cytaty z książek autora "Wit Szostak"
Ten ciągły lęk przed rozstrzygnięciem, przed działaniem, przed życiem sprawia, że żyjąc, udaję życie, żyję obok siebie, wyobrażając sobie tylko, jak to kiedyś, w przyszłości, będę żył życiem prawdziwym, będę opowiadał zgrabnie skrojone historie, będę znajdował właściwe słowa i tonacje. I tak od lat śledzę siebie samego z ubocza, z ukrycia, widząc, że ten prawdziwy ja, ja, którym chciałbym być, jest zawsze o kilka kroków przede mną. Widzę go znikającego za kolejnym zakrętem, kiedy sam dopadam tego zakrętu, spostrzegam go zanurzającego się w czeluść jakiejś bramy, potem zamykającego za sobą drzwi. A ja stoję z zadyszką na schodach, zmęczony pogonią, z zadyszką od tego ciągłego pośpiechu, stoję tak, oddychając ciężko i znów zostaję w tyle, z zadyszką. Ja nie jestem, mnie nie ma, ja dopiero będę”.
Niewdzięczny jest czart zazdrości. Żadnego pożytku z niego nie ma. Inne to przynajmniej coś człekowi dadzą, taka rozpusta, na ten przykład. W sumie dobrze nie za bardzo, ale co człowiek użyje, to jego. Albo obżarstwo. Albo nawet nuda, bo zanim się pogrążysz, to choć wypoczniesz zdrowo. Ale zazdrość? Niszczy cię od środka i tylko szkodę niesie. Wyżera cię dniami i nocami, odpędza wszelkie inne myśli. Paskudna sprawa.
A może nie ma własnych słów, może wszystkie są cudze? a tamte które miałem za własne też od kogoś dostałem.
Żal jest żywiołem, który jednocześnie odżywia i zabija, z każdym zaczerpnięciem powietrza przejmując władzę nad ciałem i duchem. To smutek po utracie, doświadczenie kruchości i tracenia życia, ale też skrucha za własne winy, której towarzyszy dojmujące poczucie, że niczego nie da się naprawić, bo nie ma w świecie zadośćuczynienia i żadne wysiłki mowy i czynu nie odwrócą czasu. Żal to także noszona z bólem, lecz również z niezrozumiałą nieustępliwością uraza, która staje się wyrzutem wobec świata i ludzi. Wszystkie te żale wyjadają człowieka od środka, drążą jego tkanki, a największą melancholią tej choroby jest to, że sami karmimy je i pasiemy. Niszczą w pojedynkę, każdy z nich ma moc trucizny, więc trudno sobie wyobrazić, jaką stają się potęgą zjednoczone, atakujące z trzech stron.
Żyjąc tracimy swoje życie, wychowując, tracimy dzieci, ucząc, tracimy uczniów. (str. 167).
Codziennie zaczynam nową książkę, odkładam po pierwszych stronach. Za każdym razem te same nadzieje i brak sił, by wyjść im naprzeciw. Przyciąganie i odpychanie, sterty kurzu na okładkach. Arcydzieła czekają w milczeniu. Boję się książek i czekam na nie. Wszystkie tracą blask, kiedy tylko biorę je w dłonie. Moje spojrzenie zabija słowa. Szarzeją z mojej winy. Wznoszę im przytułek na półce przy biurku. Przeżyją moje zapominanie w godnych warunkach.
Mijanie półeczki z arcydziełami, ważne nowości w obozie przejściowym dla uchodźców. Czekanie na dobry los. Kiedyś przeczytam, kiedyś przyjdzie ta rozkosz. Mijam i czuję ekscytację na czytanie. Prawie czytam, bo będę czytać. Obcuję z wielkością jest na wyciągnięcie. Odwlekanie zaspakaja.
Jestem pełna cudzych słów i lubię, jak mnie wypełniają. Bez nich czuję się pusta, własnych mam coraz mniej. Czytam więcej, niż mogę zrozumieć, choć potrafię zrozumieć wiele. Sądzę, że dorosłość polega na wypełnianiu, i bardzo chcę być dorosła. Czytam dobre słowa z nadzieją, że znajdę w nich klucz do siebie. Mam tych słów już wiele, obracam je potem w myślach. Ale na klucz nie natrafiłam. Było kilka obiecujących, zwłaszcza greckich, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. I dalej jestem zamknięta.
Czy ja sam przeżyłem swoje życie, czy też ono mną przeżyło ten czas, który upłynął od mych narodzin.
Byli muzykami, byli, ale się skończyli.
Byli muzykami, lecz poumierali.
Nikt nie wie, jak się wołali, nikt nie wie, jak grali.
Kiedy o nich zapomnimy, komu będą grali?
Byli muzykami, byli, ale się skończyli.
Zapomniały się ich twarze, choć przepięknie grali.
Byli muzykami, byli, lecz poumierali.
Czy kto pamięta ich twarze, pamięta jak grali?
Byli muzykami, byli, minęło ich życie.
Wasze minie jeszcze szybciej, niż zamarzycie.
Wasze minie jeszcze szybciej, niż się obejrzycie.
Byli muzykami, byli, lecz poumierali.
Czy kto pamięta ich twarze, pamięta jak grali?
Dziś są dawni muzykanci niepotrzebni w świecie.
Was świat też nie potrzebuje, lecz tego nie wiecie.
Niech los smutny muzykantów będzie dla was przestrogą.
Świat omija małe wioski, pędzi swoją drogą.
Byli muzykami, byli, ale się skończyli.
Grali, pili, śpiewali, ślad pozostawili.
Dużo, za dużo wydarzeń jak na jeden dzień. Bywają dni o pustych przebiegach, całe tygodnie na bocznym torze, wykolejone ze struktur czasu, leżenie na łóżku, wzrok mozolnie błądzący po suficie, przypadkowe drzemki na fotelu, sny przerywane dreszczami, snucie się po pokoju, jałowe myśli, nikła nadzieja na odmianę, człowiek zatrzaśnięty w swojej samotni. Kiedy wreszcie czas rusza, eksploduje sekwencjami wydarzeń, spotkaniami, mieni się nastrojami. Życie nabiera właściwego rytmu, przynosi ukojenie, ulotne jak celofan iluzje, że tak już będzie zawsze, że tak zawsze było, czujność usypia. I wtedy, właśnie wtedy, łamie się jakieś nieistotne z pozoru kółko zębate, tryby czasu hamują, zgrzyty i jęki, dźwięki pozbawione wdzięku. I znów kolejne dni w bezruchu, pociąg w szczerym polu, tory pordzewiały w każdym kierunku, dookoła, zaorane zagony, gawrony, rachityczne brzozy na horyzoncie”.
Nie byłem gotowy na życie, na spotkania z ludźmi, zawsze uważałem, że powinienem mieć trochę więcej czasu, żeby się właśnie przygotować, żeby wypełnić czymś tę niezręczną pustkę drążącą moje wnętrze. Pustka mnie wypełniała, żałosny oksymoron, pustka pęczniała we mnie, jeszcze gorzej, zżerała mnie cicho i powoli. Nie byłem gotowy, może nie tym razem, może za rok to już na pewno, wszystko sobie przemyślę, wszystko poukładam, pójdę na pasterkę z ufnością, z nadzieją, jeszcze nie teraz. Byłem zawsze o krok za miejscem, które, jak mi się wydawało, powinienem w danej chwili zajmować. Spóźniony, nieprzygotowany, w biegu, z rozwichrzonymi pytaniami w głowie, duchowo rozczochrany, zawsze brakowało mi tych pięciu minut, tego kwadransa, by przylizać przed lustrem niesforne myśli. Zawsze niegotowy, permanentnie zapóźniony, niepotrafiący dogonić samego siebie”.
Słowa nie muszą rozstrzygać. Wystarczy, że sugerują i szepczą. Sugestie rosną same, rozwijają się w mowie. Podszepty słów kształtują świat.
Człowiek zawsze jest niegotowy, gotowość przychodzi za późno, poniewczasie. Powtarzamy potem w myślach zaprzepaszczone chwile, układamy w wersy to, co moglibyśmy powiedzieć, gdybyśmy wtedy byli gotowi, rozpamiętujemy kroki i gesty, planujemy je i cyzelujemy, jakbyśmy tym niewczesnym projektowaniem mogli wpłynąć na przeszłość, przekierować zaistniałe już światy na inne tory.
Chodzisz po świecie i czujesz, że ci czegoś brak. Jakbyś nie był cały, jakbyś był taki wybrakowany. A to się bierze stąd, że twoja dusza jest niedopełniona. Jak się człek rodzi, to tylko pół duszy dostaje w posiadanie i ona mu musi starczyć. Czasem uda ci się tę dziurę załatać, jak spotkasz kogoś, kogo szczerze kochasz. I te wasze pęknięcia w duszach się jakby zabliźniają. Ale to rzadko jest.
Tych, których najbardziej kochamy, jakoś swoją miłością ranimy, przyciągając, budujemy dystans. Żyjąc dziećmi, cały czas je tracimy.
Pisarz nie ma swojego miejsca. A nawet jeśli takowe ma, to jest w nim niespotykany, Bo to miejsce samotne, gdzie nie może nikogo zaprosić. Pojawienie się drugiej osoby niszczy to miejsce i sprawia, że pisarz znika. Zostaje człowiek, który może się uśmiechać i pokazać książkę, nad którą pisarz właśnie pracował. Ten człowiek uprzejmie czeka, aż gość odejdzie, by w to miejsce mógł powrócić pisarz.
Kiedy mieszkańcy Lacerty patrzą na leniwe wody Beretyczu, nie podejrzewają nawet, że biorą one swój początek w rwącym, górskim potoku, którego źródła mają ponoć moc uzdrawiającą. Nikt też w Lacercie cudownie nie ozdrowiał, choć wszyscy na co dzień pijemy wodę z rzeki. Zanim Beretycz dotrze przecież do stolicy królestwa, do jego nurtu wpadają dziesiątki górskich strumieni. One to rozcieńczają prawdę o cudownej wodzie. I aby tę prawdę odkryć, należy opuścić wygrzaną na słońcu, ceglaną Lacertę i ruszyć wzdłuż brzegów rzeki, coraz wyżej i wyżej. Tak, po wielu dniach wędrówki, mijając dziwne i nieznane nam strony, dotrzemy do osnutych tajemnicą źródeł Beretyczu. Dotrzemy w samo serce owianych legendą Smoczogór.
Gdybym wiedział, że odejdziesz tak szybko, Syneczku, kochałbym cię inaczej.
Są smaki na języku i obrazy w kącikach oczu. Są nastroje, które wracają z wiatrem. Wszystko gaśnie w opowieści, uchodzi.
Są spotkania, które potrafią odmienić cały świat, nastrój oświetla w nowy sposób całe życie człowieka, wszystko wokół nabiera kolorów albo traci wszelkie barwy i zapachy. To nastrój ustala tonację, a wszystko inne dostraja się do niego, ludzie, miejsca, zderzające się ze sobą nasze małe światy. Te same budynki wyglądają inaczej, człowiek ze zdziwieniem odkrywa nowe błyski w tych samych oczach, nowe twarze w oglądanych od lat obliczach. Zmieniają się prywatne topografie, wewnętrzne mapy przeorientowują swoje róże wiatrów, horyzonty puchnął, kurczą się albo pożerają się nawzajem, widnokręgi pulsują. Ta ledwo wyczuwalna dynamika, przez wielu w ogóle niedostrzegana, wydaje się zalegać u podstaw wszystkiego, unosić się ponad wszystkim, rozstrzygać w zarodku coś, co na powierzchni ujawni się o wiele później”.
Pamiętaj, że maskę powinno się ubierać tak, by nikt nie zauważył, co zakrywa.
Żyję wolny poza wolnością, bo wolność to przymus, bo trzeba być wolnym, jak się żyje, a ja żyję i nie muszę być wolny, sobie jestem, głupi brat, na poddaszu brata mądrego. Wolność to wychodzenie na zewnątrz, to zaznaczanie siebie na zewnątrz siebie, gdzieś w świecie. A ja nie muszę siebie zaznaczać, mnie dobrze we własnym wnętrzu, niech inni męczą się na zewnątrz. Ja patrzę. Takie życie, dziwne życie, ale czyje nie jest dziwne.
Zawsze dziwiło mnie, jak człowiek w pewnym momencie podejmuje decyzję: zaczynam pisać dziennik. Po co? Jest coś nieznośnie dwuznacznego w tej czynności, w tej gotowości do zapisywania błahych zdarzeń, myśli, obserwacji, w nadziei, że prezentują jakąkolwiek wartość. Widać w tym cień hybris autora, przekonanego, że jego życie i jego spojrzenie na życie warte są spisania.
Każdy ma codzienność, lecz większość pozwala jej przemijać, uchodzić. Smętna zgoda na to uchodzenie oddaje chyba całą złożoność tego procesu. Dziennik to niezgoda, to powstrzymanie uchodzenia, wydzieranie cennych kropel przeciekaniu chwil. Może cennych jedynie dlatego, że wydartych przeciekaniu? Może sam gest niezgody na przeciekanie zmienia szare, brudne krople w wino?
Z początku od dziennika nie oczekuje się wiele. Dziennik to zobowiązanie do samego pisania, nic więcej. Będę pisał dziennik to tyle, co: będę pisał. Nieważne co, nieważne jak, ale będę i wytrwam. Akt desperacji: uczynię swoje życie ważnym tylko dlatego, że przylgnę do niego dziennikiem. Dziennik jak wieczorny oddech, rytm i szyfr życia, nieistotnego, lecz mimo to pochwyconego w słowa.
Życie nie wraca, kolejne powtórzenia tylko udają wcześniejsze wersje. Precyzja powtórzeń zabija. Wolę swój łagodny żal za smakiem, którego już nie odnajdę, niż pewność dokładnego powtórzenia. Dzięki temu kuchnia jest bliższa życia, bliższa nas.