rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

"Potępiona" to niezły debiut, ale przeciętna książka.

Pomysł na historię sam w sobie jest całkiem interesujący. Straszny sierociniec w środku lasu, niepokojąca "obecność" (nie tylko w postaci okrutnej siostry Ezechielii), przemoc fizyczna i psychiczna, i tajemnicze masowe morderstwo. W skrócie, dobre składniki do opowiedzenia naprawdę przerażającej historii. Nie wspominając już, że kilka late temu zakonnice znów zaczęły masowo pojawiać się w horrorach, więc nawet dzięki samej okładce książka mogła zaintrygować.

Szkoda, że ciekawy pomysł przykryła słaba proza, niezręczne dialogi, i brak pozytywnych postaci.

Wszyscy bohaterowie, nawet dzieci, wydają się aż za bardzo opryskliwi i nieprzyjemni. Książka jest pełna niedojrzałego humoru, nie tylko u nastoletnich postaci, ale i u dwóch detektywów. Ponad to, mamy tu kilka dziwnych scen uwodzenia młodszego bohatera przez główną złą. Można by pomyśleć, że ONA mogła przekonać do siebie Kacpra na wiele innych sposobów - jak chociażby wizjami powrotu do poprzedniego domu dziecka, czy nawet wskrzeszeniem nieznanych mu rodziców -ale nie, wybrała pożądanie. Sceny uwodzenia są dziwne i niezręczne, ale na pewno jest to oryginalny pomysł na opętanie.

Czuje się tutaj sporo inspiracji popularnymi autorami powieści grozy, np. Kingiem, ale brakuje tu polotu i umiejętności prowadzenia narracji. Wiele scene przypomina strukturą kadry z filmu, lub komiksu, mniej sceny pisane. Może dlatego całość traci wiele z atmosfery i napięcia.

Mimo tych wad, książkę czyta się gładko i szybko; to "lekki" horror dobry na zajęcie kilku godzin.

"Potępiona" to niezły debiut, ale przeciętna książka.

Pomysł na historię sam w sobie jest całkiem interesujący. Straszny sierociniec w środku lasu, niepokojąca "obecność" (nie tylko w postaci okrutnej siostry Ezechielii), przemoc fizyczna i psychiczna, i tajemnicze masowe morderstwo. W skrócie, dobre składniki do opowiedzenia naprawdę przerażającej historii. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Jest krew…” to całkiem przyjemna antologia opowiadań, z których jedne są mniej lub bardziej udane. Niestety, dla tych których najbardziej interesował prawie sequel do Outsidera, raczej się zawiodą.

Spośród wszystkich opowiadań, najbardziej spodobało mi się pierwsze, „Telefon Pana Harrigana”. Może to nostalgia, może nie, ale historie o sprzętach elektronicznych nawiedzanych przez siły nadprzyrodzone zawsze mnie wciągały. Od razu przypominają mi się całe serie horrorów o tej tematyce, z „Kręgiem” i sequelami na czele.

Historia przyjaźni młodego chłopaka i ekscentrycznego starszego pana ma niemal wszystkie charakterystyczne dla Kinga elementy, mistycyzm szarej rzeczywistości pomieszany z całkiem zgrabnie opisana drogą nastolatka ku dorosłemu życiu. Oczywiście okraszone elementami grozy. I właśnie ta niemal subtelna groza – przypominająca mi powieści gotyckie – najbardziej podobała mi się w tym opowiadaniu.

Kolejne opowieści były zaledwie ok.

Najgorzej czytało mi się „Życie Chucka”; zamysł był całkiem ciekawy, ale koniec końców ta historia mnie nie porwała. Nie wiem też czy to z powodu dłuższej przerwy jaką miał King pomiędzy napisaniem dwóch pierwszych jej rozdziałów, a zabraniem się za trzeci, czy swego rodzaju znudzenie się pomysłem, ale całość wydaje się niespójna. Nie pomógł zapewne również fakt, że historię tajemniczego Chucka poznajemy od końca. Opowiadanie zaczęło się z przytupem i pierwsze rozdziały zachęcały do wgryzienia się w historię i dowiedzenie, o co naprawdę chodzi, ale gdzieś w połowie życie Chucka zaczęło przynudzać.

Opowiadanie, na które najbardziej czekałam, to oczywiście tytułowe „Jest Krew…”, prawie sequel do świetnego, moim zdaniem, Outsidera. No i jak to często z sequelami bywa, ten też był średni. Szczerze, zawiodłam się. Brakowało mi w tej historii napięcia i polotu. Bardzo lubię postać Holly, i przyjemnie śledziło się jej nowa przygodę, ale nie była jakoś porywająca. Mimo, że King dodaje nieco nowych informacji o tajemniczych zmiennokształtnych potworach, znanych z Outsidera, koniec końców niewiele tego. Oczywiście jest to powiadanie, nie pełnej długości powieść, ale i tak spodziewałam się bardziej „mięsistej” opowieści.

Ostatnie opowiadanie, „Szczur”, podobało mi się niemal na równi z „Telefonem Pana Harrigana”. Było to bardzo dobre połączenie klasycznego horroru, z elementami baśni i fantasy. Świetne budowanie napięcia i minimalistyczna ilość postaci bardzo dobrze ze sobą współgrały, dając wciągającą i przyprawiającą o ciarki po plecach historię.

Na koniec, trochę o samej prozie, a dokładniej o tłumaczeniu.

Jak zawsze, King to King, więc zbiór czytało się szybko i przyjemnie, choć bardziej niż zwykle kulało tłumaczenie. Od lat, gdy tylko mogę (książka czy opowiadanie zostały wydane w Polsce) czytam teksty tego autora po polsku, ot taki mini zwyczaj. I ogólnie, nigdy od razu nie czułam, że coś z wersją tłumaczoną „nie styka”. Niestety przy tej pozycji w zasadzie od początku czuło się jakieś zgrzyty.
Rzut oka na oryginał i już na sam początek, tłumacz postanowił pominąć niewielki, ale zawsze fragment tekstu. Niby nic – tylko nawias, ale później znów wydaje się, że czegoś brakuje, bo narracja nawiązuje do małego detalu historii (strajku nauczycieli), jakby był już znany czytelnikowi. I był, tyle, że w oryginalnej wersji. Sam tytuł też zapewne sprawił trochę kłopotów, bo w polskim nie ma odpowiednika powiedzenia „if it bleeds it leads”, do którego nawiązuje oryginał. Ale i tak, „jest krew, są czołówki” zabrzmiało dla mnie niezręcznie. Może „nagłówki” miałoby więcej sensu?

Ale i tak najwięcej w tłumaczeniu straciło ostatnie opowiadanie, „Szczur”. King bawi się tam blisko brzmiącymi słowami, jak „right” i „rat”, podsycając surrealistyczny a przy tym przesiąknięty paranoją klimat opowiadania, i prawie wszystkie te smaczki giną gdzieś pomiędzy słowami. Nie wspominając o ciekawym „głosie”, jaki King dał tytułowemu szczurowi. Specyficznie użyte słowa, i sposób mówienia, dodawał tej dziwnej postaci jeszcze więcej charakteru. W wersji tłumaczonej tego zabrakło.

„Jest krew…” mnie nie zachwyciło, ale i tak była to przyjemna lektura, idealna na spędzenie ostatnich letnich wieczorów przy książce.

3,5/5

“Jest krew…” to całkiem przyjemna antologia opowiadań, z których jedne są mniej lub bardziej udane. Niestety, dla tych których najbardziej interesował prawie sequel do Outsidera, raczej się zawiodą.

Spośród wszystkich opowiadań, najbardziej spodobało mi się pierwsze, „Telefon Pana Harrigana”. Może to nostalgia, może nie, ale historie o sprzętach elektronicznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Wzgórze Psów” Jakuba Żulczyka, to ciekawy portret małej społeczności i tego co rozumiemy jako sprawiedliwość, który niestety rozmywa się pod naporem gęstej i duszącej prozy.

Sięgnęłam po „Wzgórze Psów” spodziewając się zwykłej literatury grozy, lub choć thrillera z elementami paranaturalnymi. Niestety (lub stety) dostałam długą powieść, właściwie obyczajową, opisującą zmieniający się związek głównego bohatera z jego rodzinnymi stronami.

Długość tej książki szczerze przytłacza. Opasłe tomiska, tzw. „cegły”, nie są mi obce; w większości przypadków z łatwością pochłaniam nawet 1000-stronnicowe tytuły. Ale „Wzgórze Psów” niemal mnie pokonało.

Proza Żulczyka jest nie tylko brudna i szokująca swoimi dosadnymi opisami, ale też potwornie ciężka i duszna. Zdawkowe i fragmentaryczne dialogi pomiędzy postaciami, bardzo szybko stały się męczące. Miałam wrażenie, że każda wymiana zdań miała brzmieć jak filozofowanie mocno narąbanych ludzi, którym wydaje się, że mówią jakieś niesamowite życiowe mądrości. Albo, że jestem mimowolnym świadkiem prywatnej rozmowy, którą mogą zrozumieć tylko zainteresowani, jak słuchanie hermetycznego żartu. Główny bohater ma nawet kilka wewnętrznych monologów, gdzie wydaje mu się, że jego rodzina porozumiewa się ze sobą tajemniczymi gestami, lub „grypsami”, po to tylko, aby nie pozwolić mu zrozumieć o czym tak naprawdę rozmawiają. I ok, koniec końców ma rację, ale jego frustracja w tych kilku scenach towarzyszyła mi przez trzy czwarte książki. Nie byłoby to tak rażące, gdyby nie zwalniało tempa akcji. Tajemnica (nie tak znowu tajemnicza, bo szybko da się zrozumieć kto, i czemu zamordował Darię) odkrywana jest w ślimaczym tempie.

Jeśli chodzi o postacie, był moment gdy zaczęły mi się zlewać. Nagle (prawie) wszyscy byli charchającymi śliną i rzucającymi mięsem, gangsterami spod monopolowego, a ich kobiety brzydkimi wymalowanymi laskami, co dają każdemu i to od małego. I może to pomogło nakreślić wyraźnie szary i przaśny obraz polskiej prowincji, ale w pewnym momencie zaczęło śmieszyć. Nie do końca też pasowały mi paranormalne (powiedzmy) elementy, które autor dodał tu i ówdzie. Owszem, dodawały atmosfery, ale poczułam pewien zawód, gdy okazały się jedynie ozdobą, bez większego znaczenia dla finału akcji.

Pomijając przytłaczającą długość i prozę, książkę jako tako ratuje postać Mikołaja i jego historia. Dołująca, brutalna, i czasami aż nazbyt prawdziwa, tchnie też dziwną nostalgią, zwłaszcza w czasie flashbacków do początku XXI wieku. Opisy jego relacji z ojcem i bratem – duszność, niezręczności i bulgocząca gdzieś tuż pod skórą wrogość – były najlepszym elementem tej powieści. Mimo to, i tej postaci zdarzało się przemieniać w ujaranego trawą kolesia, którego przemyślenia można by podsumować stwierdzeniem, „stary, to takie głębokie”.

Podsumowując, mam wrażenie, że autor kosztem spójnej i dobrze prowadzonej akcji, starał się jak najdogłębniej sportretować swoich bohaterów. Mamy zatem wiele rozmów, przemyśleń, wewnętrznych monologów, ale mało samej akcji. Jedyne napięcie jakiego doświadczyłam, to w scenach z udziałem Mikołaja i jego ojca, gdzie niemal jak oglądając western, czekałam który pierwszy rzuci się drugiemu do gardła.

„Wzgórze Psów” zapada się pod ciężarem swojej długości i męczącej prozy. Może, gdyby książka była krótsza, a narracja bardziej skupiona i skondensowana, przesłanie jakie chciał przekazać nam autor byłoby łatwiejsze do przyswojenia.

W jednej z recenzji tej książki czytamy, że „[z] Żulczykiem jest tak, że albo go pokochasz od razu, albo po prostu stwierdzisz, że z tej mąki chleba nie będzie”, i u mnie, jak na razie, zakalec. Na mojej liście książek do przeczytania widnieją jeszcze dwa tytuły Żulczyka i może skuszę się po nie sięgnąć. Ale na pewno nie w najbliższym czasie.

“Wzgórze Psów” Jakuba Żulczyka, to ciekawy portret małej społeczności i tego co rozumiemy jako sprawiedliwość, który niestety rozmywa się pod naporem gęstej i duszącej prozy.

Sięgnęłam po „Wzgórze Psów” spodziewając się zwykłej literatury grozy, lub choć thrillera z elementami paranaturalnymi. Niestety (lub stety) dostałam długą powieść, właściwie obyczajową, opisującą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ciekawy i nieskomplikowany kryminał, przypominający atmosferą amerykański serial telewizjiny, albo filmy typu „Buddy Cop”, gdzie para różniących się osobowościami detektywów/policjantów musi rozwikłać jakąś zagadkę.

Gdy czytałam „Krucyfiksa” na myśl przychodziły mi seriale kryminalne w stylu CSI Las Vegas, czy Mentalista. I nie chodzi tylko o specyficzną dla scenariuszy dynamikę pomiędzy bohaterami, ale ogólny „telewizyjny” klimat, który miała cała książka. Mimo, że akcja miała dziać się w bliżej niesprecyzowanym czasie, całość bardzo „czuć” wczesnymi latami 2000, kiedy to wcześniej wspomniana seria – CSI – zapoczątkowała swoją karierę w amerykańskiej telewizji. Ten specyficzny styl prowadzenia akcji nie dziwi tak bardzo, biorąc pod uwagę, że wszystko dzieje się w Los Angeles, „mieście ludzi pięknych”, jak to sam główny bohater raczył stwierdzić.
I właśnie ci „piękni ludzie”, trochę drażnią. Jestem w trakcie czytania drugiej książki w serii i mogę spokojnie stwierdzić, że w życiu Roberta Huntera (jak na razie) najwyraźniej nie ma ludzi brzydkich. No może z wyjątkiem seryjnych zabójców, których śledzi. Chociaż… nie. Już w tej historii – pierwszej w serii – złym była „super laska”. Ok, może bardzo mnie to nie raziło, i ma sens, że wszyscy w LA są piękni – taka lokalizacja – ale i tak, czasami było to trochę zabawne.
Ciekawym wyjątkiem potwierdzającym regułę jest sam Robert Hunter, nasz główny bohater. Robert jest nie tylko super przystojny, ale i wściekle inteligentny. Jest geniuszem. Rozbawiło mnie podkreślenie przez autora, że owszem Hunter może i był kujonem w szkole (którego prześladowali koledzy w szkole), ale nie jakimś tam „zwykłym” (*kaszl* lamusem*kaszl*), bo teraz jest przystojniakiem. I wszystkie super laski na niego lecą. Trochę jak fantazja każdego „nerda” w szkole średniej. Ta perfekcyjność detektywa Huntera – pomimo wyraźnych problemów jakie ma w życiu - jednak trochę wkurzała. Przychodził mi na myśl termin zapoczątkowany w kulturze fanfików, a mianowicie „Gary Sue”. Robert Hunter jest idealny, a jego ewentualne wady tylko go uszlachetniają. Może to niesprawiedliwe tak oceniać tę postać tylko po pierwszej książce w długiej serii, i może w kolejnych Hunter jakoś rozwinie się jako postać, ale na razie wydaje się, że osiągnął maksymalny poziom bycia „cool”. Dodatkowo, wspomniane wcześniej wady, czynią z Huntera typowego detektywa z „faceckich” kryminałów: problemy z zawieraniem związków, bezsenność, prawie alkoholik, ma przeszłość (przez duże „P”)… Ale chyba w takich oklepanych postaciach tkwi część frajdy z czytania książek.

Pomimo tych moich narzekań, „Krucyfiksa” bardzo dobrze mi się czytało. To nieskomplikowany - a nawet zaryzykuję stwierdzeniem - lekki kryminał. Właśnie jak dłuższy odcinek serialu kryminalnego. Chris Carter pisze gładko, każdym kolejnym rozdziałem podkręca napięcie, a i zagadka nie jest na tyle zawikłana, żeby czytelnik sam nie domyślił się finału. Mamy krwawą zbrodnię, chytrego zabójcę, kilka bardzo ciekawych zwrotów akcji, ale i trochę luzu w postaci żarcików pomiędzy Hunterem i jego partnerem. Niezobowiązująca rozrywka. Szczerze polecam tę książkę, i może i całą serię. To idealna książka na jesienny wieczór.

Ciekawy i nieskomplikowany kryminał, przypominający atmosferą amerykański serial telewizjiny, albo filmy typu „Buddy Cop”, gdzie para różniących się osobowościami detektywów/policjantów musi rozwikłać jakąś zagadkę.

Gdy czytałam „Krucyfiksa” na myśl przychodziły mi seriale kryminalne w stylu CSI Las Vegas, czy Mentalista. I nie chodzi tylko o specyficzną dla scenariuszy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kolejna wciągająca powieść autorstwa Kinga; czasami przerażająca, czasami druzgocąca opisami potworności, jakich doświadczają jej mali bohaterowi, a czasami łamiąca serce. Zawsze jednak przykuwająca uwagę.

Jak z większością książek Kinga „Instytut”, czyta się przyjemnie i gładko; pomimo prawie 700 stron w ogóle nie czułam tej długości. Choć muszę przyznać, pierwsza część książki – poświęcona Timowi Jamiesonowi i jego decyzji, która sprowadziła go małego miasteczka w Południowej Karolinie – wydaje się lekko oderwana od głównego „prądu” z jakim idzie narracja. Nie było to bardzo odczuwalne, ale gdzieś w połowie, całkiem za pomniałam, że na początku poznaliśmy jeszcze jednego ważnego bohatera, tego „z przypadku”.

Reszta historii jest świetnie napisana; napięcie podkręcane z każdym mini rozdziałem. Nie porównywałabym tej książki do „TO”; w porównaniu z tym czego doświadczały dzieciaki w Instytucie, morderczy klown to pikuś. Opisy „testów’, jakie fundowali dzieciom pracownicy tej tajemniczej instytucji, były bardziej niż wstrząsające; prawdziwy horror w tej powieści to nie tyle elementy paranormalne, ale niemal namacalna szara rzeczywistość: jak łatwo człowiek może upodlić i złamać kogoś słabszego od siebie, i w imię czego? Mimo, że King raczej mało subtelnie nawiązuje do Nazistowskich Niemiec i niesławnego Josefa Mengele, można to autorowi wybaczyć, bo niewiele się rozmija z prawdą. To kolejny atut tej powieści; czy naprawdę tak trudno nam uwierzyć, że gdzieś kiedyś może powstać taki sekretny rządowy program, jak sieć Instytutów? Jasne, trąci to teoriami spiskowymi, ale czy to nie CIA przeprowadzała całkiem poważne testy sprawdzające przydatność telekinezy i sił parapsychicznych dla działań wojennych? Niby to było lata temu, ubiegły wiek, lata 60-te, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by podobne programy nie działały teraz.

Mimo, że książki Kinga czasami zawodzą mało satysfakcjonującym zakończeniem, „Instytut” taki nie jest. Historia ma dobry, choć smutny finał. Byłam może troszkę zawiedziona, że autor nie odważył się zostawić czytelników z pytaniem, czy cel uświęca środki? Czy bunt Luka Ellisa skazał świat na zagładę? Owszem, przemowa Tajemniczego Sepleniącego Mężczyzny nie brzmiała zbyt wiarygodna – raczej jak myślenie życzeniowe, czy zagłuszanie sumienia – ale i tak zasiała wątpliwości w umysłach naszych bohaterów. Mimo to, King kończy książkę zapewniając dzieciaki i nas, że postąpili słusznie.

„Instytut” czytało mi się bardzo dobrze; to świetnie napisana, wciągająca historia o przyjaźni i odwadze w obliczu niewyobrażalnego okrucieństwa. Okraszona elementami paranormalnymi, chyba bardziej straszy tym co jest nam znane - a co historia niejednokrotnie potwierdziła - jak łatwo jest kogoś odczłowieczyć.

Kolejna wciągająca powieść autorstwa Kinga; czasami przerażająca, czasami druzgocąca opisami potworności, jakich doświadczają jej mali bohaterowi, a czasami łamiąca serce. Zawsze jednak przykuwająca uwagę.

Jak z większością książek Kinga „Instytut”, czyta się przyjemnie i gładko; pomimo prawie 700 stron w ogóle nie czułam tej długości. Choć muszę przyznać, pierwsza część...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to