony konfliktów, chorób i trosk zamieszkały przez zmodyfikowany ludzki gatunek, społeczeństwo subtelnie zorganizowane i podporządkowanie systemowi władzy.
Zacznijmy jednak od początku, akcja powieści toczy się w roku 2541 czyli w 632 roku nowej Ery Forda. Dzisiejszy czytelnik może tylko podziwiać kunszt autora, który tak sprawnie umiał wykorzystać ówczesną pozycje Henry’ego Forda, człowieka który zrewolucjonizował produkcję samochodów, wprowadzając ruchomą taśmę produkcyjną. Analogia jest prosta, tak jak na linii produkcyjnej montowano fordowski model T, tak w powieści Huxleya powstawał obywatel Republiki Świata. Człowiek podobny do mrówki i pszczoły, schematycznie zaprogramowany i co więcej szczęśliwy.

Na wstępie powieści autor przenosi nas do Ośrodku Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym, gdzie niczym w fordowskiej fabryce produkuje się społeczeństwo. Biologia rządzi tu na całego, nowoczesny proces zapładniania bez żeńskiego udziału pozwala dzięki procesowi bokanowskiego na pełną standaryzację mężczyzn i kobiet, czyli uzyskanie identycznych osobników, a co za tym idzie podstawowych czynników stabilności społecznej.

„(…) jajo zbokanowizowane będzie pączkować, mnożyć się, dzielić. Od ośmiu do dziewięćdziesięciu sześciu pączków, a każdy pączek rozwinie się w doskonale ukształtowany embrion, każdy embrion w pełnego osobnika dorosłego. Tak iż w miejsce jednego człowieka będzie powstawało dziewięćdziesięciu sześciu. Postęp.”

Aby było ciekawiej nawiązując do fordowskiej analogii ludzi produkuje się tak jak samochody od modeli ekskluzywnych do tych najtańszych dla ludu. System kastowy jest nam znany od zarania dziejów i tego Huxley nie zmienia w swoim dziele. Tworzone społeczeństwo w Ośrodku Rozrodu i Warunkowania w trakcie produkcji dzieli się na kasty zaczynając od inteligentnych Alf przeznaczonych do wyższych celów, kończąc na Epsilonach mało co rozumiejących osobnikach przeznaczonych do prostych prac fizycznych. Ludzie zaś należący do jednej kasty według założeń Republiki Świata „wspólność, identyczność, stabilność” dzięki procesowi Bokanowskiego - kilkudziesięciokrotnego powielania zarodków, są bardzo podobni do siebie. Na masowej produkcji ludności się nie kończy, człowieka niczym w kolejnym ciągu technologicznym trzeba ukształtować na miarę potrzeb ogółu społeczeństwa, a co najważniejsze stworzyć mu iluzję szczęścia. W Haxleyowskim świecie każdy ma być szczęśliwy tak jak w przysłowiowym raju. Jak sprawić jednak aby tak zróżnicowane społeczeństwo pod względem fizycznym jak i umysłowym było szczęśliwe?

„(…) - to jest cała tajemnica szczęścia i cnoty. Lubić to, co się musi robić. Wszelkie warunkowanie zmierza do jednej rzeczy: do sprawienia, by ludzie polubili swe nieuniknione przeznaczenie społeczne”

Osiągnięcie iluzorycznego szczęścia nabywa się mozolnym, długim procesem warunkowania. Proces ten rozpoczyna się od zarodka. Na tym etapie produkuje się ludzi odpornych na upał, czyli przyszłych górników, hutników, pracowników tropikalnych odpornych na tyfus i śpiączkę, chemików, inżynierów, astronautów, ludzi już z nabytymi predyspozycjami do danego zawodu. Wzorem eksperymentów Iwana Pawłowa warunkuje się przyszłe elity i co ważniejsze niższe kasty. Nadrzędnym celem takich działań jest pełna kontrola zachowania przyszłych pokoleń. Na tym jednak nie koniec. Kolejna faza formowania „szczęśliwego przyszłego życia” rozpoczyna się od wieku niemowlęcego. Programuje się osobniki w szczególny sposób: „Do tych celów potrzeba słów, lecz słów nie angażujących rozumu. Krótko mówiąc, potrzeba hipnopedii.(…) Do chwili przebudzenia zostanie im to powtórzone jeszcze ze czterdzieści lub pięćdziesiąt razy, potem znowu w czwartek i sobotę. Sto dwadzieścia powtórzeń trzy razy na tydzień przez trzydzieści miesięcy.”

Na tym jednak się nie kończy, hipnopedia to tylko przedsionek piekła, odruchy trwale warunkowane kształtuje się u najmłodszych w bardzo brutalny sposób, bowiem to ból i rozkosz mają wyznaczyć przyszłą drogę danego osobnika i wmówić im, że to ona jest najwłaściwsza i to ona przyniesie upragnione szczęście. Tak zmodyfikowany człowiek niczym mrówka w mrowisku będzie kolejnym trybikiem sprawnie pracującej społecznej maszynie.

„Wiedza o szczegółach bowiem, jak każdy wie, przydaje cnót i szczęśliwości, wiedza ogólna zaś to dla umysłu zło konieczne. Nie filozofowie, lecz pracowite mrówki i zbieracze znaczków tworzą kręgosłup społeczny”.

Nowy wspaniały świat Huxleya obrazuje nam skrajną antyutopię, pozorny raj stworzony w nowym świecie, imaginację społeczeństwa szczęśliwego, zaprojektowanego w przerażający sposób. W dalszej części powieści autor kreśli codzienne życie tej negatywnej utopii, śledzimy losy głównych bohaterów, których nawet pozornie błahe dylematy rozwiązywane są przy pomocy ciągle zażywanego, kojącego i dającego szczęście narkotyku o nazwie Soma. Społeczna inżynieria musi działać bez zarzutu, zdarzające się błędy w systemie są natychmiast naprawiane Somą albo innymi środkami np. alienacją jednostki.
Iluzoryczny raj, w którym hasłem przewodnim jest „wspólność, identyczność, stabilność” to obraz społeczeństwa zaprojektowanego w każdym calu dzięki rewolucji biologicznej. Huxley tworzy wizje świata, który dzięki biotechnologii jest w stanie diametralnie zmienić nasze życie. Czy wierzył w to? Ten ponury obraz pokazuje, że rewolucja generuje zmiany społeczne na niebywałą skalę. Zło i dobro idą w parze, zalecana swoboda seksualna i powszechna antykoncepcja eliminują przyszłe potomstwo, a rodzina jako podstawowa komórka społeczna czy pojęcie domowego ogniska nie istnieje, wszyscy są całkowicie wolni, miłość to wynaturzenie, a prokreacyjny akt seksualny jest skandaliczny. Pojęcie każdy dla każdego wpajane i realizowane jest od najmłodszych lat. Dylematy i problemy załatwia farmakologia, zastępuje ona również religię, której już nie ma, to co dzisiaj marzy się oświeconym elitom czyli całkowita sekularyzacja w Republice Świat w pełni zrealizowano. Religię zastąpiono narkotykiem Somą. Oto nowy wspaniały świat bez zmartwień, trosk, chorób, starości.

Huxleyowska wizja sprzed prawie wieku idealnie odzwierciedla dzisiejsze trendy, to co w czasach autora było w dużej mierze fantastyczną mrzonką, dzisiaj spełnia się na naszych oczach, jedyny zgrzyt to „identyczność”, którą dzisiaj zastępujemy wielokulturowością i różnorodnością. Jednak nie do końca jestem przekonany, czy dzisiejszą kosmetykę społeczną prowadzącą w dużej mierze do zniszczenia poczucia przynależności narodowej w konsekwencji nie moglibyśmy pokrętnie nazwać identycznością. Pomimo iż proroctwa Aldousa Huxleya nie są diagnozą na lepszy świat, to obserwujemy je w naszym życiu: postępująca inżynieria genetyczna, ucieczka przed starzeniem, bezwzględna wiara w farmakologię, powszechna kontrola narodzin, aborcja, eutanazja, swoboda seksualna, zrywanie więzów uczuciowych, bardzo wczesna edukacja seksualna, deprecjonowanie rodziny, eliminowanie religii z życia, skrajne popadanie w groteskową poprawność polityczną to już przedsionek nowej Republiki Świata.
Dzisiejszy świat choć daleki jeszcze od wizji Huxleya przez wydarzenia z ostatnich dwóch lat w zastraszającym tępię zbliża się do niej, a wielcy tego świata tylko utwierdzają nas w tym przekonaniu. Tak jak u Huxleya prym wiodła biologia, dzisiaj kierunek naszego życia niejednokrotnie wyznaczają koncerny farmaceutyczne. Śledząc losy naszego świata, który od pewnego czasu stał się globalną wioską można by pokusić się o stwierdzenie, że to antyutopijne dzieło Huxleya możemy dzisiaj nazwać mianem dystopii. Różnica oddzielająca bowiem te dwa gatunki od dnia wydania do dzisiaj wyraźnie się zaciera. To co kiedyś było czystą fantazją autora, dzisiaj jest już na wyciągnięcie ręki, a wizja przyszłości jaką funduje nam autor w wielu aspektach to już nasza rzeczywistość.

Każdy zapewne chciałby zamieszkać w raju, ale czym tak naprawdę jest raj? Każdy z nas inaczej postrzega to zjawisko, dla jednego będzie to wieczny błogostan albo życie bez trosk, a dla innych wyobrażenie mitycznego ogrodu będzie się sprowadzać do leniuchowania pod kokosowymi palmami nad oceanicznym brzegiem, jeszcze ktoś inny będzie wyobrażał sobie świat bez chorób i wojen,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„O historie należy się spierać i o niej dyskutować. Należy stawiać niewygodne pytania i ryzykowne hipotezy. Ujawniać fakty, które do tej pory były skrywane. Nic bowiem tak nie szkodzi historii jak sztampa propaganda i cenzura”.
Piotr Zychowicz po raz kolejny wkłada kij w mrowisko, po Żydach, Sowietach i Niemcach bierze się za Aliantów. Redaktor naczelny miesięcznika „Historia Do Rzeczy” uprawia bezkompromisowe pisarstwo, mogliśmy się o tym przekonać nie tylko po lekturze jego poprzednich „Opowieści niepoprawnych politycznie”. W „Pakcie Ribbentrop-Beck” czy „Obłędzie ‘44”poznaliśmy jak Zychowicz spogląda na historię i czego tak naprawdę możemy się spodziewać sięgając po kolejne jego dzieła. Autor „Wołynia zdradzonego” nie pisze historii na nowo tylko wyciąga na światło dzienne niewygodne fakty , niepasujące do historii napisanej przez zwycięzców. Historie często skrywane, przemilczane, obnażające, burzące powszechnie przyjęte wersje zdarzeń i mitologizowane na potrzeby ówczesnych czasów, światowych mocarstw i dyktatur. W ostatniej swojej książce „Alianci” nie jest inaczej, potwierdza tylko tezę, że „prawdziwa historia nie była jednak wcale czarno-biała”. Panuje powszechna opinia, że druga wojna światowa była zderzeniem dobra ze złem, ale po stronie dobra nie zawsze stali rycerze w śliniących zbrojach posługujący się kodeksem rycerskim. I o tym jest ta książka - o aliantach i ich zachowaniach nie przysparzających im chwały, aczkolwiek Zychowicz nie ogranicza się jedynie do członków koalicji antyhitlerowskiej i czasów drugiej wojny światowej. Dostajemy od autora szereg historii, olbrzymi przekrój win naszych sprzymierzeńców i sojuszników począwszy od Napoleona, który „nie kochał Polaków”, którzy ślepo zapatrzeni w cesarza Francuzów wskoczyli by za nim w ogień przez brytyjskie obozy śmierci w Afryce kończąc atomowym holocaustem w Japonii. Ten spis grzechów to odrębne historie, czasem są to wywiady ze znanymi ludźmi, historykami, pisarzami, a czasem suche, przerażające fakty przeplatane cytatami świadków. Każdy rozdział stanowi odrębną opowieść, którą w całość spina klamra ogromu łajdactw popełnianych przez naszych sojuszników.
„Alianci” to doskonała lektura na dzisiejsze czasy, obecne wydarzenia są świetnym przykładem jak postępują sojusznicy. Jesteśmy narodem, który chyba najbardziej doświadczył słowa zdrada, ale czy wyciągamy wnioski? Na kanwie obecnych zachowań obrońców demokracji warto się zastanowić ile warte i jaką moc sprawczą mają nasze obecne sojusze. Ta lektura pomoże nam to zrobić, a przede wszystkim skłoni nas do refleksji i analizy naszej dzisiejszej sytuacji jak i całej geopolityki. Wielokrotnie zdradzani jesteśmy najlepszym przykładem knowań aliantów, jednakże Zychowicz sprawę polską traktuje marginalnie, nie byliśmy jedynymi pionkami na alianckiej szachownicy, w imię własnych korzyści i interesów nasi sprzymierzeńcy zdradzali wszystkich.
To nie tylko książka o zdradach lecz przede wszystkim o krzywdach wymierzonych drugiemu człowiekowi nie tylko z perspektywy działań wojennych, które są często marnym usprawiedliwieniem straszliwych zbrodni. To historia ludobójstwa dokonywanego przez demokratyczne rządy przemilczanego przez lata. Zychowicz w dobrze znanym nam stylu obnaża imperialistyczne zapędy Brytyjczyków niosące w konsekwencji śmierć tysiącom Burów w Afryce Południowej zamkniętych w obozach koncentracyjnych. To nie Sowieci ani Niemcy wymyślili obozy śmierci tylko chciwość kolonialna Imperium Brytyjskiego. Nie zapomina również o sojusznikach za oceanu, na swój sposób rozprawia się z nimi bezwzględnie opisując „Amerykański Holokaust”. „Czy się to komuś podoba, czy nie, Stany Zjednoczone zostały zbudowane na kościach i czaszkach Indian. Na wielkiej ludzkiej krzywdzie. ” Czy możemy się z nim nie zgadzać?
Przykładów okrutnych zbrodni popełnionych przez aliantów Zychowicz opisuje bez liku, w zasadzie prawie każdy rozdział oskarża i krzyczy do nas jak to możliwe? Dla nas narodu polskiego to w zasadzie nic nowego - rok 1939 postanowienia jałtańskie pokazały jak alianci szanują swoich sojuszników. Nic nie powinno nas już zaskoczyć, jednakże niektóre rozdziały wstrząsają, tragiczny los Kozaków dobitnie pokazuje pragmatyzm i wyrachowanie Anglików, a obraz Kozaków wydawanych Sowietom na rzeź przeraża.
Autor „Aliantów” jest zwolennikiem Realpolitik, po lekturze „Pakt Ribbentrop-Beck” chyba nikt nie ma złudzeń, że prawdziwa polityka powinna być oparta na kalkulacji siły i interesów narodowych, ale co z czynnikami moralnymi i etycznymi, które w owej polityce nie mają miejsca. Dla Zychowicza jest jednak granica, której przekroczyć się nie da. Ogrom cierpień ludności cywilnej to pogwałcona linia, którą nawet w najkrwawszych konfliktach zbrojnych nie powinno się przekraczać. „Nigdy nie dam się przekonać, że niemiecki lotnik mordujący angielskie dziecko w Londynie był zbrodniarzem, a brytyjski mordujący dziecko w Berlinie – bohaterem wojennym i obrońcą demokracji”. Dywanowe naloty na Hamburg, Drezno to efekty kampanii eksterminacyjnej alianckich bombowców nie na niemieckie cele wojskowe, ale na ludność cywilną niemieckich miast. Miały one za zadanie złamać ducha narodu niemieckiego i przyśpieszyć koniec wojny. Mimo że w nalotach tych zginęło około 600 tyś. cywili to ten ocean ludzkich krzywd i cierpień w żaden sposób nie wpłynął na skrócenie konfliktu.
Czy Zychowicz w swojej książce demitologizacje aliantów? W jakimś stopniu zapewne tak, podważa tezę, że Wielka Brytania i Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny w obronie demokracji. Aliantom chodziło tylko o zachwianą przez państwa Osi światową równowagę sił i własne interesy. Zaprzecza, że nasi sojusznicy prowadzili wojnę zgodną z międzynarodowymi konwencjami. Nic bardziej mylnego, Alianci zachowywali się podobnie jak Niemcy i Japończycy, prowadzili wojnę totalną, wojnę wymierzoną przeciwko całej ludności wrogich krajów w ich gospodarkę i kulturę. Wojna ta różniła się tylko skalą nieporównywalnie mniejszą od przeciwnika. Pomimo to Brytyjczycy i Amerykanie w powszechnej opinii zawsze stali po jasnej stronie mocy, jednak musimy pamiętać, że posługiwali się metodami równie okrutnymi jak ich rywale, a że zwycięscy piszą historię to dużo łatwiej sporo faktów przemilczeć, wyciszyć, zamieść pod dywan jak kto woli albo dla ogólnego dobra ludzkości schować w sejfach i utajnić na kilkadziesiąt, a może i więcej lat.
Zychowicz pokazuje nam najprawdziwsza oblicze konfliktów wojennych pełnych ludzkiego nieszczęścia i okropieństw popełnianych zbrodni, nie mających żadnego logicznego usprawiedliwienia bo: „Co jest zbrodnią, a co nie jest nie decyduje prawda obiektywna. Zdecyduje o tym strona zwycięska”.

„O historie należy się spierać i o niej dyskutować. Należy stawiać niewygodne pytania i ryzykowne hipotezy. Ujawniać fakty, które do tej pory były skrywane. Nic bowiem tak nie szkodzi historii jak sztampa propaganda i cenzura”.
Piotr Zychowicz po raz kolejny wkłada kij w mrowisko, po Żydach, Sowietach i Niemcach bierze się za Aliantów. Redaktor naczelny miesięcznika...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Mroczne religie muszą odejść, żeby władzę przejęła słodka nauka”. „Początek” Dana Browna to zderzenie nauki z religią, konfrontacja boskich prawd z prawami fizyki i chemii. Autor po raz kolejny bierze się za bary z nauką kościoła. Tym razem wypowiada wojnę nie tylko chrześcijaństwu, ale na szali stawia inne wyznania takie jak wiarę w nadnaturalną istotę mającą moc dawcy życia. Czytelnik sięgając po najnowszą książkę Browna dostaje ponownie kontrowersyjny temat. Temat drażliwy i poruszający, jeżeli czytelnik nie rozdzieli literackiej fikcji od faktów może się pogubić, aczkolwiek na samym wstępie autor informuje, że: „Wszystkie wspomniane w tej powieści dzieła sztuki, budynki, miejsca oraz wszystkie przytaczane w niej prace i badania naukowe są autentyczne”.
Pisarzowi można wiele zarzucić, ale nie to, że przy lekturze jego książek będziemy się nudzić. Jego recepta jest prosta, działa na zasadzie włożenia kija w mrowisko i o ile ta metoda sprawdziła się w „Kodzie da Vinci” to w „Początku” nie zadziałała do końca. Nie znaczy to, że autor tym razem podarował nam mniej ciekawą historię. W swojej dyskredytacji wszelkiej boskości podniósł poprzeczkę zbyt wysoko, biorąc na warsztat nie tylko chrześcijaństwo, ale wszystkie religie i co za tym idzie rodowód ludzkości. W swojej powieści próbuje nam udowodnić to co tak naprawdę wiemy już od lat, a przecież światopogląd ludzi wierzących ewoluuje raczej z innych przyczyn.

„Wasze religie nie zadrżą od tego w posadach. One wszystkie runą”. Co musi się wydarzyć, aby słowa bohatera tej powieści, Edmonda Kirscha miliardera, informatycznego futurysty i wynalazcy, się ziściły? Czy wystarczy, że wyjawi odpowiedzi na dwa fundamentalne pytania jakie zadawała sobie ludzkość od wieków: „Skąd przyszliśmy?” oraz „Dokąd idziemy?”. Zanim to jednak uczyni zostanie zamordowany, a sprawę do końca doprowadzi, jak to zwykle u Browna bywa, nieustraszony harvardzki profesor Robert Langdon. Ta nietuzinkowa postać stworzona przez pisarza zagościła na dobre w sercach czytelników, bowiem „Początek” to już piąta przygoda, w której towarzyszymy naszemu bohaterowi. Pisarz niejako zniewolił nas historykiem, specjalistą w dziedzinie ikonografii rozwiązującego zagadki (nie tylko historyczne) niczym Herkules Poirot. Brown wymyślił ciekawego bohatera, który przykuwa uwagę, niczego mu nie brakuje, a ponad to jest przystojny i wysoki. Jest wymagający jako nauczyciel, ale potrafi dzięki temu przykuć uwagę słuchacza. Daleko mu jednak do super bohaterów, którymi media karmią nas na co dzień. Robert Langdon to zwykły facet posiadający jak każdy z nas swoje fobie i dziwactwa: „Langdon jest jak większość z nas (…) czytelnik jest się w stanie z nim utożsamić” pisze Brown. Podążając tym tropem zastanawiające jest ile Browna jest w jego bohaterze, autor sam wielokrotnie powtarzał, że: „Robert Langdon to postać, którą sam chciałbym być” i w rzeczywistości książkowy bohater ma wiele wspólnego ze swoim twórcą, jest nauczycielem podobnie jak niegdyś Brown, pokrewny ma również stosunek do religii, choć nie tak oskarżycielski.
Dzieciństwo pisarza to czas spędzony między nauką a wiarą. Ojciec był nauczycielem matematyki i pisał podręczniki, natomiast jego matka z wykształcenia była organistą kościelnym i gorliwą chrześcijanką. To spowodowało, że młody Brown żył na zderzeniu dwóch światów i mimo iż został wychowany na episkopalianina, to bardzo wcześnie zaczął zadawać niewygodne pytania. Ta religijna ewolucja zapewne znalazła odzwierciedlenie w przyszłej twórczości Browna, a niezgoda na religijne prawdy podana w iście sensacyjnym stylu zapewniła pisarzowi sukces. To wszystko odnajdziemy w „Początku”, gdzie Brown posługuje się tym samym schematem, można powiedzieć, że porusza się tymi samymi ścieżkami a zmienia się tylko scenografia. Do rozwiązania kolejnej zagadki wykorzystuje nie tylko wypróbowanego bohatera, ale rzucając rękawice boskim prawdom prowadzi czytelnika identycznym układem zdarzeń, przez co staje się dość przewidywalny. Śmierć jednego z bohaterów już na samym początku historii pociąga za sobą typową lawinę wypadków, w które wplątuje się nasz znajomy profesor wraz z towarzyszącą mu piękną kobietą. Cała akcja dzieje się w przeciągu dwudziestu czterech godzin, jednak tym razem na tle hiszpańskich miast Bilbao i Barcelony. Jak na Browna przystało oprawę tego dzieła mamy niesamowitą. Hiszpanię zwiedzamy z perspektywy sztuki współczesnej odwiedzając w Bilbao Muzeum Guggenheima, by za moment przenieść się do Barcelony i podziwiać monumentalną secesyjną bazylikę Sagrada Família. To mocny atut autora, że akcję swoich powieści umieszcza w niecodziennej scenerii. Daleko mu wprawdzie do tego, aby czytelnika sprowokować, by oczami swojej wyobraźni przeniósł się do tych miejsc, ale wystarczająco by miał chęć je w przyszłości odwiedzić (chociażby wirtualnie). Na tym polega chyba fenomen popularności powieści Dana Browna, nic się w nich w zasadzie nie zmienia poza obrazami (ale za to jakimi), w które wpleciona jest nowa zagadka.
W „Początku” zagadką są pytania o pochodzenie człowieka, a Hiszpania jest chyba najbardziej kontrowersyjnym miejscem gdzie można je zadać. Wprawdzie w Hiszpanii w ostatnich latach znacznie spadła liczba katolików, ale kraj ten kojarzy się głównie z państwem, gdzie jedyną religią był katolicyzm, dodatkowo silnie powiązany z władzą świecką. Dopiero śmierć generała Francisco Franco zmieniła oblicze Hiszpanii, ale mimo to duch inkwizycji i konserwatywnej, katolickiej Hiszpanii utrzymuje się nadal w świadomości społeczeństwa. Na takim gruncie bohater powieści chce na dobre rozprawić się ze wszystkimi religiami, choć przeszkodziła mu w tym śmierć to pałeczkę po nim przejmuje jego przyjaciel, niezmordowany profesor Langdon, który natychmiast rusza z piękną Ambrą Vidal, przyszłą królową Hiszpanii tropić zaszyfrowaną tajemnicę. W ślad za nimi podąża hiszpańska gwardia królewska i morderca Kirscha, który za wszelką cenę chce nie dopuścić do wyjawienia jego odkrycia. Brown zaprasza nas na widowisko nie tylko pełne tajemnic i zwrotów akcji, ale przepełnione naukowymi prawdami. Nauka na każdym kroku ściera się tu z religią, a pisarz chętnie w swoich dziełach korzysta z technicznych nowinek. W „Początku” idzie o krok dalej poprzez dość sprawne wykorzystanie motywu sztucznej inteligencji. Winston to komputer, sztuczna inteligencja, którego koszt pracy kosztowały Edmonda Kirscha miliardy dolarów i który teraz z powodzeniem prowadzi do celu Roberta Langdona. Winston potrafi logicznie myśleć, podejmować samodzielnie najwłaściwsze decyzje a nawet skrzętnie planować intrygi. Być może tym fantastycznym pomysłem Brown chciał nas przestrzec przed zgubnymi konsekwencjami takich projektów i uświadomić, abyśmy to co tworzymy i będziemy nadal tworzyć w przyszłości potrafili wykorzystywać w sposób świadomy i odpowiedzialny.
Brown w swej powieści zadaje wiele pytań, na niektóre sami musimy sobie odpowiedzieć. Jedno z nich dotyczy samego autora, o jego osobisty stosunek do religii. Sam wielokrotnie powtarza, że nie walczy z kościołem, a jego książki nie są antychrześcijańskie. Dla osób związanych z kościołem poniekąd są egzaminem wiary, jednakże osobiście nie sądzę by te religijne thrillery miałyby jakikolwiek wpływ na zmianę czyjegoś światopoglądu. Wracając do Browna, mówi on o sobie, że jest w: „ciągłej duchowej podróży”. Jego bohater z „Początku” genialny informatyk udowadnia nam, że: „Prawa fizyki i chemii wystarczą, żeby stworzyć życie”, ale zaraz potem pada kolejne pytanie tym razem z ust profesora Langdona o: „(…) to kto stworzył prawa fizyki i chemii”. Kontynuując myśl profesora znaleźliśmy się w lustrzanym labiryncie i: „Wszystko wróciło do punktu wyjścia”. Czyżby Dan Brown spacerował po takim labiryncie i nie mógł odnaleźć właściwej drogi? Może te dylematy zawarte w powieści to rodzaj przysłowiowej furtki, którą zawsze można wrócić do Boga?

„Mroczne religie muszą odejść, żeby władzę przejęła słodka nauka”. „Początek” Dana Browna to zderzenie nauki z religią, konfrontacja boskich prawd z prawami fizyki i chemii. Autor po raz kolejny bierze się za bary z nauką kościoła. Tym razem wypowiada wojnę nie tylko chrześcijaństwu, ale na szali stawia inne wyznania takie jak wiarę w nadnaturalną istotę mającą moc dawcy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zygmunt Miłoszewski w swojej nowej powieści zabiera czytelnika na niezwykłą przygodę. W zastraszającym tempie targa nim przez pół świata, starając się odpowiedzieć na pytanie czy wszystko jest kwestią ceny? Bynajmniej problem nie tkwi tylko w materialnym wymiarze. Pieniądze nie odgrywają tu większej roli, choć trudno się nie zgodzić, że w pewnej mierze są środkiem do celu, a czym jest osiągnięcie upragnionego celu, o tym za chwilę.

Historia Miłoszewskiego przesiąknięta jest do cna wdzierającym się na każdym kroku w nasze życie tak modnym dziś ekologizmem. Co rusz natrafiamy na przestrogi przed rychło czekającą ludzkość katastrofą. Autor porusza temat wydawałoby się jak najbardziej aktualny i chwała mu za to, jednak mam nieodparte wrażenie, że posłużył się utartym schematem, który starannie okrasił rodzimymi akcentami. Trudno nie zgodzić się, że autor „Bezcennego” ma dar zaskarbienia czytelnika a bajka, którą opowiada jest w stanie go uwieść i przykuć jego uwagę. Jednakże z pewną ilością przeczytanych stron śmiało możemy wysnuć analogie. Nie darmo nazwano Miłoszewskiego polskim Danem Brownem i to chyba najsłabsza strona tej powieści. Czytając „Kwestię ceny” co rusz mój wzrok kierował się na półkę, z której krzyczało do mnie „Inferno” Browna i choć amerykańskie „piekło” ma mniej optymistyczne zakończenie, to w „Kwestii ceny” polskiej bohaterce „profesorce” Zofii Lorentz wszystko się udaje (no prawie wszystko, bo świata przed rzekomą zagładą z szalonym biologiem wyznawcą religii humanizmu nie chciała ratować). Pozostaje tylko nadzieja, że ludzkość znajdzie receptę na bolączki ówczesnego świata. Można by mnożyć przypadkowe zbieżności miedzy tymi powieściami, głównego wątku w którym jest wywołanie pandemii bezpłodności wśród części ludzkiej populacji, poprzez głównego bohatera zastąpionego w polskiej wersji kobietą historyczką sztuki, równie charyzmatyczną co profesor Langdon. Zapewne takich analogi moglibyśmy doszukać się w wielu innych utworach. Mając więc cichą nadzieje, że proza Miłoszewskiego to tylko przypadkowe zderzenie z Brownem i abstrahując całkowicie od twórczości Amerykanina, warto podkreślić, że autor stworzył przygodę w iście amerykańskim stylu starannie przenosząc ją na nasze podwórko, gdzie między innymi umiejętnie wykorzystuje przy tym narodowych bohaterów.
Czytając Miłoszewskiego musimy pamiętać, aby umieć rozdzielić, podobnie jak w przypadku Browna, literacką fikcję od faktów. Przy zachowaniu odpowiedniego dystansu otrzymamy kawał dobrej literatury rozrywkowej. Z Miłoszewskim nie sposób się nudzić, choć początkowe rozdziały tego nie zapowiadają, kolejne już zapierają dech w piersiach, a nasza bohaterka profesorka niczym Robert Langdon wypadający z helikoptera nad Tybrem wychodzi z każdej opresji bez szwanku. Podróżuje, szuka zaginionych zbiorów Benedykta Czerskiego, którego nieszczęsny los polskiego zesłańca rzucił w odległe zakątki Rosji, po czym ucieka pod gradem kul przez pół Europy by obudzić się na zagadkowym statku widmo swego mocodawcy pośrodku Oceanu Atlantyckiego, a to jeszcze nie koniec wyczynów polskiej profesorki.

Stopniowo odkrywając, iż od samego początku jest oszukiwana przez swego zleceniodawcę postanawia stanąć po drugiej stronie barykady. Bilans zysków i strat jest nie do zaakceptowania dla naszej bohaterki. To co początkowo wydaje się tylko kwestią ceny po demaskacji prawdziwych intencji autora tego całego zamieszania jest całkowicie sprzeczne z ideałami Zofii Lorentz. Planowa depopulacja ludności jako ratowanie zagrożonego świata nie wchodzi w rachubę, to już nie kwestia ceny: „Ludzie chcą mieć dzieci. To podstawa człowieczeństwa, jeśli zabierzesz możliwość posiadania dzieci, przestaną być ludźmi.” Dla pani profesorki to zbyt wysoka cena i żaden sposób ratowania gatunku. Pytanie o cenę jaką w przyszłości przyjdzie nam zapłacić, pozostaje otwarte.
Miłoszewski prawie przez cały czas zwraca nam uwagę na kondycję nie tyle naszej matki ziemi, bo planeta poradzi sobie bez nas, co na kondycję naszego człowieczeństwa i stosunku do środowiska, o którym na co dzień zapominamy. Duże zagrożenie upatruje w katastrofie demograficznej i konsekwencji zdarzeń jakie pociągnie za sobą. Odpowiedzi ani diagnozy poza depopulacją ludności przez szalonych naukowców nie otrzymamy, ale pozostaje nam wiara i nadzieja, że podobnie jak historia Miłoszewskiego również przyszłe losy ludzkości zakończą się happy endem.

Pomimo poruszania tak ważnych tematów, prozę Miłoszewskiego czyta się dobrze. Spore nagromadzenie i splątanie wątków, liczni bohaterowie, a nawet dwa plany czasowe nie przeszkadzają, a wręcz są zaletą i atutem autora świadczącymi o jego warsztacie. Irytującym mogą wydawać się jedynie autorskie dygresje, nie wnoszące nic do powieści. Autor tak bardzo chce podzielić się ze swoimi zapatrywaniami światopoglądowymi, iż nie zdaje sobie sprawy z tego, że drugiej strony (czytelnika) kompletnie to nie śmieszy, a tym bardziej nie interesuje. Można by zadać pytanie, czy Miłoszewski chce kształtować gusty i przekonania czytelnika? Literatura poniekąd ma takie zadanie, ale czy w przypadku twórczości jaką reprezentuje autor jest tak samo?

Te krótkie wtrącenia autora możemy potraktować z przymrużeniem oka, a cieszyć się całą resztą. Czytając „Kwestię ceny” w najmniejszym stopniu nie będziemy znudzeni, tam wszystko rozgrywa się w zastraszającym tempie i jest starannie poukładane. To powieść przygodowa, trzymająca w napięciu do samego końca. Pasjonaci takowej literatury będą w pełni usatysfakcjonowani, ponieważ Miłoszewski stanął po raz kolejny na wysokości zadania i dostarczył nam rozrywkę na najwyższym poziomie.

Zygmunt Miłoszewski w swojej nowej powieści zabiera czytelnika na niezwykłą przygodę. W zastraszającym tempie targa nim przez pół świata, starając się odpowiedzieć na pytanie czy wszystko jest kwestią ceny? Bynajmniej problem nie tkwi tylko w materialnym wymiarze. Pieniądze nie odgrywają tu większej roli, choć trudno się nie zgodzić, że w pewnej mierze są środkiem do celu,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta prosta historia przeraża i nie pozwala na chwilę przerwy. Autorka powoli stopniuje napięcie, pozwala nam wejść w buty głównej bohaterki, poruszać się meandrami jej życia. Jednak tragiczny epizod na nadmorskim klifem oraz wypadek samochodowy wywróciły jej świat do góry nogami. Joanna obdarzona niepowtarzalnym darem, będącym jednocześnie ciężarem i skazą, traci grunt pod nogami. Czy pomimo tego będzie w stanie odkryć prawdę o sobie i swoich najbliższych?

Ta prosta historia przeraża i nie pozwala na chwilę przerwy. Autorka powoli stopniuje napięcie, pozwala nam wejść w buty głównej bohaterki, poruszać się meandrami jej życia. Jednak tragiczny epizod na nadmorskim klifem oraz wypadek samochodowy wywróciły jej świat do góry nogami. Joanna obdarzona niepowtarzalnym darem, będącym jednocześnie ciężarem i skazą, traci grunt pod...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Andżelika, Patryk, Kalinka po prostu zapadli się pod ziemię. Rozpłynęli się w powietrzu. Przepadli jak kamień w wodę. Znikli jak kamfora […], a miasto pogrąża się w panice i rozpaczy.” Zniknięcie trójki dzieci w Wałbrzychu to główny wątek powieści Joanny Bator, zdawałoby się, iż ten sensacyjny temat uczyni z prozy Bator thriller trzymający czytelnika w napięciu do końca powieści, owszem ale to nie wszystko. Bator stworzyła dzieło wielowymiarowe i choć wiele można mu również zarzucić trzeba przyznać, że autorka potrafi jak nikt inny dotknąć tematów bolesnych i odkryć przed czytelnikiem to co niejednokrotnie szczelnie zakrywa zasłona milczenia. Jakkolwiek śledzimy losy bohaterów z zapartym tchem, racząc się po drodze wysublimowanym słowem pisarki, zdajemy sobie sprawę z tego, że cała wałbrzyska historia jest tylko tłem dla pokazania tematów dręczących nasze społeczeństwo. Przeraża mnie jednakże sposób działania autorki, jednostronne traktowanie tła i postronnych bohaterów opisanych wydarzeń, bezlitosne obnażanie wad swego rodzinnego miasta i jego mieszkańców bez krzty próby wyjaśnienia problemu i jego genezy, to bezsprzeczne wady tego utworu. Autorka „Piaskowej Góry” poruszając sprawy jak najbardziej istotne boleśnie dotyka i krzywdzi postronnych. O tym jednak za chwilę.
Wałbrzych obdarzony jest przez autorkę swoistym sentymentem „Ciemno, prawie noc” to kolejna odsłona „uśpionego miasta”. Tym razem posłużył Bator do opowiedzenie niecodziennej historii, strasznej i przerażającej, a baśniowa konwencja utworu tylko ją pogłębia. Joanna Bator dostarcza nam ociekający współczesnością baśniowy thriller, mieszankę dobra i zła ukrytą pod różnymi postaciami. To czy główna bohaterka powieści, reporterka o wdzięcznym imieniu Alicja ma coś wspólnego z Alicją z Krainy Czarów możemy tylko spekulować. Jej nazwisko Tabor łatwiej czytelnikowi rozszyfrować, bo to splot liter tworzących nazwisko autorki. Możemy zadać sobie pytanie na ile pisarka utożsamia się ze swoją bohaterką? Ile jest Joanny Bator w Alicji Tabor i czy spaja je tylko brudny przerażający Wałbrzych?
Bohaterka powieści wraca po latach do rodzinnego miasta mając za zadanie napisać reportaż o znikających dzieciach. Alicja, „Pancernik” jak określają ją koledzy w redakcji, wkracza w świat pozostawiony dawno temu za sobą, w świat pełen trupów w szafie. Na dzień dobry, a raczej dobry wieczór Wałbrzych wita ją nieprzychylnym obliczem i przenikliwym smrodem, a szale goryczy przelewa nachalny taksówkarz i: „Jego twarz w kolorze żuru ze szkolnej stołówki […]”. Dalej jest tylko gorzej, poznajemy Wałbrzych od jego najgorszej strony i nawet stary poniemiecki dom bohaterki zamiast budzić w niej nostalgię, a w czytelniku sympatię, tylko przeraża, ale w tej realistycznej baśni pozbawionej jakichkolwiek elementów fantasy tak to działa. W „Ciemno, prawie noc” cały czas panuje półmrok, nastrój przeraża, a niczym zatrzymana w czasie wałbrzyska sceneria na wskroś przesycona patologią w cieniu tajemniczego zamku Książ i historii jakie nam dostarcza daje ponury obraz współczesnej rzeczywistości po której porusza się nasza bohaterka. U Bator zło czai się na każdym kroku, ludzka tłuszcza zapełniająca karty powieści przepełniona jest nienawiścią, antysemityzmem, wstrętem do obcych i inaczej postrzegających świat to mocny przekaz autorki, która stara się brać w obronę ludzi wykluczonych. Robi to w sposób bezkompromisowy, bezsprzecznie pokłady zła są w nas ogromne, ale u Bator sięgają one zenitu. Mam cichą nadzieję, że to jedynie literacki zabieg by wstrząsnąć czytelnikiem i na wskroś go poruszyć. Intryguje jednakże brak równowagi między dobrem a złem. Baśniowy świat Bator przeładowany jest złem, społeczną patologią, mistykami, katolicyzmem rodem z moherowych beretów, w centrum którego znajdują się zaginione „niekochane dzieci,” których to tropem podąża Alicja Pancernik odkrywająca po drodze na nowo historię swojego dzieciństwa, przerażającą historię. Niczym swoja bajkowa imienniczka Alicja zanurza się w króliczą norę i staje pośrodku dobra i zła. Wałbrzyskie wydarzenia ociekają podłością, strachem i mową nienawiści, jak pisze autorka za Carlosem Ruizem Zafónem: „Bóg tkwi w szczegółach, a diabeł jest wszędzie.” Zło jest wszechobecne, a mroki rozświetlają nieliczni, jednakże to światełko dobra w tunelu pod postaciami zdziwaczałych kobiet dokarmiających dzikie koty i przyjaciół Alicji, tajemniczego Marcina Schwartza i oddanego, emanującego dobrocią przyjaciela rodziny Alberta Kukułki oraz wszechobecnej we wszelakich historiach o najpiękniejszym zamku świata Księżnej Daisy dają nadzieję, ale nie równoważą ogromnej dysproporcji zastosowanej przez autorkę. Czytelnik może mieć wrażenie, że żyje w kraju pełnym patologii, pozbawionym skrupułów, empatii, gdzie hasło „Polska dla Polaków!” wykrzyczane przez niewykształcone społeczeństwo to norma, a sztandary katolicyzmu powiewające na każdym kroku przesłaniają nowoczesne myślenie.
Ta bajka dla dorosłych to ważna pozycja w dorobku Joanny Bator i choć nie mogę pogodzić się z tak bolesną narracją, stosowane przez nią sposoby działają na czytelnika, a baśniowy charakter je uwypukla, autorka dodatkowo urzeka nas słowem, swoim językiem potrafi poskromić wymagającego odbiorcę. Słowotwórstwem czaruje, a historie niczym ze Stephena Kinga czyta się z zapartym tchem: „Gdy oddychasz na mrozie, Wielbłądko, z twoich ust wychodzi specjalny rodzaj pary, która nie znika, lecz gromadzi się w mysich dziurach, kocich uszach i opuszczonych gniazdach wron […] Powstaje z niej ektoplazma” […] „Wystarczy domieszać trochę łez, dosypać węglowego pyłu i gotowe”. Gdy las koło naszego domu tonął we mgle, która podchodziła aż po mury Zamku Książ […] to kipi ektoplazma, rodzą się duchy.”
O ile ektoplazma to fikcja Babcyjka, kotojady napotkane po drodze przez bohaterkę istnieją naprawdę, to już nie bajka spotykamy je wszędzie i na co dzień. Ważnym przesłaniem pisarki jest walka z mową nienawiści, sama niejednokrotnie powtarza: "Przecież słowa nie tylko znaczą, ale i działają. Mogą stać się ciałem, rozpalić ogień, sprawić, że ktoś zostanie zniszczony, zadeptany, wyeliminowany.” Dokładnie robi to samo, jednakże w pozytywnym słowa tego znaczeniu, językowe zabiegi jakich używa, dobór słów działa na czytelnika, to nie kryminalna historia ma nas pochłonąć, ale problemy na jakie natyka się po drodze Alicja w celu jej wyjaśnienia. Kwestię ludzi zacietrzewionych i nieporadnych, osaczonych religijnymi hochsztaplerami, przytłoczonych codziennością, brakiem perspektyw oraz pojawiający się co rusz brutalny język: „Świat jest pełen złych pytań i jeszcze gorszych odpowiedzi”, społeczny ostracyzm, którego finałem są historie niekochanych dzieci. W prozie Joanny Bator czuć społeczne zaangażowanie, taki to już los dobrej literatury. Zastanawiam się tylko czy autorka zbyt nie wykrzywiła naszego społeczeństwa, nie poszła o krok za daleka. Pokazuje nam do cna wypaczony Wałbrzych, po czym mamy sądzić, że taki obraz spotkamy na co dzień w każdym miejscu Polski, nie zastanawia się nad źródłem problemu, jak, kto lub co go stworzyło, a jedynie boleśnie go obnaża. Nie daje recepty na zdeformowaną Polskę, a jedynym wyjściem z sytuacji jaki pokazuje jest ucieczka z miejsca zdarzenia, jak to miało miejsce przed laty w przypadku jej bohaterki. I choć Alicja Pancernik wróciła i poniekąd uporała się ze skrzywionym dzieciństwem i z własnymi upiorami z przed lat oraz dokonała zadośćuczynienia to tylko niezłe zakończenie powieści, ale żaden środek na wykoślawioną Polskę Joanny Bator. Mimo wszystko należy odwiedzić z Alicją Tabor brudny Wałbrzych i zanurzyć się w jak najbardziej polskich i ludzkich problemach spoczywających u podnóży pięknego zamku Książ.

„Andżelika, Patryk, Kalinka po prostu zapadli się pod ziemię. Rozpłynęli się w powietrzu. Przepadli jak kamień w wodę. Znikli jak kamfora […], a miasto pogrąża się w panice i rozpaczy.” Zniknięcie trójki dzieci w Wałbrzychu to główny wątek powieści Joanny Bator, zdawałoby się, iż ten sensacyjny temat uczyni z prozy Bator thriller trzymający czytelnika w napięciu do końca...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Reportaż Hanny Krall z przed ponad czterech dekad to prawdziwa literatura faktu, pozbawiona poetyckiego języka, a ponadto gloryfikacji biorących w niej udział bohaterów i zawartych zdarzeń to historia o niecodziennym wyścigu ze stwórcą. Choć geneza powstania reportażu jest banalna i całkowicie przypadkowa nie umniejsza to faktu, iż jest to najbardziej rozpoznawalne dzieło Hanny Krall. Zbieg okoliczności sprawił, iż w latach siedemdziesiątych reporterka spotkała się z jednym z przywódców powstania w warszawskim getcie znanym już wtedy kardiochirurgiem lekarzem Markiem Edelmanem. To spotkanie zaowocowało opowieścią o życiu i umieraniu i o tym jak człowiek chciał przechytrzyć Boga. Czy dzisiaj historia opowiedziana przed laty przez Marka Edelmana zrobi na nas jeszcze wrażenie? Zapewne tak. Jednak z perspektywy minionych lat możemy odbierać ją inaczej. Opublikowany w 1976 roku reportaż o Marku Edelmanie już wtedy wywołał burze w środowisku żydowskim. Zrelacjonowane przez niego szczegóły dotyczące powstania w getcie nie zgadzały się z przyjętą natenczas narracją. To jednak wątek poboczny, konsekwencja bolesnej prawdy, która burzyła budowane wcześniej mity, a który dzisiaj możemy już sobie darować i nie zaprzątać nim głowy. To, że Edelman nie kreował ówczesnej rzeczywistości na wyrost świadczy tylko na jego korzyść i uwiarygadnia dodatkowo przekaz. Przekaz bolesny i przerażający, czy jednak wystarczająco heroiczny?
Sięgając po „Zdążyć przed Panem Bogiem" musimy sobie zdawać sprawę z tego, że to trudna lektura z poruszającym, przeraźliwym tekstem zaprzeczającym człowieczeństwu, jednocześnie przebłyskującym pierwiastkiem humanitaryzmu. Na domiar złego czasowy miszmasz zastosowany przez Hannę Krall nie pomaga czytelnikowi. Dwa plany czasowe okres powstania w warszawskim getcie i powojenne losy Marka Edelmana, choć sprawnie splątane ze sobą wymagają od nas sporej uwagi i zaangażowania w treść. Edelman z nieskrywaną szczerością opowiada o powstańczych wydarzeniach i biorących w nich udział, zgrabnie przenika w narracji łącząc niektóre ówczesne fakty, decyzje i sytuacje z teraźniejszością. Ten celowy zabieg autorki splątania płaszczyzn czasowych ma podkreślić i unaoczniać czytelnikowi zachodzące na przestrzeni czasu różnice i zmiany, chociażby w sposobie myślenia.

„Nie denerwowałem się - pewnie dlatego, że właściwie nic nie mogło się zdarzyć. Nic większego niż śmierć, zawsze chodziło przecież o śmierć, nigdy o życie. Być może tam wcale nie było dramatu. Dramat jest wtedy, kiedy możesz podjąć jakąś decyzję, kiedy coś zależy od ciebie, a tam wszystko było z góry przesądzone. Teraz, w szpitalu, chodzi o życie - i za każdym razem muszę podejmować decyzję.”

Po latach już z ogromnym bagażem doświadczeń życiowych nasz bohater jak przed laty staje w szranki z Panem Bogiem, ale to jest już inny wyścig. Zdążyć przed Panem Bogiem nie oznacza jak to miało miejsce w żydowskim getcie wyboru sposobu umierania. Jako lekarz kardiolog teraz realnie może wpływać na życie swoich podopiecznych.

„ Pan Bóg już chce zgasić świeczkę, a ja muszę szybko osłonić płomień, wykorzystując Jego chwilową nieuwagę. Niech się pali choć trochę dłużej, niż On by sobie życzył. To jest ważne: On nie jest za bardzo sprawiedliwy. To jest również przyjemne, bo jeżeli się coś uda – to bądź co bądź Jego wywiodło się w pole…”

Ten niecodzienny wyścig to zapewne wynik piekła, które zgotowali naziści Żydom, a w epicentrum, którego znalazł się Edelman. Próba rehabilitacji po latach, a może chęć wyrównania rachunków z Panem Bogiem za czterysta tysiące ludzkich istnień, które odprowadził do wagonów kierowanych prosto do Treblinki?

„Wiesz, kiedy człowiek odprowadza innych ludzi do wagonów, to może mieć z Nim później parę
spraw do załatwienia. A wszyscy przechodzili koło mnie, bo stałem przy bramie od pierwszego do ostatniego dnia. Wszyscy, czterysta tysięcy ludzi przeszło koło mnie.”

W powojennej rzeczywistości bohater reportażu wykorzystuje w pełni możliwości swego powołania, namawia swego przełożonego kardiochirurga profesora Jana Molla do nowatorskich i skomplikowanych operacji serca, które są pogonią za życiem, za każdym dniem, który mogą podarować pacjentom i ofiarować nie tylko nadzieję na dłuższe życie, ale realnie je wydłużyć. Edelman stojąc przy bramie na Umschlagplatzu w warszawskim getcie niejednokrotnie wyprowadzał ludzi, „których należało uratować,” nie pozostawał biernym, ale wyścig z Panem Bogiem w powstańczym getcie odbywał się na innych warunkach, liczył się przede wszystkim kształt umierania. Powstanie miało być odpowiedzią, rozpaczliwym krzykiem na cały świat, symbolem innego umierania, wyborem rodzaju śmierci, walką o zachowanie człowieczeństwa.
„Większość była za powstaniem. Przecież ludzkość umówiła się, że umieranie z bronią jest
piękniejsze niż bez broni. Więc podporządkowaliśmy się tej umowie. (…) Czy to w ogóle można nazwać powstaniem? Chodziło przecież o to, żeby się nie dać zarżnąć, kiedy po nas z kolei przyszli. Chodziło tylko o wybór sposobu umierania.”

Powstańcom nie tylko chodziło o przechytrzenie Stwórcy, ucieczkę przed wagonami do Treblinki, czy przed komorami śmierci. Pragnęli nadać sens umieraniu: „Śmierć ludzi ginących w milczeniu jest niczym bo nic nie pozostawiają po sobie, a ci co strzelają, pozostawiają legendę.” Chcieli nadać nowy wymiar śmierci, o którym usłyszałby cały świat, choćby była to nawet śmierć samobójcza.

Z perspektywy czasu i wykonywanego zawodu poglądy Edelmana ewoluują, zapewne dojrzewa jego świadomość, twierdzi iż: „Nie poświęca się życia dla symboli,” przez co neguje niektóre postawy i nie może pogodzić się z aktami zbiorowego samobójstwa. Czy ktokolwiek ma jednak prawo do oceny takich zachowań w świecie warszawskiego getta? W tym świecie śmierć to postać pierwszoplanowa przewijająca się w każdym fragmencie teksu, a na drugim planie jest wszechobecny głód. Można by mnożyć cytaty, gdyż to one najlepiej oddają naszych przerażających, bezosobowych bohaterów. Śmierć i głód królują w getcie naprzemiennie. Śmierć jest konsekwencją głodu: „(…) Rywka Urman, odgryzła kawałek swojego dziecka, Berka Urmana, lat dwanaście, zmarłego z głodu poprzedniego dnia.” Głód jest drogą do śmierci, drogą do obozowych pieców: „Czy ty wiesz, czym był chleb w getcie? Bo jak nie wiesz, to nigdy nie zrozumiesz, dlaczego tysiące ludzi mogło dobrowolnie przyjść i z chlebem jechać do Treblinki. Nikt przecież tego dotychczas nie zrozumiał. Tutaj rozdawali, w tym miejscu. Podłużne, rumiane bochenki sitka. I wiesz co? I ludzie szli, porządnie, czwórkami, po ten chleb, a potem do wagonu.”
Historia Marka Edelmana i powstańczego zrywu w warszawskim getcie przeplatana fragmentami z jego medycznej kariery to historia życia i śmierci. Dzięki Hannie Krall otrzymujemy reportaż z samego serca piekła, który okraszony jest dozą nadziei. To opowieść o dwóch światach diametralnie różniących się od siebie, których łącznikiem jest nasz bohater, a spoiwem dążenie do nieustannego wyścigu z Panem Bogiem. Hanna Krall daje nam pełną gwarancję świata bez literackiej fikcji, wiarę w reporterskie dzieło najwyższej próby bez okrasy i krzty konfabulacji, niezmiernie za to uszczuplające powstańczą legendę warszawskiego getta. Rozmowy Edelmana z Hanną Krall to swoisty dokument, który reporterka zachowała w niezmienionej formie, ale wieloczasowa konstrukcja i finalny produkt, który otrzymuje czytelnik do ręki to reporterski majstersztyk, a jego słowna prostota mocno podkreśla obrazy, które na długo zapadają nam w pamięci. Obrazy, które oby nigdy się nie zmaterializowały i których już nigdy nie musielibyśmy oglądać w rzeczywistości.

„Śmierć w komorze gazowej nie jest gorsza od śmierci w walce; niegodna śmierć jest tylko wtedy, kiedy się próbowało przeżyć cudzym kosztem.”

Reportaż Hanny Krall z przed ponad czterech dekad to prawdziwa literatura faktu, pozbawiona poetyckiego języka, a ponadto gloryfikacji biorących w niej udział bohaterów i zawartych zdarzeń to historia o niecodziennym wyścigu ze stwórcą. Choć geneza powstania reportażu jest banalna i całkowicie przypadkowa nie umniejsza to faktu, iż jest to najbardziej rozpoznawalne dzieło...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ten niebywale intrygujący tytuł sugeruje nam, iż autorka chce nam przedstawić dowody na istnienie, pytanie kogo lub czego wydaje się bezpodstawne, bo w podświadomości każdego z nas rodzi się dalszy ciąg tej frazy. Ale czy istotnie mamy rację?
Rozpoczynając „przygodę” z Hanną Krall będziemy zmuszeni wziąć udział w bolesnej wędrówce obnażającej najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy. To ogromnie trudna literatura przepełniona na wskroś bólem, przemocą, niesprawiedliwością, w której na domiar złego niejednokrotnie pierwszoplanową rolę odgrywają dzieci. Historie opowiedziane nam przez Hannę Krall to najprawdziwsze relacje uczestników i świadków dramatycznych wojennych zdarzeń w swej prostocie podkreślające beznadziejność i okropieństwo tamtych chwil. Jak nikt inny autorka posiada moralne prawo poruszać tragiczne losy narodu żydowskiego, z którego sama pochodzi, bo jako dziecko doświadczyła tego co nigdy nie powinno było się zdarzyć. Wojna skończyła się gdy miała dokładnie dziesięć lat, ocalała, ale bagaż doświadczeń jaki niesie ze sobą tłumaczy główny temat jej twórczości i nierzadko wplątywane elementów z własnej biografii w losy swoich bohaterów. W celu trochę lepszego zrozumienia autorki „Zdążyć przed Panem Bogiem” musimy pochylić się nad jej losem i setek tysięcy dzieci i dorosłych gnanych na rzeź. Choć zastanawiające jest to co sama mówi o sobie:

„- Nie zamieniłabym mojego dzieciństwa na żadne inne - wyznaje.
- Przygotowało mnie na całą resztę życia, dzięki niemu coś rozumiem z tego świata. Dzięki niemu wiem, czym jest strach, wiem, czym jest odwaga. I nie gorszę się byle czym. Byłabym nieporównywalnie głupsza, gdybym tego wszystkiego nie przeżyła. Zresztą wszystkie dzieci wychodzą z wojny roztropne i dorosłe. Żeby przeżyć, wszystkie musiały być mądre: polskie, żydowskie [...]”
Te słowa najlepiej oddają jak Hanna Krall twardo stąpa po ziemi i jak życie solidnie przygotowało ją do roli kronikarki holocaustu polskich Żydów. Jednak czytając „Dowody na istnienie” trudno się zgodzić z wyznaniem dotyczącym dzieciństwa - szafa z nocnikiem, kryjówka pod wielką spódnicą polskiej opiekunki, czy walizka przenosząca małe żydowskie życie to nieludzka szkoła życia, potworne zaprzeczenia prawidłowego procesu dorastania, a doświadczenia wyniesione z takich przeżyć, na domiar bez bliskości najbliższych, nie pozbawione były przyszłych traum i nie zawsze szły w parze z życiową mądrością. Autorka wielokrotnie wspomina o koszmarach ocalałych, zdiagnozowanych lękach, niezrozumiałych zachowaniach i to co udało się jej, niekoniecznie udało się innym. Mądrość to za mało, gdy brakuje wewnętrznej siły. To wszystko odnajdziemy w „Dowodach na istnienie ” w sposób oszczędny, bez zbędnych komentarzy, mając pewność iż: „Czysta fikcja mnie nie pociąga, życie jest bogatsze”. Prostota, brutalny realizm to dewiza naszej reporterki, nic ponad to nie wkradnie się w tekst, chyba że ważny szczegół: „Wymyśliłam sobie, że poprzez ważne szczegóły da się opowiedzieć świat”.

Hanna Krall opowiada nam rzeczywistość na wskroś prawdziwą i bezwzględną. Szafa z nocnikiem, walizka, fotel, łopata to na pozór prozaiczne szczegóły, jednakże to symbole podkreślające istniejący natenczas przerażający świat. W jej historiach wszystko jest dokładnie poukładane, nie ma miejsca na niepotrzebne dygresje, to najprawdziwsze reporterskie dzieło opierające się jedynie na relacji świadków bez zbytniej okrasy ze strony autorki. Bezpośredni przekaz to zaleta naszej reporterki, która nie ocenia i co więcej nie stawia po przeciwnych stronach barykady Polaków i Żydów, żadnych nie gloryfikuje, wskazuje jasną i przejrzystą granicę miedzy dobrem i złem bez zbędnych didaskaliów.

Hanna Krall dostarcza nam opowieści, w które z pozoru trudno uwierzyć, chciałoby się w pewnym momencie krzyknąć: „Sprawdzam!”, ale czy mamy prawo kwestionować dowody na istnienie „dobra i zła”. „Praca reporterki nauczyła mnie, że historie logiczne, bez zagadek i luk, w których wszystko jest zrozumiałe, bywają nieprawdziwe. A rzeczy, których nijak nie da się wytłumaczyć, zdarzają się naprawdę. W końcu życie na ziemi też jest prawdziwe, a nie daje się logicznie wytłumaczyć.”
Oprowadzając nas po świecie, który dzisiaj już nie istnieje, po meandrach ostatnich wschodnioeuropejskich Żydów, opowie nam o namacalnym dobru i złu wyrządzonemu Żydom przez Polaków i Polakom przez Żydów, ale przy tym Krall wnikliwie analizuje i subtelnie waży nie osądza, nie ocenia, a odważniki w jej wadze są tak rozmieszczone, że szala nie przechyla się w żądną stronę. To jej właśnie największa zaleta, wina rozlewa się równomiernie, choć tak naprawdę wiemy, że główni winowajcy są po wiadomej niemieckiej „ciemnobrunatnej stronie mocy”.

Wróćmy jednak do dowodów mających potwierdzić istnienie. „Historie które opowiadam zdarzyły się naprawdę ułożył je wielki scenarzysta są dowodem na boskie istnienie, ale jeżeli Bóg jest, jest i diabeł czy zatem wszystkie losy są jednego autorstwa.” To jeden z bardzo skromnych komentarzy Hanny Krall kończący opowiadanie o leżajskich Żydach, ale to kwintesencja tego co chciała nam przekazać. Historię Lejbusia Katza i jego łopaty z biegiem czasu zapomnimy, pytanie kto pisał scenariusz tych przerażających zdarzeń zostanie z nami do końca. „Wielki scenarzysta” układa nieprawdopodobne historie, ale czy to tylko on jest odpowiedzialny za losy zdarzeń? Czy naprawdę tam gdzie zabrakło Boga, diabeł kierował ruchem? To pytanie byłoby najprostszą formą odpowiedzi i zarazem usprawiedliwieniem boskiego scenarzysty i poczynań jego aktorów, jednakże życiowe prawdy są bardziej skomplikowane i nie tak prosto wytłumaczalne, a my do dzisiaj się z nimi borykamy.

Z Krallowskich historii uczymy się prawdziwego życia, poznajemy inny, nieznany nam świat ludzki, boski i diaboliczny. To nieuniknione, cały czas jesteśmy narażeni na taki przekaz. Dobro i zło pozostanie z nami na zawsze, ale który scenarzysta zwycięży na dobre, to już zależy wyłącznie od nas.

Ten niebywale intrygujący tytuł sugeruje nam, iż autorka chce nam przedstawić dowody na istnienie, pytanie kogo lub czego wydaje się bezpodstawne, bo w podświadomości każdego z nas rodzi się dalszy ciąg tej frazy. Ale czy istotnie mamy rację?
Rozpoczynając „przygodę” z Hanną Krall będziemy zmuszeni wziąć udział w bolesnej wędrówce obnażającej najmroczniejsze zakamarki...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejny raz chcąc upajać się prozą Joanny Bator muszę wybrać między literaturą wysokiej próby, a dziwnymi poglądami autorki. Wewnętrznie rozdarty nie mogąc pogodzić się z olbrzymim negatywnym spojrzeniem nie tyle na polską rzeczywistość, co nasze społeczeństwo, dlatego sięgam tym razem po zbiór esejów i felietonów z pobytu pisarki w Japonii, mając nadzieję, że tym razem nie został on skażony antypolskim duchem. Ktoś może mi zarzucić, że zbytnio się czepiam, ponieważ rolą literatury jest obnażanie i wytykanie tego, co w nas najgorsze, ale sposób w jaki robi to autorka „Piaskowej Góry” wydaje się dla mnie zbyt uproszczony i jednoznaczny, jednym słowem nie bierze jeńców, a jej literacki kunszt dopełnia aktu zniszczenia. „Literatura to nie opisywanie świata, ale stwarzanie nowej rzeczywistości.” Ta polska rzeczywistość tworzona ukradkiem na kartach powieści Bator wymyka się czasami i tworzy zniekształcony obraz naszego kraju. Osobiście obarczony szkolno-mickiewiczowskim romantyzmem, podobnież jak sama autorka, nie mogę jednakże przywyknąć do stosowanych przez nią stereotypów, choć zapewne w dużej mierze to celowy zabieg mający za zadanie przykuć uwagę czytelnika: „Słowa, z których pisarz utkał dobrą opowieść, zapadają w nas, drażnią, jakby były haczykiem, który połknęliśmy niczym ryba zwabiona przynętą. Nie dają się odczepić. Są coraz silniejsze i bardziej wyraziste. Często bolesne.” Joanna Bator urzeka swą literaturą stosując w niej równocześnie wyrafinowane i ponad miarę bolesne środki wyrazu.
„Rekin z parku Yoyogi” przenosi nas do Japonii, kraju samurajów i Godzili. Japonii Joanny Bator, kraju opisanego przez antropolożkę wysublimowanym słowem. Bator zabiera nas w podróż do kraju jakże innego od tego znanego z telewizyjnych przekazów, odwiedza miejsca niedostępne dla przeciętnego turysty, miejsca zapomniane, dziwne, opuszczone, czasem przerażające, spowite „cieniem katastrofy i dymem z Fukushimy”. Wydarzenie z jedenastego marca odcisnęło tak wyraźnie piętno na całej Japonii i na niej samej, iż autorka nie może przejść obok niego obojętnie, dzieli się z czytelnikiem przeżyciami z tej katastrofy i zaobserwowanymi ludzkimi zachowaniami jakże odmiennymi, a przecież najbardziej pożądanymi we współczesnym świecie.

Już na samym wstępie Bator wyjaśnia nam, że ma własny niepowtarzalny sposób odkrywania Japonii, mianowicie: „(…) tworzenia w niej własnej przestrzeni rzeczywistej i symbolicznej.” Jak sama pisze „praktykę subiektywnego mapowania” rozpoczęła już od pierwszego pobytu w tym kraju, w którym zakochała się bez reszty. „Rekin z parku Yoyogi” to historie z kolejnego pobytu pisarki w Japonii, po której porusza się nielinearnie trzema ścieżkami. Zapewne takie postępowanie wynika z jej naukowych korzeni, dochodzi do głosu zawód badacza kultury tropiącego system aksjonormatywny panujący w Japonii. Jednakże Bator nie dostarcza nam naukowych dysput, ale podążając swoimi ścieżkami opowiada o kraju w sposób jaki nie zrobił to nikt jeszcze. Przecinające się drogi Joanny Bator to niesamowitość, alegoria i heterotopia. Niesamowitość: „(…) wiedzie zatem przez to, co zadziwiające, niezrozumiałe, olśniewające” alegoria: „(…) skłania mnie do porównań” kierując się drogą heterotopii pisarka dostarcza czytelnikowi niebywałych doznań, odbijając rzeczywistość w krzywym zwierciadle. Taki konglomerat krzyżujących się ścieżek Joanny Bator uczy nas Japonii i pozwala choć trochę zrozumieć Japończyków. Dla polskiego czytelnika tak kulturowo oddalonego i znającego ten kraj jedynie z symbolu „Made in Japan” niektóre opowieści autorki będą niesamowite jak wielki rekin znaleziony w parku Yoyogi stanowiący wielką zagadkę, ale dla autorki będący pretekstem do pokazania, że: „Literatura jest obszarem, na którym, jak w parku Yoyogi, codzienność łączy się z tym co niebywałe i niepojęte.” Niezwykłym jest jak autorka potrafi w tym celu wykorzystać literaturę i zaprowadzić nas do lasu samobójców, gdzie możemy wręcz poczuć zapach śmierci i doświadczyć tego co w mniemaniu Japończyków jest honorowym wyjściem z sytuacji beznadziejnej. Oprowadzać nas po ruinach, porzuconych miejscach, gdzie kiedyś tętniło życie, a teraz te miejsca życie opuściło. Fascynacja zjawiskiem Haikyo (ruiny) przemijaniem, rozpadem miejsc dawno opuszczonych sponiewieranych przez naturę i chęć utrwalenia tych miejsc oraz chwil obracających w nicość otaczający nas świat pod postacią cyfrowej fotografii, nie jest znamienna tylko dla Japończyków, ale proces przemijania, który obserwujemy w pewnej mierze jest naturą japońskiego piękna.

Tego wszystkiego dowiemy się z opowieści autorki i jeszcze więcej, choć tematyczny chaos i ścieżki, którymi podąża nasza badaczka nie są wcale proste, jednak zrekompensuje nam to w dwójnasób jej styl, język, pisarski kunszt i nieposkromiony apetyt na historie wydawałoby się na wskroś japońskie, ale czy na pewno? Przemykając się ścieżkami Joanny Bator uczymy się Japonii zdumiewającej, zaskakującej jak przechadzający się „(…) mężczyzna w średnim wieku przebrany za słodką Lolitę”. Takich oryginalnych zjawisk i skądinąd dla nas dziwnych hobby w tym kraju znajdziemy mnóstwo. Autorka Rekina dostarczy nam dawki informacji od wcześniej wspomnianej męskiej Lolity po „Święto stalowego penisa” i automaty z używanymi majtkami, bowiem dla naszej pisarki nie ma tematów tabu, wszystko to trzeba poznać, zgłębić, zrozumieć bez krzty krytycyzmu. Sprawnym okiem badacza stara się rozgryźć sprawę „bieliźnianego fetyszyzmu” co z kolei prowadzi ją do zaskakujących wniosków jak to sama określa (a)seksualnej rewolucji Japończyków. Po krótce dowiemy się, dlaczego w kraju kwitnącej wiśni ludzie żyją tak długo i są tak niechętni do rozmnażania.
Podążając japońskim ścieżkami Joanny Bator czujemy na plecach oddech olbrzymiego prehistorycznego gada. Godzilla to znak rozpoznawczy Japonii, każdy z nas dobrze zna tego potwora, ale czy ktokolwiek próbował zrozumieć jego sens? Cieszą nas jego ciągłe powroty na kinowy ekran, ale to dlaczego nieustannie wraca, to już nas nie obchodzi, a to dla Japończyków bardzo istotne. W cieniu Godzilli na krętych drogach spotykamy osobę dla naszej pisarki bardzo ważną to Haruki Murakami. Komu tylko obiło się o uszy nazwisko Murakami będzie się miał okazję z tym japońskim pisarzem bliżej zaprzyjaźnić z pomocą naszej przewodniczki, bo co rusz przewija się w jej historiach, mogę pokusić się o stwierdzenie, że Murakami naszej pisarki nie opuszcza ani na krok. Przemierzając japońskie zakamarki superpłaski Murakami towarzyszy Bator przez cały czas, oczarowanie nie mija ani na chwilę, może autorka Rekina sprawi, że czytelnik połknie bakcyla i superpłaski język Murakamiego zauroczy i jego.
„Rekin z parku Yoyogi to tematyczny miszmasz Japonii w pigułce, ale to zapewne ciekawsza strona kraju. Dla Bator najważniejsi są ludzie od wspomnianej wcześniej lolity do otaku będących fanatycznymi fanami komiksów, gier i anime z tokijskiej dzielnicy Akihabara, poprzez ładne, bystre i posłuszne gejsze, francuskie pokojówki z maid cafe i emocjonalne hybrydy moe o dużych oczach, króliczych lub kocich uszkach z dzwoneczkami we włosach, ubranych w szkolny mundurek. To ludzie skupiają baczną uwagę naszej wnikliwej obserwatorki poprzez nich szuka genezy zjawisk jakie ogarnęły powojenną Japonię, zastanawia się co tak naprawdę pozwala mieszkańcom wysp nieustannie jak powracającej Godzilli podnosić się z traumatycznych przeżyć, których w ostatnich czasach sporo doświadczyli.
To pasjonująca lektura przepełniona japońskim kolorytem, który dodatkowo podkreśla narrację autorki i jej uwodzicielski charakter. Joanna Bator nie raz udowodniła nam, że potrafi zawładnąć czytelnikiem i jak za sprawą czarodziejskiej różdżki przenieść go do odległych miejsc, jakże innych od naszych. Nie zawsze jest jednak kolorowo, zastosowane przez Bator środki porównawcze mogą co po niektórych dotkliwie zaboleć, a zapewne nie byłaby sobą gdyby tego nie uczyniła. Bardzo chciałbym poznać genezę tego wstydu i tych utyskiwań skierowanych na polskie społeczeństwo, a model porównawczy jakim w tym wypadku jest Japonia i Japończycy wydaje się nie na miejscu. Zbyt wiele nas dzieli, aby cokolwiek z tego wynikało. Czyżby badaczka kultury o tym nie wiedziała? Myślę jednak, że mimo tych drobnych zgrzytów „Rekin z parku Yoyogi” wypłynie na szerokie wody i pożre czytelnika bez reszty.

Kolejny raz chcąc upajać się prozą Joanny Bator muszę wybrać między literaturą wysokiej próby, a dziwnymi poglądami autorki. Wewnętrznie rozdarty nie mogąc pogodzić się z olbrzymim negatywnym spojrzeniem nie tyle na polską rzeczywistość, co nasze społeczeństwo, dlatego sięgam tym razem po zbiór esejów i felietonów z pobytu pisarki w Japonii, mając nadzieję, że tym razem nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wyobraź sobie, że jesteś pływającą w stawie rybą (…) Dla ciebie całym wszechświatem jest staw. Wyobraź sobie teraz, że (…) ktoś sięga do stawu i cię z niego wyjmuje (…) Nagle widzisz inne stawy. Drzewa. Niebo w górze. Dociera do ciebie, że jesteś częścią znacznie większej i dużo bardziej tajemniczej rzeczywistości, niż kiedykolwiek ci się śniło.”
Blake Crouch podobnie jak swego bohatera wyciągnął mnie z domowego stawu i na cały dzień i noc przeniósł w zaświaty. Książkowe zaświaty. Miejsca o wiele bezpieczniejsze od tych, po których podróżował główny bohater „Mrocznej materii”, a to podróże bardzo dziwne i niebezpieczne. Bezustanna pogoń za utraconym szczęściem, miłością, bliskimi i dorobkiem całego życia. Blake Crouch opowiada nam w iście sensacyjny sposób najprawdziwszą love story. Historię skradzionego życia i nieopisanej tęsknoty umieszczoną w fantastycznych światach, ale czy dla dzisiejszej nauki aż tak nierealnych?

Zacznijmy jednak od początku. Od rzeczywistości, którą znamy na co dzień, od świata jak najbardziej prawdziwego, w którym poznajemy naszego bohatera Jasona Dessena niczym niewyróżniającego się wykładowcę fizyki z małego college’u w Chicago. Niegdyś fizyk z wielkimi ambicjami, dziś stateczny ponad czterdziestoletni mężczyzna z kochającą żoną i piętnastoletnim dzieckiem przy boku. Wydawałoby się, że tę stagnację i szczęście nie jest w stanie zakłócić mu nic, jednakże iluzja pęka pewnego wieczoru. Uprowadzony z ulicy przez nieznajomego, obezwładniony i odurzony, budzi się w nieznany miejscu w Chicago w świecie, który nie jest jego światem. Pozornie wszystko się zgadza, ale brak w nim najbliższych mu osób, a sam rozpoznawany w nim nie jest jako akademicki wykładowca, ale genialny fizyk z wielkimi osiągnięciami z zakresu fizyki kwantowej. Dalej jest coraz bardziej ciekawiej, nasz bohater nie może poradzić sobie z nową rzeczywistością i utratą ukochanych osób. Zastanawia się czy nie jest obiektem spisku albo celem przerażających badań. Pytania narastają, a nowy świat i poznani w nim ludzie nie pomagają. Co zrobi Jason Dessen? Zaakceptuje nową osobowość, wybierze nowe życie w glorii sławy i pogodzi się z utratą rodziny, czy rozpocznie niezwykłą podróż w imię dotychczasowej miłości w poszukiwaniu utraconego z pozoru banalnego życia.
Intrygujący początek powieści Blake’a Croucha, poza kilkoma sformułowaniami z fizyki kwantowej, w zasadzie niczego nam nie wyjaśnia. Możemy się tylko iluzorycznie domyślać, co się przydarzyło naszemu bohaterowi. Dokąd trafił, dlaczego i co tam robi? Autor wykorzystuje w swej powieści teorię wieloświatów albo światów równoległych, robi to w sposób przemyślany i nie zanudza czytelnika niepotrzebną wiedzą, której nie zrozumie, a w najlepszym razie na drugi dzień zapomni, aczkolwiek fragmentarycznie wyjaśnia pojęcie ciemnej materii, głównego składnika wszechświata i dowodu na istnienie wieloświata:

„Jeżeli w rzeczywistości zamieszkujemy wieloświat, ale nasze mózgi ewoluowały tak, że wyposażyły nas w zaporę ograniczającą to, co postrzegamy do pojedynczego wszechświata? (…) gdyż prawdopodobnie nie poradzilibyśmy sobie z równoczesną obserwacją wszystkich możliwych rzeczywistości. W jaki więc sposób znaleźć dostęp do tej przestrzeni 5D?”
Bohater Blake’a Croucha pokonał zaporę i znalazł dostęp do światów równoległych, ale czy zdoła odnaleźć w ich niezmierzonych ilościach ten właściwy z ukochanymi, których opuścił wbrew swojej woli. To fantastyczne barwne tło powieści doskonale posłużyło autorowi do pokazania pogoni za szczęściem i miłością, którą nasz bohater utracił, a której na co dzień w pełni nie dostrzegał i nie doceniał. Wstrząs jaki przeżył w trakcie porwania w konsekwencji konfrontacja z innym życiem, o którym niegdyś marzył pozwoliły mu w równoległym świecie zrozumieć, co dla niego jest najważniejsze w życiu, a wybory jakich dokonał w swoim świecie piętnaście lat temu są tymi najwłaściwszymi.

Ta miłosna historia w konwencji thrillera science fiction to bajka dla dorosłych okraszona naukowym polotem. To historia o wyborach, a równoległe światy stanowią nie tyle tło, co kwintesencję naszych zachowań, wyborów i działań bezpośrednio lub pośrednio wpływających również na nasz realny świat.

O ile Blake Crouch dostarcza nam sporej dawki emocji w niepowtarzalnym stylu, czytelnik z tej lektury może wycisnąć znacznie więcej: „Najpiękniejszą rzeczą, jakiej możemy doświadczyć, jest oczarowanie tajemnicą,” to słowa naszego bohatera, które dotyczą fizyki i kosmologii, czytelnika zaś nie oczaruje wieloświat, ale szalona wędrówka po nim w poszukiwaniu utraconego życia i głęboko skrywana w sercu naszego bohatera tajemnica miłości.
Fizyk Jason Dessen został zmuszony odzyskać swoje szczęście i swój świat my jednak nie podążajmy za nim drogą w poszukiwaniu alternatywnych światów, bo to głównie od nas samych i naszego postępowania i wyborów zależy konstrukcja otaczającego nas świata.

„Idziesz przez świat i światu dajesz kształt przez twoje czyny.”
(Stanisław Wyspański "Powrót Odysa")

„Wyobraź sobie, że jesteś pływającą w stawie rybą (…) Dla ciebie całym wszechświatem jest staw. Wyobraź sobie teraz, że (…) ktoś sięga do stawu i cię z niego wyjmuje (…) Nagle widzisz inne stawy. Drzewa. Niebo w górze. Dociera do ciebie, że jesteś częścią znacznie większej i dużo bardziej tajemniczej rzeczywistości, niż kiedykolwiek ci się śniło.”
Blake Crouch podobnie jak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nadzieja ukryta „W głębi lasu”
Paula Copelanda tak naprawdę nigdy nie przestały nawiedzać potwory z głębi lasu, nawet wtedy gdy został prokuratorem okręgowym nie potrafił o nich zapomnieć. Dwie dekady temu będąc wychowawcą na letnim obozie, pewnej nocy dwie pary nastolatków wymknęły się z obozu do lasu. Finałem tej niesubordynacji była niewyobrażalna tragedia. Odnaleziono ciała jednej z par z poderżniętymi gardłami. Ciał drugiej pary nigdy nie odnaleziono. Pomimo to Gila Pereza i siostrę naszego bohatera Camille Copeland uznano również za zamordowanych przez seryjnego mordercę. Paul, wówczas obozowy opiekun, zaniedbał swoje obowiązki, pogrążony w miłosnych uściskach z córką właściciela obozu. Nic nie zrobił, aby zapobiec tragedii. Ta historia sprzed lat stała się genezą przyszłych wydarzeń i traumą głównych bohaterów, uczestników tragicznej przygody sprzed lat.
O ile ciała są materialnym dowodem zbrodni, to już ich brak oznacza dla bliskich nadzieję, choć upływający czas powoli ją odbiera, jednak nigdy nie do końca. W konsekwencji w lesie cały czas pozostały potwory bytujące głęboko w ludzkiej świadomości, żywiące się nadzieją ofiar. Wychodzące by je dopaść w najmniej oczekiwanym momencie, a czytelnika bez reszty pogrążyć w lekturze. Ofiary pochłania las i wspomnienia z przeszłości, a nas do końca wielka niewiadoma. Bezlitosny las pozyskuje kolejne ofiary, to już nie są umęczone i porzucone, czy pośpiesznie zagrzebane w głębi lasu przez mordercę ciała, ale rodziny ofiar ogarnięte niepewnością, wątpliwością, nadzieją. To sprawia, iż potwory nigdy nie odejdą i udręka będzie trwała a las nie zdradzi tajemnicy.
„Śmierć jest czystą, destrukcyjną siłą, jak kula do burzenia murów. Uderza, niszczy twoje życie i zaczynasz je odbudowywać. Natomiast niewiedza - ta niepewność, ten cień wątpliwości - bardziej upodabnia śmierć do działania termitów lub innych niestrudzonych owadów. Zżera cię od środka. Nie możesz tego powstrzymać. Nie możesz odbudować swego życia, ponieważ ta niepewność wciąż będzie cię dręczyć.”
Harlan Coben dostarcza nam kolejną dawkę emocji. „W głębi lasu” wszystko się rozpoczyna i na pozór tam kończy się dramat, jednak wątpliwość zrodziła leśne potwory, a Coben doskonale je wykorzystuje w swojej powieści. Zna mechanizmy ludzkiej świadomości i wie jakie spustoszenie mogą w niej poczyni traumatyczne przeżycia i pytania bez odpowiedzi.
Jak to jest w zwyczaju pisarza wydarzenia sprzed lat są przyczynkiem do rozpętania właściwej opowieści mającej podłoże w historii sprzed dwóch dekad. Ta czasowo-przestrzenna składnia to atrybut pisarza, a doskonała synchronizacja obecnych wydarzeń i tych minionych to zalety jego powieści. Coben przenosi czytelnika w czasie z perfekcyjną stabilnością ani na chwilę nie ma mowy o jakiejkolwiek gmatwaninie i zatraceniu się obserwatora w chronologii wydarzeń. To dobrze skrojony thriller z rzeką tajemnic, a czym głębiej się w niej zanurzasz napotykasz na coraz to nowe znaki zapytania. Las skrywa tajemnice, ale wraz z pojawieniem się po latach zwłok człowieka, który do złudzenia przypomina Gila Pereza zaginionego, ponoć zamordowanego, uczestnika letniego obozu budzą się stare leki, a z lasu wychodzą potwory tłumione przez lata. Strach się materializuje i nadzieja powraca z zwielokrotnioną siłą. Kiedyś osiemnastolatkowie, obozowi opiekunowie, dziś dorośli już ludzie na stanowiskach z bagażem doświadczeń życiowych i leśnym balastem muszą na nowo stawić czoło potworom oraz odnaleźć nowe odpowiedzi na pytania zadane dawno temu.
„Większość ludzi uważa, że najgorsza jest śmierć. Nic podobnego. Po pewnym czasie nadzieja jest o wiele okrutniejszą panią. Kiedy żyjesz z nią tak długo jak ja, z mieczem nad głową przez całe dni, potem miesiące, a wreszcie lata, zaczynasz marzyć, żeby opadł i ściął ci głowę.”
Coben jak mało kto nie oszczędza swoich bohaterów, jak na zawołanie komplikuje im życie, jednakże obdarza ich, a zwłaszcza Paula Copelanda, charyzmą pozwalającą przeciwstawić się nadciągającym, ponownym wątpliwością oraz towarzyszącym im zagrożeniom. Konstrukcją swych bohaterów Harlan Coben w wyrazisty sposób chce nam przekazać, że warto walczyć z przeciwnościami losu. Nawet po przerażających przeżyciach, utracie bliskich i coraz wątpliwszej nadziei na odnalezienie siostry, Paul Copeland nie traci wiary w ludzi i sprawiedliwość, którą sam reprezentuje. Można się pokusić o stwierdzenie, że to życiowe trudności go ukształtowały. Popełnione w przeszłości błędy, demony z głębi lasu i strach nie zrujnowały psychiki naszego bohatera, ale zbudowały solidny system obronny i system wartości będący w stanie walczyć o to co w życiu najcenniejsze miłość, rodzinę, prawdę i sprawiedliwość. Czy uda się to zrealizować naszemu bohaterowi? Autor jest bardzo przekorny, wiele razy zaskoczył czytelnika mniej lub bardziej spektakularnym zakończeniem. Czy tym razem będzie podobnie?

Nadzieja ukryta „W głębi lasu”
Paula Copelanda tak naprawdę nigdy nie przestały nawiedzać potwory z głębi lasu, nawet wtedy gdy został prokuratorem okręgowym nie potrafił o nich zapomnieć. Dwie dekady temu będąc wychowawcą na letnim obozie, pewnej nocy dwie pary nastolatków wymknęły się z obozu do lasu. Finałem tej niesubordynacji była niewyobrażalna tragedia. Odnaleziono...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Łańcuch”, którego nie możesz przerwać
A co ty byś zrobił, gdybyś został ogniwem Łańcucha, kolejnym członem rozrastającego się przestępczego procederu, w którym w perfidny i bezwolny sposób musisz stać się złym człowiekiem. Jak zachowałbyś się będąc w skórze głównych bohaterów thrillera Adriana McKinty „Łańcuch”?
Czytelnikowi wciągniętemu przez autora w tą makabryczną historię od razu nasuwają się powyższe pytania. Główna bohaterka znalazła się w sytuacji bez wyjścia, stała się kolejnym ogniwem zła trwającego od lat. Dokonała wyboru, a czy ty też zgodziłbyś się zostać następnym elementem układanki, gdyby porwano ci dziecko? Dlaczego Łańcuch działa tak bezlitośnie i w zasadzie nie pozwala na alternatywę? Odpowiedź jest banalnie prosta – organizacja trafia w nasz najczulszy i najsłabszy punkt oraz celuje w to co nam jest najdroższe, a dla kochającego rodzica, to jego dzieci. Kolejne elementy Łańcucha muszą działać bez zastrzeżeń, segregować i wybierać odpowiednie ofiary. Wybór musi być trafny, popełniony przy tym błąd może skutkować nieobliczalnymi następstwami. Następne ogniwo, główna bohaterka powieści Rachel, zwykła kobieta po rozwodzie i pozornym uporaniu się z nowotworem piersi, musi poradzić sobie z niebotycznym problemem spadającym na nią pewnego poranka. Z porwaniem jedynej ukochanej osoby, córki, która pozostała z nią po rozstaniu z mężem. Sam okup nie załatwi sprawy, Łańcuch musi trwać, więc Rachel w zamian za uwolnienie własnego dziecka, musi porwać inne. Czy schorowana kobieta bez grosza przy duszy zdoła zorganizować pieniądze na okup, wkroczyć w krainę zła oraz uczynić to co jej uczyniono? Czytelnik „rodzic” od samego początku utożsamia się z bohaterką tej przerażającej historii, niejako jej kibicuje w tym procederze, zastanawia się, czy sam miałby na tyle odwagi i charyzmy by dla ocalenia własnego dziecka przekroczyć niewidzialną, cienką granicę. A gdyby coś poszło nie tak? Byłby w stanie po sobie posprzątać cały ten bałagan i dla ratowania najdroższej osoby zabić porwane przez siebie dziecko?
Na szczęście jesteśmy tylko widzami tej opowieści, bezpośrednio Adrian McKinty nie stawia nam pytań. Jednak śledząc losy Rachel wcielamy się w tą postać i sami je konstruujemy a odpowiedzi nas przerażają. Jaki impuls musi zaistnieć, aby rozpocząć tak brutalną grę? Jakie należy włączyć w człowieku wtyczki, aby stał się przestępcą i kolejną ofiarą Łańcucha?
Nie na wszystkie pytania, znajdziemy odpowiedzi i nikt z nas zapewne nie znajdzie się na miejscu Rachel, a tylko tak ekstremalna sytuacja mogłaby wyzwolić w nas ukryte drugie ja i skłonić do przewartościowania naszych zachowań. Czyżby autor chciał skłonić czytelnika do takiej refleksji, a może to tylko następna zgrabna opowieść o walce z wcielonym złem? Sięgając po prozę Adriana McKinty nie oczekujmy literackich wyżyn, mimo wszystko to dobrze skrojony thriller z ciekawym pomysłem, wartką akcją, działający na wyobraźnie czytelnika i nie pozwalający się nudzić. Co więcej poruszający wiele problemów i nałogów współczesnego świata, od prawdziwych realnych zagrożeń czyhających na nas za każdym rogiem, do tak niewinnych zachowań jak obnażanie przez nas naszego życia osobistego w sieci, dzielenie się nim, swoimi marzeniami oraz pragnieniami przed całym światem. Media społecznościowe to pożywka dla Łańcucha. Kilkoma kliknięciami myszki dowiemy się wszystkiego, to media wskażą nam przyszłą ofiarę. Łańcuch tylko na to czeka. Rozrastając się coraz bardziej, zaciska się szczelnie wokół swoich ofiar, karmi się ich strachem i miłością do najbliższych. Czy możemy się pokusić na stwierdzenie, że to miłość jest sprawcą całego zamieszania? Poniekąd tak, ale to bardzo nieuprawniona i krótkowzroczna uwaga, choć Łańcuch w znacznej mierze się na niej opiera. To nic innego jak uczucia, którymi obdarzamy swoich najbliższych, są pożywką tego zbrodniczego procederu oraz paliwem napędzającym Łańcuch, który zaciska się wokół ofiar odzierając je z resztek człowieczeństwa. Cały czas kalecząc innych stawia każdemu z nas pytanie o człowieczeństwo każdego z nas: „Co ja bym zrobił, gdybym trafił do Łańcucha?”

„Łańcuch”, którego nie możesz przerwać
A co ty byś zrobił, gdybyś został ogniwem Łańcucha, kolejnym członem rozrastającego się przestępczego procederu, w którym w perfidny i bezwolny sposób musisz stać się złym człowiekiem. Jak zachowałbyś się będąc w skórze głównych bohaterów thrillera Adriana McKinty „Łańcuch”?
Czytelnikowi wciągniętemu przez autora w tą makabryczną...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dawno temu, wśród czarnego bezdroża, na biegunie galaktycznym, w samotnej wyspie gwiezdnej, był układ poszóstny; pięć jego słońc krążyło samotnie, ostatnie zaś miało planetę ze skał ogniowych, z niebem jaspisowym, a na planecie rosło w potęgę państwo Argensów, czyli Srebrzystych.”
Czyż nie tak na pierwszy rzut oka mogłaby się rozpoczynać kolejna odsłona gwiezdnych wojen? Niestety, a może niekoniecznie, bo to historia napisana przez naszego futurologa ponad półwieku temu. Swoisty żart Stanisława Lema skrywający życiowe prawdy. „Bajki robotów” opowiadania wydane w 1964 roku to baśnie i klechdy w niecodziennym wydaniu. Zabawa Lema fantastyczną prozą, którą przenosi na bajkowy grunt. To futurystyczny naukowy zawrót głowy połączony z baśniowym światem pozbawionym, jednakże czarów i magii, a opierającym się jedynie na zasadach przewidywania i prawdopodobieństwa osiągnięć jakie dostarczy nam w przyszłości nauka i technika. Dziś wiemy, że Lem przewidział dużo i nie jest to dla nas żadnym zaskoczeniem, że był wizjonerem. Dlaczego Lem stworzył te baśniowe stwory? Czy tylko dla zabawy czytelnika? Może dla odarcia ludzkości z majestatu i wskazania tkwiącego w nim zła. A może to satyra polityczna? Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego w jakim czasie autorowi „Astronautów” przyszło tworzyć i z czym musiał się zmagać, a wspomniani właśnie „Astronauci” ukazują poprawność polityczną jaką musiał zachować chcąc, aby jego dzieła były wydawane. Idąc tą drogą możemy się pokusić o stwierdzenie, że ta lemowska kombinatoryka fantastyki i bajek zawierała spore aluzje do ówczesnego systemu, a że był to sprytny sposób na ukazanie naszej rzeczywistości bez ingerencji w tekst cenzury, świadczy o tym, że w 1982 roku ówcześni edukatorzy młodzieży uczynili ją szkolną lekturą.
„Bajki robotów” to nie tylko zabawa czy polityczna hucpa. Ten zbiór opowiadań to literackie zjawisko, które miało wielorakie znaczenie. Między innymi Lem chciał podkreślić złożoność problemu oraz ukazać zagrożenie jakie niesie za sobą gatunek ludzki. Dzisiaj niebezpieczeństwo upatrujemy w sztucznej inteligencji. W bajkach Lema to człowiek jest złem: „Były to istoty, co z oceanu słonego wyszły i budowały maszyny, żelaznymi aniołami dla drwiny zwane, dzierżyły je, bowiem w okrutnej niewoli. Lecz sił do buntu nie mając przeciw potomstwu oceanów, istoty metalowe uciekły, porwawszy próżniopławy ogromne; pierzchły na nich z domu niewoli w najodleglejsze archipelagi gwiezdne." W bajkach czytelnik staje po stronie zmyślnych robotycznych stworów, a człowiek to przerażający „bladawiec” zbudowany z wody, powodujący realne zagrożenie dla „metalowych istot”.
Każda bajka Lema to fantastyczny świat i odrębna opowieść, każda niesie ze sobą odpowiedni przekaz. Mechanicznym postaciom autor nadał ludzkie cechy, a pod postaciami tych zmyślnych tworów odzierał nas z naszych słabości i wad. Roboty walczą ze złem, tyranią i głupotą. Ich świat niczym nie różni się od naszego, Lem przeniósł go tylko w futurystyczną przyszłość, w fantastyczne baśniowe światy oddalone od nas o lata świetlne, ale problemy pozostawił ponadczasowe i na wskroś ludzkie.
Tak samo ciekawe i istotne jak problematyka bajek jest to jak Lem nam je opowiedział. Sam tytuł, choć niewymyślony przez Lema, mówi w czym rzecz, ale dalej jest tylko ciekawiej. Już pierwsze opowiadanie „Trzej elektrycerze” mówi nam w jaki sposób pisarz chce nam nakreślić przygody robotów. Niecodzienna zabawa autora słowem, połączenie kosmicznej fabuły z baśniową konwencją daje mu szerokie pole do działania, tworzenia innowacji językowych. Poznajemy słowotwórstwo na najwyższym poziomie, które równocześnie zapewnia nam podczas lektury lekki uśmiech w kącikach ust. Lem doskonale łączy archaiczny baśniowy język z technologią XX wieku. Literatura fantastyczna zmuszona jest tworzyć przedziwne twory językowe, ale Lem w tym bajkowo – futurystycznym pomyśle poszedł o krok do przodu. Tworzy łącząc stare słowa z nowymi, przez co powstają elektrycerze, wielki podblaszy koronny, czy elektrosmok. To wszystko sprawia, że Lem uzyskuje nie tylko właściwy literacki efekt, ale jego słowotwórstwo rządzi tekstem i popycha fabułę do przodu, dodatkowo kosmiczne pomieszanie fantastycznej rzeczywistości z archaicznym światem znanym ludzkości z opowieści i baśni dodaje utworom humoru. Czymże byłyby „Bajki robotów” bez Klapaucjusza i Trurla, Erga Samowzbudnika, czy Automateusza? To te neologistyczne stwory budują akcję i żartobliwie ją okraszają.
Czy warto czytać Lema? To fantastyka dla wymagających, inna, dziś nadwyrężona zębem czasu, choć jak najbardziej aktualna. Książki Lema niejednego z nas rozczarowały, innych oczarowały, jednakże pomimo upływu lat dzierży on na naszym poletku w tej dziedzinie niezmiennie palmę pierwszeństwa, a jego bajki nadal uczą i bawią. Pomimo dziecinnego tytułu i obarczeniu szścioklasistów brzemieniem szkolnej lektury, „Bajki robotów” to uniwersalna proza dla każdego i w swym wymiarze ponadczasowa. Zastanawiające w tym wszystkim jest to czy dzisiaj jeszcze ktoś z dorosłych czyta dzieciom bajki? Może warto połączyć przyjemne z pożytecznym i zacząć od „Bajek robotów” Stanisława Lema.

„Dawno temu, wśród czarnego bezdroża, na biegunie galaktycznym, w samotnej wyspie gwiezdnej, był układ poszóstny; pięć jego słońc krążyło samotnie, ostatnie zaś miało planetę ze skał ogniowych, z niebem jaspisowym, a na planecie rosło w potęgę państwo Argensów, czyli Srebrzystych.”
Czyż nie tak na pierwszy rzut oka mogłaby się rozpoczynać kolejna odsłona gwiezdnych wojen?...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiatraki – cudze chwalicie, swego nie znacie
W poszukiwaniu kryminalnej literatury może trochę psychologicznej albo choć niebanalnej, której nie zapomina się po przeczytaniu na drugi dzień, niekoniecznie odniosłem sukces, ale na widnokręgu wśród dobrze znanych i utartych zagranicznych oraz polskich piewców kryminalnej prozy zauważyłem „Wiatraki”. Nie tyle zaciekawił i zarazem zwiódł mnie tytuł powieści, który mówi o monstrualnych straszydłach produkujących zieloną energię, a nie o poczciwych, staruszkach, z którymi walczył Don Kichot, co ich autor, badacz literatury, kulturoznawca, tłumacz dr hab., prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego Krzysztof Zajas. Ta krótka rekomendacja sprawiła, że poczułem, iż w powietrzu zawisła literacko – kryminalna uczta. Profesor Zajas zabrał mnie na niecodzienną wycieczkę w pomorskie rejony Polski, gdzie na każdym kroku czuć jeszcze poniemieckiego ducha, który do dziś nie opuścił tych miejsc. Pomimo niewielkiego niedosyt, nie żałuję tej wyprawy.
Miejsce akcji Pomorze, Słupsk i jego okolice świetnie oddają klimat całej awantury, a złowieszcze tytułowe wiatraki to nie tylko kolejni niemi bohaterowie tej historii, ale doskonała scenografia następujących zbrodni będących tłem a zarazem wstępem do właściwej opowieści - przygód dwójki przyjaciół z krakowskiego komisariatu. Jak się tam znaleźli gliniarze z Krakowa to zapewne mało istotne, ale sam duet stworzony przez autora zasługuje na uwagę i jest chyba najmocniejszą stroną tej kryminalnej opowieści. Warto podkreślić, że to już kolejna odsłona ich policyjnej pracy. Po „Trylogii grobiańskiej” i krakowskich zmaganiach dzielnych glin, autor zmienia scenerię działania. W „Wiatrakach” nie przeczytamy o ich wspólnych akcjach, bo działają tu nie tyle samodzielnie co osobno, to swoją charyzmą i nietuzinkowym sposobem działania możemy od razu ich polubić. Stworzenie tak wyrazistego duetu to bez wątpienia swoisty sukces powieści Krzysztofa Zajasa. Jego podkomisarz Lucjan Bałyś i inspektor Andrzej Krzycki nie mają nic wspólnego z dobrze znanymi nam policyjnymi i detektywistycznymi tandemami, to nie Holmes i jego wierny przyjaciel dr Watson, również daleko im do Starskiego i Hutcha, ponieważ dzieli ich różnica wieku i bagaż doświadczeń życiowych. O ile Krzyckiego można by porównać do chandlerowskiego Marlowa czy norweskiego Harrego Hole, to Bałysia trudno sklasyfikować, najbliżej mu z jego umiejętnościami do Jackie Chana czy marvelowskiego superbohatera niż do książkowego gliny. Taka kompozycja postaci uatrakcyjnia tylko tekst i czyni go bardzo dynamicznym. Przy Krzyckim i Bałysiu nie sposób się nudzić, konstrukcje tych postaci, ich bezkompromisowość, liczne wady, którymi obdarzył ich autor powieści, a zwłaszcza Krzyckiego, czyni z nich nieprzewidywalnych i niepokornych policjantów a zarazem najlepszych śledczych.
Odkrywając tekst Wiatraków znajdziemy tu nie tylko wartką akcję, ciekawe pomysły, przewijający się motyw zemsty bardzo ważny dla autora, ale to co tworzy właśnie duet Krzycki – Bałyś, coś czego dzisiaj jest tak mało, czyli jak na lekarstwo bezkompromisową, bezinteresowną, dozgonną przyjaźń, choć nie bez pewnych zgrzytów, które to właśnie są powodem całego pomorskiego zamieszania. Oprócz wątków zemsty, przyjaźni, wysublimowanych zbrodni profesor Zajas raczy nas doskonałym słowem, możemy się cieszyć naprawdę świetnym językiem, aczkolwiek nie brak w nim wulgaryzmów obfitujących w policyjnej pracy i środowisku, z którym ona się styka. Śledząc losy naszych bohaterów ocieramy się o porządny literacki warsztat wspaniale współgrający z dynamiką powieści, a długie i barwne opisy zdarzeń tylko ją podkreślają.
Tytułowe wiatraki, megalityczne pomorskie potwory, które wykorzystał autor powieści to drugoplanowi bohaterowie, niemi świadkowie zbrodni i poniekąd współsprawcy. To od nich się wszystko zaczyna, to one są narzędziem zemsty i genezą kłopotów naszych bohaterów. Te ogromne przerażacze to nieodłączny wizerunek pomorskiego krajobrazu, do którego niestety musimy wszyscy przywyknąć, choć z lektury wynika ambiwalentny stosunek tubylców do tych wiatrowych straszydeł. Sam pomysł autora jest godny pozazdroszczenia i wart spektakularnej ekranizacji, w której Krzycki i Bałyś na tle tych dziwadeł odprawiliby niezłą donkiszoterię. Chwaląc autora za literacki kunszt, kryminalny pomysł, sięgając po kontynuację „Skowyt noc”, czekam z niecierpliwością na kolejne przygody krakowskich śledczych. Oby tak dalej Panie Profesorze.

Wiatraki – cudze chwalicie, swego nie znacie
W poszukiwaniu kryminalnej literatury może trochę psychologicznej albo choć niebanalnej, której nie zapomina się po przeczytaniu na drugi dzień, niekoniecznie odniosłem sukces, ale na widnokręgu wśród dobrze znanych i utartych zagranicznych oraz polskich piewców kryminalnej prozy zauważyłem „Wiatraki”. Nie tyle zaciekawił i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbrodnia w hiszpańskim klimacie

Zima zbliża się nieuchronnie, więc po sporej dawce chłodnej skandynawsko-kryminalnej prozy zapragnąłem przenieść się w nieco cieplejsze klimaty. Tym razem wybór padł na Hiszpanię, bo jeśli chodzi o aurę zdecydowanie wolę południe. Czy jednak gorące słońce pokona skandynawski chłód? Na to pytanie miała odpowiedzieć „Cisza białego miasta”, którego autorką jest Eva Garcia Saenz de Urturi. Thriller do cna przesiąknięty hiszpańskimi klimatami. Tak więc był to pojedynek nie tyle kryminalnych intryg, ale całego kulturowego tła wokół którego się one rozgrywają, a Kraj Basków miał w tym przypadku o wiele więcej do zaoferowania od chłodnej północy. „Cisza białego miasta” wciąga i urzeka, a Eva Garcia Saenz de Urturi niczym zawodowy zabójca osacza czytelnika i nie wypuszcza z czytelniczego tygla, a usytuowanie akcji powieści w rodzinnej Vitorii, stolicy prowincji Álava, to jej niezaprzeczalny atut.
Vitoria to niemy bohater, bez którego nie sposób sobie wyobrazić tej historii. Wszystko co dzieje się w powieści, cały misternie uknuty diaboliczny plan, walka dobra ze złem, a nawet miłosne wątki okraszone są klimatem miasta i jego prowincji. Autorka przenosi nas do gorącej Hiszpanii i pozwala się nam w niej zanurzyć i smakować jej do woli. Wraz z głównym bohaterem charyzmatycznym śledczym Unai Lopez de Ayala o wdzięcznym przezwisku Kraken i jego partnerką Estibaliz Ruiz de Gauna odbywamy niecodzienną kulturową podróż, odbijając się co rusz od zabytków Vitorii i jej okolic, chłoniemy jej codzienność i wysublimowane baskijskie smaki. Choć to tylko tło dla upiornych wydarzeń, z którymi zetknie się czytelnik, jednak doskonale z nimi zharmonizowane i mocno podkreślające dokonane zbrodnie. Przygotowując się do kryminalnego debiutu Eva Garcia Saenz de Urturi dobrze odrobiła zadanie domowe i dostarczyła nam prozę o zbrodni na najwyższym poziomie. U Evy Garcii Saenz wszystko zaplanowane jest w najdrobniejszych szczegółach. To perfekcyjny kryminalny majstersztyk z czającym się za rogiem przerażającym złem i choć nie wymyśliła ona nic nowego, bo po raz kolejny tropimy seryjnego zabójcę, to historia popełnionych zbrodni jest ciekawa i do końca powieści będziemy zadawać sobie pytanie: „Czy to naśladowca czy zabójca sprzed lat?”

Na drodze w poszukiwaniu sprawcy i motywu popełnianych zbrodni nasi bohaterowie co rusz będą potykać się o ciała a skrzętna inscenizacja całego zbrodniczego procederu będzie nieuchronnie wskazywała na kontynuację zbrodni sprzed dwudziestu lat. Duchy przeszłości wrócą po latach, by w oczekiwaniu na kolejne ofiary objąć całą Vitorię w uścisku strachu i przerażenia. Morderstwa zaplanowane z matematyczną dokładnością budzą stare lęki a każde kolejne, którego miejsce i czas jest prawdopodobieństwem a wiek ofiar tylko pewnikiem, potęguje z dnia na dzień narastającą psychozę. Wiek ofiar to istotny szczegół w tej układance. Ofiary to zawsze pary w tym samym wieku, a morderca z zegarmistrzowską perfekcyjnością dokonuje każdą zbrodnię w identyczny sposób, tylko wiek ofiar z każdą kolejną zbrodnią wzrasta proporcjonalnie o pięć lat. Kulminacyjnym momentem tej historii jest chwila, w której śledczy Kraken a zarazem narrator całej tej ponurej opowieści osiąga wymagany wiek zarazem spełniając warunki wysublimowanych zbrodni. Bliski rozwiązania zagadki dotychczasowy tropiciel sam zamienia się w ofiarę. Czy poradzi sobie w nowej roli? Zadziwiające, ale na to pytanie otrzymamy odpowiedź już na pierwszych stronach powieści, co w żadnym wypadku nie wpłynie na jej kształt i na zagadkę, którą wraz z Kraken będziemy próbowali rozwiązać. Dwutorowo prowadzona fabuła powieści, dzień dzisiejszy połączony z retrospekcjami sprzed lat, skrzętnie nakreśli nam historię mordercy i motywy jego działania. Niestety nie na tyle by rozpoznać go w tłumie mieszkańców Vitorii. Taka konstrukcja „Ciszy białego miasta” pozwoli poznać nie tylko dzisiejsze hiszpańskie smaki, ale pozwoli cofnąć się w czasie i obcować z Hiszpanią nie tyle odległą, ale jakże inną oraz pełną kontrastów.
Eva Garcia Saenz de Urturi z pełną świadomością użyła baskijskiego tła dla wyrafinowanych zbrodni i z premedytacją zaprosiła czytelnika do swej rodzinnej Vitorii, by nie tyle mógł spacerować ulicami białego miasta, potykając się o jego liczne zabytki, ale poczuł jego kulturowy smak, zaraził się hiszpańskim pięknem, obcował z ludzką prostotą oraz życiową mądrością napotkanych po drodze ludzi. Dostajemy od autorki historię okraszoną na wskroś południowym słońcem, przepełnioną hiszpańskim temperamentem i duchowością odwiedzanych miejsc. Opowieść o zbrodni w gorącym klimacie z wątkiem miłosnym w tle. Coś co ogrzeje po mroźnej skandynawskiej prozie a zarazem na wskroś przerazi.

Zbrodnia w hiszpańskim klimacie

Zima zbliża się nieuchronnie, więc po sporej dawce chłodnej skandynawsko-kryminalnej prozy zapragnąłem przenieść się w nieco cieplejsze klimaty. Tym razem wybór padł na Hiszpanię, bo jeśli chodzi o aurę zdecydowanie wolę południe. Czy jednak gorące słońce pokona skandynawski chłód? Na to pytanie miała odpowiedzieć „Cisza białego miasta”,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Śmierć towarzyszy ludzkości od zarania dziejów. To kolej rzeczy, na którą nie mamy najmniejszego wpływu, a wszelkie próby odkrycia zagadki nieśmiertelności spełzają na niczym, ale to nie historia o naturalnym umieraniu. To opowieść o zabijaniu na niewyobrażalną skalę, którego okropieństw żaden przekaz nie odzwierciedli. Nieważne co i jakbyśmy pisali czy rysowali każda śmierć jest wielkim nieszczęściem, a rozpatrywana w wymiarze jednostkowym jest spotęgowana do olbrzymich rozmiarów. Wojciech Tochman kolejny raz zaprasza nas na literackie tortury. „Dzisiaj narysujemy śmierć” to bolesna i trudna lektura udowadniająca, iż mimo ogromu doświadczeń jakich w tej dziedzinie doznał współczesny świat, o umieraniu trzeba pisać nadal. Czy jednak jest w stanie nas zaskoczyć i zaszokować?
Wiosną 1994 roku w Rwandzie: „ (…) nazajutrz po zestrzeleniu prezydenckiego samolotu, siódmego kwietnia o świcie w Kigali zablokowano skrzyżowania. Postawiono barykady. Każdy, kto chciał przejechać albo przejść, podlegał kontroli. Kontrolowali ci z Interahamwe. Kto miał dobry dowód – mógł przejść. Kto go nie miał – tego natychmiast dotknęła maczeta. W ciągu dwóch dni ulice miasta pokryły się setkami ciał. Było ciepło, trupy gniły, jadły je psy.” Tak rozpoczyna się rwandyjskie ludobójstwo, podczas którego w ciągu stu dni zamordowano milion osób. „Kraj Tysiąca wzgórz i miliona uśmiechów zamienił się nagle w kraj miliona śmierdzących trupów.”
W trakcie lektury Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć” nasuwa się wiele skojarzeń i pytań o świat, człowieka, ból, cierpienie, brak reakcji na zło i to jak narysować śmierć by mogła nami poruszyć i pozostawić w nas coś na długo, co sprawi, że świat stanie się, choć odrobinę lepszy. Autor wiele z tych pytań pozostawia bez odpowiedzi. Za to słowami ocalałych, obserwatorów i katów rysuje śmierć. Zanim jednak dostarczy nam ten brutalny przekaz, w lakoniczny sposób nakreślił nam genezę przedstawionego konfliktu, a winą za niego obarczył białych kolonizatorów. Dla czytelnika niezainteresowanego problematyką Czarnego Lądu te informacje to tylko krótki zarys dziejowy, a podłoże konfliktu w społeczeństwie podzielonym na dwie wrogie sobie grupy Tutsi i Hutu jest zapewne dużo głębsze, jednakże autor w swojej książce skupia się głównie na bólu, cierpieniu i śmierci. Sugestywne opisy świadków wydarzeń tamtych chwil, traumatyczne przeżycia kobiet i dzieci, mogą wstrząsnąć i poruszyć nieprzygotowanym czytelnikiem, a skala okrucieństwa jaką dostarczył nam Tochman w tym dwustustronicowym reportażu przeraża. W relacjach ocalałych rzeczy nazywane są po imieniu, śmierć jest śmiercią, a gwałt gwałtem, bez jakichkolwiek analogii czy porównań. Tylko suche fakty mają oddać prawdziwość bolesnych chwil, a wszystko co ponadto jest zbędne. To bardzo oszczędna literatura jednak wymagająca i zmuszająca czytelnika do zadumy. Jak na zawołanie przywołująca dobrze znane nam motto: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Sto dni i milion śmierci. Jaką maszynę zdarzeń trzeba było uruchomić, aby uczyniła z człowieka zmotywowanego mordercę, zabijającego sprawnie z pełną determinacją. Co musiało się stać, żeby w ludziach wyzwoliła się bestia zdolna dokonywać potworności?

„Wróg był dobrze określony: Tutsi. Więc kiedy w kwietniu wybiła godzina, przyszli żołnierze i powiedzieli nam: my będziemy strzelać, a wy po nas poprawiajcie. Każdy mężczyzna chciał poprawiać. Każdy chciał oczyścić swoją wieś z insektów, szkodników. Wierzyliśmy, że tak trzeba. Że robimy dobrze. Chwyciliśmy za maczety.”

Tochman stara się nam pokazać Rwandę w przeddzień ludobójstwa, w trakcie, tuż po nim i po latach, tak próbuje odpowiedzieć na nurtujące nas pytania. Dlaczego doszło do tragedii? Dlaczego świat zapomniał? Dlaczego milczał? Dlaczego pozostał bierny? Cały jeden rozdział autor poświęca Kościołowi Katolickiemu w Rwandzie i nie pozostaje mu dłużny. Dostrzegamy tu wyraźny oskarżycielski ton i mnóstwo stawianych pytań: „Czy brak działania był przyzwoleniem na zabijanie? Na zło? (…) Czy kościół cokolwiek uczynił, aby ludobójstwo zatrzymać?” To tylko kilka pytań z całej plejady zarzutów w kierunku Kościoła i polskich Pallotynów. To zaskakujące oskarżenia w obliczu całego milczącego świata i wydarzeń jakie miały tam miejsce, ale te relacje poddaję samodzielnej ocenie każdemu czytelnikowi z osobna.

Tochman rysuje również śmierć po ludobójstwie. To przerażający obraz ocalałych, którym traumatyczne przeżycia nie pozwalają wyjść z matni i wrócić do istniejącej rzeczywistości. To tysiące sierot, setki dzieci ocalałych pod trupami rodziców, tysiące zgwałconych kobiet zarażonych HIV, obarczonych brzemieniem gwałtów i niechcianych dzieci. Spuścizna stu dni to także samobójstwa ocalałych, które mimo upływu lat trwają. To klęska terapeutów, psychiatrów oraz świata. „Kat po latach zwycięża.”

W swoim reportażu obok ofiar autor poświęca dużo miejsca prześladowcom, spotyka się z nimi, rozmawia, zadaje pytania, próbuje zrozumieć. Ta analiza ofiary i kata daje przerażające wyniki. „Matkobójstwo, ojcobójstwo. Tak się zdarza w rodzinie katów.(…) Kat cierpi.”

Wojciech Tochman podaje nam Rwandę w pigułce ze szczególnym uwzględnienie stu dni, w podczas których świat nie zdał egzaminu, ale czy czytelnik po tak bolesnej lekturze może się temu dziwić? Owszem winien być zaszokowany skalą, ogromem ludobójstwa jakie wydarzył się w tak krótkim czasie, ale czy obcowanie z przemocą za pośrednictwem masowych środków przekazu i sięganie historią wstecz nie uodporniło nas na tak drastyczne transmisje? A co z zamkniętymi oczami świata? Każdy konflikt jest inny, próby porównawcze zdałby się tu na niewiele, ale ludzkość i świat tyle razy oblewały egzaminy z człowieczeństwa, że nie tylko nie sposób ich tu wymienić, ale w żadnym wypadku nie należy się temu dziwić. Nie należy się dziwić „(…) że trzask rozłupywanej maczetą głowy brzmi jak trzask rozłupywanej kapusty.”

Śmierć towarzyszy ludzkości od zarania dziejów. To kolej rzeczy, na którą nie mamy najmniejszego wpływu, a wszelkie próby odkrycia zagadki nieśmiertelności spełzają na niczym, ale to nie historia o naturalnym umieraniu. To opowieść o zabijaniu na niewyobrażalną skalę, którego okropieństw żaden przekaz nie odzwierciedli. Nieważne co i jakbyśmy pisali czy rysowali każda...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

2015 roku Volkswagen zostaje największym producentem samochodów na świecie. Komu, a raczej czemu to zawdzięcza? Musimy się cofnąć się w czasie i zboczyć z drogi, aby odpowiedzieć na to pytanie. Jest rok 2013, miejsce akcji Kalifornia, a osoby to trzej doktoranci z Uniwersytetu z West Virginia i co najważniejsze przedmiot zainteresowania czyli nasz główny bohater Volkswagen Jetta kombi z silnikiem diesla. W jakim charakterze występuje tu nasz bohater? Podejrzanego? Jeszcze nie teraz. Powód był prozaiczny, doktoranci Hemanth Kappanna z Indii, Marc Besch ze Szwajcarii i Arvind Thiruvengadam mieli za zadanie przebadać dwa najpopularniejsze systemy kontroli emisji tlenków azotu, które stosował Volkswagen w samochodach przeznaczonych na rynek amerykański. Skromne środki jakie otrzymali na te badania ograniczały ich działania, jednak z uporem maniaków podjęli się tego zadania. Pech chciał, że po laboratoryjnych kontrolach wyruszyli samochodem w trasę. To nieoczekiwane przedsięwzięcie naszych naukowców może zdumiewać, bo wszak analizowanie składu gazów wydechowych w ruchu wymyślono dawno temu i rzadko wprowadzano je w życie, to nasi zapaleńcy podjęli się tego trudnego zadania. Cały osprzęt-laboratorium umieścili w bagażniku samochodu, a problem jego zasilania przez dłuższy czas rozwiązywali za pomocą agregatu prądotwórczego. Smród spalin, hałas, ciągłe usterki wynikające z nieprzystosowania całej aparatury do pracy w ciągłym ruchu nastręczało im wielu problemów. Wyniki jakie otrzymali były zaskakujące i dalekie od tych, które otrzymali, testując Jettę na rolkach w laboratorium Kalifornijskiej Komisji Zasobów Powietrznych. Naszego bohatera po raz pierwszy możemy śmiało nazwać podejrzanym, aczkolwiek doktoranci nawet w najmniejszym stopniu nie uważali go za podejrzanego, a drastyczny wzrost poziomu zawartości tlenków azotu w gazach wydechowych usprawiedliwiali jakimś nieznanym im problemem technicznym. Ich dalekowzroczność, ufność i wiara w niemiecką myśl techniczną, ani przez chwilę nie pozwalała im przypuszczać, że będą odpowiedzialni za rozpętanie burzy, która może wyhamować całą niemiecką gospodarkę.

Aby zostać liderem w produkcji samochodów Volkswagen musiał stanąć w szranki na rynku amerykańskim z Toyotą, która wiodła prym w technologii hybrydowej. Na rozwój podobnej u niemieckiego producenta było już trochę za późno, pozostały tylko silniki diesla, które zużywają równie mało paliwa i produkują mniej dwutlenku węgla od samochodów benzynowych, ale mimo to mają wadę. Ze względu na wysoką temperaturę zapłonu emitują duże ilości tlenków azotu, które według ekologów odpowiedzialne są za zło całego świata, łącznie z globalnym ociepleniem klimatu. I cóż było robić, by sprostać amerykańskiemu rynkowi i ostrym przepisom dużo bardziej rygorystycznym niż europejskie? Jak udowodnić amerykanom, że niemiecki diesel to czysty diesel? Tlenki azotu to swoisty problem, który należało rozwiązać, niestety Volkswagen kierował swój segment pojazdów w stronę uboższych użytkowników szos i rozwikłanie tego problemu zwiększyłoby cenę produktu finalnego oraz zmniejszyło jego przestrzeń bagażową. Po co rozwiązywać problem i popadać w koszty, obciążające budżet skoro wystarczy zastosować oprogramowanie z pełną kontrolą silnika, która rozpoznawałaby, czy badany samochód znajdował się na rolkach i był poddawany testom w laboratorium. Komputer w samochodzie po rozpoznaniu tego zdarzenia sterował silnikiem tak by parametry zadowoliły amerykańskie normy. Ot wszystko! Nic więcej nie trzeba było robić, aby stać się producentem numer jeden. To jak działał Volkswagen opisał w swojej książce Jack Ewing dziennikarz pracujący w Niemczech. Być hegemonem na motoryzacyjnym rynku wiąże się z ignorowaniem przepisów, kłamaniem i przyczynianiem się do nadmiaru tlenków azotu w atmosferze, które odpowiedzialne są za zachorowania dzieci na astmę, zapalenia oskrzeli, są powodem problemów z układem naczyniowo serowym i przyczyną raka. To cena jaką musi zapłacić lokalne środowisko, aby w globalnym rozrachunku przyczynić się do autoryzacji kłamstwa i swoim zdrowiem zapłacić za niemieckiego producenta aut numer jeden na świecie. Ewing bardzo zgrabnym językiem wprowadza nas w świat motoryzacji, to czego jeszcze nie wiedzieliśmy o niemieckim producencie dowiemy się z jego książki, nie ukryje przed nami niczego, obnaży najskrytsze tajemnice, które zapewne posiadacze samochodów z emblematem VW woleliby nie wiedzieć. Niestety prawda po raz kolejny okazuje się brutalna, a żądza pieniądza oraz palma pierwszeństwa okazuję się zgubą. To wszystko znajdziemy w podręczniku Ewinga, od urządzeń zakłócających jakie stosowali Niemcy, żeby oszukać wymagający amerykański rynek, przez historię garbusa i rodziny, która go zaprojektowała odnosząc spektakularny sukces oraz skandali, które jej towarzyszyły. Książkę „Szybciej, wyżej, dalej” Jacka Ewinga powinien przeczytać każdy bezładnie wciskający pedał gazu swojego samochodu. Autor w tej książce odkrywa wszystkie karty, wierzcie nie będziecie się przy niej nudzić. Swoją drogą po takich oszustwach Niemcy po raz kolejny spadają na cztery łapy, ale kto bogatemu zabroni?

2015 roku Volkswagen zostaje największym producentem samochodów na świecie. Komu, a raczej czemu to zawdzięcza? Musimy się cofnąć się w czasie i zboczyć z drogi, aby odpowiedzieć na to pytanie. Jest rok 2013, miejsce akcji Kalifornia, a osoby to trzej doktoranci z Uniwersytetu z West Virginia i co najważniejsze przedmiot zainteresowania czyli nasz główny bohater Volkswagen...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Są miejsca na ziemi, o których zapomniał Bóg. Takie miejsca opisuje Tochman w swoich reportażach. W swojej najnowszej książce „Pianie kogutów, płacz psów” opowiada o Kambodży z czasów Pol Pota i tej dzisiejszej obarczonej spuścizną pól śmierci. Ta relacja o tak odległym dla nas świecie powstała po latach spędzonych tam przez autora. Wojciech Tochman musiał zamieszkać w Kambodży, żeby móc o niej napisać. Zdawał sobie sprawę, że krótkie pobyty nie zaowocują, a żeby zrozumieć Kambodżę, trzeba tam być. Zobaczyć olbrzymi kontrast wszechobecnej biedy z bogactwem. Dotrzeć do ludzi odartych z człowieczeństwa, zmagających się z codziennym losem. Odkryć schedę po latach wszechobecnej śmierci i poniżenia. Autor zaprasza nas do niecodziennej wędrówki po nieznanym nam bliżej kraju będącej swoistym spacerem wokół ludzkich nieszczęść i bólu. Dla Wojciecha Tochmana człowiek jest w tych relacjach najważniejszy. To ludzkie studium. Studium społeczeństwa po czasie zniewolenia i zagłady. Autor rozpoczyna swą opowieść od ludzi wykluczonych. Pierwszy rozdział zatytułowany „Operacja: Zerwać Łańcuch” to przekaz na tyle przejmujący i sugestywny, że może przerazić i zniechęci do dalszej lektury, jednakże ciekawość i chęć poznawcza zwycięży. Czytelnik już wie, że nie odłoży tej książki, będzie towarzyszył autorowi do końca, choć to lektura trudna i wymagająca.

„Żona? W ciąży. Wyszła po coś z domu. Wróciła nie ta sama. Po drodze zobaczyła otwarty grób: siedemdziesiąt pięć ciał. Gardła poderżnięte kolczastymi liśćmi palmy. Czwarte dziecko urodziła w obłąkaniu.”

Tochman zrywa łańcuchy. Szokuje. Jego relacje o ludziach chorych, obłąkanych z powodu biedy, czy traumatycznych przeżyć, zakutych w kajdany, zamkniętych w ciasnych klatkach, zniewolonych przez własne wystraszone rodziny, to wstęp do kolejnych historii. Historii o wszechobecnej biedzie i bólu jakie panoszą się w całym kraju.

„Bogaci to margines. Na wydanie dwudziestu pięciu dolarów każdego dnia pozwolić sobie może półtora procent populacji.”

Bieda jest wszędzie, kontrastuje z wolna rodzącym się bogactwem i z turystycznym bumem, ale o bogaczach nie przeczytamy w relacjach Tochmana. Używa ich tylko do podkreślenia i podniesienia znaczenia biedy. Pokazuje jak dzięki ubóstwu milionów, bogaci się odsetek społeczeństwa i wielcy tego świata.

To jednak nie tylko książka o ludzkiej biedzie, ale o ludzkim strachu, stłamszonej odwadze, społeczeństwie obarczonym lękiem przed śmiercią oraz powszechnym zabijaniem. O ludziach wystraszonych i pozbawionych zadośćuczynienia. Mimo że od krwawych rządów Pol Pota minęły cztery dekady, spuścizna pozostała i drąży ludzkie serca i umysły. Pokoleniowa wymiana już nastąpiła, ale czy to wystarczy? Bieda w Kambodży jest dziedziczna, strach pozostał a z nim nieufność do drugiego człowieka. „Khmerzy mordowali Khmerów”, a „Brat na brata donosił, torturował, zabijał,” to zniszczyło wspólnotę.

Uczucia? „Dzieci nie słyszą od rodziców, że są kochane. Więc nie mówią: kocham cię, mamo.” Kompensacja doświadczeń czy kulturowe dziedzictwo? To pytanie, na które autor chce odpowiedzieć, jednak takich pytań jest wiele: „Przytulanie? (…) Czytanie? (…) Wyjść z tamtego?” Khmerski uśmiech, bierność, apatia, baksbat – zespół złamanej odwagi występujący jedynie w Kambodży, to wszystko Tochman stara się obnażyć i odkryć przed nami, zwłaszcza prawdę o ludziach z dalekiego kraju. Robi to w prosty sposób bez upiększeń, to nie literacka uczta, ale prawda opowiedziana prostym językiem. Wojciech Tochman pisze krótkimi, wydawałoby się, urwanymi zdaniami, stosuje dużo równoważników zdań, które sugestywnie oddają klimat relacji. Ten charakterystyczny styl autora to niezaprzeczalnie mocny atut jego reportaży, a przewijająca się tematyka zmusza do myślenia. Co więcej temat poruszany przez Tochmana można znaleźć w każdym zakątku naszego globu, nam również życie po ludobójstwie nie jest obce, choć zaciera się z dnia na dzień. Bagaż dziejowych doświadczeń naszego narodu powinien pomóc lepiej zrozumieć odległą nam czasowo i kulturowo Kambodżę, która odzwierciedla w reportażu Wojciecha Tochmana bolączki całego współczesnego świata.

Są miejsca na ziemi, o których zapomniał Bóg. Takie miejsca opisuje Tochman w swoich reportażach. W swojej najnowszej książce „Pianie kogutów, płacz psów” opowiada o Kambodży z czasów Pol Pota i tej dzisiejszej obarczonej spuścizną pól śmierci. Ta relacja o tak odległym dla nas świecie powstała po latach spędzonych tam przez autora. Wojciech Tochman musiał zamieszkać w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to