Pupilla

Okładka książki Pupilla Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz
Okładka książki Pupilla
Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz Wydawnictwo: słowo/obraz terytoria Seria: Przygody Ciała popularnonaukowa
328 str. 5 godz. 28 min.
Kategoria:
popularnonaukowa
Seria:
Przygody Ciała
Wydawnictwo:
słowo/obraz terytoria
Data wydania:
2014-05-01
Data 1. wyd. pol.:
2014-05-01
Liczba stron:
328
Czas czytania
5 godz. 28 min.
Język:
polski
ISBN:
9788374532280
Tagi:
lolita nimfetka
Średnia ocen

7,4 7,4 / 10

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Mogą Cię zainteresować

Oceny

Średnia ocen
7,4 / 10
32 ocen
Twoja ocena
0 / 10

OPINIE i DYSKUSJE

Sortuj:
avatar
836
554

Na półkach: , , ,

Mam mieszane uczucia po lekturze książki pt. Pupilla. Jej podtytuł brzmi Metamorfozy figury drapieżnej dziewczynki w wyobraźni symbolicznej XX wieku. Tematyka jest kontrowersyjna, ale mimo to książka dostała nominację do nagrody Nike w 2015 roku. To w pewien sposób sygnał na istniejącą wolność słowa, choć książka była krytykowana.

Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz na czynniki pierwsze rozkłada kilka charakterystycznych postaci nimfetek obecnych w kulturze. Na paru najważniejszych przykładach próbuje rozwiać tajemnice siły tych „stworzeń”. Omawia m.in. kreacje Lulu Franka Wedekinda, obrazy Balthusa oraz dzieło Nabokova – Lolitę.

🐍 Siła nimfetki

Najciekawszy był tekst o Lolicie. Autorka wyjaśnia, że przyczyny uczucia do nimfetki leżały w dzieciństwie narratora i niespełnionej miłości z dzieciństwa, a skoro to z dzieciństwa, to jest niewinne i OK. Nie bardzo mnie jednak przekonuje taka narracja, choć Lolitę Nabokova dawno temu czytałam i wtedy nawet mi się podobała.

Przyłuska-Urbanowicz rozbija postać Lolity na części pierwsze, jako dziewczynki przebiegłej, okrutnej i bezwzględnej, która wykorzystuje swoją władzę nad mężczyzną. Może i tak, ale gdyby spłycić tę historię, można by powiedzieć, że od tego się jest dorosłym, żeby umieć trzymać swoje żądze pod kontrolą, niezależnie od wszystkiego, a dziecko, to zawsze dziecko. Ale jak wiemy, życie jest trochę bardziej skomplikowane.

🐍 Larwa samicy

Autorka na początku zadaje ciekawe pytanie: w czym tkwi siła małych lolitek, larw samic, przed przepoczwarzeniem się w wersję dorosłą. Czy w ich niewinności? One jeszcze nie wiedzą, że ludzie są źli i nie trzymają swoich popędów na wodzy. Ci źli ludzie mogą je skrzywdzić.

Z drugiej strony dzieci to mali ludzie, którzy jeszcze nie wiedzą jak się zachowywać oraz nie interesują ich konsekwencje swoich działań. Bywają okrutne i bezwzględne w dążeniu do swoich celów. Tak jak postacie drapieżnych “pupill”.

Przy okazji są tu rozważania o sytuacji społecznej dzieci pod koniec XIX wieku. Sprzedaż dzieci i ich prostytuacja były realnymi, powszechnie dyskutowanymi problemami. Dopiero pod koniec XIX wieku podniesiono granicę pełnoletności z 13 do 16 lat.

🐍 Dziewczynka – pupilla – symbol

Czytając te czasami nie do końca zrozumiałe wyjaśnienia motywu dziewczynki, jako symbolu przeróżnych zjawisk, np. konsumpcjonizmu (ekonomia pożądania),przedmiotowości a zarazem podmiotowości, zła i jednocześnie niewinności, trudno mi było nie pomyśleć, że to górnolotne wyjaśnienia w celu wytłumaczenia facetów, którzy pisali książki, bo próbowali dać ujście swoim pedofilskim żądzom. Choć z dwojga złego, lepiej tak, niż w realnych czynach.

Być może zbytnio upraszczam. A z drugiej strony niepokoi mnie możliwość przyjęcia rozerotyzowanych obrazów, czy książek jako sztuki, i choćby minimalnego przyzwolenia na seksualizację dzieci.

Z jeszcze innej strony myślę, że ograniczanie sztuki wchodzi w zakres wolności słowa. Jej przeciwieństwem jest tabuizacja pewnych tematów i ucinanie dyskusji o nich, które moim zdaniem może przynieść więcej złego, niż dobrego. A Przyłuska-Urbanowicz dyskutuje na wysokim poziomie, choć w kilku miejscach zastanawiają mnie jej słowa. Najbardziej gdy autorka pisze na temat obrazu “Lekcja gry na gitarze” Balthusa i twierdzi, że homoerotyczny charakter sceny wyklucza przemocowość sceny. Ekhm, no nie.

🐍 Dogłębna interpretacja

Kontrowersyjność tematu nie zmienia faktu, że Przyłuska-Urbanowicz ma potężną wiedzę. Odsłania całe mnóstwo dyskretnych analogii, sugestie skojarzeń nazw, języka, wymowy, brzmienia, optyki i wielu innych. Czasami odnosi się też do innych kultur, np. japońskiego kawaii. Przytacza również postać artystki Sally Mann, która zasłynęła z pokazywania bardzo charakterystycznych zdjęć swoich dzieci. Jedna z jej fotografii zdobi okładkę tej książki. Dziewczynka z cukierkowym papierosem (“Candy cigarette”) dobrze wizualizuje, o czym przeczytamy w książce.

Wydaje się jakby Przyłuska-Urbanowicz chciała pomiędzy słowami powiedzieć, że znaczenia nadaje obserwujący. A wzrok artystów był niewinny, przedstawiający niewinne istoty nieświadome jeszcze tego, że ktoś na nie patrzy. W ogóle motyw optyki jest bardzo szeroko omówiony. Ciekawe są wyjaśnienia dotyczące wzroku i patrzenia, jako czynności, dzięki której można posiadać coś lub kogoś, ale też bywa pułapką dla patrzącego.

Forma książki pt. Pupilla trochę mi się skojarzyła z omawianiem znaczenia wierszy i prozy na języku polskim w liceum. Tylko Przyłuska-Urbanowicz serwuje nam omówienie o wiele bardziej dogłębne i szczegółowe. Jej książka niewątpliwie poszerza horyzonty, ale zostawia też niepokój, dysonans poznawczy. Raczej nie ze względu na to, co pisze, ale na temat rozważań, który wywołuje bardzo wiele różnych emocji i stawia wiele pytań. Na pewno nie jest to książka dla każdego.

Mam mieszane uczucia po lekturze książki pt. Pupilla. Jej podtytuł brzmi Metamorfozy figury drapieżnej dziewczynki w wyobraźni symbolicznej XX wieku. Tematyka jest kontrowersyjna, ale mimo to książka dostała nominację do nagrody Nike w 2015 roku. To w pewien sposób sygnał na istniejącą wolność słowa, choć książka była krytykowana.

Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz na...

więcej Pokaż mimo to

avatar
152
109

Na półkach:

Zapraszam do lektury całości recenzji na blogu Czepiam się książek

http://czepiamsieksiazek.pl/?p=1364

Pupilla to kolejna – po Początku świata – książka z serii „Przygody ciała”, która mnie niebywale wciągnęła. Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz kreśli historię lolitek obecnych w literaturze i sztuce XX wieku, posługując się entomologiczną metaforą. Zgodnie z tą analogią, nimfetka jest stadium larwalnym (larva) późniejszej dorosłej kobiety (imago). Tyle że, jak zauważa autorka, lolity z jakiegoś powodu nie mają szansy przekształcić się z fille fatale w femme fatale, bo regułą jest, że umierają młodo…

Według słownika pupilla to z francuskiego „dziewczynka”, „uczennica”, „pupilka” oraz „źrenica”. Dociekając etymologi tego słowa, Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz dodaje też znaczenia takie jak: laleczka, sierota, poczwarka. W publikacji wydawnictwa Słowo/obraz terytoria pupilla staje się częściowo synonimem lolity – dziecka i drapieżnego demona seksu w jednym. Nieskalanej i perwersyjnej zarazem, anielsko-demonicznej kusicielki.

Takich niejednoznacznych młodocianych kokietek było w sztuce więcej, niż się początkowo zdaje. Rozdział pierwszy książki poświęcony jest postaci Lulu ze sztuki Franka Wedekinda. Autorka ukazuje jak jego utwory ewoluowały, wzajemnie się przenikały i dopełniały (dlatego, co podkreśla, w przypadku niemieckiego pisarza ciężko mówić o jednym konkretnym dziele). Poznajemy wciągającą historię transformacji twórczości Wedekinda, zmagań z cenzurą i oskarżeniami o nieobyczajność i ugłaskanej wersji sztuki o Lulu, jaka ostatecznie trafiła do publiczności, podczas gdy oryginał był przez dekady zamknięty w sejfie. Rozdział drugi poświęcony jest malarstwu francuskiego artysty o polskich korzeniach, Balthusa. Trzeci – moim zdaniem najciekawszy – to dogłębna i zajmująca analiza Lolity Vladimira Nabokova, w powiązaniu z innymi utworami rosyjskiego pisarza, eksponującymi postać nimfetki. W czwartym rozdziale autorka przygląda się filmowi Nocny portier w reżyserii Liliany Cavani, opowiadającemu o sadomasochistycznej relacji byłego esesmana i młodziutkiej dziewczyny, Lucii, która wyszła cało z obozu koncentracyjnego. Ostatni rozdział dotyczy malarstwa i rysunków Jerzego Nowosielskiego. Wszystkie wymienione wyżej utwory i nazwiska są jednak tylko punktem wyjścia dla niezwykle złożonej i bogatej w konteksty analizy motywu nieletniej uwodzicielki [...]

Zapraszam do lektury całości recenzji na blogu Czepiam się książek

http://czepiamsieksiazek.pl/?p=1364

Pupilla to kolejna – po Początku świata – książka z serii „Przygody ciała”, która mnie niebywale wciągnęła. Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz kreśli historię lolitek obecnych w literaturze i sztuce XX wieku, posługując się entomologiczną metaforą. Zgodnie z tą analogią,...

więcej Pokaż mimo to

avatar
12
7

Na półkach: , , ,

KIM JEST TA DZIEWCZYNA?/WHO'S THAT GIRL? KOMPENDIUM MOICH LOLIT/LOLITY MOJEGO ŻYCIA

Moja pierwsza „Lolita” znalazła mnie na Majorce, bluźnierczo a zarazem podręcznikowo/dekadencko poprawnie znudzoną śródziemnomorskim spleenem (a co to takiego, do cholery?). Był rok 1991, ja miałam niespełna 21 lat, a wycieczka posiadała się dla mnie arogancką oczywistość przepiórczego jaja w menu księżniczki.
Ziewałam w domku letniskowym ocienionym pinią i napoczęłam lekturę od niechcenia, niczym humus piątego smaku w seraju.
Lolita się nie certoliła-od pierwszej strony zignorowała wątłe pędy kiełkującego intelektu i udała się prosto do Źródła.
Właściwie to w ogóle ze mną nie rozmawiała. Bo i nie było z kim. Na wierzchu wątła racjonalizacja-wewnątrz szykowna obsesja.
Intuicja skierowała ją do właściwej instancji-Lolita przemówiła do mojej Heroiny. Obsesji, której byłam wówczas pełna i wiecznie spragniona. Jedynej równorzędnej partnerki do rozmowy. Swojego ejdolon. Swojej przyrodniej-nie, rodzonej, nie, wyspekulowanej Siostry w Memplexie-quasi-genetycznej strukturze narracji.
Spotkałam się z Lolitą u zrębów mowy, w lingwistycznej osnowie, w subatomowej strefie języka, tam, gdzie abstrakcyjna natura kategorii sema zostaje przekonwertowana w format czytelny dla zmysłów-dla ucha. Tam gdzie język zostaje sprowadzony do parteru. Gdzie rozpada się na kwazary.
Wzięłam do ręki ołówek i na kawałku papieru naskrobałam.
Hee-ro-łin.
Jak Lo-lee-ta.
Z odmętów Lustra, włamując się weń półprofilem, na modłę tres quatre spoglądały na mnie wszystkie epifanie, za którymi tęskniłam, które przegapiłam, narracje, którym nigdy nie zdołałam sprostać i z którymi wymieniłam się płynami ustrojowymi zyskując ostatecznie przewrotny przywilej wirusowej partycypacji-aspirując do Pierwowzoru, Infekcji Macierzystej paradoksalnie stałam się Pochodną, ofiarą lustrzanej infekcji, nie rozumiejąc, że w komplementarnym uniwersum Zwierciadła i Wirusa nikt nie odróżni instancji pierwszej od drugiej, drugiej od trzeciej i tak dalej ad infinitum, ponieważ pierwszy świetlny serw tego meczu ginie w mrokach niekończącego się narcystycznego dyskursu. Nikt nie zażąda poręczenia „za zgodność z oryginałem”. Nie zapyta o kolejność działań uwodzenia i infekowania w obrębie rudymentarnej opozycji między Heroiną i Lolitą, Heroinum-Lolitum Narrens a Czytelnikiem. Bywa, że skurwione odbicie, pozornie anemiczny, wyzuty z wszelkiej intensywności ejdolon stworzy mutację znacznie bardziej jadowitą niż mógłby to zrobić pierwowzór.
A zatem-ciotka Lola-androgyniczna (lub może tylko przekwitła, postpłciowa) guwernantka, ochmistrzymi dworu w mojej protoseksualnej konfuzji informe nazywana przeze mnie Paziem (Królowej). Paziem Królowej Królewicza.
Na swoich rysunkach przedstawiałam ją po dziecinnemu, pozbawioną jakichkolwiek cech płciowych, płaską jak deska na której prasowała ubrania-aż do czasu, kiedy zadrżała mi dłoń, a pod nią owa kreska-deska po raz pierwszy zapragnęła wygiąć się w niezrozumiały, pełen zażenowania łuk...
W metaforycznym sensie istotnie przecież nie miała piersi, już ich nie miała, tak jak ja nie miałam ich jeszcze, dosłownie.
W pewnym sensie zatem łączyło nas symetryczne powinowactwo, jej piersi wykiełkowały na rysunku równie nieśmiało jak moje.
Mianowałam ją Paziem, rzutując na jej flat field, jej jałową już równinę moją nimfią, larwalną, motylą podstępną płaskość-w istocie wszechpotencjalność.

Jaka synchroniczność, jaka niepokojąco celna intuicja, jaka zło-wieszcz-ba doprowadziła do tego zapętlenia sensów, węzłowiska, zagmatwanego, a zarazem precyzyjnego niczym odwzorowania wektorów freudowskich projekcji i ich rykoszetów rozpięte na desce kreślarskiej? Co stworzyło ową „kocią kołyskę” (kokon?),kołyszącą do snu moje niezróżnicowanie?
Czyżby magnetyzm Imienia androgynicznej guwernantki, siła wibracji, hipnagogiczna moc wywodząca się z otchłani protojęzyka, owo nabokovowskie schodzenie języka po stopniach zgłosek przemówiły podprogowo, rezonując i wydzierając mi skojarzenie z motylem? Czy wtedy, pierwszym razem Lolita/Lola udała się prosto do Źródła, raz na zawsze definiując relacje pomiędzy nami? Czy dryfujący, fonetyczny fantom, niematerialne imię-widmo, Imię-Znakiem, Nomen Omen, ominous-profetycznie zapragnęło swego znaczonego? Czy Słowo-Imię poczęło we mnie niepokalanie dając życie dziwacznemu, paradoksalnemu, groteskowemu konstruktowi?
Być może w Loli-Paziu Królowej Królewicza (przekwitłej kobiecie opiekującej się nimfetką, która postrzega siebie jako „female boy”),w jego pozornym absurdzie i braku logiki, w niepokojąco infantylnym asymetrycznym bochomazie w manierze dziecięcej wyliczanki, snu czy mitu kryje się idealna symetria.
Być może odrobina refleksji i spekulacji jest zdolna okiełznać i zamienić pierwotną, obłąkaną sieć wektorów znaczeń w figurę o uporządkowanej, czytelnej strukturze wyposażoną w dojrzałość przetworzonego symbolu bez uszczerbku dla sensu, dla żywiołowej natury informe. W ikonę, w geometryczne votum.

Lula z lynchowskiej narracji to lolita najmniej oczywista, fille fatalle w mniejszym stopniu niż jej „nadmiernie dobra” wiedźmia rodzicielka-femme fatale.
Jest „fatalle” poniekąd „de domo”, po kądzieli (czy raczej po szklanej kuli),mimochodem, a zatem, (nie aż tak ) paradoksalnie-przez fatalizm, per fatum, który kładzie się nań cieniem w dość dosłownym sensie. Lula jest niejako ekranem dla rzeczywistej, wysyconej złowieszczą zasadą kategorii fatalle jej matki, narzędziem w rękach fatalizmu swej matki-jej czerwone paznokcie są mimowolnym przedłużeniem szponów Czarownicy z Oz, w kompulsji nakładania szminki w odcieniu strażackiej czerwieni rozpoznajemy powidok antycznego pożaru wznieconego przez wiarołomną żonę spiskującą z kochankiem, odblask płomieni, które pochłonęły jej ojca. W postaci Luli (bez wątpienia rażąco konfabulanckiej wprawdzie, jednak wciąż bardziej postaci niż figurze-jeśli przyrównać ją do „koleżanek”/sióstr w nimfiej profesji) dokonuje się „konwersja”, przepisanie jadowitego memplexu dojrzałego fatalizmu matki na jedyny język, który może „zadziałać” na terytorium adolescencji. Ta infekcja, owo nieodstępujące jej na krok „mroczne dziedzictwo” opiewające na „obrazy pierwotne” i owadzie „traumy” niby żywcem wyjęte z powieści Burroughsa (podobnie jak Nabokov zainteresowany rozbijaniem lingwistycznego spoiwa, docieraniem do granic języka) wyposażają ją we wstecznie działającą protezę biografii. W ten sposób program/system/plik „Lolita-Lula Version” otrzymuje swoje „extension” o mityczny freudowski wektor, co czyni ją tylko odrobinę mniej apotropaiczną niż klasyczna figura nimfetki (lub nie czyni wcale). Jako nieświadomy wykonawca obsesji swej matki korzysta z loliciego wiana wybiórczo i niejako poza intencjonalnie.

WYLICZANKI, KOŁYSANKI I INNE PERSEWERACJE

Kompozycja fille fatalle jest płaska i przewidywalna-to suma obsesji i kompulsji, metodologia wahadła i tortury kropli wody, zdartych klisz wytyczających jej sposób istnienia nie tyle w świecie, co w wyobraźni patrzącego, rekapitulacji jarmarcznych scenografii i pejzaży, niepokojących melodyjek ulatniających się z zaciętej płyty gramofonowej w pokoju na końcu mrocznego korytarza, złowieszczych dziecięcych wyliczanek i persewerujących wypłowiałych fizjonomii z lunaparku, znikających z pola widzenia i pojawiających się ponownie w identycznych, zdolnych przyprawić o nerwowy rozstrój interwałach czasowych...
Nawracające uporczywie toposy są niczym proroctwa Kasandry operujące w strefie pozawerbalnej-każda, nawet najbardziej niewinna z pozoru perseweracja jest niczym złowrogi gryps-nosi w sobie niejasną zapowiedź nieszczęścia, którego nie sposób uniknąć, tak jak (albo może dlatego, że) nie można wydostać się spod hipnotyzującego wpływu turpistycznego wahadełka-kołyszacego się na nitce Oka bez powieki.
Przyszpilającego, jadowitego spojrzenia Meduzy.
Złowieszczej Kołysanki. Jak z powieści Palahniuka.
Kołysanki-zatrutego Jabłka.
Jak z baśni o Śnieżce, a może Śpiącej Królewnie, albo nawet biblijnej Ewie, co tak naprawdę nie ma większego znaczenia, ponieważ modus operandi, diagnoza jest nieodmiennie taka sama-Infekcja Lustrzana, Efekt Odbicia.
Monotonnej, nierychliwej ale sprawiedliwej antyczną manierą Wyliczanki-Ruletki, w której naturę niejako z definicji wpisana jest kategoria fatalle, nieuchronności, apokaliptycznej kumulacji, dryfu wzdłuż wektora katastrofy.
Fatalne-Fatum znaczy w tym przypadku dokładnie to, co znaczy-determinizm, od którego nie ma ucieczki.
Fiksacja/powtarzalność to atrybut drapieżnego dziecięctwa i obłędu, systemu i opresji. Kolejność nie ma tu znaczenia, ponieważ każde z tych pojęć jest kompatybilne i ekwiwalentne względem reszty-to tylko różnorakie aspekty, odmienne sposoby manifestowania się tego samego fenomenu.
Wachlarz/rezerwuar zachowań Luli ma w sobie właśnie ową fatalną, hipnotyzującą przewidywalność i powtarzalność. Z „jakiegoś”powodu jednak nie sposob tu wspominać o nudzie.
Perseweracja-tak.
Egzystencjalne sartre'owskie mdłości, owo poczucie obietnicy wytrzebionej, sprostytuowanej, sprofanowanej w jarmarcznych pejzażach-nigdy.
Albo raczej-nigdy, przenigdy in presentia lolitam (non in lolitam presentia).

EFEKT MOTYLA

Podobnie jak Humbert Humbert ma wyryty w pamięci ubogi wszak katalog wariantów „zjawiania się” swojej „podopiecznej”, modele dynamiczne definiujące ruchy jej ciała w kontekście określonych zachowań (które jawią mu się jako skomplikowane),mapy psycho-anatomo-(g)astronomiczne, całą nimfią astronomię układu loliciego-de revolutionibus orbium coelestium, ów Efekt Motyla (nomen omen),wiążący poszczególne zachowania w dające się z łatwością antycypować łańcuchy przyczynowo-skutkowe-tak samo Sailor (w sposób nieporównanie mniej oczywisty i świadomy) nauczony jest swojej Luli, w swojej Luli wprawiony i wyedukowany. Wyćwiczony w „obsłudze”, chciałoby się powiedzieć, i być może jest to stwierdzenie uprawnione, ponieważ lolita to System, podobnie jak uzależnienie-opresja.
Sekret tkwi we wtajemniczeniu, a raczej uwikłaniu-w komunii w obsesji. Tak jak narkomanowi nigdy nie przyszłoby na myśl, aby znudzić się repetytywnością rytuału wypełnianemu nierzadko po wielokroć razy dziennie, tak samo nasi panowie odczuwają ową powtarzalność jako ekscytującą przygodę.
Mdłości są udziałem niewtajemniczonych. Nie-opętanych. Znajdujących się poza zasięgiem rażenia Oka-Wahadełka. Trzeźwych.
Heroina po pierwszym zażyciu powoduje wymioty. Po setnym-wymiotuje się wskutek braku.

Lula materializuje się przed więzienną bramą w czerwonym krążowniku szos, z ustami omenicznie uszminkowanymi na czerwono, czerwonymi paznokciami, w czerwonych szpilkach i skąpym ubraniu nawiązującym do stylu fetish. Istny Czerwony Kapturek, który ani chybi wpakuje Wilka w jakąś kabałę. Wściekła muzyka rozrywa na strzępy leniwą, złowieszczą, ciężką od pęczniejącej klątwy atmosferę Południa kiedy ruszają paląc gumy na gorącym asfalcie. Upał kumuluje, piętrzy fantasmagorie i omeny, bliskość hipnagogicznej krainy-Meksyku-owej burroughsowskiej Interzone, strefy liminalnej, gdzie przenikają się dwa wymiary świata sprawia, że fantomy podpływają tuż pod powierzchnię Lustra, sprzyja obiektywizacjom. Można by rzec, iż rzeczy wykazują tu tendencję do „zjawiania się” na transowych częstotliwościach, które znamionuje kumulacja osobliwości i perwersji, intensyfikacja i irytująca powtarzalność.
Niczym w wierszu Baczyńskiego „drżąc i grając krąg się zacieśnia”, rzeka pnie się „w górę” coraz mozolniej, ścieżka się kurczy, fizjologiczna intymność przyspieszającego z każdą minutą pulsu i oddechu obiektywizuje się we frenetycznym biciu w bębny, ludzie są coraz bardziej rozdrażnieni, dowódca misji ociera pot z czoła, myli jawę z fantasmagorią, wątpi w świadectwo własnych zmysłów. I słusznie, albowiem w owej wyprawie do Jądra Ciemności rzeczy tracą przypisany im zgodnie z regułami dziennego porządku walor i-podobnie jak sowy z Twin Peaks-przestają być tym, czym się wydają.

Fatalizm i trik wpisany jest poniekąd w samą osnowę konwencji road-movie-chyba nigdy się nie zdarzyło, aby bohaterowie zawrócili, ponieważ sam fakt wkroczenia na drogę poniekąd wykreśla ich ze świeckiego porządku rzeczy i sytuuje w sferze wpływów mitycznych sił. Zostają „rozpisani” w Grze, rozstawieni na kuriozalnej szachownicy Drogi o wydłużającej się w nieskończoność perspektywie, sygnowani karcianą protosymboliczną nomenklaturą kolorów i tytulaturą figur, a jeśli przyszłoby im do głowy zawrócić (lub tylko obejrzeć za siebie)-istnieje ukuty na tą okoliczność gotowy koncept petryfikacji w rozmaitych wariantach-słupa solnego, kamienia, drzewa...

Po przekroczeniu pewnej wartości krytycznej, gdy już zamkną się za nimi śluzy horyzontu zdarzeń, lunatyczna moc znikającego punktu-miejsca, gdzie autostrada wpada do Żródła, tak jak rzeka wpada do morza, nie pozwoli im zawrócić. Na końcu autostrady linearna, euklidesowa narracja Drogi „wypada z szyn perspektywy”, rekonfiguruje w krzywiznę przestrzeni, Oka, Lustra, wklęsłego zwierciadła naczynia z bachanaliów.
Wybór puenty/interpretacji (rozigrany autoerotyzm niepoprawnej bajki, która poprzestaje na infantylnym ślizganiu się po powierzchni Oka, na „lustrzanym dialogu” lub trywialna alchemia zaślubin-wartość puenty w tym przypadku nie tyle włączona w narrację naturalną koleją rzeczy, co raczej „doczepiona” przez Lyncha) pozostaje w nie tyle w gestii bohaterów (marionetkowych postaci podlegających prawom fatalizmu),co w dalszej instancji-po stronie widza.
Oko na horyzoncie, w miejscu spotkania linii perspektywy, w którym wyczerpuje się (lub może odwrotnie-kumuluje i streszcza) natura Drogi widzi i zamyka w sobie nie tylko parę bohaterów, ale też nas-widzów. Taki rodzaj wariacji na temat pejzażu drogi posiada zatem walor nieomal ikoniczny-czy też może raczej stanowi osobliwą kompilację ikony i obrazu. Perspektywy tradycyjnej i tej „przebóstwionej”-odwróconej. Z jednej strony trudno o bardziej modelowe przedstawienie idei perspektywy niż wsiąkająca w horyzont droga. Jeśli jednak w miejscu, gdzie zbiegają się linie natkniemy się na krzywiznę Oka, tafli lustrzanej, jeśli przyłapiemy ejdolon, widmo, iluzję, meduzowate monstrum, które bezceremonialnie wciąga nas-maleńkie ludziki u dołu ekranu-do Gry-wówczas pojmiemy, że mamy tu do czynienia nie tylko z pomieszaniem gatunków, ale też subwersją ikony, z anty-ikonicznym (czy raczej przenicowanym) przedstawieniem. Zamiast rzeczywistości „przebóstwionego” Okna rozpostartego na numinosum, doświadczamy wprawdzie „interaktywności”, ale w zgoła innej, złowrogiej postaci. Zamiast błogosławieństwa-uwiedzenie.

Wpisani w to ocelli, Tęczowe Pawie Oko na końcu drogi, unieruchomieni w spojrzeniu, które nas ubiegło w secie lustrzanego tenisa przewrotnie dowodząc wtórności percepcji wzrokowej podmiotu, rozpięci na krzyżu i wpleceni w koło Oka-stajemy bezbronni wobec hipnotyzującej Opowieści. Porównywalnie ze sposobem, w jaki Lula i Sailor lunatykują ku swojemu fatum, ocellomorficznej Czarnej Dziurze oślepieni ognistym podmuchem, nieustannie tropieni, obserwowani Złym Okiem Wiedźmy z Południa. Uniesienie zasłony horyzontu zdarzeń jest niemożliwe, stąd wszelkie odniesienia do przyszłości niejako rozpraszają się w bezwymiarowych, widmowych przeczuciach, prekognicjach, mniej lub bardziej złowieszczych lub-dla odmiany-cukierkowo-idyllicznych, owych miniaturowych pochodnych/odpryskach centralnego pojęcia-fantomu „Drugiej Strony Tęczy”-Oka na końcu Drogi.

Prawa fizyki, optyki i dyskurs semantyczno-alegoryczny są tu zadziwiająco zgodne.
Język imituje tu tryb działania camera obscura świata przez siebie znaczonego. Bo przecież to właśnie tam, w punkcie przecięcia linii perspektywy znajduje się Over The Rainbow. Owa kiczowata osobliwość (nomen omen) języka. Czek bez pokrycia. Wybrzuszenie, bąbel, pypeć na języku. Językowa ciąża urojona. Jak motel „Zaklęci Łowcy” w „Lolicie” Nabokova.
Która jednakowoż, trzeba nam o tym pamiętać, w pewnych okolicznościach może zostać wypełniona/pobłogosławiona, podczas gdy Zaklęty Łowca nosi już w sobie nieodwracalne znamię katastrofy.

„Druga Strona Tęczy”/”Over The Rainbow” stanie się elektryzującym, doprowadzającym do ekstatycznego spazmu, jednym z najbardziej chyba rozpoznawalnych emblematów lynchowskiego dzieła. W tej jednej powtarzanej przez Lulę frazie streszcza się poniekąd całe misterium Toksycznej Narracji-”Druga Strona Tęczy” to bowiem Wielkie Donikąd, czy może po prostu Wielkie Nic/Great Nothing, ogromna tęczowa bańka mydlana, za którą ludzie gotowi by przelać krew, ponieważ ilekroć usłyszą tą inkantację, gdzieś tam, w przedwiecznych jaskiniach (a może raczej rajskich ogrodach) języka, gdzie dziewicza wibracja dopiero co przywdziała listek figowy symbolu budzi się jakieś rozkoszne monstrum z początków czasu i burzy weń tą krew.
Jeżeli świat języka w jakiś sposób naśladuje/odtwarza porządek świata rzeczy i zjawisk, to pewna kategoria wyrażeń i fraz posiada w tym paralelnym lingwistycznym uniwersum status istot mitycznych, mirabiliów.
Fraza „Druga Strona Tęczy” jest językową fatamorganą, błędnym ognikiem na bagnach, ale też natchnionym, spuszczonym z łańcucha, rozgorączkowanym językiem Pięćdziesiątnicy, który smakuje sam siebie (choć bynajmniej nie ma tu mowy o ugryzieniu się w język) i demiurgicznie, świętokradczo stwarza urokliwe byty nie w ustanowionym trybie Logos i „przyoblekania w Ciało”, ale kompletnie alogoi, zaciągając kredyty bez pokrycia w sferze znaczonego (signifie),wszelako bezczelnie delektując się logorhea.
Nic w tym dziwnego, skoro podróż odbywa się w milczącej obecności i dosłownie „pod Okiem” Wiedźmy z Krainy Oz, jednej z licznych epifanii Złej Królowej.
Ten nieprzyzwoity wręcz eksces Obietnicy, kumulacja słownych fetyszy, pejzaży i drugoplanowych indywiduów, cała ta „semantyczna kiełbasa wyborcza” pozostaje w rażącej sprzeczności z dojmującym poczuciem niespełnienia. Lula i Sailor w swym quasi-dantejskim road-movie nie podróżują pomiędzy Florydą i Kalifornią (choć przecież zwłaszcza ta druga zdążyła już dopracować się całkiem sporego symbolicznego entourage zorganizowanego wokół toposu Ziemi Obiecanej),ale pokonują „Wielki Kanion”, Big Split, wertykalną otchłań amplitudy pomiędzy porażającym, sięgającym korzeni doświadczenia i języka wydrążeniem a Himalajami Obietnicy, z tą nieszczęsną Tęczą rozpostartą absurdalnie nad Czomolungmą, jakby celowo zadającą kłam zdrowemu rozsądkowi i znaczeniowej „wypłacalności” mowy.

Relacja intymna Luli i Sailora także wykazuje znamiona doświadczenia „full contact” (w ramach tego, co z definicji jest full contact),ale i tutaj mamy do czynienia z „flatline” stanowiąca kompilację trywialnej lecz z „jakiegoś” (po raz wtóry) powodu urzekającej werbalnej gry wstępnej, intensywnych pchnięć, głębokich penetracji wydobywających równie „głębokie” westchnienia, quasi-wysublimowanych, arcypikantnych czułostek i zagadkowego świńtuszenia, odznaczających się jakąś mglistą sugestią przekroczenia okoliczności, w jakich zostały wypowiedziane.
„Ach, Sail, poruszasz mnie aż do głębi”, wzdycha Lula paląc swojego dyżurnego papierosa, i jest w tej deklaracji jakaś osobliwa tęsknica, niedomknięcie, coś, co każe sięgać dalej, dopatrywać się sensu głębszego niż ten wytyczany przez konkretną sytuację. Zupełnie, jakby tuż-tuż, za zasłoną, oddalona o grubość Cienia zaledwie, czaiła się Tajemnica. Święty Graal.
Epatowanie jarmarcznym mistycyzmem, sztuczne zawyżanie „indeksów energetycznych”, szafowanie walutą Obietnicy O Wysokim Nominale (lecz bez pokrycia?) jest tu zresztą obowiązującą „figurą retoryczną”, emocjonalnym wytrychem, password torującym drogę do oczarowania widza.

...Czy jednak rzeczywiście??? Czy cały ten deliryczny „performance” nie jest przypadkiem li-tylko rozbuchanym, lecz w gruncie rzeczy pustym sygnałem odsyłającym do siebie samego? Galerią fetyszy? Lolicim entourage, rezerwuarem (im)ponderabiliów? Egzystencjalnie wyjałowioną makietą „podróży do kresu nocy”? Semantycznym odpowiednikiem piwa bezalkoholowego, septyczną narracyjną kawą bezkofeinową?
Opowieść o Luli jest opowieścią bezpieczną, symulakrą egzystencjalnego niepokoju, która nie przytłoczy wysokokaloryczną refleksją, nie zatrwoży, podobnie jak nie niepokoją nas tanie dreszcze, cheap thrills gotyckich lolitek zastygłych w precyzyjnie zaaranżowanej agonii.
...Niepokój dopadnie nas z zupełnie innej strony. Nie w zbliżeniu z nagą materią dzieła. Nie w obcowaniu „pierwszej instancji”, bez lateksu krytycznego, poprawnego, zdystansowanego oglądu. Nie w jednym z tych wstydliwych, nieprofesjonalnych podpatrzeń. Nie w tete a tete-tam będzie jedynie słodycz.
Szukając egzystencjalnej konfuzji znajdziemy jedynie rozkosz cheap thrills.
I niespodziewanie odnajdziemy się, wstrząśnięci, zupełnie gdzie indziej, z dystansu, niedowierzając, ujmując siebie samych w nader poufałych, niepokojąco zażyłych relacjach z dziełem. Uwiedzeni. Zintoksykowani. Zainfekowani.
Albowiem dialektyka obrazu/narracji naśladuje dialektykę Lolity-Systemu i dlatego, niczym spadkobiercy Humberta Humberta musimy uważać, aby Opowieść-Meduza nie wytrawiła nam wzroku.

Romans Luli i Sailora konsumowany jest (czy może raczej-rekapitulowany) w identycznych dekoracjach tanich moteli, w powtarzalnych do bólu układach choreograficznych. Ich ognistej namiętności brakuje jednak amplitudy-wprawdzie, jeśli wierzyć deklaracjom Luli jest ona „gorąca jak asfalt Georgii”, to jednak „dialektyka” tej relacji jest dialektyką papryczki jalapeno-jej żar jest despotyczny i permanentny, przyćmiewa wszystkie inne ewentualnewalory, zamiast je podkreślać i monopolizuje rzeczywistość, tak jak owo drapieżne warzywo z kraju karteli potrafi narzucić swoją bezwzględną supremację smaku każdej potrawie. Z drugiej strony, jak wszyscy doskonale wiemy, „efekt jalapeno” okazuje się niezwykle przydatny tam, gdzie rzeczy utraciły swój walor świeżości-w barach przy autostradzie Georgii, gdzie mięso łatwo się psuje, w narracjach, które znajdują się o krok od osunięcia we wtórność i banał, w nagraniach realizowanych podczas niedyspozycji wokalisty...
Z pozoru „efekt jalapeno” to odmiana dezodorantu-odświeżacza powietrza kiepskiej jakości, który-jak pouczają nas antyreklamy-jedynie maskuje przykre aromaty. W istocie owa uporczywa, persewerująca dominanta drapieżnych, inwazyjnych toposów wytycza wypłaszczoną linię drogi-autostrady, która niejako z definicji dąży do przekroczenia. To sposób istnienia, w którym zawiera się alchemiczna formuła Przemiany. Intensywność i aberracja (czy też intensywność wykreowana za sprawą aberracji) manifestuje się pod postacią żywiołu ognia (nieznośny upał, purpura szminki i lakieru, ociekające ambiwalentną symboliką baśniowe czerwone szpilki o wysokim indeksie energetycznym-atrybut mocy, która w każdej chwili może zmienić swój wektor i zwrócić się przeciwko właścicielce).
Podobnie jak papryczka jalapeno, nie posiada on waloru ornamentowego- jak fajerwerki na tle czarnego nieba, smakowo-wizualne chiaroscuro, kontrapunkt na podpalonym przez kelnera alkoholizowanym deserze lodowym. To nie płonąca Alaska, lecz płonąca Floryda, Georgia, Teksas... Jalapeno Totalne, nie epizodyczne.

Ogień jest tu-używając instrumentarium i wokabularium stworzonego przez Stanislava Grofa-wiodącym COEX (systemem skondensowanych doświadczeń),podstawowym toposem wokół którego organizują się wszystkie traumy Luli.
I rzeczywiście, zgodnie z logiką grofowskiego wykładu psychologii głębi doświadczenie fatalnego przedzierania się, wgryzania w naelektryzowane, infernalne uniwersum posiada walor pirokathartyczny-pod warunkiem, że przystaniemy (choć chciałoby się rzec-damy się nabrać) na lynchowską propozycję bajki z morałem.
Bo czy pirokatharsis może odbyć się w papierowych dekoracjach?-w tym właśnie miejscu analiza domaga się rozstrzygnięcia, stawiając pytanię o naturę lynchowskiej narracji, ona sama zaś staje na (diabelskim) rozdrożu.

Ponieważ wystarczy nam nie zgodzić się z lynchowską „ofertą”, a zadziwi nas łatwość, z jaką pomalowany w sielankowe motywy wagon Happy Endu da się odczepić od reszty „składu”, a ów „okaleczony” (nomen omen) pociąg przetoczyć na zgoła inne narracyjne tory. Te, którymi podróżują opowieści Bataille'a,Wedekinda, de Sade'a, Nabokova... Wyrwać z przyszytej poprawności. Nie pozwolić nam zbawić (a zatem zniszczyć) naszej laleczki i jej niezbyt rozgarniętego, marionetkowego Clyde'a-Elvisa od Siedmiu Boleści. Pozwolić im uniknąć znacznie gorszej klątwy-tej od wróżki z różowej waty cukrowej i żenującego sprintu po dachach aut na wskroś korkom. Pochować ich w pełnym majestacie niedojrzałości, postulatu i potencjalności i tym samym włączyć do Panteonu Osobliwości o kodowanych imionach-wszystkich tych mijanych po drodze Perdit Durango, Bobbych Peru, szeryfów z Południa i zafiksowanych na szukaniu spinki zombicznych ofiar kraksy-na równych prawach jako manekinów, lalek demonstrujących nieznośną lekkość bytu-a zatem postaci z Pogranicza, rezydentów burroughsowskiej Interzone. Scena pojednania i Happy Endu to najsmutniejszy epizod w całym filmie. Tchnie niemal fizycznym, namacalnym bólem-zapowiedzią mdłości i nieznośnej, familijnej, jarmarcznej nudy weekendowych „rozrywek”, które tym razem nie znajdują uprawomocnienia w dwuznaczności i ambiwalencji. W mglistym Misterium Obietnicy.
Druga Strona Tęczy jest przereklamowana, czy też raczej niejako z definicji musi pozostać osamotnionym cyklopim Okiem, (nic nie) znaczącym singlem pozbawionym oparcia/przeciwwagi swej „drugiej połowy” w sferze znaczonego.
Zmusi nas to jednak do popisania się pewną dozą perwersyjnej inwencji i dokonania podwójnego zabiegu, który (w każdym sensie) będzie czymś zgoła bardziej inwazyjnym niż zwykła kosmetyka...

***

[A zatem ostra nuta smakowa, ostra nuta muzyczna stanowiąca jedyną alternatywę dla stacji radiowych-jakimś zbiegiem okoliczności nastrojonych wyłącznie na frekwencje obsceniczne, turpistyczne lub zwyczajnie makabryczne (co naturalnie stanowi niezbywalny element Gry)]

(notatki do tekstu
Lula jest mniej fatalle niż matka-Lula jest fille fatale w mniejszym stopniu niż jej matka femme fatale-Lula jest poniekąd ekranem dla fatalle jej matki, w odróżnieniu od innych nimfetek posiada wyraźnie konfabulancką, baśniową wprawdzie, ale jednak przeszłosćź jest ofiarą /jest wykonawcą /rodowód/mroczne dziedzictwo/freudowska biografia/to matka wypacza, sabotuje, subwersuje jej akty bona fide-irytująca powtarzalność wahadła
fiksacje-złowrogie/fatalne znaczy z tym przypadku to, co znaczy-determinizm, przyszpilenie-sekret tkwi we wtajemniczeniu w obsesję, w partycypacji tak jak narkoman nigdy nie znudzi się swoją fiksacją-odrealnienie-zacieśnienie drogi-podróż do kresu nocy-transowe częstotliwosci zjawiania się-epatowanie tanią mistyką-szafowanie niedopowiedzeniami-czy raczej obietnicą-retoryka jest tu retoryką „papryczki jalapeno”, emocjonalnego wytrychu-pięćdziesiątnica-czy jednak pirokatharsis może odbyć się w papierowych dekoracjach? W tym miejscu analiza domaga się rozstrzygnięcia, jednoznacznej odpowiedzi o naturę opowieści-a lynchowska opowieść staje na diabelskim rozdrożu)

HEROINOWA NIMFETKA

NIEPRZYSTOJNE OBNAŻENIE

Christiane F. przemierza swój naturalny habitat-urbanistyczne inferno cuchnącego szczyną Dworca ZOO.
Jej krok w matczynych szpilkach-ospały, powykrzywiany, niezgrabny, pracująca na zwolnionych obrotach kamera imituje i potęguje efekt heroinowego rozleniwienia i nonszalancji. Dezynwoltury. Ten żyrafi chód jest przeciwieństwem idealnej symetrii dojrzałego kołysania biodrami. Ale heroinowa nimfetka ma to gdzieś. Wyszczerbiony lakier na jej brudnych paznokciach to istny palimpsest. Włosy są tłuste, a ubranie balansuje na krawędzi intencjonalności i entropii tej intencjonalności pod naporem wymogów realności. Heroin chic znajduje się, póki co, w fazie in statu nascendi-dopiero ona go ustanowi, podobnie jak nabokovowska Lolita sprokuruje sygnowany swoim imieniem styl. In statu nascendi jest też sama Christiane.
W wagonie metra dziewczyna podnosi sukienkę aż do pępka „aby się tylko podrapać”. Relacjonuje ten fakt z dumą zbuntowanej nastolatki, i z jakiegoś powodu akt ten staje się wyobrażeniowym fetyszem, zakorzenia się głęboko w świadomości, nakazując nam obsesyjnie krążyć wokół tego wątku i kreśląc koncentryczne kręgi spekulować na temat detali. Co to była za sukienka? Jaką bieliznę nosiła? Omphallos-Oko Cyklopa hipnotyzuje nas swoją ocelloidalną mocą.
I znów, podobnie jak owadzi (!) chód, sposób stawiania szczudłowatych odnóży jest antytetycznym strukturalnym równoważnikiem w pełni profesjonalnego, wahadłowego rozbujania bioder seksbomby, tak owo „podkasywanie sukienki do samego pępka” jest przenicowanym odpowiednikiem obrazu Marylin Monroe symulującej zmysłową walkę z wydobywającym się z kratki wentylacyjnej powietrzem unoszącym jej spódnicę. W przypadku Marylin mamy do czynienia z zabiegiem „manifestacji przez maskowanie”-bo czymże innym jest krygowanie się?-choć na zgoła różnych poziomach. Monroe jako kobieta rozkwitła, w pełni świadoma swych mocy, już uwikłana w dialektykę grzechu i kary, jest poniekąd kulturowo zobligowana do odegrania tego performance droczenia się i kiełznania niesfornej spódnicy-w przeciwnym razie trafiłaby nieuchronnie w sferę piętna i stygmatyzacji.
Christiane pozostaje wyłączona z tego „dorosłego” porządku niejako w dwójnasób-uczestnictwo w heroinowym wypłaszczonym pozbawionym głębi „anty-misterium” podkreśla i zwielokrotnia jej androgyniczny powab. Owo „nieprzystojne obnażenie” przynależy do tego samego, niezbyt wyszukanego i bogatego rezerwuaru nimfetkowatych mantr, co brudne paznokcie, wulgarne słownictwo, obsceniczne gesty, repetytywność i przewidywalność zachowań, skłonność do bezrefleksyjnego naśladownictwa czy kompletna niezdolność do antycypacji i twórczego przekształcania, aranżowania rzeczywistości.
Oto w pędzącym przez cyber-tunele, na wskroś ołowianych, agorafobicznych pejzaży podberlińskich osiedli-”sypialni”wagonie metra materializuje się monstrum. Ma oczy wypalone mnogimi „fleszami” autoerotycznych „selfies”, dożylnych zdjęć, które „strzela” sobie po kilka razy dziennie, z kompulsywnym uporem Zaklętego Łowcy, tropiciela Smoków. Cyborg. Nimfetka Totalna. Geniusz nimfiej dialektyki uwodzenia-plik z niewiarygodnym rozszerzeniem-extension, odsyłającym prosto w żywą tkankę Mitu, do samego Piekła. Auto-Meduza, obracająca żądło ku samej sobie. Implodująca Hiroszima, obieg zamknięty, strefa skażona. Biohazard. Ostre trafiające na miękkie. Ciemne potraktowane jaśniejszym niż tysiąc słońc.
...Dziewczynka uwiedziona przez swoje ejdolon z Drugiej Strony Lustra. Panna Nikt, uwiedziona przez Miss H., swoją „starszą (tak starą jak opętanie) siostrę w byciu cool”.
Możemy ją sobie łatwo wyobrazić jak nagle zaczyna bluzgać, wstaje i podnosi sukienkę, drapiąc się po swoim widmowym, naznaczonym krostami ciele. Jej omphallos wodzi dookoła jak reflektor w Auschwitz. W Domu Lalek.
Ludzie w wagonie zasłaniają oczy. Niemal krzyczą.
Heroinowa Carrie błyska negatywem oczu, bielą wciąż nienagannych zębów i czerwienią szminki. Dworzec ZOO. Terminal station. Jej stacja docelowa.
Wysiada.

VIRGO DESULTRIX 3.0 (ULTIMA VERSION)

Christiane, jako narkomanka, generalnie pozostaje „la nina invisibla” (podobie jak Burroughs noszący przydomek „el hombre invisible”),a jednak całe swoje życie spędza na deskach teatru-już to na wybiegu peronu, już to w świetle jupiterów ulicznych latarń i zimnej iluminacji podziemi Dworca, to znów zjeżdżając w rewiowo-cyrkowej manierze ruchomymi schodami, albo-jak gwiazdka kina noir-schodząc krętymi schodami do podziemia szaletu-gospodyni, Heroina wytwornego przyjęcia-aby zjeść swoją wisienkę z tortu.
„Na tym peronie pod Kurfuerstendamm czułam się jak gwiazda pomiędzy takimi jak ja gwiazdami”-relacjonuje. Za sprawą intymnej relacji ze swoją toksyczną przyjaciółką Heroiną (która jest „autorką Przemiany” Christiane, jej osobistym, alegorycznym, lecz skrajnie spersonifikowanym Lestatem a jednocześnie zakaźnym memem, Złą Opowieścią) Christiane znajduje się w stanie „selfie permanentnego”, w nieustającym, autoerotycznym dialogu z samą sobą. Jeżeli przyłapanie Innego na oglądaniu siebie, na aneksji/kradzieży obrazu do swej kolekcji twarzy oznacza śmierć, to ujmowanie samej siebie w optycznym samogwałcie wiąże się z osobliwą „kwaśną” przyjemnością.
Spacerowanie po „wybiegu” Dworca z oczami na szypułkach, z percepcją wyrzuconą, przemieszczoną poza obszar podmiotu jest strukturalnym ekwiwalentem „popisów” Harry'ego Goldfarba z powieści „Requiem dla snu” na Moście Brooklyńskiem w jego autoerotycznym monologu, istnej „Wielkiej Improwizacji”, imponującej manifestacji uzależnieniowego hybris (aparat percepcyjny wysłany na zwiady, a zarazem pozostający w ścisłej więzi z „centralą” jest tu być może abstrakcyjną ekstrapolacją współczesnego nam fenomenu selfies i epidemii aparatów fotograficznych-owych auto-ocelli na szypułkach rąk nimfetek).

NIMFETKA W HEROINIE, HEROINA W NIMFETCE/HEROIN LOLITA

Heroinowe „antywtajemniczenie” wydaje się istnym-nomen omen-panoptikum ujmowania i uwodzenia. W heroinowym sklinczeniu dialektyka uwodzenia, petryfikacji i światłocienia zdaje się kulminować a zarazem wyczerpywać. To orgia, na której wszystko co dotychczas zostało powiedziane na temat optyki uwodzenia, ekonomii spojrzenia „pustego” i „pełnego”, ekstremów tej funkcji, jej związków z władzą i śmiercią-ożywa i znajduje zastosowanie. Żadna odnośna alegoria, żadna figura retoryczna, żaden topos nie pozostanie tu „bezrobotny”, „niezagospodarowany”. Wszystko pasuje do wszystkiego, każde do każdego innego. Specyfika „ekosystemu badawczego”, mikroklimat, w którym rodzą się hipotezy i konkluzje poniekąd imituje klimat heroinowego informe-figura Christiane F., nimfetki, która jest heroinistką, (nimfetki podniesionej do potęgi, hipernimfetki za sprawą aliansu z heroiną-owym symbolicznym prototypem wszelkich znaczeń związanych z niezróżnicowaniem, androgynicznością, autoerotyką, biegunami perwersji i władzy, dominacji i submisywności, optyką i opętaniem, grą światła, sekwencjami bólu i rozkoszy) to istny semantyczny „kombajn”-odnajdziemy weń wszystkie możliwe odnośne toposy we wszelkich znanych (a także nieznanych, a nawet niemożliwych) konfiguracjach.

FIGURA SERPENTINATA

Nimfetka W Heroinie sięga tu apogeum i dociera do swego kresu-w swej ostatecznej, paradoksalnej instancji stanowi obieg zamknięty.
Jak każda nimfetka (i każdy narkoman) ma w sobie coś z akrobatki-dosłownie i metaforycznie-musi nią być, aby potasować (a przy okazji naznaczyć) karty do Gry, pomieszać i przemieścić pojęcia oraz obrazy (osobliwie Oczy)...
Siedzi więc na brudnych schodach, na podłodze dworcowego szaletu.
W swej Pasji Wielkiego Braku-już to skręcona w węzeł, już to rozpięta na madejowym łożu. W finalizowaniu-desperacko szukająca „tylnego wejścia” dla swego flesza gdzieś na plecach, pod kolanem czy na stopie-cała, niczym jakaś złowieszcza odmiana motyla pokryta ocelli po igle-mnogimi świadectwami kolejnych oślepień i wyłupień. W postkoitalnym stuporze i ociemnieniu-”przyłapana in flagranti” pompejańska maska czy raczej cień na murze Hiroszimy (Hero-szimy),”nagomorficzny” kształt.
Zawsze jednak i w każdej fazie ouroboryczna figura serpentinata dążąca mimowolnie do zamknięcia.
Cyrkowo-tricksterski uporczywie persewerowany, deklinowany przez rozdwojoną, „schizoidalną” naturę heroinowego uniwersum i-summa summarum-ubóstwo następujących po sobie cykli cierpienia i ulgi znajduje swoje odbicie w slangu. Prawdopodobnie bylibyśmy zdolni stworzyć swoisty „excerpt”, dokonać „przebieżki” przez wszystkie oktawy i odsłony opiatowego doświadczenia nie przekraczając miary pojedynczego zdania, opierając przekaz niemal wyłącznie na mnogich wariacjach pojęć, których etymologiczny rdzeń odnosi się do rotacji, toczenia się, ruchu po okręgu, cykliczności.
[Jestem na „skręcie” (głodzie heroinowym) i jeśli szybko nie „skręcę”/”skołuję”(załatwię) działki albo ktoś mnie po drodze „przekręci”/”wyroluje” (oszuka) to się chyba „przekręcę” (umrę).]

Dziewczynka biegająca po ogrodzie za swoim wiecznie wymykającym się „hula-hop” w tym przypadku przeistacza się w nimfetkę par excellence-dystans pomiędzy przedmiotem, akcesorium, „zabawką” a podmiotem zostaje przekreślony, zaś heroinowa nimfetka zlewa się z artefaktem. Można ją sobie łatwo wyobrazić wpisaną, a raczej opisaną na okręgu-z kręgosłupem wygiętym w idealną krzywiznę i strzykawką w dłoni dążącą do spotkania z żyłą umiejscowioną gdzieś na stopie. Długie, lekko pofalowane włosy opadają i podążają niejako w ślad za penetrującą tkanki różdżką-atrybut Meduzy, wizualny ekwiwalent żądła. Czy zresztą nie takie właśnie przedstawienie heroinisty monopolizuje zbiorową świadomość społeczeństwa? Czy ten hagiograficzny, natrętnie matryrologiczny skadinąd wizerunek nie jest dominującym sposobem, w jaki mit uzależnienia uobecnia się w kulturze masowej-na plakatach, ilustracjach do materiałów propagandowych, wreszcie w filmie? W androgynicznej manierze, zgodnie z duchem Wielkiej Heroinowej Teorii Unifikacji.
Z płcią-tą dosłowną, „zawieszoną” i ujętą w nawias w ramach „reducji heroinowej”, wytrzebioną-wtórną, skrytą pod woalem wężowych włosów (atrybut obecny we wszelkich nieprzekłamanych, „kanonicznych” przedstawieniach opiatowca i dla samych „zainteresowanych” stanowiący niezbywalny element wizerunku).
Oto ”wylinka” z dotychczasowej tożsamości, wywłaszczenie z fizycznego zróżnicowania płci na rzecz wiecznego dziecięctwa i niejednoznaczności, zarazem jednak emblemat wtajemniczenia w ouroboryczne misteria, wraz z ich symbolicznym gender o nieodmiennie żeńskich, złowrogich konotacjach. Strzykawka (wraz ze swą bynajmniej nieprzypadkową „anatomią”, modus operandi nawiązującym wyraźnie do optycznego instrumentarium tudzież zawartością) pełni tu rolę brakującego ogniwa, pośredniczy pomiędzy heroin-lolitą (nowa jakość w loliciej systematyce?) a jej ejdolon. To rodzaj makabrycznej „zabawki” stanowiącej (symboliczne?) przedłużenie jej (symbolicznej?) anatomii. Narracyjny odpowiednik Czerwonych Trzewiczków z baśni Braci Grim.

Oto Salome usiłująca uwieść samą siebie, domagająca się swojej własnej głowy, kołyszącej się i opadającej bezwładnie, podanej na misie klozetowej obskurnego szaletu.
W rzeczywistości działająca z poduszczenia swojego toksycznego „kodu źródłowego” Hero-diady, swojej osobistej mentorki Hrabiny Lestat, Szarej Eminencji zakotwiczonej głęboko w pierwotnej zupie wyobrażeń (fen-omen „nomen omen” wydaje się tu raczej regułą przynależną i wynikającą z wyjątkowej, liminalnej natury przedmiotu tych dociekań, niż wyjątkiem).
(Nie)święta Łucja kupcząca światłem, przehandlowująca swoje spojrzenie za autoerotyczną fałszywkę.
Jako Akrobatka Ostateczna przekracza ograniczenia logiki i geometrii-drapuje się w figurę niemożliwą, stając w próżni na wyciągniętej dłoni zdejmuje, uwodzi samą siebie. Serwuje na tacy swoją własną głowę. Wyprowadza z podmiotu linię, która wypada z szyn, osuwa się w krzywą, ześlizguje i dyscyplinuje podmiot, redukując go do przedmiotu.
Virgo desultrix ultima.
W zadziwiający sposób owa iście szczurza maniera adaptacyjna (tendencja do unifikacji, brak specjalizacji),wirusowy kod źródłowy determinujący tryb przekształcania ofiary dominujący w obrazie klinicznym znajdzie swój wyraz po stronie abstrakcji.

ŚMIERĆ W MGNIENIU OKA/TRIADA OPTYCZNA

Heroina to, parafrazując żartobliwie pojęcie ukute przez Grofa i przenosząc je na inne (choć pokrewne) terytorium badawcze, swoisty „COEX optyczny”-system skondensowanych doświadczeń z dziedziny optyki i fotografii. Idealnie wpisuje się w „tradycję” ciągów skojarzeniowych wyjaśniających symboliczne zależności między światłem i oślepieniem, oślepieniem i kastracją, kastracją i władzą, władzą i infekcją.
I oto znów w sukurs przychodzi nam slang, z typową dla siebie precyzją przekładajacy heroinowe doświadczenie na trójfazowy optyczny fenomen zorganizowany wokół trzech prostych pojęć. Heroinowej Triady Optycznej Shot-Flash-Stoned.

STONED IMMACULATE

Oto, Panie i Panowie, performance pod wezwaniem Zaklętego Łowcy, dydaktyczne atelier-maszynownia mitu, metafizyczna Strzelnica...
Kierownictwo poświadcza za zgodność z oryginałem (czymkolwiek on jest) wszystkich prezentowanych eksponatów, ręczy za ich semantyczną ekwiwalencję i deklaruje ich wierność regule mistyczno-muszkieterskiej partycypacji-jeden za wszystkich-wszyscy za jednego. Ponadto informujemy, że, dzięki uprzejmości Terry'ego Pratchetta i Mnichów Czasu, którzy użyczyli nam wspaniałomyślnie swoich przenośnych prokrastynatorów uwzględniając specjalny charakter tej prezentacji, na okres jej trwania zmniejszono liczbę obrotów na osi czasu/wygenerowano dodatkowe zasoby temporalnego surowca.
A zatem-voila.
Powieka Meduzy rusza powoli ku dolnej krawędzi. Ktoś mógłby wziąć to mikroprzemieszczenie za preludium do aprobaty, do końca nieświadom fatalnego (nomen omen) nieporozumienia. Podobnie trapezoidalne, falliczne, kryptosolarne ostrze gilotyny rozpoczyna swą lunatyczną wędrówkę fanatyka spieszącego z misją zaćmienia. Nieszczęśnik wydelegowany aby strzec Milady, skoro już przy Dumas jesteśmy.
Palec rewolwerowca na spuście nieznacznie zwiększa nacisk. W mechanizmie zachodzą zmiany na poziomie niemal molekularnym. Takie jak pomiędzy ustami a brzegiem pucharu. Prokrastynatory pracują pełną parą, obrabiając ten trudny interwał.
Fotograf idzie za przykładem kowboja sto lat później.
Heroin-lolita na widok krwi w strzykawce wzdycha miłośnie i posyła samej sobie Walentynkę, wprost do mózgu. Oto SHOT.

Śluza powieki Gorgony łączy się ze swoją drugą połową-ofiara traci wzrok i czucie w członkach. Ostrze przepasuje księżyc miękko niczym kir, miesiąc zabarwia się czerwienią, przekrój poprzeczny prezentuje szczegóły anatomiczne w iście turpistycznej manierze. Język łapie infekcję, bezbłędnie odczytuje zakodowane przesłanie. Młody ćpun o wijących się długich włosach pisze wiersz
„Draw the black flag across the moon/Burn the buttom of thousands spoons (...)”.
Kończy się dialog spojrzeń i kul w Dogde City-trafiony jest już bez reszty w obrazie-w spojrzeniu przeciwnika, dołączył do kolekcji, podobnie jak w filmie „Vidoq” zastępy zamordowanych przez Alchemika istot wsiąkły w jego Maskę, niby semantyczny kompleks kojąco-regenerujący. Nie potrzeba francuskiego psychoanalityka ani niekonwencjonalnie działającego gliny, aby to stwierdzić. Wzrok ofiary został wysterylizowany.
Wynik bezkrwawych łowów jest podobny. Nad głową fotografa unosi się dymek. Jak w komiksie. Podobnie dymi spluwa. Dymek oznacza zawłaszczenie.
Heroinistka ma w głowie Hiroszimę-Hero-szimę. Jej „czacha dymi” również.
Oto FLASH.
Spetryfikowana ofiara śmiercionośnego spojrzenia zamienia się w kamień. Węże na głowie Meduzy, syte, zapadają w trawienny letarg, zwijają się w pukle lub rozprostowują ciała. Niemal można by je wziąć za dredy zdyscyplinowane przed egzaminem przez nadgorliwego studenta.
Księżyc zalewa się krwią, wypada z orbity i stacza się wprost do kosza ze słomą. Oczy wychodzą z orbit. Ostre napotyka miękkie. Plama na prześcieradle. Koniec wieku niewinności. Początek Opowieści. Źródło-słów.
Wersja waginalna-Król-Słońce ściągnięty z nieboskłonu, wepchnięty na wózek, pośpiesznie pchnięty w Nie-Święte Zaślubiny z Wdową. Morderca obudził się przed świtem. (przed „świrem”? Jakiż to freudowski lapsus próbujesz znów sugerować, burroughsowsko-robbinsowsko-nabokovowska Maszyno o imieniu Nova Lullaby?) Wziął sobie twarz ze starożytnej galerii. Głowa wypada niczym fotografia z polaroida. Wilk Fenrir wyje. Ragnarok. Hero-szima, gdzie Bóg zrobił zdjęcie światu. The Day After. Zastyga lawa Pompejów i Herkulanum, przewrotnie zamienionych przez Wezuwiusza w gigantyczną, taśmową Villa dei Misterii, gdzie dokonało się instant-wtajemniczenie, misteryjna hekatomba-doszło do zadziwiającej obiektywizacji mitu.
Do paradoksalnej fiksacji w (i na) jego punkcie kulminacyjnym. W Pompejach i Hiroszimie mit się nie przesila, ścieżka inicjacji nie odnajduje światełka na krańcu ciemnego tunelu, Czarna Róża nie otwiera się Białą Lilią. To Piro, ale bez Katharsis-pozbawiony oczyszczającego potencjału jałowy ogień, ogień daremny, który paraliżuje, petryfikuje zamiast użyźniać. Śmierć na Progu, „the nightmare scenario” perinatalnego misterium śmierci i narodzin Grofa-syndrom agorafobicznego „porażenia mocą”, „doświadczenia niezintegrowanego” skutkującego odtwarzaniem patologicznych sposobów „bycia w świecie”.
Na tych, których przyłapano in flagranti na oglądaniu Boga Żywego, opada miękko popiół i pył popromienny, niby rytualne płatki kwiecia lub ryż, którymi obsypuje się nowożeńców.
Pośród westernowych dekoracji miasteczka rewolwerowiec ze stoickim spokojem rzeźbi kolejnego „sznyta” na swojej spluwie, oto rekapitulacja stanu posiadania.
Heroin-lolita wypuszcza z dłoni opróżnioną strzykawkę, igła wyślizguje się z żyły, uderza o kafelki. To już tylko zbędne akcesorium. Prawdziwa zabawka krąży teraz krwiobiegiem.
Oto STONED (immaculate).
Autoerotyczny obieg został zamknięty, z oczu wyparowały wszystkie obrazy a ciało jakby utraciło kolejną ontologiczną kalorię. Jest niewyraźna, jak Woody Allen w jednym ze swych filmów. Jak William Burroughs w Tangerze. El hombre invisible.
La nina invisibla.
„Widziałem to na własne oczy. Stracił pięć kilogramów w dziesięć minut. Stał ze strzykawką w dłoni, drugą ręką podtrzymując opadające spodnie. (…)”.
I jeszcze „Zły Porucznik” Abla Ferrary. I słowa, które reżyser włożył w usta heroinowej „widzącej” o pustych oczach czytającej „subtitles” po wewnętrznej stronie powiek.
„Wampiry są szczęśliwe. Żyją kosztem innych. A my pożeramy samych siebie, kawałek po kawałku, aż nie pozostanie już nic, tylko Żądza”. Trudno o bardziej celną i przejmującą metaforę kompilacji wampiryzmu i ouroboryzmu, istnienia „wydrążonego”, wywracającego siebie na nice, w swym autoerotycznym zapamiętaniu i wyizolowaniu realizującego infernalny model zacieśniającej się spirali, dążącej do paradoksalnej kulminacji w implozji.

Christiane-heroin lolita jest cieniem na murze Hero-szimy. Negatywem w aparacie fotograficznym. Jest swoją własną Heroiną (pompatyczna deklaracja, nawiasem mówiąc, popularna w narkosferze) -w wampiryczno-ouroborycznym akcie zosłała jej chemicznie zaślubiona, doświadczyła świętokradczej, „au rebour” komunii ze swoją mentorką.
Zaślubiny z Mitem. Z archetypiczną figurą. Lewognostyczne hieros gamos.
Jest z nią alegorycznie „współistotna”, drapieżny, bezkompromisowy sposób „bycia w świecie”, jaki rozwija i doskonali w miarę postępowania uzależnienia poniekąd naśladuje heroinowy modus operandi, jednak taka konkluzja to zaledwie literacka metafora, nosząca wprawdzie pewne niezaprzeczalne znamiona intuicyjnego zrozumienia tej relacji, jednak wciąż nie wykraczająca poza abstrakcję.
Metafora infekcji/wirusa, tak jak postrzegał ją Burroughs wydaje się znacznie bardziej „organiczna” i precyzyjna, i jakkolwiek ram metafory nie przekracza (czy aby na pewno?),nosi w sobie pewne niepokojące piętno medycznej dosłowności.
Epicko poprawna, przemawiająca do wyobraźni idea „współistotności”, „komunii” i „chemicznych zaślubin” zostaje nie tyle zakwestionowana, co dyskretnie przesunięta.
Odpowiedzi należy szukać raczej w sferach demonologii, wirusologii i genetyki niż w zawiłościach i subtelnościach teologicznego dyskursu.
Heroina jest, jak każdy duch czy wirus, bezdomną treścią szukającą mieszkania w formie, postultem w nieustannej pogoni za wcieleniem.
To nie jest komplementarność w stylu „yin/yang”, a już na pewno nie pasuje doń żadna walentynkowa alegoria (lub kategoria) serduszkowo-owocowa („dwie połówki pomarańczy”). Mamy tu do czynienia raczej z kluczem i zamkiem. Pytaniem i odpowiedzią. Opowieścią i słuchaczem.
Heroina to czyste DNA. Czy raczej-idea DNA. Toksyczna formuła narracji, wirus-widmo dążący do tego, aby owinąć się wokół helisy żywiciela. Przepisać na nowo jego „kod genetyczny” (czy raczej epigenetyczny) w oparciu o swój własny genom. Jego memplex, jego osobisty mitologem. Złowieszczy potencjał Heroiny może się zrealizować jedynie w pasożytniczej relacji.
Kiedy Heroina uwije sobie gniazdo w nimfetce (forma androgyniczna lub hermafrodytyczna, równie dobrze może „nią” być nieletni efeb z Dworca ZOO polujący na klientów) niemal dosłownie „nabiera ciała”, za to nimfetka staje się coraz bardziej transparentna. Nimfetka jest dla Heroiny fenomenem par excellence-o ile pojęcie „fenomenu” wywodzi się od „phainestai” oznaczającego „sposób zjawiania się”.

I oto po raz kolejny język prezentuje nam swój niezawodny dodatkowy „zmysł”, swój GPS synchroniczności-oto stacja metra nazywana przez berlińczyków Dworcem ZOO staje się sceną (die Drogen Szene, drug scene) dla osobliwej, na poły mitologicznej, a zatem powstającej w interaktywnym trybie i odczytywanej wciąż od nowa (re-legere, re-elegere, niczym re-ligia),wysoce toksycznej narracji, która przez bez mała cztery dekady (!) pobudzała wyobraźnię młodych ludzi w Europie, a zdarzało się, że i poza jej grnicami.
Źródeł tej fascynacji poszukiwano tradycyjnie tam, gdzie zazwyczaj zwracają się badacze kiedy chodzi o rozwikłanie jakiegoś „młodzieżowego” fenomenu-losy Christiane i jej przyjaciół miały być idealną „inwestycją”, „lokatą” dla potrzeby utożsamienia i identyfikacji. I pewnie jest to prawdą, tyle, że nikt jakoś nie zwrócił uwagi na „lolitowaty”, złowrogi walor tej opowieści.
Historia Christiane jest nie tylko „dopalaczem” dla samoidentyfikacji-czy może raczej ten lustrzany aspekt ejdolon stanowi jeden z podrozdziałów, przyczynek do innej, znacznie obszerniejszej i bardziej wyczerpującej opowieści o heroin-lolitach.

DWORZEC ZOO

Stoją w równym szeregu, choć ich indywidualne pozy noszą ślady heroinowej dezynwoltury. Ale także heroinowej kindersztuby i unifikacji. Głowa dążąca asymptotycznie do zetknięcia z posadzką-nigdy nie udaje im się zamknąć tego koła. Podpierają ściany dworca w egzotycznych pozach. Jedni „zwisają”, podczas gdy inni się „skręcają”, jak mówią sami o sobie. Wiszą niczym nieprzepoczwarzone istoty-ale w odróżnieniu od owadów tak naprawdę żadne z nich nie czeka na swój wielki „coming out”. Nie chcą się wykluć. Nie pragną dorosnąć. Wykluwanie oznacza rozdzierający ból. Ten, o którym pisał Cocteau. Gwałtowny skok ewolucyjny, przejście ze świata roślin do królestwa zwierząt. Czy może raczej od opiumowej, gadziej, „zdalnie sterowanej” zmiennocieplności do ssaczej stałocieplności znamionującej wewnętrzną samoregulację i niezależność.
Ci, którzy zaczynają się wypoczwarzać czy wyliniać wrzeszczą opętańczo, bezgłośnie.
Choć wszyscy niewątpliwie czekają na swój kolejny warholiański interwał, który przydarza się nawet trzy razy dziennie, za każdym razem jest krótszy i nigdy nie dorasta do pierwowzoru. Nie dorównuje „oryginałowi”. Jak milion pierwsza pochodna lustrzanego odbicia. „Piąta woda po kisielu”, mówiąc kolokwialnie.

Nieformalna nimfia „giełda” na stacji kolejki podziemnej przerasta najśmielsze oczekiwania i najbardziej wyrafinowane fantazje nimfofilów. To lepsze niż słynne amsterdamskie prostytutki prezentujące swe wdzięki w oszklonych wnękach przypominających okna wystawowe. Tak samo dobre czy nawet lepsze niż optyczne gry, zabawy i obsesje, barokowy flirt z lustrzanym wątkiem w filmie „Vidoq”.
Bo doprawdy, niezwykle trudno tu zawyrokować, czy androgyniczne manekiny z „wystawy” na Dworcu ZOO bliższe są „dziewicom” (ofiarnym),w które starcy wpatrują się skamieniali, stoned z jakąś „tantryczną”, by tak rzec, luminiscencją i intensywnością, piętrząc, kumulując, sublimując, celebrując relację aranżowaną na poziomie optyczno-estetycznym (żadna inna władza nie wydaje się być zaangażowana w tą grę),czy może raczej dysponują gorgonicznym usposobieniem Alchemika, dionizyjskiego kolekcjonera spojrzeń i dusz/twarzy, dla którego dziewicza krew jest metaforycznym surowcem służącym utwierdzaniu złowieszczej Maski, jego sposobu bycia w świecie.
Prawdopodobnie ich natura jest dwojaka, co stanowi o nadzwyczajnej mocy tych istot.
I podobnie jak Salome, której lodowa tafla, na której tańczyła, ucięła głowę skoro tylko zmyliła krok, i tak jak wszystkie nimfy upadają zgodnie z akrobatyczno-ouroboryczną kliszą-za sprawą inwokowanych przez siebie niebezpiecznych mocy psychicznych (domagających się zachowania stałej czujności i perfekcji),podobnie heroinowe nimfetki płci obojga w swej relacji z „patrzącym-patrzonym” odtwarzają relację między nimi samymi a swoją „mocodawczynią”.
Jestem swoją własną Heroiną, twoją Heroiną, mówią. I mają rację. Pragną się nią stać. Czy raczej-dążą do niej. Nieustannie zmierzają w jej stronę, choć nigdy nie udaje im się zniwelować dzielącego odeń dystansu. Dokładnie w ten sam sposób „dążą” do Dzieci z Dworca ZOO najpierw ich klienci, a następnie całe rzesze zainfekowanych przez narrację. Owo animujące lunatycznych zombiestycznych krzyżowców dążenie to nie pragnienie nawiązania kontaktu, to także coś subtelnie „więcej” (o krok zaledwie) niż potrzeba lokaty tożsamości-to pragnienie bycia zasymilowanym lub wcielenia. Różnica (także wizualna) pomiędzy petryfikującym i petryfikowanym zostaje przekreślona, ponieważ chodzi o zakażenie. Łańcuch zakażeń. O epidemię.
Czy to Śmierć (jako antropomorficzna personifikacja) naśladuje wygląd zmarłego czy może zgodnie z logiką mitu i tradycji nieboszczyk zawdzięcza swoją „aparycję” Śmierci, „wygląda jak Śmierć”?
Śmierć przedstawiana jest jako szkielet, posiada wszystkie cechy zmarłego...diabeł ma prezencję, maniery opętanego-jest jego behawioralną kalką, „naśladuje” jego obraz kliniczny... Meduza straszy wysterylizowanym wzrokiem, jak człowiek złapany w pułapkę spojrzenia, człowiek zauroczony. Zaślepiony.
„Źródłowe”, bezpostaciowe, abstrakcyjne moce psychiczne materializują się/wizualizują w zbiorowej wyobraźni przy pomocy objawów-ludzkość uszyła im kostiumy z symptomów.
Zgodnie z logiką metafory mimetyczny wektor celuje w zgoła przeciwnym kierunku. Klienci heroin-lolitek rujnują się dla zrujnowanych i dziedziczą po nich upodlenie rozrzedzone, „przeżenione”/”przecięte” (cut),by rzec kolokwialnie, jak heroina na najniższych szczeblach łańcucha pokarmowego... Ścierają kolejną, odległą pochodną obrazu z Lustra, rozcieńczoną, wyblakłą.
Dynamika działania infernalnych hierarchii jest zawsze taka sama-efekt rozrzedzonego domina, rozcieńczony towar, wyblakłe ejdolon, procedury odzyskiwania skażonej heroiną i wirusem HIV (niby eksterioryzacja ukrytego porządku) krwi ze zużytych strzykawek, wyssysanie zużytych kondomów w parkach o poranku...
„(...) Dealer (nie ulepsza i nie upraszcza towaru.) Degraduje i upraszcza klienta.”, pisze William Burroughs, dantejski przewodnik i genialny egzegeta metafizycznych (wbrew wszelkim pozorom) zawiłości świata „monopolu i opętania”.

(W wirusowym łańcuchu pokarmowym każdy poniekąd „inwestuje się” w swoją ofiarę. )

Christiane wspomina o skrajnych przypadkach, w których ci, którzy najmocniej zaangażowali się w toksyczną relację z nieletnimi prostytutkami ostatecznie doświadczali psychologicznego i „objawowego”„zrównania w upadku”, degradacji porównywalnej z tą, która dotknęła ich rzekome ofiary.
To osobliwa kompilacja „komplementarności” i ścisłej „hierarchii”, który wydaje się typowy dla modelu „opętania”, zarazy i infernalnego sklinczenia-zgodnie z odwróconą logiką najwyższy mocodawca-abstrakcyjna i skrajnie destrukcyjna moc psychiczna (czy raczej jej pierwsza kopia) pozostaje w najsilniejszej opresji. Lustrzany efekt domina zdaje się nieuchronnie kulminować (i kontrować) w efekcie odbicia, na poziomie całego łańcucha i każdej pojedynczej relacji.

Ową imponującą „galerię” na Dworcu ZOO odwiedzają tłumnie nabokovowscy i wedekindowscy konfratrzy w obsesji.
W uproszczeniu-lokalna, miejska odmiana owej cieszącej się skandaliczną sławą-infamicznej (czy raczej, by po raz kolejny wskazać na profetyczno-synchroniczne walory języky-infant-nicznej) sex-turystyki celującej w kraje Dalekiego Wschodu.
W istocie-osobliwa pielgrzymka do illud tempus. Do Santiago De Compostella Niezróżnicowania. Do Sanktuarium Utraconej Młodości. Może zresztą bardziej krucjata do Jerozolimy, niż pielgrzymka. Świętokradcza fantazja o podboju sanctrum sanctorum, stojącego na kotwicy wyrzuconej poza zasięg naszego rozumienia.
Tak czy inaczej Droga. Do gombrowiczowskiego „parobka”. Do dzikiego chłopca o oczach gazeli, który „ma za uchem zatkniętą gardenię” i zjawia się wraz z magicznym zewem z przeszłości, łutem szczęścia, wytchnieniem-albowiem według burroughsowskiej opiatowej kosmologii, w świecie synchroniczości zwiastun i omen znaczą tyle co wskaźnik.
Droga przytłoczonego brzemieniem wiedzy intelektualisty do nieznośnej lekkości bytu.
Wędrówka doświadczenia do niewinności, droga, która niespodziewanie odwraca swój wektor stając się drogą prawowiernego, „grzecznego dorosłego” wiodącą do „niegrzecznego dziecka”-w mrok, do podziemi, w podwójne tabu-tabu dziecięctwa i narkotyku.
Z kolei dla Burroughsa-intelektualisty naznaczonego piętnem narkotyku spotkanie z „chłopcem” posiada walor oniryczny-to konkurencja dla heroiny, alternatywna ewokacja dzieciństwa.
Pielgrzymka do języka jako źródła nimfiej mocy. Jeden z klientów Christiane zapragnął wtajemniczenia w arkana młodzieżowego slangu-ciało okazuje się istotne o tyle, o ile stanowi część szerszej narracji. Klient pragnie Opowieści bardziej niż czegokolwiek innego.
To także, po części, pielgrzymka zakonnicy do prostytutki (i przy okazji, do Heroiny-jak w filmie Almodovara „Dark Habits”),do sanktuarium „Świętej Dolores”, męczennicy ulicy, którą trzeba zbawić, podroż nauczycielki do krnąbrnego pupila, do „Lekcji gry na gitarze” Balthusa.

LA NINA INVISIBLA

Heroinowa lolita jest transparentna, a przez to nietykalna. Kiedy w jej ciele eksploduje (a raczej imploduje) flash, a śluzy horyzontu zdarzeń zamykają się za nią-staje się widmem. Jest niczym Frodo, kiedy wkłada na palec Pierścień-niewidzialny dla wszystkich za wyjątkiem Wielkiego Oka. Podobnie heroin-lolita w każdorazowym epizodzie konsumpcji nieświętych zaślubin, ilekroć przez jej ciało przetacza się heroinowe tsunami zmienia swój sposób bycia w świecie. W sensie metafizycznym przechodzi na inną częstotliwość egzystencji. Oślepiona i wykastrowana-paradoksalnie staje się niewidzialna dla każdego z wyjątkiem swojego Kodu Źródłowego. Niczym akrobatka ślizga się po lodowej tafli spojrzeń, ześlizguje się z każdej źrenicy-nikt nie jest w stanie uwięzić jej w spojrzeniu, „ująć w obrazie”. Podążając dalej tropem tej metafory należy się spodziewać, że obiektyw/światłoczuła błona i lustro pozostaną obojętne na jej wdzięki, podobnie jak, zgodnie z „literą mitu”, zwierciadło nie reaguje na obecność istot wampirycznych.
Niemożność „zarchiwizowania pliku” w soczewce czy w lustrze łączy się z ową wspomnianą już wcześniej „niedostateczną gęstością”, metafizyczną (nie ontologiczną) „utratą bytu” (być może nawet w stricte platońskim rozumieniu).
Istota „opętana”/toksyczna odznacza się odwróceniem od swej pierwotnej natury i „wtórnością” względem nowego suwerena (jest zatem po dwakroć „niewidzialna”).
Owa „niewidzialność” jak się zdaje, winna być pojmowana przede wszystkim jako metafora ducha/widma bezkarnie buszującego w świecie odmiennych modalności. Zgodnie z mitologią duch może żywych (u)wodzić za nos-zrzucać przedmioty, zatrzymywać zegary, powodować krótkie spięcia w instalacjach elektrycznych, ale także drapować swe wątłe istnienie w melodramatyczne lub makabryczne performance. Nie sposób zdyscyplinować tego rodzaju bytu przy pomocy „ludzkiego” arsenału środków, koniecznym staje się odwołanie do pojęć z jej uniwersum symbolicznego.
Zgodnie z lewognostyczną dialektyką, Salome straciła życie potykając się o rąbek welonu w tańcu na lodowej tafli-podobnie heroin-lolita może zostać zdyscyplinowana wyłącznie przez moc, z którą weszła w alians. Korzystanie bowiem ze wsparcia lewognostycznych sił psychicznych wymaga ogromnej dozy uwagi i nieustannego czuwania, trwania w stanie podwyższonej czujności i koncentracji.

Heroin-lolity nie można ukarać w tradycyjny sposób, nie można jej zabić, albowiem od dawna jest martwa-zdekapitowana.
Jedynie Heroinowe Oko dysponuje jej kompletnym „dossier”. Jej „teczką”, jak byśmy powiedzieli kolokwialnie, odwołując się do aktualnej retoryki. Czy raczej-jej podobizną. Heroin-lolita jest laleczką woodoo w heroinowym Oku. Die Puppe, pupilla. Heroina wyjmuje ją sobie z oka i wyjmuje zeń igły, zamiast je w nią wbijać.
(„Nie ma sensu wbijać w niego igieł (…)”, Burroughs.)
A kiedy wyjmie ją z oka, tak jak wyjmuje się drzazgę, heroin-lolita, jej fille fatale, płacze jak noworodek, ponieważ heroinowe Oko jest niczym łono Nadmiernie Dobrej Matki.
A ona wszak nie chce się „wyrodzić”. Także, w tym jednym jedynym przypadku opresja polega na powolnej, metodycznej, sadystycznej subwersji rytuału woodoo. Drzazgi zostają wyjęte, niby gwoździe rodem z pasji św. Paraskewy, a heroin-lolita może zejść z krzyża. Ale to wszak słodkie drzewo i słodkie gwoździe, a nimfa nie pragnie odfrunąć dorodnym motylem-chce pozostać częścią egzotycznej kolekcji, na wieki przyszpilona. „Pin-upka” o chorobliwie bladej cerze, wydatnych karminowych ustach i oczach raz pustych, to znów przepełnionych, ale zawsze w swoistym „ekscesie”-nie z tego świata.
Jedynie jej oprawca i mocodawca zarazem-Heroina-jest w stanie „uczynić różnicę”-”odwracając” się od swej wyznawczyni i tak też nimfetka dyscyplinuje swoich licznych „humbertów humbertów”, uwikłanych w toksyczny efekt lawinowy.

KIM JEST TA DZIEWCZYNA?/WHO'S THAT GIRL? KOMPENDIUM MOICH LOLIT/LOLITY MOJEGO ŻYCIA

Moja pierwsza „Lolita” znalazła mnie na Majorce, bluźnierczo a zarazem podręcznikowo/dekadencko poprawnie znudzoną śródziemnomorskim spleenem (a co to takiego, do cholery?). Był rok 1991, ja miałam niespełna 21 lat, a wycieczka posiadała się dla mnie arogancką oczywistość przepiórczego jaja...

więcejOznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

avatar
535
180

Na półkach: ,

http://asafewarmplacewithbooks.blogspot.com/2015/12/nie-tylko-lolita-pupilla-metamorfozy.html#more

Fakt, że szczególnie interesują mnie książki o kobietach, jest chyba cechą, że tak powiem, typową. Obraz kobiety gdzieś tam, jej życie w jakichś tam czasach, w warunkach trudniejszych bądź łatwiejszych, dawniej czy współcześnie… Motyw ten jest dość lubiany, nie tylko wśród czytelników, jako że życie żon, matek i córek znanych postaci było często okryte tajemnicą, ale wcale nie mniej ciekawe. Przeglądając zawartość swoich stosów książkowych natknęłam się jednak na jedną, bardzo specyficzną pozycję, która w dość nietypowy sposób wpasowuje się w zadany motyw, dość jaskrawo się jednak wyróżniając na tle innych tego typu pozycji. Mowa o „Pupilli” Katarzyny Przyłuskiej-Urbanowicz, książce, będącej właściwie pracą doktorską, dotyczącej nie kobiet, a dziewczynek, i ich specyficznej roli: „małoletniej kochanki”, dziecka, które staje się drapieżnikiem, zanim jeszcze stanie się świadome własnej seksualności.

Autorka podejmuje się analizy pięciu przypadków: wedekindowską Lulu, Alice Antoinette de Watteyille, Lucia, młoda akrobatka Dolores, i, ponad wszystko, Lolita, znana z prozy Nabokowa. Nie należy dać się jednak zwieść myśleniu, że książka to tylko analiza tych pięciu postaci i zachwytów bądź oburzenia nad ich losami – te dziewczynki to jedynie pretekst do rozważań o większym rozmachu. Każdy rozdział prezentuje inną postać, a ilości informacji, jaka zostaje podana przy okazji sprawia, że ona sama gdzieś się w tym wszystkim gubi, zatopiona w okolicznościach, konsekwencjach, objawach, twórcach, myślach twórców, relacjach wśród obsady, reakcjach społeczeństwa; na szczęście jednak odnajduje się zawsze w odpowiednim momencie by z mocnym akcentem zakończyć swoją opowieść.
Jest to z jednej strony zabieg bardzo udany, ponieważ przemyca spory ładunek informacji pod pozorem na wpół poetyckiego tekstu, który sam w sobie wydaje się być obszerną dygresją, spowodowaną fascynacją nie tyle samą osobą dramatu, co jej otoczką; z drugiej – bardzo łatwo się w tym zgubić. Więcej: czytelnik nastawiony na informacje dotyczące tylko interesującego go tematu szybko zniechęci się, przytłoczony szczegółami, które wiążą się z omawianą postacią najczęściej w bardzo odległy sposób.

Wspomniałam o poetyckim języku, zastosowanym w książce; to kolejna rzecz, która nie każdemu przypadnie do gustu. Tym, co rzuca się w oczy przy czytaniu jest przede wszystkim bogactwo opisów, z zastosowaniem wyjątkowo rozbudowanego słownictwa, opartego na przenośniach i grach słów, co zdziwiło mnie, jako że spodziewałam się języka raczej sztywnego i konkretnego po publikacji będącej pracą dyplomową, dzięki któremu przeczytam, może z wypiekami na twarzy, rzeczową relację o tym, co autorce udało się wykopać z odmętów kultury. Tymczasem, aby uzyskać taki efekt, trzeba się przebić przez gąszcz zawiłości i dygresji, by dowiedzieć się, że naga prawda wcale nie jest tak oczywista, choć zdecydowanie bywa gorsząca.

Ciągnąć myśl dalej: czy obraz kilkulatki, będącej kochanką o wiele starszego od niej mężczyzny, może nie gorszyć? Pewien bunt i opór wywołuje już sama myśl, a jeśli dodamy do tego kreację tych dzieci na drapieżne istoty, które na wpół świadomie może dążą do tego, by zwodzić i uwodzić, natrafimy na kolejną przeszkodę. Nie każdy to przełknie; zaryzykuję stwierdzenie, że trzeba pewnej specyficznej otwartości, by móc myśleć w tej kategorii nie jako o gwałcie popełnianym na świętej niewinności, a jako o sztuce, czy nawet odległym, choć fascynującym zjawisku. Mnie niestety tego brakuje, a opowieść o każdej z bohaterek traktuję bardziej jako relację z miejsca popełnienia przestępstwa niż piękny i tajemniczy obraz. Dopełnieniem tego są ilustracje: zdjęcia, obrazy, rysunki… część z nich jest tylko lekko sugestywna, przekaz zawierając w ułożeniu ciała, natomiast część wprost przedstawia postacie w negliżu; bardzo interesującą, choć nadal wywołującą podświadomy sprzeciw, częścią tej strony książki były zdjęcia Sally Mann, przedstawiające jej córki ucharakteryzowane i pozujące w rolach dorosłych. W tym miejscu łatwo było zauważyć pewne niepokojące piękno dziecięcych twarzy o zbyt dojrzałym spojrzeniu – ale w „Pupilli” nie pokazano nawet połowy tego, co pani Mann udało się stworzyć.

Książkę pani Przyłuskiej-Urbanowicz zdecydowanie można nazwać solidnym kompendium wiedzy na zadany temat, wiedzy podanej w sposób specyficzny, ale interesujący, nierówny: raz łagodny, to znowu zahaczający o wulgarność. Porusza wiele tematów, i już choćby z tej przyczyny może znaleźć wielu sympatyków; przeplatając feministyczne motywy z treścią brzmiącą jak rzucone niemal wprost oskarżenie o celowe zwodzenie męskiej nacji na złą drogę przez bardzo małoletnie przecież dziewczynki brzmi momentami jak trudny i pełen zwrotów akcji dialog; porównania entomologiczne dodają jej posmaku naukowej rozprawy, w opozycji do której stoi użyte w tekście słownictwo. Powtórzę: „Pupilla”, mimo że jest książką niesamowicie intrygującą i świetnie napisaną, nie każdemu przypadnie do gustu, nie każdemu uda się też nie zniechęcić się po kilku początkowych stronach. Niemniej jednak warto ją znać, tak jak dobrze jest mieć rozeznacie w poruszanym przez nią temacie, który coraz mniej jednoznacznie jest traktowany przez społeczeństwo… i cenzurę.

http://asafewarmplacewithbooks.blogspot.com/2015/12/nie-tylko-lolita-pupilla-metamorfozy.html#more

Fakt, że szczególnie interesują mnie książki o kobietach, jest chyba cechą, że tak powiem, typową. Obraz kobiety gdzieś tam, jej życie w jakichś tam czasach, w warunkach trudniejszych bądź łatwiejszych, dawniej czy współcześnie… Motyw ten jest dość lubiany, nie tylko wśród...

więcej Pokaż mimo to

avatar
604
602

Na półkach:

Praca doktorska, w której znajdujemy przedstawioną w rzetelny i przemyślany sposób wiedzę na temat motywu nimfetki w literaturze i sztuce w XX wieku. Sugestywny język, liczne cytaty i odwołania do źródeł, a także zdjęcia dają pełniejszy obraz jednocześnie szokując i wzbudzając zdziwienie.

Zapraszam do przeczytania całej opinii o książce:
http://www.sztab.com/publicystyka-sztabowa,Katarzyna-Przy%C5%82uska-Urbanowicz---Pupilla,11683.html

Praca doktorska, w której znajdujemy przedstawioną w rzetelny i przemyślany sposób wiedzę na temat motywu nimfetki w literaturze i sztuce w XX wieku. Sugestywny język, liczne cytaty i odwołania do źródeł, a także zdjęcia dają pełniejszy obraz jednocześnie szokując i wzbudzając zdziwienie.

Zapraszam do przeczytania całej opinii o...

więcej Pokaż mimo to

avatar
1089
999

Na półkach: , ,

U owadów, które w czasie swojego rozwoju przechodzą przeobrażenie niezupełne – na przykład u ważki czy modliszki – etap larwalny określany jest mianem stadium nimfy. Nabokov, znawca insektów, skonceptualizował problem nimfiego uroku i jego demonicznych kontekstów jak mało kto. Entomologia dostarczyła mu narzędzi do literackich eksploracji wyobraźni bohaterów płci męskiej, nadzwyczaj podatnych na zgubny czar niepozornych istot wkraczających w wiek dojrzewania, ledwo rozpoczynających fizyczną przemianę.[s. 5-6]

Nabokovowska Lolita to tylko jedna z pięciu młodocianych bohaterek „Pupilli”. Pozostałe cztery to Lulu - maloletnia prostytutka z dramatu Wedekinda; Alice Antoinette de Watteyille - pierwsza żona i modelka Balthusa; Lucia - bohaterka filmu Cayani „Nocny portier” oraz akrobatka z obrazów Jerzego Nowosielskiego, nazwana „świętą Dolores". Wszystkie posłużyły Katarzynie Przyłuskiej-Urbanowicz do prześledzenia motywu nimfetki wykształconego w dwudziestowiecznej masowej wyobraźni. To zazwyczaj sierota (jedno ze znaczeń słowa pupilla),niefrasobliwa i urokliwa pannica, która uprawia specyficzne gierki. Niekoniecznie piękna, ale pociąga, wzbudzając niepokój. Jest zarazem ofiarą i oprawcą, bez mężczyzny nie zaistniałaby.

„Pupilla” jest książką niezwykle erudycyjną i nawet nie będę udawać, że całą przeczytałam.;) Sam rozdział poświęcony Lolicie dostarcza tyle interesującego materiału, że warto poświecić mu więcej czasu. Zdecydowanie przyda się egzemplarz powieści Nabokova, nie zawadzi też przejrzeć „Czarodzieja” i „Oko” (NB: kolejne znaczenie pupilli to źrenica oka). Autorka rozkłada tekst klasyka na części pierwsze: przygląda się imionom i nazwiskom, wychwytuje dodatkowe znaczenia i podteksty, śledzi tropy do innych dzieł literackich. Ta wiedza robi ogromne wrażenie, a skoro Przyłuska-Urbanowicz jest antropolożką kultury, psychoterapeutką i tłumaczką, można domniemywać, że potrafi wyczytać więcej i spojrzeć na postać nieszczęsnej Dolores Haze szerzej. I tak jest, co do tego mam pewność, podobnie jak do dwóch innych kwestii, a mianowicie, że „Lolitę” najlepiej czytać w oryginale, i najlepiej wielokrotnie.;)

W zakończeniu książki autorka zwraca uwagę na dorosłe kobiety przebierające się za nastolatki (m.in. Britney Spears, panie z zespołu Spice Girls) i stawia interesującą tezę: lolitką nie musi być dziewczynka. Cechy nimfetki można bowiem zauważyć np. w postaci Tadzia ze Śmierci w Wenecji” Manna oraz młodego Rimbauda z filmu Holland „Całkowite zaćmienie”. Nie przekonuje mnie włączenie do tej kolekcji Weisera z powieści Huellego, ale to mało znaczący drobiazg na tle całej pracy. Dobrze będzie wrócić do pozostałych bohaterek jesienią.

http://czytankianki.blogspot.com/2014/08/dziewczynki-fatalne.html

U owadów, które w czasie swojego rozwoju przechodzą przeobrażenie niezupełne – na przykład u ważki czy modliszki – etap larwalny określany jest mianem stadium nimfy. Nabokov, znawca insektów, skonceptualizował problem nimfiego uroku i jego demonicznych kontekstów jak mało kto. Entomologia dostarczyła mu narzędzi do literackich eksploracji wyobraźni bohaterów płci męskiej,...

więcej Pokaż mimo to

avatar
139
132

Na półkach:

"A Ty się wciąż na nią patrzysz. Za długo, za intensywnie. Patrzeć w ten sposób na ludzi- to bywa niebezpieczne. Jeszcze sprowadzisz nieszczęście."
Oscar Wilde, Salome


Muszę przyznać, że motywy literackie to coś, co kocham całym sercem i z chęcią czytam o nich, wynajduję je w tekstach i poznaję nowe. Motyw Pupilla właściwie nie był mi znany przed lekturą książki pani Katarzyny i naprawdę bardzo tego żałuję, ponieważ urzekł mnie już od pierwszych stron książki, którą o nim przeczytałam. Tak, tak. Mowa o "Pupilli" i niezwykle wciągającym motywie dzikiej dziewczynki w literaturze XX wieku. Pozycja może inna od tych, które zwykle prezentuję, nieco cięższa, ale za to naprawdę wartościowa.

Co właściwie oznacza słowo pupilla, bo przecież od etymologii i znaczenia samego wyrazu należy zacząć. Słowo niezwykle miękkie, oznaczające laleczkę. Małą dziewczynkę, często sierotę, ale też źrenicę, w której odbija się laleczka - obraz nas samych w oczach ludzi na nas patrzących.

Sama pupa to po łacinie poczwarka, czyli rozwojowe stadium owadów będące okresem przejściowym, symbol zmian, stadium przeobrażeń. W tym miękkim słowie kryje się więc zapowiedź metamorfozy. Dorastania. W kontekście motywu pupilla- przechodzenie ze stadium małej, niewinnej dziewczynki do stadium zalotnej kusicielki, często nawet kobiety niosącej zgubę. Fille fatale to figura inicjacji patronująca odbieraniu niewinności na wszelkich możliwych płaszczyznach. "Figura paradoksalna- mechanizm jej działania opiera się przecież na udawaniu kogoś, kto sam inicjacji potrzebuje. W tym właśnie tkwi jej siła i na tym polega groza zapowiadanego przez nią doświadczenia".

W literaturze motyw ten klasycznie uwiecznia znana "Lolita" Nabokova, w której motyw fille fatale jest aż nader wyraźny, choć nie jest to ani pierwsza, ani ostatnia z inkreacji drapieżnej dziewczynki. "Wilde thing", "Larwarium", "Ada albo Żar". To tylko nieliczne tytuły, które przytacza autorka w swoich rozważaniach. Do tego dzikiej dziewczynki pełno w malarstwie i filmie, a jej motyw wspaniale komponuje z motywami znanymi nie tylko krytykom i znawcom literatury. Autorka w sposób niezwykle płynny łączy więc pupillę z Ewą zrywajacą jabłko z zakazanego drzewa, Salome, Herodiadą, z motywem węża w literaturze i sztuce, z jakże znanym nurtem naturalizmu i postacią Emila Zoli. A to wszystko, choć napisane jezykiem naukowym i specjalistycznym niezwykle spójne i klarowne w odbiorze.

Jakie są moje wrażenia, po przeczytaniu "Pupilli"? Przede wszystkim przyznać należy, że autorka rozważa o motywie w sposób naprawdę wnikliwy i w utworze popisuje się swoją szeroką wiedzą. I choć nie uważam, żeby moja znajomość literatury była słaba, to momentami sama musiałam dokształcać się ze znajomości niektórych tekstów, o których mowa w utworze. Należy więc naprawdę pochwalić autorkę za solidne przygotowanie.

Poza tym, czego zupełnie się nie spodziewałam, motyw ten naprawdę mnie pochłonął i zainteresował. Jak każdy, mam swoje ulubione i jedne darzę sympatią większą, inne mniejszą. Pupillę, choć kontrowersyjną i momentami zachaczającą o pedofilię, podczas lektury tekstu naprawdę pokochałam mimo specjalistycznego języka, którym tekst jest pisany i to do tego stopnia, że po skończeniu książki pragnęłam więcej i wiecej, a to ostatnio nie zdarza mi się zbyt ciężko. Nie pozostaje mi wiec nic innego jak polecić i wam "Pupillę". To piękny motyw, (choć w pewnym stopniu zakładający upodlenie) który naprawdę warto znać jeśli uważa się siebie za konesera dobrej, klasycznej literatury.

"A Ty się wciąż na nią patrzysz. Za długo, za intensywnie. Patrzeć w ten sposób na ludzi- to bywa niebezpieczne. Jeszcze sprowadzisz nieszczęście."
Oscar Wilde, Salome


Muszę przyznać, że motywy literackie to coś, co kocham całym sercem i z chęcią czytam o nich, wynajduję je w tekstach i poznaję nowe. Motyw Pupilla właściwie nie był mi znany przed lekturą książki pani...

więcej Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Chcę przeczytać
    170
  • Przeczytane
    50
  • Posiadam
    24
  • Nike 2015
    2
  • Ulubione
    2
  • 2. Posiadam - ebook
    2
  • Chcę w prezencie
    2
  • SERIA - przygody ciała
    1
  • 2020
    1
  • Terytoria
    1

Cytaty

Bądź pierwszy

Dodaj cytat z książki Pupilla


Podobne książki

Przeczytaj także

Ciekawostki historyczne